Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Lekarz wiejski - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Lekarz wiejski - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 393 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ I. KRAJ I CZŁO­WIEK.

W pięk­ny wio­sen­ny po­ra­nek, roku 1829, czło­wiek bliz­ko pięć­dzie­się­cio­let­ni je­chał kon­no, gó­rzy­stą dro­gą wio­dą­cą do spo­re­go mia­stecz­ka nie­da­le­ko od Gran­de-Char­treu­se po­ło­żo­ne­go. Mia­stecz­ko to jest sto­li­cą lud­ne­go kan­to­nu opa­sa­ne­go dłu­gą do­li­ną. Stru­mień o ka­mie­ni­stem ło­ży­sku, naj­czę­ściej wy­schnię­tem, a w chwi­li, o któ­rej mowa, na­peł­nio­nem stop­nia­łe­mi śnie­ga­mi, prze­rzy­na tę do­li­nę, ob­ra­mo­wa­ną dwo­ma rów­no­le­głe­mi pa­sma­mi gór, któ­re ze wszech stron wzno­szą się po­nad szczy­ty Sa­bau­dyi i Del­fi­na­tu. Po­mi­mo, że pra­wie wszyst­kie wi­do­ki tam­tej­sze mają ce­chę swoj­sko­ści, kan­ton, przez któ­ry prze­jeż­dżał nie­zna­jo­my, ob­fi­tu­je w ta­kie nie­spo­dzian­ki, wy­wo­ła­ne już­to spad­ka­mi i za­gię­cia­mi grun­tu, już­to fan­ta­stycz­ną grą świa­tła, ja­kich-by się na­próż­no gdzie­in­dziej szu­ka­ło. W jed­nem na­przy­kład miej­scu do­li­na roz­sze­rza­jąc się na­gle, uka­zu­je oczom nie­rów­ny ko­bie­rzec tej zie­lo­no­ści, któ­ra dzię­ki czę­ste­mu od­wil­ża­niu, ja­kie­go jej do­star­cza­ją góry, za­cho­wu­je przez wszyst­kie pory roku uro­czą świe­żość wio­sen­ną. Tam znów młyn ja­kiś chlu­bi się swą skrom­niuch­ną lecz ma­low­nicz­ną bu­do­wą, za­pa­sem jo­deł ogo­ło­co­nych z kory i wodą, któ­ra za­wró­co­na w bie­gu i uwię­zio­na w drew­nia­nych ru­rach wy­my­ka się z nich i spa­da ka­ska­dą cien­kich stru­mie­ni. Tu i owdzie cha­ty oko­lo­ne ogród­ka­mi przy­wo­dzą na myśl wi­dzo­wi ob­ra­zy nę­dzy i pra­cy. Da­lej, domy o czer­wo­nych na­kształt ry­biej łu­ski uło­żo­nych da­chach, wy­ka­zu­ją za­moż­ność dłu­go­let­nie­mi tru­da­mi zdo­by­tą. Wresz­cie nad każ­de­mi drzwia­mi wisi ko­szyk, w któ­rym su­szą się sery. Na wszyst­kich pło­tach i par­ka­nach pnie się wi­no­grad, splą­ta­ny tak jak we Wło­szech z ga­łę­zia­mi wią­zu, któ­re­go li­ście słu­żą za karm dla by­dła. Gdzie­nieg­dzie ka­pry­śna na­tu­ra gro­ma­dzi tak wzgó­rze przy wzgó­rzu, że już tam nie zna­leźć ani fa­bryk, ani pól, ani chat żad­nych. Tyl­ko wart­ki stru­mień prze – pły­wa, szem­rząc wśród tych ścian gra­ni­to­wych, uwień­czo­nych ciem­no­li­ste­mi jo­dła­mi i rzę­dem na sto stóp w górę strze­la­ją­cych bu­ków. Wszyst­kie pro­ste, wszyst­kie dzi­wacz­nie kęp­ka­mi mchu upstrzo­ne, wszyst­kie od­mien­ne kształ­tem i ko­lo­rem li­ścia, drze­wa te two­rzą wspa­nia­łe ko­lum­na­dy, wzdłuż któ­rych nie­rów­ną po­wy­gi­na­ną li­nią bie­gnie niby ogro­dze­nie z mącz­ni­cy, ka­li­ny, buksz­pa­nu i cier­nia. Sil­ny za­pach tych krze­wów mie­szał się w tej chwi­li z dzi­ką wo­nią gór­skiej na­tu­ry i odu­rza­ją­cym aro­ma­tem pę­ka­ją­cych pącz­ków mo­drze­wiu, to­po­li i so­sen ży­wicz­nych. Drob­ne chmur­ki uwi­ja­ły się po­mię­dzy ska­ła­mi, od­sła­nia­jąc lub za­kry­wa­jąc na­prze­mia­ny sza­ra­we szczy­ty, czę­sto­kroć rów­nie mgli­ste jak te ob­łocz­ki, któ­re się o nie roz­dzie­ra­ły. Co chwi­la na zie­mi mie­ni­ły się wi­do­ki, na nie­bie świa­tła. Co­raz inne ko­lo­ry stro­iły góry, co­raz inne cie­nie sła­ły się na ich spad­kach; wzgó­rza wy­stę­po­wa­ły w co­raz in­nych kształ­tach, a wszyst­ko to było peł­ne nie­spo­dzie­wa­nych kon­tra­stów: pro­mie­ni słoń­ca prze­dzie­ra­ją­cych się przez gę­ste i ciem­ne ga­łę­zie, po­la­nek wśród naj­bar­dziej za­ro­słych drze­wa­mi prze­strze­ni, roz­pa­dlin lub wy­pu­kło­ści; a wszyst­ko to było dziw­nie uro­cze w tej ci­szy i w tej po­rze, w któ­rej kró­lu­je mło­dość, w któ­rej słoń­ce roz­pło­mie­nio­nem okiem z czy­ste­go la­zu­ru spo­glą­da. Jed­nem sło­wem, był­to kraj pięk­ny! była-to Fran­cya!

