Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Nad Wartą: powieść współczesna - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Nad Wartą: powieść współczesna - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 333 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

Do wiel­kiej sali re­stau­ra­cyj­nej dwor­ca drez­deń­skie­go wszedł z po­wa­gą, żoł­nier­skim kro­kiem, odźwier­ny, zbli­żył się do środ­ka sali, ostro za­dzwo­nił i za­wo­łał gło­sem ko­men­dy woj­sko­wej:

– Po­ciąg po­śpiesz­ny… do Zgo­rze­lic, Wro­cła­wia, Po­zna­nia… Szcze­ci­na! Od­jazd za pięć mi­nut!

Ro­zej­rzał się po sali dość pu­stej, przy­gła­dził blond bro­dę, pod­szedł mia­ro­wym kro­kiem do drzwi i otwo­rzył je na roz­cież.

Przy jed­nym z bocz­nych sto­li­ków dwie pa­nie, usły­szaw­szy za­po­wiedź por­tje­ra, po­czę­ły go­rącz­ko­wo zbie­rać odło­żo­ne drob­nost­ki, z nie­po­ko­jem wy­glą­da­ły po­słu­ga­cza, któ­re­mu po­wie­rzy­ły ręcz­ne pa­kun­ki, a jed­na z nich, star­sza sza­tyn­ka, ubra­na w ciem­ną suk­nię, dzwo­ni­ła gwał­tow­nie ły­żecz­ką o fi­li­żan­kę na usłu­gu­ją­ce­go gar­so­na.

– Tyl­ko bez po­śpie­chu… jesz­cze pa­nie zdą­żą… za dwie kawy… – ob­li­czył, ski­nął gło­wą ła­ska­wie za otrzy­ma­ny na­pi­wek i z uprzej­mym uśmie­chem do­brze wy­cho­wa­ne­go czło­wie­ka po­dał pa­ra­sol­kę.

Nad­szedł po­słu­gacz i po krót­kich po­szu­ki­wa­niach usia­dły oby­dwie w pu­stym prze­dzia­le dru­giej kla­sy.

– Wiesz, Te­re­niu – prze­mó­wi­ła młod­sza dźwięcz­nym gło­sem, po­pra­wia­jąc nie­po­słusz­ne ja­sne wło­sy, wy­su­wa­ją­ce się z pod ka­pe­lu­si­ka – to ostat­ni po­ciąg, nie prze­sia­da­my się wca­le… do sa­me­go Pen­sko­wa.

– Wiem, Re­gin­ko – od­po­wie­dzia­ła, ukła­da­jąc rze­czy na pół­kach – na­resz­cie będę w Po­zna­niu dzi­siaj; a taka je­stem nie­spo­koj­na… od trzech dni nie mam li­stu.

– Sły­szę to po raz dzie­sią­ty od cie­bie – za­śmia­ła się we­so­ło – ja­kaś ty za­baw­na z tym nie­po­ko­jem… dzie­ci są pod opie­ką two­jej mamy… no, a mąż. ..

– Wła­śnie o nie­go je­stem nie­spo­koj­na – wes­tchnę­ła, w ostat­nim li­ście nic nie pi­sał o so­bie, tyl­ko o dzie­ciach.

– Daj­że spo­kój z temi oba­wa­mi… on bawi się do­sko­na­le i wiesz: żad­nych no­win, do­bre no­wi­ny – koń­czy­ła po fran­cu­sku.

– Może i tak… daj to Boże…

– No, roz­ch­murz się, Te­re­niu! upew­niam cię że tak jest… ja nie by­łam dwa lata w domu, a je­stem spo­koj­na… a ty za­le­d­wie trzy ty­go­dnie…

– Ach ty!? – uśmiech­nę­ła się lek­ce­wa­żą­co – tyś pan­na, a ja mam dzie­ci, męża… i co za dom twój?

– Za­wsze ro­dzin­ny – zmarsz­czy­ła brwi lek­ko – dom bra­ta jest moim do­mem…

– Póki nie wyj­dziesz za mąż – za­śmia­ła się – do­pie­ro wów­czas po­znasz…

– Jak się drży o męża i o dzie­ci – prze­rwa­ła jej we­so­ło – dzię­ku­ję za ta­kie roz­ko­sze, ani my­ślę iść w jarz­mo!

– Mó­wisz, jak dziec­ko.

– Wiesz Te­re­niu, kto ma lat dzie­więt­na­ście – wy­pro­sto­wa­ła swą zgrab­ną fi­gu­rę…

– I skoń­czył pen­sjo­nat – do­da­ła dru­ga ze śmie­chem…

– Niech i tak bę­dzie… kto skoń­czył pen­sjo­nat i po­znał ży­cie, jako sie­ro­ta bez mat­ki i ojca, ten nie jest dziec­kiem. Zo­sta­wio­na sama so­bie, dużo prze­my­śla­łam… prze­ży­łam…

– Masz do pew­ne­go stop­nia słusz­ność, Re­gin­ko… ale co in­ne­go świat ma­rzo­ny, a świat rze­czy­wi­sty.