Po­dróż­ny, czło­wiek wy­so­kie­go wzro­stu, miał na so­bie ubra­nie z nie­bie­skie­go suk­na, rów­nie sta­ran­nie wy­czysz­czo­ne, jak jego koń o po­ły­skli­wej ma­ści, na któ­rym trzy­mał się pro­sto, niby przy­śru­bo­wa­ny. Tak tyl­ko sie­dzieć umie­ją sta­rzy ofi­ce­ro­wie ka­wa­le­ryi. Kra­wat czar­ny, rę­ka­wicz­ki ze skó­ry da­nie­la, pi­sto­le­ty wy­glą­da­ją­ce z ol­strów i tłu­mo­czek z tyłu do sio­dła przy­tro­czo­ny do­wo­dzi­ły w isto­cie jego woj­sko­we­go pe­wo­ła­nia; ale na­wet, gdy­by nie te ozna­ki, to sama już twarz, śnia­da i ospo­wa­ta lecz o re­gu­lar­nych i pew­nem lek­ce­wa­że­niem na­ce­cho­wa­nych ry­sach, śmia­łe wej­rze­nie, ru­chy sta­now­cze i cała po­sta­wa by­ły­by w nim zdra­dzi­ły te na­wyk­nie­nia mar­so­we, od któ­rych żoł­nierz na­wet w pry­wat­nem ży­ciu od­zwy­cza­ić się nie może. Każ­dy inny był­by się zdu­mie­wał nad uro­kiem tej na­tu­ry al­pej­skiej, tak uśmiech­nię­tej, tak dzie­wi­czej; ale ofi­cer nasz, któ­ry za­pew­ne w wo­jen­nym mar­szu ar­mii fran­cuz­kiej ka­wał świa­ta zbiedz mu­siał, pa­trzył na ota­cza­ją­ce go wi­do­ki bez naj­mniej­sze­go po­dzi­wu. Bo też moż­na po­wie­dzieć, że Na­po­le­on wy­ko­rze­nił to uczu­cie z pier­si swo­ich żoł­nie­rzy tak, iż nie­za­chwia­ny spo­kój w wy­ra­zie fi­zy­ogno­mii jest naj­pew­niej­szym zna­kiem, po któ­rym po­znać się dają lu­dzie, któ­rzy wal­czy­li nie­gdyś pod nie­śmier­tel­ne­mi, po­mi­mo krót­ko­ści ich pa­no­wa­nia, or­ła­mi wiel­kie­go ce­sa­rza. Nasz po­dróż­ny był rze­czy­wi­ście jed­nym z tych wo­jow­ni­ków, któ­rych oszczę­dzi­ła kula, po­mi­mo że na­sta­wia­li pier­si na wszyst­kich po­lach bi­tew, gdzie do­wo­dził Na­po­le­on. Ży­cie jego nie przed­sta­wia­ło żad­nych nad­zwy­czaj­no­ści. Bil się, jak przy­sta­ło na dziel­ne­go żoł­nie­rza peł­niąc swój obo­wią­zek z rów­ną gor­li­wo­ścią w dzień jak w nocy, pod okiem wo­dza, jak zda­la od nie­go, nie ma­jąc so­bie do wy­rzu­ce­nia aby choć jed­no cię­cie jego pa­ła­sza było bez­sku­tecz­ne, lub co wię­cej, aby było zby­tecz­ne. Je­że­li na pier­siach jego ja­śnia­ła wstę­ga Le­gii Ho­no­ro­wej, to za­wdzię­czał ją swe­mu puł­ko­wi, któ­ry po bi­twie pod Mo­skwą jed­no­myśl­nie ogło­sił go za naj­god­niej­sze­go tego za­szczy­tu w dniu tym pa­mięt­nym. Na­le­żał on do szczu­płej licz­by tych lu­dzi, zim­nych na­po­zór, ci­chych, za­wsze w zgo­dzie ze sobą sa­mym bę­dą­cych, któ­rych sama myśl pro­sze­nia o coś upo­ka­rza; dla­te­go też mu­siał dłu­go na każ­dy awans ocze­ki­wać. Zo­staw­szy pod­po­rucz­ni­kiem w 1802 roku, był w 1829, po­mi­mo si­wych już wą­sów, za­le­d­wie do­wód­cą szwa­dro­nu; ale ży­cie jego było tak czy­ste, że każ­dy, czy­to ge­ne­rał, czy pro­sty pie­chur zbli­żał się do nie­go z mi­mo­wol­nem pra­wie uczu­ciem po­sza­no­wa­nia, cze­go zwierzch­ni­cy da­ro­wać mu nie mo­gli. Na­wza­jem wszy­scy żoł­nie­rze ko­cha­li go tak, jak dzie­ci ko­cha­ją do­brą mat­kę, bo umiał być dla nich jed­no­cze­śnie po­błaż­li­wym i su­ro­wym. Sam nie­gdyś pro­sty żoł­nierz jak oni, znał do grun­tu wszyst­kie te, je­że­li się tak wy­ra­zić moż­na, nie­szczę­sne ucie­chy i ra­do­śne smut­ki obo­zo­we­go ży­cia, wie­dział, ja­kie z wy­bry­ków tych, któ­rych za­wsze swe­mi dzieć­mi na­zy­wał, wy­ba­czyć moż­na, a ja­kie uka­rać na­le­ży, i po­zwa­lał im za­opa­try­wać się w żyw­ność po wsiach i w fu­raż po mia­stach. Co się ty­czy pry­wat­nych jego dzie­jów, te naj­głęb­sze po­kry­wa­ło mil­cze­nie. Jak pra­wie wszy­scy woj­sko­wi przy­gląd­nął się świa­tu tyl­ko przez dymy z dział, lub pod­czas chwil po­ko­ju tak rzad­kich w za­mę­cie woj­ny eu­ro­pej­skiej, któ­rą pro­wa­dził ce­sarz. Czy po­my­ślał kie­dy o mał­żeń­stwie? od­po­wiedź na to była trud­na. Cho­ciaż nikt nie wąt­pił, że ka­pi­tan Ge­ne­stas, z cią­głych wę­dró­wek z mia­sta do mia­sta i z kra­ju do kra­ju, z za­baw, w któ­rych wraz z puł­kiem swo­im brał udział, mu­siał wy­nieść wspo­mnie­nie nie­jed­nej ró­żo­wej chwil­ki; jed­nak­że żad­nej w tym wzglę­dzie nie mia­no pew­no­ści. Nie bę­dąc skrom­ni­siem, nie uchy­la­jąc się od we­so­łych po­hu­la­nek i zwy­cza­jów ży­cia obo­zo­we­go, ka­pi­tan zby­wał za­wsze mil­cze­niem lub śmie­chem tych, co go o jego mi­ło­sne spra­wy za­ga­dy­wa­li. Gdy któ­ry z ko­le­gów ode­zwał się przy kie­lisz­ku: No, a ty ko­men­dan­cie, cóż nam po­wiesz? – od­po­wia­dał za­wsze: "Pij­my, pa­no­wie".