Stu­kot wa­go­nu, war­kot kół wzmógł się; umil­kły, pa­trząc na prze­my­ka­ją­cy się kra­jo­braz.

Po­ciąg prze­bie­gał sze­ro­ką do­li­nę, mi­ga­ły upraw­ne łany, lśnią­ce zło­ta­wem rży­skiem, zie­lo­ne­mi li­ść­mi bu­ra­ków, wy­so­kie­mi ło­dy­ga­mi koń­skie­go zębu i doj­rze­wa­ją­cych ja­rzyn; to znów pę­dzą­cy po­ciąg prze­rzy­nał las sta­ran­nie utrzy­ma­ny, by, wy­padł­szy z nie­go, wje­chać po­mię­dzy upraw­ne pola, koń­czą­ce się na wid­no­krę­gu pa­smem nie­bie­ska­wych gór.

Re­gin­ka, lek­ko wy­chy­lo­na przez okno prze­dzia­łu, wpa­try­wa­ła się w te mi­ga­ją­ce ob­ra­zy. Pęd wia­tru mu­skał jej wło­sy ja­sne i chło­dził twarz. Nie od­ry­wa­jąc oczu od oko­li­cy, ode­zwa­ła się:

– Wiesz Te­re­niu, ten kra­jo­braz wy­da­je mi się jak z baj­ki. Wszyst­kie pola zle­wa­ją się w nie­zmie­rzo­ną rów­ni­nę; drze­wa tra­cą swe szcze­gó­ły i sta­ją się ciem­ne­mi pla­ma­mi bez na­zwy, a te da­le­kie, sine góry są tyl­ko wspa­nia­łe­mi ra­ma­mi ob­ra­zu.

– I w ta­kim świe­cie ży­jesz, Re­gin­ko – po­wie­dzia­ła ze smut­nym uśmie­chem pani Te­re­sa – nie do­tknę­łaś się rze­czy­wi­sto­ści, nie wiesz, ile pra­cy, wy­sił­ku, sta­rań kosz­tu­je każ­dy drob­ny szcze­gół, by ca­łość była pięk­ną i har­mo­nij­ną.

Re­gin­ka zwró­ci­ła na nią swe głę­bo­kie fi­joł­ko­we oczy, ocie­nio­ne dłu­gie­mi rzę­sa­mi, pa­trza­ła ba­daw­czo na de­li­kat­nie wy­rzeź­bio­ne rysy jej twa­rzy, i po krót­kim mil­cze­niu ode­zwa­ła się:

– Te­re­niu, czy tak bar­dzo cią­żą ci szcze­gó­ły ży­cia?

– Szcze­gó­ły?… – po­wtó­rzy­ła zwol­na – tak, moja Re­gin­ko… ży­cie na­sze to nie­ustan­na wal­ka, cią­gły wy­si­łek… opu­ścisz ręce na chwi­lę, a już na­kry­wa cię fala… i dla­te­go boję się o Zyg­mun­ta.

To­wa­rzysz­ka spoj­rza­ła na nią tro­chę zdzi­wio­na i rze­kła:

– Zda­wa­ło mi się, że pod wzglę­dem ma­ter­jal­nym wie­dzie się wam do­brze. Pan Zyg­munt jest współ­wła­ści­cie­lem fa­bry­ki i dy­rek­to­rem… pew­no ma znacz­ne do­cho­dy…

– Nie zro­zu­mia­łaś mnie, Re­gin­ko – za­wo­ła­ła z ży­wo­ścią – nie my­śla­łam wca­le o wy­dat­kach i po­trze­bach do­mo­wych: to, co mamy, wy­star­cza nam w zu­peł­no­ści… ale nie bę­dąc w Księ­stwie, nie mo­żesz mieć po­ję­cia, jak nas gnio­tą…

– Wiem… wiem – wes­tchnę­ła – czy­ty­wa­łam prze­cież dzien­ni­ki…

– Ga­ze­ty!– uśmiech­nę­ła się – one do­no­szą tyl­ko o fak­tach waż­nych, bi­ją­cych w oczy… ale czy może któ­ra po­mie­ścić owe ty­sią­ce drob­nych ukłuć, szpi­lek, do­ku­czań, pod­stę­pów, zdrad, nad­użyć, któ­rych my co chwi­la, co go­dzi­na, do­zna­je­my od nich.

– To już prze­sa­da, Te­re­niu – za­prze­czy­ła Re­gin­ka – by­łam przed dwo­ma laty na wa­ka­cjach u bra­ta w Mło­do­wie i prócz ma­łych przy­kro­ści nie do­strze­głam uci­sku.

– Co in­ne­go na wsi, co in­ne­go w mie­ście – wy­ja­śnia­ła to­wa­rzysz­ka.