Tak tedy pan Piotr-Jó­zef Ge­ne­stas, ten Bay­ard na małą ska­lę, nie miał w so­bie nic po­etycz­ne­go ani ro­man­tycz­ne­go. Z po­wierz­chow­no­ści wy­glą­dał na czło­wie­ka, któ­re­mu słu­ży do­bro­byt. Po­mi­mo że ca­łym jego ma­jąt­kiem był żołd, a całą przy­szło­ścią – na­dzie­ja eme­ry­tu­ry, ka­pi­tan nasz na po­do­bień­stwo tych sta­rych wy­gów han­dlo­wych, któ­rych nie­szczę­ścia na­uczy­ły do­świad­cze­nia gra­ni­czą­ce­go z upo­rem, miał za­wsze w za­pa­sie żołd dwu­let­ni i nig­dy wszyst­kich do­cho­dów nie wy­da­wał. Na grę był cał­kiem obo­jęt­ny i zwy­kle przy­pa­try­wał się spo­koj­nie koń­com swo­ich bu­tów, gdy roz­kła­da­no zie­lo­ne sto­li­ki i za­bie­ra­no się do écar­té lub tym po­dob­nych. Je­że­li jed­nak ka­pi­tan Ge­ne­stas nie po­zwa­lał so­bie żad­nych wy­bry­ków, nie za­nie­dby­wał tez ni­cze­go, co jest ko­niecz­nem. Mun­du­ry słu­ży­ły mu za­wsze dłu­żej niż in­nym, dzię­ki sta­ran­no­ści w ich no­sze­niu, któ­rą wy­ra­bia, mier­ność, a któ­ra u nie­go sta­ła się ma­chi­nal­ną. Moż­na­by go było po­są­dzić o skąp­stwo, gdy­by nie god­na uwiel­bie­nia bez­in­te­re­sow­ność jego i ta bra­ter­ska skwa­pli­wość, z jaką przy­cho­dził z pie­nięż­ną po­mo­cą każ­de­mu lek­ko­myśl­ne­mu mło­dzi­ko­wi, co się zgrał w kar­ty lub się ja­kiem in­nem sza­leń­stwem mło­do­ści zruj­no­wał. Praw­do­po­dob­nie ka­pi­tan sani mu­siał kie­dyś prze­cho­dzić po­dob­ne ka­ta­stro­fy, i to go na­uczy­ło w de­li­kat­ny spo­sób wy­plą­ty­wać z nich in­nych; a raz zo­bo­wią­zaw­szy ko­goś, nie ro­ścił so­bie pra­wa do kon­tro­lo­wa­nia go i nie mó­wił mu nig­dy o tem, co dla nie­go zro­bił. Sam je­den na świe­cie, stwo­rzył so­bie oj­czy­znę z ar­mii a ro­dzi­nę ze swe­go puł­ku. To też rzad­ko kto do­ba­dy­wał po­wo­dów jego oszczęd­no­ści; wo­gó­le przy­pi­sy­wa­no ją dość na­tu­ral­nej chę­ci po­więk­sza­nia za­pa­su na sta­re lata, któ­re, po wy­słu­że­niu eme­ry­tu­ry i ka­pi­tań­skich szlif, spę­dził­by spo­koj­nie w ja­kiem wiej­skiem za­ci­szu. Mło­dzi ofi­ce­ro­wie, gdy była mowa o Ge­ne­sta­sie, li­czy­li go za­wsze do rzę­du tych lu­dzi, coto skoń­czyw­szy przy­kład­nie szko­ły, zo­sta­ją już do koń­ca ży­cia rów­nie przy­kład­ni, aku­rat­ni, uczci­wi, po­ży­tecz­ni i… ckli­wi; ale lu­dzie po­waż­ni inne o ka­pi­ta­nie mie­li po­ję­cia. Czę­sto ja­kieś spoj­rze­nie, ja­kieś ener­gicz­ne zda­nie zdra­dza­ły, że w tej du­szy bu­rzy­ło się kie­dyś i go­to­wa­ło. Z czo­ła jego wy­czy­tać moż­na było, że czło­wiek ten po­sia­da wła­dzę po­wścią­ga­nia i tłu­mie­nia na­mięt­no­ści, wła­dzę dro­go na­by­tą przez na­wyk­nie­nie do nie­bez­pie­czeństw i nie­prze­wi­dzia­nych gro­mów woj­ny. Gdy pew­ne­go razu syn para Fran­cyi, świe­żo do puł­ku za­cią­gnię­ty, wy­ra­ził się o Ge­ne­sta­sie, że mógł­by być naj­su­mien­niej­szym z księ­ży i naj­uczciw­szym z kup­ców, ten, sły­sząc to, ode­zwał się:.. Do­daj pan, że i naj­mniej ugrzecz­nio­nym z mar­ki­zów". Mło­dzik zmie­szał się, a obec­ni wy­buch­nę­li śmie­chem, oj­ciec bo­wiem no­wo­za­cięż­ne­go zna­ny był ze swe­go nad­ska­ki­wa­nia wszyst­kim wła­dzom i z ela­stycz­no­ści w prze­rzu­ca­niu się z jed­ne­go stron­nic­twa w dru­gie, któ­re-to cen­ne przy­mio­ty syn tak­że po nim odzie­dzi­czył. Ar­mie fran­cuz­kie wy­pia­sto­wa­ły na ło­nie swo­jem wie­le z tych cha­rak­te­rów, praw­dzi­wie szczyt­nych w po­trze­bie, a peł­nych pro­sto­ty w zwy­czaj­nych oko­licz­no­ściach ży­cia, nie­dba­ją­cych o sła­wę, za­po­mi­na­ją­cych o nie­bez­pie­czeń­stwie, wy­pia­sto­wa­ła ich wię­cej może, niż­by się tego po ułom­no­ści na­tu­ry ludz­kiej spo­dzie­wać moż­na. Jed­na­ko­woż my­lił­by się bar­dzo, kto­by mnie­mał że Ge­ne­stas był bez za­rzu­tu. Prze­ciw­nie: po­dejrz­li­wy, skłon­ny do gwał­tow­nych wy­bu­chów gnie­wu, lu­bią­cy się sprze­czać i chcą­cy mieć za­wsze słusz­ność, zwłasz­cza wte­dy, gdy jej miał naj­mniej za sobą, Ge­ne­stas prócz tego pe­łen był prze­są­dów na­ro­do­wych. Z cza­sów żoł­nier­skich po­zo­sta­ło mu upodo­ba­nie w do­brem wi­nie. Gdy po ja­kiej bie­sia­dzie wy­cho­dził z na­leż­nem swo­je­mu sta­no­wi­sku de­co­rum, wy­da­wał się wte­dy bar­dzo po­waż­ny, bar­dzo za­du­ma­ny i nie chciał ni­ko­go przy­pu­ścić do ta­jem­ni­cy swo­ich my­śli. Wresz­cie, je­że­li znał do­syć świat, oby­cza­je i prze­pi­sy grzecz­no­ści, do któ­rych się z czy­sto woj­sko­wą sztyw­no­ścią sto­so­wał; je­że­li umiał wszyst­ko, co w za­kres jego po­wo­ła­nia wcho­dzi­ło, po­cząw­szy od fech­tun­ku, a skoń­czyw­szy na we­te­ry­nar­stwie: to z dru­giej stro­ny na­uko­wo bar­dzo był za­nie­dba­nym. Wie­dział, ale dość nie­pew­ne, że Ce­zar był kon­su­lem czy też ce­sa­rzem rzym­skim a Alek­san­der – Gre­kiem lub Ma­ce­doń­czy­kiem, bez dłu­gich cer­ta­cyj przy­znał­by mu jed­nę lub dru­gą z tych na­ro­do­wo­ści. To też w roz­mo­wach na­uko­wych i hi­sto­rycz­nych przy­bie­rał zwy­kle po­waż­ną minę, ogra­ni­cza­jąc się na mil­czą­cem przy­ta­ki­wa­niu, jak czło­wiek, co w głę­bo­kiej na­uce do­szedł do scep­ty­cy­zmu. Gdy Na­po­le­on w bu­le­ty­nie da­to­wa­nym z Schön­brunn dnia 13 maja 1809) r., a wy­sto­so­wa­nym do wiel­kiej ar­mii, któ­ra pod­ów­czas Wie­deń opa­no­wa­ła, że ksią­żę­ta au­stryc­cy na po­do­bień­stwo Me­dei wła­sne­mi rę­ka­mi wy­mor­do­wa­li swo­je dzie­ci, Ge­ne­stas, świe­żo no­mi­no­wa­ny ka­pi­ta­nem, nie chciał skom­pro­mi­to­wać swe­go stop­nia za­py­ta­niem, kto była ta Me­dea, ale po­le­ga­jąc w tem na gie­niu­szu Na­po­le­ona i pe­wien, że ce­sarz tyl­ko urzę­do­we­mi rze­cza­mi może się dzie­lić z wiel­ką ar­mią i do­mem au­stry­ac­kim, po­my­ślał, że Me­dea ta była ja­kąś ar­cy­księż­nicz­ką au­stry­ac­ką dwu­znacz­nej kon­du­ity. Bądź­co-bądż, po­nie­waż mo­gło to mieć zwią­zek ze sztu­ką woj­sko­wą, ka­pi­tan rad był do­wie­dzieć się cze­goś wię­cej o owej Me­dei z bu­le­ty­nu i cie­ka­wość drę­czy­ła go aż do dnia, w któ­rym pan­na Rau­co­urt wskrze­si­ła Me­deę w re­per­tu­arze te­atral­nym. Prze­czy­taw­szy afisz, ka­pi­tan nie omiesz­kał udać się wie­czo­rem do Théâtre-Fran­ca­is by wi­dzieć słyn­ną ak­tor­kę w tej mi­to­lo­gicz­nej roli, o któ­rej bliż­szych szcze­gó­łów od są­sia­dów za­się­gnął. Prze­cież czło­wiek, któ­ry jako pro­sty żoł­nierz miał do­syć wy­trwa­ło­ści, by się na­uczyć czy­tać, pi­sać i ra­cho­wać, mu­siał to czuć, że jako ka­pi­ta­no­wi kształ­cić mu się tro­chę po­trze­ba. Za­czął więc od tej pory czy­ty­wać z za­pa­łem nowe książ­ki i po­wie­ści, a te mu dały tro­chę wia­do­mo­ści, z któ­rych dość do­brze ko­rzy­stać umiał. Wdzięcz­ność dla swo­ich mi­strzów oświa­ty po­su­wał tak da­le­ko, że wy­stę­po­wał w obro­nie Pi­gault-Le­brun'a, na­zy­wa­jąc go po­ucza­ją­cym a czę­sto na­wet głę­bo­kim.