– By­łam i w Po­zna­niu kil­ka dni…

– I było ci we­so­ło, przy­jem­nie – prze­rwa­ła jej z uśmie­chem iro­nicz­nym – bo Niem­cy są na­wet uprzej­mi, je­śli mają na­dzie­ję zy­sku: ale do­tknij się, jak Zyg­munt, prze­my­słu, han­dlu, in­te­re­sów. a wnet oplo­tą cię, jak węże, skrę­pu­ją ru­chy, zdu­szą każ­dą myśl, wy­dzie­ra­ją każ­dy fe­nig i nie za­wa­ha­ją się przed żad­nym środ­kiem, aby cię znisz­czyć.

– Ach, jak ja ich nie­na­wi­dzę! – za­wo­ła­ła Re­gin­ka z ru­mień­cem obu­rze­nia.

– Co po­mo­że nie­na­wiść!? – wes­tchnę­ła to­wa­rzysz­ka – trze­ba pra­co­wać i wal­czyć.

Umil­kły. Po­ciąg za­trzy­mał się na chwi­lę w Zgo­rze­li­cach i pę­dził da­lej, prze­bie­gał z gwiz­dem małe sta­cje, na któ­rych z bły­ska­wicz­ną szyb­ko­ścią prze­my­kał się ob­raz na­czel­ni­ka, sto­ją­ce­go w czer­wo­nej czap­ce przed dwor­cem.

– Szczę­śli­wa je­stem, Te­re­niu – prze­mó­wi­ła wresz­cie, jak zbu­dzo­na z za­my­śle­nia – że będę miesz­ka­ła na wsi… nie usły­szę i sło­wa z tego wstręt­ne­go szwar­go­tu nie­miec­kie­go… A wi­dząc jej uśmiech na poły smut­ny, na poły iro­nicz­ny, do­da­ła: – czy ty wąt­pisz o tem?

– Co do cie­bie, ani na chwi­lę – od­po­wie­dzia­ła po­waż­nie.

– Tych sa­mych prze­ko­nań jest i mój brat, Sta­ni­sław. cho­ciaż… cho­ciaż… – za­wa­ha­ła się.

– Ja­kież to cho­ciaż?

– Cho­ciaż od­ra­dzał mi czy­ta­nie pol­skich dzien­ni­ków i za­prze­stał mi je przy­sy­łać.

– Có­żeś zro­bi­ła – spy­ta­ła z cie­ka­wo­ścią.

– Za­pre­nu­me­ro­wa­łam sama z mo­ich kie­szon­ko­wych oszczęd­no­ści.

– Bar­dzo słusz­nie… a jaką przy­czy­nę po­dał ci twój brat… pan Szczu­kow­ski?

– Że… że na­sze pi­sma nie­po­trzeb­nie ją­trzą – mó­wi­ła z lek­kim wa­ha­niem – że prze­sa­dza­ją… sie­ją nie­na­wiść… Ale, moja Te­re­niu, pro­si­ła, za­cho­waj to jego za­pa­try­wa­nie dla sie­bie tyl­ko… Przy­pusz­czam, że była to prze­mi­ja­ją­ca go­rycz do ja­kie­goś dzien­ni­ka.

– Bar­dzo być może, iż to ja­kaś ura­za, bo zbli­ża­ją się wy­bo­ry do sej­mu… mó­wio­no mi jed­nak, że pan Szczu­kow­ski żyje z lan­dra­tem…

– Ach, to pew­no z ko­niecz­no­ści – za­wo­ła­ła Re­gin­ka z ży­wo­ścią.

– Za­pew­ne… za­pew­ne…

Przez ja­kiś czas Re­gin­ka z pew­nym za­nie­po­ko­je­niem wpa­try­wa­ła się w to­wa­rzysz­kę i spy­ta­ła:

– Moja Te­re­niu, czy ty wiesz co o Sta­siu?

– Hm… pan Szczu­kow­ski ile razy jest w Po­zna­niu, bywa u nas tyl­ko na chwi­lę… na wsi u nich by­łam dość daw­no, więc nie wiem nic pew­ne­go…

– To już do­brze – uśmiech­nę­ła się za­do­wo­lo­na – ale przy­je­dziesz te­raz, gdy ja tam za­miesz­kam…

– O ile mi czas i za­ję­cia po­zwo­lą.

– Bar­dzo cię pro­szę.

Z ha­ła­sem i szu­mem wpadł po­ciąg pod oszklo­ny dach dwor­ca wro­cław­skie­go. Licz­na pu­blicz­ność na pe­ro­nie śle­dzi­ła okna wa­go­nów. Jed­ni wy­pa­try­wa­li zna­jo­mych, inni szu­ka­li miejsc wol­nych.

Do prze­dzia­łu, zaj­mo­wa­ne­go przez obie pa­nie, wszedł wy­so­ki, dość szczu­pły po­rucz­nik dra­go­nów, nie­wy­raź­ny blon­dyn, z wą­si­ka­mi na­stro­szo­ny­mi, z twa­rzą dłu­gą, na któ­rej ma­lo­wa­ła się pew­ność sie­bie, a sze­ro­kie, gru­be usta skła­da­ły się do uśmie­chu lek­ce­wa­że­nia. Wy­sznu­ro­wa­ny, w mun­du­rze moc­no wcię­tym, wszedł sztyw­nym kro­kiem do wa­go­nu, spoj­rzał obo­jęt­nie na ko­bie­ty i rzekł nie­dba­łym to­nem zwy­cza­jo­we:

– Mahl­ze­it! – gdyż był to czas po­łu­dnio­wy; i ręką wiel­ką, nie­kształt­ną wska­zał po­słu­ga­czo­wi miej­sce na pół­ce, by tam zło­żył ręcz­ny pa­ku­nek.

Nie sły­sząc od­po­wie­dzi na sło­wo przy­wi­ta­nia, po­pra­wił mo­nokl w le­wem oku, spoj­rzał bacz­niej na obie ko­bie­ty i wi­docz­nie eg­za­min nie wy­padł dla nich ko­rzyst­nie, bo z gry­ma­sem nie­za­do­wo­le­nia od­wró­cił się od nich, usiadł cięż­ko, wy­cią­gnął nogi z wiel­kie­mi sto­pa­mi przed sie­bie, wy­jął cy­ga­ro, a nie wi­dząc na­pi­su o za­ka­zie pa­le­nia, wy­pu­ścił wiel­ki kłąb dymu.

Już po­ciąg miał ru­szyć, gdy do wa­go­nu wpadł nie­mło­dy, do­syć oty­ły męż­czy­zna i, gło­śno sa­piąc, rzu­cił sło­wo po­wi­ta­nia:

– Mahl­ze­it! – na co po­rucz­nik od­mruk­nął i z wi­docz­nym nie­za­do­wo­le­niem od­su­nął co­kol­wiek na bok wy­cią­gnię­te nogi.

No­wo­przy­by­ły usiadł­szy, ocie­rał chust­ką pot z czo­ła, mó­wiąc uprzej­mie do ofi­ce­ra:

– Ależ go­rą­co dzi­siaj.

Po­rucz­nik wy­dął usta dum­nie i zwró­cił twarz w stro­nę pań.

Nie­miec nie za­uwa­żył tego i wy­jąw­szy cy­ga­ro, rzekł do po­rucz­ni­ka z do­bro­dusz­ną miną:

– No, po obie­dzie sma­ku­je do­bre cy­ga­ro… a tu prze­dział dla pa­lą­cych?

Po­rucz­nik w od­po­wie­dzi wy­pu­ścił kłąb dymu i spoj­rzał po­gar­dli­wie na to­wa­rzy­sza. Ten za­pa­lił cy­ga­ro, roz­ko­szo­wał się dy­mem i nie­zra­żo­ny mó­wił:

– Po go­dzi­nie szó­stej bę­dzie­my w Po­zna­niu… pan po­rucz­nik tak­że tam je­dzie?

Ofi­cer zmie­rzył go su­ro­wo oczy­ma i mruk­nął z nie­za­do­wo­le­niem:

– Nie wiem.

– Cha, cha, cha – za­śmiał się gru­bo i z uprzej­mym uśmie­chem; – pan po­rucz­nik żar­tu­je.

W tej chwi­li pani Te­re­sa Da­le­szyc­ka za­kasz­la­ła, a Nie­miec:

– Moje pa­nie, to prze­dział dla pa­lą­cych… nie trze­ba było tu sia­dać.

Nie otrzy­maw­szy od­po­wie­dzi, się­gnął po swą tor­bę po­dróż­ną, wy­jął lek­ką cza­pecz­kę, pan­to­fle, i stę­ka­jąc ścią­gał bu­ci­ki:

– Prze­klę­ty szewc, zro­bił mi tak cia­sne buty… Re­gin­ka, słu­cha­jąc tego mo­no­lo­gu Niem­ca, uśmie­cha­ła się mi­mo­wol­nie do swej to­wa­rzysz­ki; spo­strzegł to, i rzekł:

– Niech się pani nie śmie­je, cia­sne bu­ci­ki nie na­le­żą do przy­jem­no­ści.

Nie otrzy­maw­szy od­po­wie­dzi, usiadł w ką­cie wy­god­nie i pa­lił cy­ga­ro.