Ta­kim był nasz po­dróż­ny, któ­ry dzię­ki na­by­tej wie­kiem roz­trop­no­ści, ani jed­ne­go kro­ku bez po­trze­by nie zro­bił, a któ­ry te­raz je­chał z Gre­no­bli ku la Gran­de-Cliar­treu­se, otrzy­maw­szy od puł­kow­ni­ka ośmio­dnio­wy urlop. Nie zda­wa­ło mu się to da­le­ko, ale zwo­dzo­ny wciąż kłam­li­we­mi in­for­ma­cy­ami wie­śnia­ków, któ­rych za­py­ty­wał po dro­dze, nie chciał się pusz­czać da­lej, nie po­si­liw­szy się wprzó­dy. Cho­ciaż w po­rze ta­kiej, gdy wszy­scy na po­lach pra­cu­ją, sła­bą mógł mieć na­dzie­ję za­sta­nia w domu ja­kiejś go­spo­si, za­trzy­mał się wsze­la­ko przed kil­ku cha­ta­mi zbu­do­wa­ne­mi w nie­fo­rem­ny czwo­ro­bok, do któ­re­go przy­stęp był dla każ­de­go otwar­ty. Bluszcz, dzi­kie róże i inne krze­wy pię­ły się wzdłuż po­pę­ka­nych i po­dziu­ra­wio­nych ścian tych le­pia­nek. U wej­ścia do czwo­ro­bo­ku stró­żo­wał nędz­ny krzak po­rzecz­ko­wy, na któ­rym su­szy­ły się szma­ty. Pierw­szym miesz­kań­cem, ja­kie­go na­po­tkał Ge­ne­stas, był wie­przak za­grze­ba­ny w sło­mie, któ­ry na od­głos kro­ków za­char­cho­tał i skło­nił tem do uciecz­ki du­że­go czar­ne­go kota. Po chwi­li uka­za­ła się mło­da wie­śniacz­ka nio­są­ca na gło­wie pęk ziel­ska, a za nią w nie­wiel­kiej od­le­gło­ści czwo­ro dzie­cia­ków w łach­ma­nach, śmia­łych, krzy­kli­wych, o zu­chwa­łych oczach i ład­nych, śnia­da­wych twa­rzycz­kach, ist­nych dy­abeł­ków, któ­re prze­cież do anioł­ków są po­dob­ne. Słoń­ce świe­ci­ło ja­sno, ob­le­wa­jąc dziw­nym ja­kimś uro­kiem świe­żo­ści te cha­ty wpół roz­pa­dłe i tę ob­szar­pa­ną gro­mad­kę. Woj­sko­wy nasz za­py­tał, czy­by mógł do­stać szklan­kę mle­ka. Za­miast od­po­wie­dzi, dziew­czy­na wy­da­ła chra­pli­wy okrzyk i wnet na pro­gu cha­ty uka­za­ła się sta­ra ko­bie­ta. Mło­da wie­śniacz­ka, wska­zaw­szy ją Ge­ne­sta­so­wi znik­nę­ła w obo­rze, a ka­pi­tan skie­ro­wał się ku niej, wstrzy­mu­jąc ko­nia, by nie po­trą­cić któ­re­go z dzie­cia­ków, co się już koło nie­go krę­ci­ły. Po­wtó­rzyw­szy swą proś­bę, otrzy­mał od­mów­ną od­po­wiedz. Sta­ra ko­bie­ta po­wie­dzia­ła mu, że nie chce zbie­rać śmie­tan­ki z mle­ka prze­zna­czo­ne­go już na ro­bie­nie ma­sła; ale ofi­cer za­pew­nił ją, że wy­na­gro­dzi do­brze ten uszczer­bek i, przy­wią­zaw­szy ko­nia do odźwier­ka, wszedł do cha­ty. Czwo­ro dzie­cia­ków, któ­re zda­wa­ły się do tej ko­bie­ty na­le­żeć, były wszyst­kie w rów­nym wie­ku i dzi­wacz­na ta oko­licz­ność za­sta­no­wi­ła ka­pi­ta­na. Sta­ra mia­ła przy so­bie pią­te­go, ucze­pio­ne­go nie­mal u jej spód­ni­cy, a ten bla­dy i cho­ro­wi­ty mu­siał naj­więk­szych sta­rań wy­ma­gać i być uko­cha­nym Ben­ja­min­kiem. Ge­ne­stas usiadł w ką­cie przy wy­so­kim ko­mi­nie, z wy­ga­słem ogni­skiem, na któ­re­go kap­tu­rze stał z ko­lo­ro­we­go gip­su po­są­żek Naj­święt­szej Pan­ny z dzie­ciąt­kiem Je­zus w ob­ję­ciach. Pod­ło­gi w cha­cie nie było, za­stę­po­wa­ła ją zie­mia, chro­po­wa­ta i po­pę­ka­na ale czy­sto umie­cio­na. W ko­mi­nie wi­siał cho­dak na­peł­nio­ny solą, pa­tel­nia i ko­cio­łek. W głę­bi sta­ło łóż­ko z dra­bin­ka­mi, ozdo­bio­ne ko­ta­rą. Kil­ka stoł­ków drew­nia­nych o trzech no­gach wwier­co­nych po­pro­stu w ka­wa­łek de­ski, dzież­ka do chle­ba, duża drew­nia­na łyż­ka do czer­pa­nia wody, szko­pek i garn­ki na mle­ko, wrze­cio­no po­rzu­co­ne na dzie­ży, parę dra­bi­nek do su­sze­nia se­rów: oto były wszyst­kie sprzę­ty w tej ubo­żuch­nej iz­deb­ce o czar­nych ścia­nach i drzwiach spróch­nia­łych z okrą­głym po­środ­ku otwo­rem. Na ta­kiej sce­nie ode­grał się też od­po­wied­ni jej dra­mat, a świad­kiem jego był po­dróż­ny, któ­ry, ude­rza­jąc o zie­mię szpi­cru­tą, sie­dział, nie do­my­śla­jąc się na­wet, że nań pa­trzyć bę­dzie. Gdy sta­ra wraz ze swym Ben­ja­min­kiem znik­nę­ła za drzwia­mi wio­dą­ce­mi do ma­leń­kiej: mle­czar­ni, dzie­cia­ki, przy­pa­trzyw­szy się do­sta­tecz­nie woj­sko­we­mu, za­czę­ły od po­zby­cia się wie­prza­ka. Schlud­ne to zwie­rząt­ko, dzie­lą­ce za­zwy­czaj ich za­ba­wy, przy­szło na próg izby; ale dzie­ci rzu­ci­ły się na nie z taką siłą i tak je po­tur­bo­wa­ły, że w szyb­kiej uciecz­ce ra­tun­ku szu­kać mu­sia­ło. Skoń­czyw­szy z jed­nym nie­przy­ja­cie­lem, dzie­ci przy­pu­ści­ły szturm do ja­kichś drzwi, a gdy im się uda­ło ode­rwać nad­wy­rę­żo­ną już zę­bem cza­su klam­kę, wpa­dły przez nie do ma­łej spi­żar­ki, a ka­pi­tan, któ­re­go ta sce­na ba­wi­ła, zo­ba­czył ich tam za­ja­da­ją­cych ze sma­kiem śliw­ki su­szo­ne. W tej chwi­li sta­ra ko­bie­ta, o per­ga­mi­no­wej twa­rzy, we­szła, nio­sąc dla go­ścia gar­nu­szek mle­ka.

– A! wy nic­po­nie! – za­wo­ła­ła, i pod­szedł­szy ku dzie­ciom wzię­ła każ­de za ra­mię i wy­pchnę­ła na­po­wrót do izby, nie od­bie­ra­jąc im wsze­la­ko śli­wek. – No, no, moje ro­bacz­ki! bądź­cie grzecz­ne – rze­kła, za­my­ka­jąc sta­ran­nie drzwi spi­żar­ki, a spo­glą­da­jąc na Ge­ne­sta­sa do­da­ła: – Te urwi­sy zja­dły­by wnet wszyst­ko, gdy­by ich tyl­ko nie pil­no­wać!

Po­czem usia­dła na stoł­ku i, trzy­ma­jąc naj­młod­sze­go dzie­cia­ka na ko­la­nach, za­czę­ła go cze­sać, pod­no­sząc mu od cza­su do cza­su głów­kę i przy­pa­tru­jąc mu się z czu­ło­ścią ma­cie­rzyń­ską. Tym­cza­sem mali zło­dzie­je za­bru­dze­ni i ob­szar­pa­ni, ale wi­docz­nie zdro­wi, sku­pi­li się w ką­cie koło łóż­ka i gry­ząc w mil­cze­niu śliw­ki, przy­glą­da­li się z pod-oka nie­zna­jo­me­mu.

– To wa­sze dzie­ci? – za­py­tał ka­pi­tan sta­rej.

– Z prze­pro­sze­niem ła­ski pana, to dzie­ci ze szpi­ta­la. Dają mi od każ­de­go trzy fran­ki i funt my­dła na mie­siąc.

– Ależ, moja mat­ko, one was sar­nę wię­cej kosz­tu­ją – za­uwa­żył ka­pi­tan.

– Tak też i pan Be­nas­sis po­wia­da; ale inne bio­rą dzie­ci za tę sar­nę pła­cę, trze­ba na niej po­prze­stać! Nie tak­to ła­two do­stać dziec­ko, jak się zda­je! A choć­by­śmy mu i dar­mo mle­ko da­wa­ły, toć ono nas prze­cie nie kosz­tu­je. Zresz­tą, trzy fran­ki, pro­szę pana, to coś tak­że zna­czy. Ot! u mnie, pięt­na­ście fran­ków na mie­siąc jak­by zna­lazł, nie li­cząc pię­ciu fun­tów, my­dła. A u nas tu, trze­ba się do­brze na­po­cić i na­ha­ro­wać, żeby ja­kie dzie­sięć sous dzien­nie za­ro­bić.

– A ma­cie jaki ka­wa­łek grun­tu? – za­py­tał ko­men­dat.

– Nie, pro­szę la­ski pana. Za ży­cia nie­bosz­czy­ka męża by­łoć tam tego tro­chę, ale po jego śmier­ci wszyst­ko sprze­dać mu­sia­łam.

– Jak­że więc so­bie ra­dzi­cie – po­no­wił Ge­ne­stas – by do koń­ca roku bez dłu­gu do­cią­gnąć i star­czyć na wy­ży­wie­nie, opra­nie i ubra­nie tych dzie­ci?

– Ha! pro­szę pana – od­par­ła, cze­sząc cią­gle cho­ro­wi­te­go mal­ca – to też się i bez dłu­gu na św. Syl­we­stra nie obej­dzie. Cóż ro­bić? pan Bug ja­koś do­po­ma­ga. Mam dwie kro­wy, la­tem pod­czas żniw ja i moja cór­ka zbie­ra­my kło­sy na ścier­ni­skach, w zi­mie cho­dzi­my po drze­wo do la­sów a wie­czo­ra­mi przę­dzie­my. Ot i ja­koś idzie, byle tyl­ko Bug chro­nił od ta­kiej zimy jak ostat­nia. Win­nam sie­dem­dzie­siąt pięć fran­ków mły­na­rzo­wi za mąkę. Ale na szczę­ście to mły­narz pana Be­nas­sis'a. O ! bo pan Be­nas­sis – to praw­dzi­wy bied­nych przy­ja­ciel. Nig­dy się nie upo­mi­na, jak mu co kto wi­nien; a ode­mnie też nie za­cznie. Zresz­tą, krów­ka jed­na mi się ocie­li­ła, bę­dzie z cze­go tro­chę upła­cić.

Przez ten czas dzie­cia­ki, któ­rych je­dy­ną na świe­cie opie­ką była ta… sta­ra nę­dzar­ka, uła­twi­ły się ze śliw­ka­mi, a wi­dząc, że wy­cho­waw­czy­ni ich za­ję­ta roz­mo­wą z ofi­ce­rem nie uwa­ża na nich, sko­rzy­sta­ły z tego, by nowy atak do za­par­tych drzwi przy­pu­ścić. Po­su­nę­ły się więc ku nim w ści­śnio­nym sze­re­gu, nie tak jak Fran­cu­zi idą do sztur­mu, ale w mil­cze­niu, jak Niem­cy, i tak jak oni nie­na­sy­co­nem ła­kom­stwem wie­dzio­ne. Ale za­miar mal­ców nie uszedł oka sta­rej.

– A nic­po­nie! – za­wo­ła­ła – dłu­goż-to tego bę­dzie?