Ofi­cer naj­pierw obo­jęt­nie, póź­niej z więk­szem za­in­te­re­so­wa­niem przy­pa­try­wał się obu ko­bie­tom. Naj­pierw ude­rzył go ich strój, któ­ry pod po­zo­ra­mi pro­sto­ty i skrom­no­ści był ele­ganc­ki; na­stęp­nie zwró­cił uwa­gę na Re­gin­kę. Po­do­ba­ła mu się jej po­stać wy­smu­kła, a peł­na wdzię­ku w ru­chach, jej twa­rzycz­ka ma­to­wa z lek­kim ru­mień­cem, ja­sne wło­sy, któ­re w prze­bły­skach słoń­ca na­bie­ra­ły od­bla­sku zło­ta, ład­nie wy­kro­jo­ne, świe­że usta i po­waż­ne, fi­joł­ko­we oczy.

– Hm… uj­dzie – mruk­nął do sie­bie.

W prze­dzia­le, pod wpły­wem słoń­ca i dymu od cy­gar, po­czę­ło być dusz­no. Re­gin­ka wsta­ła i zrzu­ci­ła płasz­czyk po­dróż­ny.

Po­rucz­nik uśmiech­nął się za­do­wo­lo­ny, był bo­wiem pew­ny, że pod jego spoj­rze­nia­mi zro­bi­ło się jej go­rą­co, i rzu­ciw­szy jesz­cze raz zwy­cię­skie spoj­rze­nie, spy­tał to­nem grzecz­nym:

– Pa­nie da­le­ko jadą?

Obie ko­bie­ty spoj­rza­ły na sie­bie po­ro­zu­mie­waw­czo i pani Te­re­sa od­po­wie­dzia­ła w ję­zy­ku fran­cu­skim:

– Nie ro­zu­miem pana.

Po­rucz­nik wy­pro­sto­wał się i po chwi­lo­wym na­my­śle po­wtó­rzył to py­ta­nie w li­chym fran­cu­skim ję­zy­ku.

– Nie, nie­da­le­ko – od­po­wie­dzia­ła obo­jęt­nie. Po­rucz­nik przy­su­nął się bli­żej i mó­wił z uśmie­chem ła­ska­wym:

– To nie jest od­po­wiedź… do­my­ślam się, że pa­nie jako fran­cu­ski oba­wia­cie się nas – ofi­ce­rów nie­miec­kich, ale – za­śmiał się – my wal­czy­my tyl­ko z Fran­cu­za­mi, ale nig­dy z pięk­ne­mi Fran­cuz­ka­mi – i rzu­cił wy­zy­wa­ją­ce spoj­rze­nie na Re­gin­kę.

Ko­bie­ty mil­cza­ły, a ofi­cer po chwi­li:

– Pa­nie pierw­szy raz w na­szym kra­ju?

– Nie – od­po­wie­dzia­ła pani Te­re­sa.

W tej chwi­li wszedł kon­duk­tor i za­żą­dał bi­le­tów od obu męż­czyzn, a gdy po oka­za­niu wy­cho­dził, po­rucz­nik po­szedł za nim na ku­ry­tarz.

Re­gin­ka sko­rzy­sta­ła z tej chwi­li i rze­kła gło­sem wy­mów­ki:

– Te­re­niu, dla­cze­go za­wią­zu­jesz z nim roz­mo­wę?

– Tak się na­rzu­cał, że mu­sia­łam.

Nie­miec, sie­dzą­cy w rogu, na dźwięk tych słów pod­niósł gło­wę, na­słu­chi­wał i uśmiech­nął się wzgar­dli­wie.

Po chwi­li wszedł znów kon­duk­tor, a tuż za nim ofi­cer.

Kon­duk­tor za­żą­dał bi­le­tów od pań i, zwra­ca­jąc bi­let Re­gin­ce, rzekł z na­ci­skiem:

– Pen­sko­wo – a przy dru­gim bi­le­cie – Po­znań.

– Te­raz wiem już do­kąd pa­nie jadą – za­śmiał się po­rucz­nik – bo my Niem­cy na wszyst­ko znaj­dzie­my spo­sób.

Nie­zra­żo­ny mil­cze­niem, zwró­cił się po chwi­li do Re­gin­ki, si­ląc się na do­bry ję­zyk fran­cu­ski:

– Pani je­dzie do Pen­sko­wa i ja tam jadę, to moje ro­dzin­ne stro­ny. Czy wol­no wie­dzieć do kogo? do ja­kiej wsi?

Re­gin­ka za­ru­mie­ni­ła się, obu­rzo­na tym do­py­ty­wa­niem się i od­po­wie­dzia­ła su­cho:

– Jadę do zna­jo­mych.

Po­rucz­nik stra­cił co­kol­wiek ze swej buty i z pew­nym nie­po­ko­jem spoj­rzał na pa­nie, któ­re nie umia­ły oce­nić jego ła­ska­wo­ści, zni­ża­ją­cej się aż do roz­mo­wy z nie­mi.

Wtem Nie­miec, sie­dzą­cy do­tych­czas w mil­cze­niu, ode­zwał się gło­sem drwią­cym:

– Zo­staw pan je w spo­ko­ju, pa­nie po­rucz­ni­ku… to są Po­lki!… Sam sły­sza­łem ich skrze­cze­nie.

– Czy to moż­li­we!? – za­wo­łał z miną ob­ra­żo­ną – i w ja­kim celu uda­wa­ły pa­nie Fran­cuz­ki?

A gdy obie, lek­ko zmie­sza­ne, mil­cza­ły:

– Nie przy­pusz­cza­łem, że pa­nie wsty­dzi­cie się swej na­ro­do­wo­ści – mó­wił z prze­ką­sem – to dość za­baw­ne… Hm… nie dzi­wię się jed­nak, bo i kto ze­chciał­by gło­sić otwar­cie swo­ją niż­szość – koń­czył w nie­miec­kim ję­zy­ku.

Obie za­ru­mie­nio­ne z gnie­wu mil­cza­ły, a po­rucz­nik z uśmie­chem swej wyż­szo­ści i try­um­fu rzekł:

– Ależ po­chwy­ci­łem pa­nie… hm… jed­nak ze wzglę­du, że pa­nie są damy, pusz­czam w nie­pa­mięć ten wy­bieg, a te­raz mów­my szcze­rze po nie­miec­ku. Czy zga­dza­cie się pa­nie?

– Nie ro­zu­mie­my po nie­miec­ku – po­wie­dzia­ła pani Te­re­sa po fran­cu­sku.

– Trud­no mi uwie­rzyć – uśmiech­nął się – ale niech i tak bę­dzie. Mów­my więc po fran­cu­sku… Czy z Pen­sko­wa ma pani da­le­ko do swych zna­jo­mych? – zwró­cił się bez­po­śred­nio do Re­gin­ki.

– Kil­ka­na­ście ki­lo­me­trów.

– Czy w stro­nie Kat­zen­nest?

– Nie znam tej miej­sco­wo­ści.

– Ach, praw­da! Za­po­mnia­łem… czy da­le­ko od Ko­ście­jo­wa?

– Nie bar­dzo.

Pa­trzał przez chwi­lę ba­daw­czo i rzekł z na­my­słem:

– Hm… chy­ba pani z Jun­gwie­se… a czy nie zga­dłem?

– Nie wiem.

– Tak po na­sze­mu… a chło­pi na­zy­wa­ją Mło­do­wo.

Za­ru­mie­ni­ła się przy wy­mie­nie­niu tej na­zwy, co spo­strze­gł­szy ofi­cer, wy­buch­nął śmie­chem, wo­ła­jąc gło­śno:

– Wie­dzia­łem… z wła­ści­cie­lem tych dóbr ry­cer­skich znam się do­brze… to wca­le ro­zum­ny czło­wiek… poj­mu­je swe po­ło­że­nie… tak, tak, to in­te­li­gen­cja.

Z po­czu­ciem pew­ne­go wsty­du i upo­ko­rze­nia spoj­rza­ła Re­gin­ka w oczy swej to­wa­rzysz­ki, któ­ra współ­czu­jąc z nią, ode­zwa­ła się:

– Za­pew­ne pan się myli… Wsi po­dob­nej na­zwy jest tak wie­le…

– Wca­le się nie mylę – od­po­wie­dział, i krztu­sząc się, sy­la­bi­zu­jąc, wy­po­wie­dział dość wy­raź­nie na­zwi­sko: Szczu­kow­ski.

– Czy nie tak? – za­śmiał się – czy nie to samo na­zwi­sko?

– Mniej wię­cej – po­wie­dzia­ła Re­gin­ka, za­ba­wio­na jego usi­ło­wa­niem.

– Je­śli tak – ode­zwał się już w nie­miec­kim ję­zy­ku, – pani musi umieć po na­sze­mu. Już te­raz wiem kto pani – zwró­cił się do dziew­czy­ny – pani jest sio­strą… sły­sza­łem na­wet o pani od mego ojca, wła­ści­cie­la Kat­zen­nest… są­sia­da bra­ta pani… za­tem roz­ma­wiaj­my na­szym, ro­do­wi­tym ję­zy­kiem.

– To nie jest mój ję­zyk – od­po­wie­dzia­ła po fran­cu­sku.

– Czyż pani woli gwa­rę mo­tło­chu – za­śmiał się gło­śno – to nie­moż­li­we dla sio­stry wła­ści­cie­la Mło­do­wa.

Obie ko­bie­ty za­mie­ni­ły spoj­rze­nia. Re­gin­ka po­bla­dła z gnie­wu, co wi­dząc jej to­wa­rzysz­ka, wmie­sza­ła się do roz­mo­wy, by prze­szko­dzić ostrzej­szej wy­mia­nie słów:

– Pro­szę pana, całą noc je­dzie­my ko­le­ją… je­ste­śmy zmę­czo­ne…

– Ja nie prze­szka­dzam pa­niom, tyl­ko mu­szę wie­dzieć, dla­cze­go ta pani – wska­zał oczy­ma na Re­gin­kę – nie chce mó­wić ję­zy­kiem cy­wi­li­zo­wa­nym?