I wstaw­szy ude­rzy­ła zlek­ka po ple­cach naj­sil­niej­sze­go z dzie­cia­ków, któ­ry się jed­nak nie roz­pła­kał, i wy­rzu­ci­ła go za drzwi. Po­zo­sta­łe pa­trzy­ły na to w mil­czą­cem osłu­pie­niu.

– Ma­cie z nie­mi wie­le kło­po­tu – rzekł Ge­ne­stas.

– E! nie, pro­szę pana, tyl­ko ich osko­ma na śliw­ki bie­rze! bie­dac­two! Gdy­by-to tego nie pil­no­wać, po­obja­da­ły­by się na śmierć.

– Ko­cha­cie ich?

Na to py­ta­nie sta­ra pod­nio­sła gło­wę i po­pa­trzy­ła na ka­pi­ta­na, uśmie­cha­jąc się nie­co ru­basz­nie.

– Czy ich ko­cham?… Ju­żem ich tro­je od­da­ła – do­koń­czy­ła, wzdy­cha­jąc – tyl­ko do sze­ściu lat mam je u sie­bie.

– A gdzież jest wa­sze wła­sne?

– Umar­ło.

– Ileż lat so­bie li­czy­cie? – za­gad­nął Ge­ne­stas, chcąc za­trzeć wra­że­nie po­przed­nie­go py­ta­nia.

– Trzy­dzie­ści osiem, pro­szę pana. Na św. Jan bę­dzie dwa latu, jak mąż, mój umarł.

Mó­wiąc to koń­czy­ła ubie­rać sła­be­go mal­ca, któ­ry zda­wał się jej dzię­ko­wać wej­rze­niem tkli­wem i smut­nem.

– Otóż-to ży­cie po­świę­ce­nia i pra­cy! – po­my­ślał ka­pi­tan.

I w isto­cie, pod tym ubo­żuch­nym da­chem, god­nym sta­jen­ki, w któ­rej przy­szedł na świat Syn Boga, speł­nia­ły się we­so­ło, z pro­sto­tą naj­trud­niej­sze obo­wiąz­ki ma­cie­rzyń­stwa. Ileż-to serc wznio­słych – za­grze­ba­nych bywa w naj­zu­peł­niej­szem za­po­mnie­niu! Ile praw­dzi­we­go bo­gac­twa kry­je się nie­raz pod nę­dzą! Żoł­nie­rze le­piej niż kto­kol­wiek­bądź inny umie­ją ce­nić tę, że się tak wy­ra­żę, ewan­gie­lią w łach­ma­nach. Gdzie­in­dziej znaj­du­je­my księ­gę, tekst sam opraw­ny w ak­sa­mit i atłas, uzło­co­ny i uklam­ro­wa­ny, ale du­cha tej księ­gi, tego szu­kać po­trze­ba w ta­kich ob­ra­zach, jak ten, któ­ry miał przed oczy­ma ka­pi­tan Ge­ne­stas. Nie­po­dob­na było pra­wie nie uwie­rzyć w ja­kieś świę­te na­tchnie­nie pły­ną­ce z nie­ba, pa­trząc na tę ko­bie­tę, któ­ra sta­ła się mat­ką, jak Je­zus Chry­stus stał się czło­wie­kiem, któ­ra pra­co­wa­ła, cier­pia­ła, za­dłu­ża­ła się dla bied­nych, opusz­czo­nych dzie­ci, i sama przed sobą oszu­ki­wa­ła się w ra­chun­kach, by nie przy­znać, że to po­słan­nic­two mat­ki ubo­ży ją do szczę­tu. To też ka­pi­tan pa­trzył na nią dłu­go, po­trzą­sa­jąc gło­wą w mil­cze­niu.

– Czy pan Be­nas­sis do­brym jest dok­to­rem? – za­py­tał wresz­cie.

– Nie wiem tego, pro­szę pana, ale bied­nych dar­mo le­czy.

– Wi­dać – rzekł ka­pi­tan, mó­wiąc jak­by do sie­bie sa­me­go – że czło­wiek ten jest praw­dzi­wym czło­wie­kiem w ca­łem zna­cze­niu tego sło­wa.

– Oj! tak, tak, ko­cha­ny pa­nie! za­cny-to czło­wiek i nie masz w ca­łej oko­li­cy ta­kie­go, coby się za nie­go rano i wie­czór nie mo­dlił.

– No, ma­cie tu mat­ko! – rzekł Ge­ne­stas, da­jąc sta­rej parę sztuk mo­ne­ty. – A to dla dzie­ci – do­dał, wsu­wa­jąc jej w rękę du­ka­ta. Po­czem do­siadł ko­nia, py­ta­jąc:

– A da­le­koż tam jesz­cze do pana Be­nas­sis'a?

– O! nie, ko­cha­ny pa­nie, naj­wię­cej mil­ka dro­gi.

Ka­pi­tan od­je­chał prze­ko­na­ny, że ma przed sobą z ja­kie do­bre dwie mile do zro­bie­nia. Jed­na­ko­woż wkrót­ce doj­rzał wid­nie­ją­cą z poza drzew gru­pę do­mów, po­nad da­chy któ­rych wy­strze­la­ła dzwon­ni­ca stoż­ko­wa­te­go kształ­tu, po­ły­sku­ją­ca w słoń­cu bla­sza­ne­mi ta­fla­mi, ja­kie­mi po ro­gach ob­la­mo­wa­ną była. Ory­gi­nal­nie to wy­glą­da i oznaj­mia bliz­kość Sa­bau­dyi, gdzie po­dob­ne da­chy bar­dzo są w uży­ciu. Do­li­na roz­sze­rza się w tem miej­scu, a domy ma­low­ni­czo roz­rzu­co­ne po niej oży­wia­ją kraj ten, do­brze upraw­ny, ze wszech stron gó­ra­mi za­mknię­ty, bez wyj­ścia pra­wie. Nie­opo­dal od mia­stecz­ka, któ­re nie­co z boku dro­gi ku po­łu­dniu się usa­do­wi­ło, Ge­ne­stas za­trzy­mał ko­nia przed gro­mad­ką dzie­ci ba­wią­cych się pod cie­nia­mi wią­zów i za­py­tał o dom pana Be­nas­sis'a. Dzie­ci, spoj­rzaw­szy po so­bie, za­czę­ły się przy­pa­try­wać nie­zna­jo­me­mu z cie­ka­wo­ścią wła­ści­wą ich wie­ko­wi, z jaką spo­glą­da­ją na wszyst­ko, co pierw­szy raz pod oczy im pod­pa­da. Po­czem naj­śmiel­szy z nich, mały chło­pak, z ży­we­mi oczy­ma i bo­se­mi, obło­co­ne­mi no­ga­mi ode­zwał się po­wta­rza­jąc, jak­to tak­że w zwy­cza­ju u dzie­ci bywa, za­da­ne mu py­ta­nie: – Dom pana Be­nas­sis'a? Ja tam pana za­pro­wa­dzę. I po­szedł na­przód, po­wo­do­wa­ny już­to chę­cią pew­ne­go od­zna­cze­nia się, jako prze­wod­nik nie­zna­jo­me­go, już dzie­cię­cą usłuż­no­ścią, już wresz­cie tą nie­prze­par­tą po­trze­bą ru­chu i zmia­ny, któ­ra w tym wie­ku jest sa­mo­wład­ną pa­nią cia­ła i umy­słu. Ge­ne­stas udał się za chłop­cem wzdłuż głów­nej uli­cy mia­stecz­ka, uli­cy ka­mie­ni­stej, o licz­nych za­gię­ciach, opa­sa­nej z obu stron do­ma­mi zbu­do­wa­ne­mi we­dług upodo­ba­nia i fan­ta­zyi ich wła­ści­cie­li. Tu ja­kaś wie­ża wy­ska­ku­je pra­wie na sam śro­dek dro­gi, tam bok ja­kiejś ka­mie­nicz­ki za­gra­dza ją w po­ło­wie, ów­dzie stru­myk z gór pły­ną­cy prze­rzy­na ją zyg­za­kiem. W po­kry­ciach do­mów ten­że sam brak sy­me­tryi i roz­ma­ito­ści. Przy da­chach gon­to­wych, sło­mia­ne strze­chy, gdzie­nieg­dzie łup­ko­we za­pew­ne do za­moż­niej­szych miesz­czan, pro­bosz­cza i sę­dzie­go po­ko­ju na­le­żą­ce. Wszyst­ko tam tchnę­ło ja­kiemś za­nie­dba­niem, nie­trosz­cze­niem się o to, jak się gdzie­in­dziej dzie­je; miesz­kań­cy tej miej­sco­wo­ści two­rzy­li niby jed­nę ro­dzi­nę od­cię­tą od resz­ty spo­łe­czeń­stwa, z któ­rem łą­czył ją po­bor­ca po­dat­ków lub temu po­dob­ne, nie­do­strze­żo­ne pra­wie wę­zły. Prze­byw­szy tę uli­cę Ge­ne­stas uj­rzał dru­gą, sze­ro­ką, wzno­szą­cą się po­nad pierw­szą na po­chy­ło­ści góry. By­ła­to wi­docz­nie dru­ga, now­sza część mia­stecz­ka, za­bu­do­wa­na po­rząd­nie i wy­sa­dzo­na dwo­ma rzę­da­mi mło­dych jesz­cze drzew. Tu­taj o uszy ka­pi­ta­na obi­ły się śpie­wy ro­bot­ni­ków, po­mie­sza­ne z tur­ko­tem warsz­ta­tów, zgrzy­tem pił i hu­kiem mło­tów. Z ko­mi­nów uno­si­ły się sza­re wstę­gi dymu, naj­ob­fit­sze wy­do­by­wa­ły się z do­mów ślu­sa­rza, ko­ło­dzie­ja i ko­wa­la. Wresz­cie w sa­mym już koń­cu wio­ski Ge­ne­stas uj­rzał roz­rzu­co­ne tu i owdzie fer­my, pola do­brze upraw­ne i plan­ta­cye umie­jęt­nie za­pro­wa­dzo­ne.

W tej­że pra­wie chwi­li chło­pak za­wo­łał:

– Oto jego dom.

Ofi­cer zsiadł z ko­nia, za­ło­żył cu­gle na rękę, a po­my­ślaw­szy, iż nic dar­mo na tym świe­cie, wy­jął parę sol­dów z kie­sze­ni i dał je chłop­cu, któ­ry wziął je zpo­dzi­wie­niem, zro­bił wiel­kie oczy i nie po­dzię­ko­waw­szy stał w miej­scu.

– Cy­wi­li­za­cya nie bar­dzo się jesz­cze tu­taj roz­go­spo­da­ro­wa­li – po­my­ślał Ge­ne­stas – tra­dy­cye pra­cy kwit­ną w ca­łej peł­ni, a że­bra – nina na­wet i nie kieł­ku­je. Tym­cza­sem prze­wod­nik jego, wię­cej cie­ka­wy niż zy­sku chci­wy, oparł się o mur ota­cza­ją­cy dzie­dzi­niec, mur dość wy­so­ki, nad któ­rym bie­gła jesz­cze kra­ta z po­czer­nia­łe­go drze­wa, po obu stro­nach bra­my umiesz­czo­na.

Bra­mę tę, w dol­nej czę­ści ma­syw­ną, nie­gdyś na­sza­ro ma­lo­wa­ną, two­rzy­ły wy­żej żół­te, że­la­zne szta­che­ty, za­gi­na­ją­ce się w pół­ko­le ku gó­rze każ­de­go skrzy­dła tak, że po za­mknię­ciu obu po­łów koń­ce tych słup­ków zbie­ga­ły się po­środ­ku niby w ogrom­na szysz­kę Ca­łość sto­czo­na pra­wie przez ro­ba­ki, upstrzo­na mchem, no­si­ła na so­bie wy­raź­ne śla­dy znisz­cze­nia przez dłu­go­let­nie dzia­ła­nie słoń­ca i desz­czu na­prze­mia­ny. Z we­wnątrz dwie aka­cye po obu stro­nach bra­my ro­sną­ce wy­chy­la­ły się nad nią cie­ka­wie zie­lo­ne­mi ko­ro­na­mi przy­po­mi­na­ją­ce­mi kształ­tem te pusz­ki, któ­rych płeć pięk­na do pu­dro­wa­nia się uży­wać zwy­kła. "Wo­gó­le stan ca­łe­go ogro­dze­nia zdra­dzał nie­dba­łość wła­ści­cie­la, co mu­sia­ło się nie­po­do­bać ofi­ce­ro­wi, bo zmarsz­czył brwi jak czło­wiek do­zna­ją­cy ja­kie­goś roz­cza­ro­wa­nia. Przy­zwy­cza­je­ni je­ste­śmy są­dzić dru­gich po­dług sie­bie i wy­ba­cza­jąc im chęt­nie na­sze błę­dy, po­tę­pia­my ich su­ro­wo za brak tych przy­mio­tów, któ­re sami po­sia­da­my. Je­że­li ko­men­dant pra­gnął zna­leźć w panu Be­nas­sis'ie dba­łe­go o po­rzą­dek i sys­te­ma­tycz­ne­go czło­wie­ka, to wej­ście do jego domu mó­wi­ło o zu­peł­nej obo­jęt­no­ści na te cen­ne za­le­ty. To też Ge­ne­stas wy­pro­wa­dził ztąd wnet wnio­ski o spo­so­bie ży­cia i cha­rak­te­rze wła­ści­cie­la. Bra­ma była uchy­lo­na; nowy do­wód nie­dba­ło­ści, dzię­ki któ­rej Ge­ne­stas mógł bez ce­re­mo­nii do­stać się w po­dwó­rze, gdzie chciał ko­nia do kra­ty przy­wią­zać, ale w chwi­li gdy cu­gle za­cią­gał, ozwa­ło się rże­nie z po­bliz­kiej staj­ni ku któ­rej jeź­dziec i koń mi­mo­wol­nie zwró­ci­li oczy, a w ślad za­tem uka­zał się na pro­gu sta­ry słu­ga w ubra­niu gło­wy po­dob­nem zu­peł­nie do tej fry­gij­skiej czap­ki, w któ­rą przy­stra­ja­ją Wol­ność. Po­nie­waż w staj­ni było miej­sce na kil­ka koni, sta­ro­wi­na, do­wie­dziaw­szy się, że Ge­ne­stas w od­wie­dzi­ny do pana Be­nas­sis'a przy­je­chał, ofia­ro­wał mu się z go­ścin­no­ścią dla wierz­chow­ca, pa­trząc przy­tem z uwiel­bie­niem i czu­ło­ścią nie­mal na pięk­ne w isto­cie zwie­rzę. Ge­ne­stas po­szedł za ko­niem, chcąc zo­ba­czyć, jak mu tam bę­dzie. Staj­nia była czy­sta, żłób ob­fi­ty, oba bie­gu­sy pana Be­nas­sis'a mia­ły tę za­do­wol­nio­na minę, po ja­kiej wśród wszyst­kich in­nych koni od­gad­nąć moż­na ko­nia pro­bosz­czow­skie­go. Tym­cza­sem z domu na­de­szła słu­żą­ca i sta­nę­ła przed Ge­ne­stas'em, zda­jąc się wy­cze­ki­wać na za­py­ta­nie nie­zna­jo­me­go, któ­re­mu już sta­ru­szek po­wie­dział, że pana Be­nas­sis'a w domu nie było.

– Je­go­mość po­szedł do mły­na – ob­ja­śnił. – Je­że­li pan się tam chce po­fa­ty­go­wać, to trze­ba iść tą ścież­ką do łąki, a młyn tam jest na koń­cu.

Ka­pi­tan wo­lał ro­zej­rzeć się po oko­li­cy, niż cze­kać na miej­scu pana Be­nas­si­sa, po­szedł więc wska­za­ną dro­gą. Mi­nąw­szy nie­rów­ną li­nię, jaką mia­stecz­ko na grzbie­cie góry za­kre­śla, uj­rzał do­li­nę, młyn i naj­pięk­niej­szy wi­dok, na jaki mu się kie­dy­kol­wiek pa­trzyć zda­rzy­ło.

W miej­scu tem rze­ka, za­gro­dzo­na w bie­gu gó­ra­mi, two­rzy małe je­zior­ko, po­nad któ­rem wy­żej, co­raz wy­żej jed­nę nad dru­giem wzno­szą się cy­ple, a mię­dzy nie­mi, w za­głę­bie­niach ukry­te do­li­ny, zdra­dza­ją obec­ność swo­ję roz­ma­ite­mi od­cie­nia­mi świa­tła i wy­nu­rza­ją­cym się z ich łona sze­re­giem jo­deł czar­nych. Na dru­gim brze­gu rze­ki u stóp góry, sła­bo pod tę chwi­lę oświe­co­nej pro­mie­nia­mi za­cho­dzą­ce­go słoń­ca, Ge­ne­stas uj­rzał kil­ka­na­ście chat w sta­nie zu­peł­ne­go opusz­cze­nia, bez drzwi, okien, o po­dziu­ra­wio­nych da­chach, co dziw­ną two­rzy­ło sprzecz­ność z wy­bor­nie upraw­ne­mi pu­la­mi i pysz­ną zie­lo­no­ścią łąk, któ­re ją ota­cza­ły. Ge­ne­stas na­tych­miast za­trzy­mał ko­nia, by przyj­rzeć się szcząt­kom tej nie­gdyś wio­ski.

Zkąd to po­cho­dzi, że lu­dzie nie mogą bez głę­bo­kie­go wzru­sze­nia po­glą­dać na ja­kie­kol­wiek-bądż, choć­by naj­lich­sze ru­iny? Za­pew­ne są one dla nich wy­obra­że­niem nie­szczę­ścia, któ­re­go cię­żar każ­dy tak od­mien­nie czu­je. Cmen­tarz na­su­wa my­śli o śmier­ci, opusz­czo­na wio­ska przy­wo­dzi na pa­mięć tro­ski i cier­pie­nia ży­cia. To pierw­sze, śmierć jest rze­czą prze­wi­dzia­ną, ale te dru­gie, te tro­ski i cier­pie­nia te są nie­okre­ślo­ne, bez koń­ca! A nie­skoń­czo­ność nie je­st­że ta­jem­ni­cą naj­więk­szych nie­szczęść? Ge­ne­stas wszedł już na ka­mie­ni­stą dróż­kę wio­dą­cą do mły­na, nie mo­gąc so­bie wy­tłó­ma­czyć po­wo­dów opu­sto­sze­nia tej wio­ski, a uj­rzaw­szy sie­dzą­ce­go przed do­mem na wor­ku zbo­ża, mły­nar­czy­ka, za­py­tał go a pana Be­nas­si­sa.