– Bo nie chcę – mruk­nę­ła na­chmu­rzo­na.

– A, w ta­kim ra­zie upew­niam pa­nią, że nie dziś, to ju­tro, po­ju­trze… bę­dzie pani mu­sia­ła mó­wić po na­sze­mu. Ja w tem, a pani wie, że co my chce­my, musi się speł­nić.

Nie spoj­rzaw­szy na mó­wią­ce­go, zwró­ci­ła się do okna. Po­czu­ła wiel­ką go­rycz i ogrom­ny żal z po­wo­du swo­jej bez­sil­no­ści. Zda­wa­ło się jej, iż do­zna­ła wiel­kiej krzyw­dy i upo­ko­rze­nia ze stro­ny tego Pru­sa­ka, któ­re­go ni­czem nie upo­waż­ni­ła do roz­mo­wy, do wglą­da­nia w jej prze­ko­na­nia i w jej ży­cie. Za­pła­ci­ła za swój bi­let na rów­ni z in­ne­mi… a jed­nak ten ofi­cer pru­ski śmiał się na – trzą­sać z jej ję­zy­ka, wdzie­rał się w jej spra­wy oso­bi­ste.

Na sa­mym wstę­pie do ro­dzin­ne­go kra­ju po­czu­ła prze­wa­gę, ucisk i szy­der­stwo… Z tych przy­krych roz­my­ślań zbu­dził ją głos Niem­ca, któ­ry do­tych­czas przy­słu­chi­wał się spo­koj­nie, a te­raz wi­dząc chmur­ną i nie­za­do­wo­lo­ną minę ofi­ce­ra, prze­mó­wił:

– Za­pew­ne pan po­rucz­nik po raz pierw­szy spo­tkał się z tym pol­skim zu­chwal­stwem… Ona nie chce mó­wić po nie­miec­ku – spoj­rzał drwią­co na Re­gin­kę; ba, gdy­by to było w są­dzie, w urzę­dzie… śpie­wa­ła­by in­a­czej, nie mi­nę­ła­by jej kara… ale nasz rząd jest zbyt szla­chet­ny… i oto do cze­go do­pro­wa­dza – wes­tchnął bo­le­śnie, czyż nie tak, pa­nie po­rucz­ni­ku?

Ofi­cer, słu­cha­jąc tych słów, nie spusz­czał oczu z obu ko­biet, a wi­dząc po ich ru­mień­cach, po bły­skach oczu, że ta mowa ro­bi­ła im przy­krość, uśmiech­nął się za­do­wo­lo­ny i od­po­wie­dział:

– Tak, tak… pan ma słusz­ność.

Ucie­szo­ny tem przy­zna­niem, Nie­miec roz­siadł się le­piej, za­pa­lił nowe cy­ga­ro i uśmie­cha­jąc się bło­go, rzekł:

– Je­stem Otto Ger­ter, fa­bry­kant i rad­ny miej­ski Po­zna­nia; czy uwie­rzy pan po­rucz­nik, że w tym na­szym pra­sta­rym gro­dzie nie­miec­kim dążą Po­la­cy do opa­no­wa­nia rady miej­skiej? I cóż pan na to?

– Ależ to nie­sły­cha­ne rze­czy! obu­rzył się pra­wie szcze­rze ofi­cer.

– Ja wię­cej jesz­cze po­wiem – mó­wił pod­nie­co­ny Ger­ter – oni pod­ko­pu­ją nasz prze­mysł… Mam taką bo­lącz­kę… Je­den po­lak bez fa­chu, bez wie­dzy, robi mi kon­ku­ren­cję… ale z tym już so­bie po­ra­dzę.

Przy sło­wach groź­by obie spoj­rza­ły na sie­bie po­ro­zu­mie­waw­czo, i pani Te­re­sa wes­tchnę­ła, wie­dząc z prak­ty­ki męża, ile może za­szko­dzić taki prze­ciw­nik.

Wra­że­nie, wy­wo­ła­ne sło­wa­mi fa­bry­kan­ta, nie uszło uwa­gi ofi­ce­ra i ze zło­śli­wym za­do­wo­le­niem za­py­tał:

– Czy pan bał­by się kon­ku­ren­cji Po­la­ka?

– Ja? Nie­miec? Miał­bym się bać!? – za­śmiał się gło­śno; prze­szka­dza mi co­kol­wiek… ale mam już spo­sób na nie­go.

Po­ciąg przy­sta­nął w Lesz­nie, wszedł nowy pa­sa­żer i roz­mo­wa prze­szła na po­li­ty­kę.

Im bli­żej Po­zna­nia, tym więk­szy nie­po­kój zdra­dza­ła pani Te­re­sa: le­ciut­kie wy­pie­ki zja­wi­ły się na jej po­licz­kach i szep­nę­ła:

– Chcia­ła­bym już raz być na miej­scu…

– Wie­rzę ci – uśmiech­nę­ła się Re­gin­ka – bo i mnie dusz­no wśród tych lu­dzi.

– Ach ci – spoj­rza­ła na roz­ma­wia­ją­cych z dum­nym lek­ce­wa­że­niem – oni za­wsze jed­na­cy, ale dzie­ci… Zyg­munt…

– Pew­no pan Zyg­munt bę­dzie na dwor­cu.

– Może… je­śli mu czas po­zwo­li; szyb­ko wy­ję­ła ze­ga­rek – jesz­cze pięć mi­nut… jak ten czas się wle­cze…

– Jak zwy­kle – za­śmia­ła się Re­gin­ka. Po­ciąg wjeż­dżał na sta­cję, pani Te­re­sa wy­chy­li­ła się i za­wo­ła­ła ura­do­wa­na:

– Re­gin­ko, jest Zyg­munt! – i go­rącz­ko­wo zbie­ra­ła swe pa­kun­ki ręcz­ne.

Za­le­d­wie drzwi wa­go­nu się otwo­rzy­ły, pierw­sza wy­sko­czy­ła, a po przy­wi­ta­niu z mę­żem, za­gad­nę­ła:

– A dzie­ci?… Zdro­we?

– Zdro­we… a gdzież two­je rze­czy?

– Re­gin­ka od­da­ła po­słu­ga­czo­wi… otóż i ona. Pod­szedł ku niej, a po­da­jąc rękę, spy­tał z uśmie­chem:

– Jak­że spra­wia­ła się opie­kun­ka pani? – i nie cze­ka­jąc od­po­wie­dzi: ale pani do­sko­na­le wy­glą­da… uro­sła pani przez te dwa lata…

W tej chwi­li fa­bry­kant Otto Ger­ter prze­cho­dził obok i z drwią­cym uśmie­chem spoj­rzał na sto­ją­cych.

– Zyg­mu­siu, czy znasz tego pana?

– Tyl­ko z wi­dze­nia, to fa­bry­kant, Nie­miec…

– Czy pani nie za­trzy­ma się w Po­zna­niu? – zwró­cił się do Re­gin­ki.

– Nie mogę, te­le­gra­fo­wa­łam po ko­nie.

– W ta­kim ra­zie pój­dzie­my do re­stau­ra­cji; na­pi­je się pani kawy.

Rów­no­cze­śnie pani Te­re­sa i Re­gin­ka doj­rza­ły sto­ją­ce­go opo­dal po­rucz­ni­ka, któ­ry, wi­ta­jąc się z ko­le­gą, śle­dził ich oczy­ma.

– Zyg­mu­siu – prze­mó­wi­ła do męża – rze­czy Re­gin­ki trze­ba wpierw prze­nieść do dam­skie­go prze­dzia­łu.

– Czy wam źle było je­chać?

– Za dużo dymu – ob­ja­śni­ła Re­gin­ka. Ofi­cer, wi­dząc te prze­no­si­ny, uśmiech­nął się drwią­co i mruk­nął:

– Boi się, ale ugła­skam ją…

Przy ka­wie w re­stau­ra­cji ko­le­jo­wej, Re­gin­ka, któ­ra skry­cie nie­po­ko­iła się opi­nią bra­ta przy­rod­nie­go, a jej je­dy­ne­go opie­ku­na, spy­ta­ła:

– Pan daw­no wi­dział Sta­ni­sła­wa?

– Był przed żni­wa­mi w Po­zna­niu, od tego cza­su nie wi­dzia­łem go.

– Są­dzi­łam, że pa­no­wie spo­ty­ka­cie się czę­ściej.

– Dzie­lą nas in­te­re­sy – uśmiech­nął się z lek­ką iro­nią – Sta­ni­sław na wsi, ja w mie­ście.

Ten uśmiech za­uwa­ży­ła i po chwi­li:

– Dwa lata nie wi­dzia­łam go… czy Sta­ni­sław się zmie­nił?

Za­wa­hał się krót­ką chwi­lę i od­po­wie­dział to­nem swo­bod­nym:

– Zda­je mi się, że nie… jest zdrów, we­sół, po­dob­no robi do­bre in­te­re­sy… a zresz­tą wkrót­ce zo­ba­czy go pani sama.

– Re­gin­ko – wmie­sza­ła się do roz­mo­wy pani Te­re­sa czy Ża­le­niec po swej mat­ce od­stą­pi­łaś panu Szczu­kow­skie­mu?

– Do­tych­czas jest moją wła­sno­ścią, a Staś tyl­ko dzier­ża­wi.

– To bar­dzo do­brze – uśmiech­nął się Zyg­munt Da­le­szyc­ki – nie po­zby­waj