– Pan Be­nas­sis po­szedł tam – od­parł chło­pak, wska­zu­jąc jed­nę z na­wpół roz­wa­lo­nych chat.

– Czy ta wio­ska się spa­li­ła? – za­gad­nął Ge­ne­stas.

– Nie, pa­nie.

– A dla­cze­goż jest w ta­kiem sta­nie? – po­no­wił ko­men­dant.

– Ba! dla­cze­go! – rzekł mły­nar­czyk wzru­sza­jąc ra­mio­na­mi i wcho­dząc do domu. – Pan Be­nas­sis to panu po­wie.

Ge­ne­stas prze­szedł­szy po ja­kimś niby mo­ście uło­żo­nym z du­żych ka­mie­ni, mię­dzy któ­re­mi wił się stru­myk, sta­nął wkrót­ce przed wska­za­ną cha­tą. Strze­cha omszo­na, ale nie dziu­ra­wa, po­kry­wa­ła nie naj­go­rzej jesz­cze wy­glą­da­ją­ce ścia­ny le­pian­ki. Wcho­dząc do wnę­trza, Ge­ne­stas uj­rzał pa­lą­cy się ogień na ko­mi­nie, a w ką­cie obok ko­bie­tę, klę­czą­cą przed sie­dzą­cyjm w krze­śle cho­rym, i męż­czy­znę, któ­ry stał z twa­rzą do ognia zwró­co­ną. W izbie tej o jed­nem tyl­ko okien­ku, z pod­ło­gą z zie­mi ubi­tej, nie było żad­nych sprzę­tów prócz sto­łu, krze­sła i li­che­go tap­cza­na. Nig­dy ko­men­dant nie wi­dział rów­nie na­giej i ubo­giej sie­dzi­by, na­wet w Ro­syi, gdzie cha­ty mu­zy­ków po­dob­ne są ra­czej do jam niż do ludz­kich miesz­kań. Tu­taj, opusz­cze­nie do­się­gło ta­kie­go stop­nia, że nie było na­wet sprzę­tów ko­niecz­nych do przy­rzą­dze­nia choć­by naj­prost­szej stra­wy, do za­spo­ko­je­nia naj­pierw­szych po­trzeb ży­cia. Gdy­by nie tap­czan, nie płó­cien­na wi­szą­ca na gwoź­dziu ka­po­ta i cho­da­ki, je­dy­na odzież cho­re­go, moż­na­by było przy­pusz­czać, że się jest w ja­kiejś psiej bu­dzie, z któ­rej na­wet mi­skę za­bra­no. Klę­czą­ca ko­bie­ta, sta­ra już bar­dzo wie­śniacz­ka usi­ło­wa­ła utrzy­mać nogi cho­re­go w ku­ble na­peł­nio­nym bru­nat­ną wodą. Na od­głos kro­ków, a ra­czej na brzęk ostróg:, nie ma­ją­cy nic wspól­ne­go z głu­chem stą­pa­niem bo­sych lub ucho­da­ko­wa­nych nóg wie­śnia­ków, męż­czy­zna zwró­cił się ku Ge­ne­sta­so­wi, oka­zu­jąc zdzi­wie­nie, któ­re też i sta­ra ko­bie­ta po­dzie­la­ła.

– Nie po­trze­bu­ję py­tać, czy mam przy­jem­ność wi­dzieć pana Be­nas­si­sa – rzekł ko­men­dat. – Wy­ba­czysz pan, iż nie­zna­jo­my a pra­gną­cy pana co naj­prę­dzej zo­ba­czyć, przy­sze­dłem aż tu na pole jego dzia­ła­nia, za­miast u pana w miesz­ka­niu po­cze­kać. Pro­szę, nie prze­szka­dzaj pan so­bie. Gdy skoń­czysz, po­wiem co mnie spro­wa­dza.

Po tych sło­wach Ge­ne­stas usiadł na sto­le i za­milkł. Ogień roz­świe­ca! izbę bla­skiem ja­śniej­szym niż sło­necz­ny, któ­re­go pro­mie­nie ła­miąc się o szczy­ty gór nie do­cho­dzą nig­dy do tej czę­ści do­li­ny. Przy tem to mi­go­tli­wem świe­tle Ge­ne­stas mógł przy­pa­trzyć się twa­rzy czło­wie­ka, któ­re­go, po­wo­do­wa­ny ta­jem­ni­czą chę­cią, pra­gnął zba­dać i po­znać do­sko­na­le. Pan Be­nas­sis, le­karz kan­to­nu, stał ze skrzy­żo­wa­ne­mi na pier­siach rę­ka­mi, słu­cha­jąc obo­jęt­nie mowy Ge­ne­sta­sa, po­czem od­daw­szy mu ukłon, zwró­cił się do cho­re­go, nie przy­pusz­cza­jąc, że jest przed­mio­tem tak ści­słe­go ba­da­nia.

Be­nas­sis był wzro­stu śred­nie­go, ale bar­czy­sty i sze­ro­kiej pier­si. Ob­szer­ny sur­dut zie­lo­ny, za­pię­ty pod sar­nę szy­ję, nie do­zwo­lił Ge­ne­sta­so­wi uchwy­cić do­brze cech cha­rak­te­ry­stycz­nych jego po­sta­ci i uło­że­nia, w za­mian za to twarz ry­so­wa­ła się w ca­łej ja­sno­ści kon­tu­rów na czer­wo­na­wem tle ognia. Twarz ta mia­ła wiel­kie po­do­bień­stwo do ry­sów sa­ty­ra: toż samo czo­ło zlek­ka ku ty­ło­wi ścią­gnię­te, o li­niach nie­rów­nych i zna­czą­cych, ten sam nos za­dar­ty z ma­łem na koń­cu roz­dwo­je­niem, też same wy­sta­ją­ce po­licz­ki. Usta miał wy­gię­te o peł­nych i czer­wo­nych war­gach, bro­dę wy­sta­ją­cą, oczy ciem­ne, żywe i peł­ne ognia, któ­re­mu per­ło­wy ko­lor bia­łek więk­sze­go jesz­cze bla­sku do­da­wał, zdra­dza­jąc uśmie­rzo­ne ale nie wy­ga­słe na­mięt­no­ści. Wło­sy nie­gdyś czar­ne, a te­raz siwe, głę­bo­kie zmarszcz­ki twarz prze­ci­na­ją­ce, brwi gę­ste szro­nem już przy­pru­szo­ne, nos zgru­bia­ły i cera żół­ta z czer­wo­ne­mi pla­ma­mi; wszyst­ko to mó­wi­ło o prze­ży­tych pięć­dzie­się­ciu la­tach i cięż­kich pra­cach po­wo­ła­nia tego czło­wie­ka. Z kształ­tu gło­wy ofi­cer nasz żad­nych wnio­sków wy­cią­gnąć nie mógł, to przy­kry­wał ją kasz­kiet, ale mimo to wy­da­ła mu się jed­ną z głów zwa­nych po­spo­li­cie kwa­dra­to­we­mi gło­wa­mi.

W czę­stem ze­tknię­ciu z ludź­mi sil­nych cha­rak­te­rów, któ­rych tak po­szu­ki­wał Na­po­le­on, Ge­ne­stas na­uczył się roz­po­zna­wać po ry­sach tych, co do speł­nie­nia cze­goś wiel­kie­go na świe­cie prze­zna­cze­ni byli, i te­raz też od­gadł, że ja­kaś ta­jem­ni­ca kry­je się w ży­ciu tego czło­wie­ka, a pa­trząc na jego nie­po­spo­li­tą twarz, za­py­ty­wał sam sie­bie: – Co zeń wiej­skie­go le­ka­rza zro­bi­ło? Przyj­rzaw­szy się do­kład­nie tej fi­zy­ogno­mii, zna­mio­nu­ją­cej mimo po­do­bień­stwa do wie­lu in­nych ja­kąś wy­bit­ną, we­wnętrz­ną in­dy­wi­du­al­ność, Ge­ne­stas prze­niósł wzrok na cho­re­go, któ­re­go wi­dok zmie­nił zu­peł­nie do­tych­cza­so­wy bieg jego my­śli.

Choć tyle już roz­ma­itych a dziw­nych ob­ra­zów prze­su­nę­ło się mu przed oczy­ma w cią­gu ko­czow­ni­cze­go, żoł­nier­skie­go ży­cia, do­znał on prze­cież uczu­cia po­dzi­wu po­łą­czo­ne­go z od­ra­zą uj­rzaw­szy twarz ludz­ką, któ­rej nig­dy myśl żad­na nie mu­sia­ła oży­wiać, twarz siną, na­pięt­no­wa­ną cier­pie­niem mil­czą­cem i na­iw­nem, jak u dziec­ka, co już krzy­czeć nie może, a mó­wić się jesz­cze nie na­uczy­ło, jed­nem sło­wem twarz zu­peł­nie zwie­rzę­cą sta­re­go, umie­ją­ce­go kre­ty­na. Była to je­dy­na od­mia­na ro­dza­ju ludz­kie­go, któ­rej jesz­cze nie znał Ge­ne­stas. Któż na wi­dok tego czo­ła, z po­fał­do­wa­ną nie­fo­rem­nie skó­rą, tych dwoj­ga oczu, mar­twych, bez­myśl­nych juk u ryby ugo­to­wa­nej, tej gło­wy za­klę­słej i po­kry­tej ko­smy­ka­mi rzad­kich wło­sów, nie był­by do­znał mi­mo­wol­ne­go uczu­cia wstrę­tu do isto­ty po­zba­wio­nej wszel­kich ludz­kich i zwie­rzę­cych wła­sno­ści, któ­ra nig­dy nie mia­ła ani ro­zu­mu, ani in­stynk­tu, nig­dy nie sły­sza­ła żad­nej mowy i żad­ną ode­zwać się nie po­tra­fi­ła. Trud­no było za­iste ubo­le­wać nad ga­śnię­ciem tego ist­nie­nia, któ­re­go ży­ciem na­zwać nie moż­na; sta­ra ko­bie­ta jed­na­ko­woż pa­trzy­ła na tego bie­da­ka z tkli­wym nie­po­ko­jem i po­le­wa­ła mu wodą nogi tak tro­skli­wie i czu­le, jak­by to mę­żo­wi swe­mu ro­bi­ła. Be­nas­sis, sam, przyj­rzaw­szy się tej za­mar­łej twa­rzy i zga­słym oczom, ujął ręką kre­ty­na, ba­da­jąc puls.

– Ką­piel nic nie dzia­ła – rzekł wstrzą­sa­jąc gło­wą. – Trze­ba go po­ło­żyć.

I wziąw­szy tę bez­wład­ną masę cia­ła prze­niósł ją de­li­kat­nie na tap­czan i uło­żył na nim, wy­cią­ga­jąc zim­ne pra­wie już nogi kre­ty­na, po­pra­wia­jąc gło­wę i ręce z ta­kiem sta­ra­niem, jak mat­ka do snu dziec­ko swe tu­lą­ca.

– Wszyst­ko już na nic, on umie­ra! – ode­zwał się po chwi­li.

Sta­ra ko­bie­ta, trzy­ma­jąc ręce na bio­drach, spoj­rza­ła na ko­na­ją­ce­go i kil­ka łez sto­czy­ło się po jej po­licz­kach. Ge­ne­stas sam sie­dział mil­czą­cy, nie mo­gąc zro­zu­mieć, dla­cze­go śmierć tej nic nie­zna­czą­cej isto­ty ro­bi­ła na nim tak sil­ne wra­że­nie. In­stynk­tow­nie pra­wie dzie­lił bez­gra­nicz­ną li­tość, jaką te nie­szczę­śli­we stwo­rze­nia wzbu­dza­ją w miesz­kań­cach tych po­zba­wio­nych słoń­ca do­lin, gdzie ich na­tu­ra rzu­ci­ła. Czyż to uczu­cie, któ­re się sta­ło nie­mal prze­są­dem re­li­gij­nym w ro­dzi­nach ma­ją­cych po­śród sie­bie kre­ty­nów, czyż to uczu­cie nie po­cho­dzi od naj­pięk­niej­szej cno­ty chrze­ści­jań­skiej, mi­ło­sier­dzia i naj­po­trzeb­niej­szej w bu­do­wie spo­łecz­nej wia­ry w ży­cie przy­szłe i na­dziei na­gro­dy za nę­dze i cier­pie­nia do­cze­sne, na któ­re nad tę na­dzie­ję nie masz sku­tecz­niej­sze­go bal­sa­mu. Ona to umac­nia ro­dzi­ców owych bied­nych istot i tych, co je ota­cza­ją, w pie­lę­gno­wa­niu ich i cią­głem, nie­zmor­do­wa­nem opie­ko­wa­niu się temi, co tego po­świę­ce­nia ani zro­zu­mieć, ani od­wdzię­czyć nie mogą. Lud­ność tych miej­sco­wo­ści, gdzie się znaj­du­ją kre­ty­ni, wie­rzy, iż obec­ność ich przy­no­si szczę­ście ro­dzi­nom, a wia­ra ta osła­dza bied­nym isto­tom ży­cie, któ­re w mia­stach by­ło­by pod­da­ne ry­go­ro­wi źle zro­zu­mia­nej fi­lan­tro­pii i twar­dym prze­pi­som szpi­ta­li. W gór­nej do­li­nie Ize­ry kre­ty­ni (a jest ich tam naj­wię­cej) żyją na wol­nem po­wie­trzu wraz z trzo­da­mi, któ­rych pil­nu­ją. Przy­najm­niej są swo­bod­ni i sza­no­wa­ni, jak się to nie­szczę­śli­wym na­le­ży.

Od pew­ne­go już cza­su, dzwon wiej­skie­go ko­ścioł­ka dźwię­czał zwol­na w rów­nych od­stę­pach oznaj­mia­jąc wier­nym śmierć jed­ne­go z nich, a sła­be echo tej po­boż­nej my­śli do­cho­dząc do chat­ki kre­ty­na roz­le­wa­ło w niej słod­ką ja­kąś, po­waż­ną me­lan­cho­lię. Wkrót­ce sze­lest stą­pań po dro­dze dał się sły­szeć, stą­pań licz­nych; snać tłum szedł duży, ale mil­czą­cy. A po­tem śpie­wy po­boż­ne za­brzmia­ły w po­wie­trzu, te śpie­wy, co naj­mniej na­wet wie­rzą­ce du­sze zdol­ne są prze­jąć wzru­sze­niem. Ko­ściół przy­cho­dził z po­mo­cą tej isto­cie, któ­ra go wca­le nie zna­ła. Na pro­gu uka­zał się ksiądz po­prze­dzo­ny przez chłop­ca krzyż nio­są­ce­go; z tyłu szedł za­kry­sty­an z wodą świę­co­ną, a da­lej mnó­stwo ko­biet, star­ców i dzie­ci, któ­rzy przy­szli wszy­scy, by mo­dły swe z mo­dła­mi ko­ścio­ła po­łą­czyć. Le­karz i woj­sko­wy spoj­rze­li po so­bie w mil­cze­niu i usu­nę­li się na bok ro­biąc miej­sce przy­by­łym, któ­rzy po­klę­ka­li w izbie i przed cha­tą. Na wszyst­kich pra­wie twa­rzach ma­lo­wa­ło się głę­bo­kie roz­rzew­nie­nie i łzy pły­nę­ły po ich zgru­bia­łych od słoń­ca i cięż­kiej pra­cy po­licz­kach, pod­czas gdy ksiądz od­pra­wiał świę­ty ob­rzą­dek re­li­gij­ne­go po­że­gna­nia i prze­ba­cze­nia dla isto­ty, któ­ra nig­dy nie zgrze­szy­ła. A ten żal, to roz­rzew­nie­nie, ja­kie chwi­la osta­tecz­ne­go roz­sta­nia z bied­nen tem stwo­rze­niem bu­dzi­ła, było cał­kiem na­tu­ral­ne, bo wszy­scy do­ko­ła zgro­ma­dze­ni byli mu do­bro­wol­nie po­krew­ni. By­ła­to jed­na wiel­ka ro­dzi­na, w któ­rej każ­de chło­pię da­rzy­ło go tro­skli­wo­ścią ojca, każ­da swa­wol­na dzie­wecz­ka czu­ło­ścią mat­ki.

– Już skoń­czył – ozwał się wresz­cie ksiądz.

Sło­wa te wiel­kie wra­że­nie na obec­nych wy­war­ły. Za­pa­lo­no grom­ni­ce; nie­któ­rzy chcie­li noc przy zwło­kach prze­pę­dzić. Be­nas­sis i gość jego wy­szli. Przy drzwiach kil­ku wie­śnia­ków za­trzy­ma­ło le­ka­rza mó­wiąc: – Ach! pa­nie dok­to­rze, wi­docz­nie Bóg chciał go już do sie­bie po­wo­łać, sko­roś go pan ura­to­wać nie mógł.

– Zro­bi­łem wszyst­ko, com mógł, moje dzie­ci! – od­parł Be­nas­sis – a gdy mi­nę­li opusz­czo­ną wio­skę, któ­rej ostat­ni miesz­ka­niec sko­nał przed chwi­lą, zwró­cił się do ko­men­dan­ta mó­wiąc:

– Nie przy­pu­ścił­byś pan nig­dy, jak wiel­ką po­cie­chą są dla mnie sło­wa tych lu­dzi. Dzie­sięć lat temu o mało co nie zo­sta­łem uka­mie­no­wa­ny przez miesz­kań­ców tej wio­ski dziś pu­stej, a pod­ów­czas prze­szło trzy­dzie­ści ro­dzin li­czą­cej.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: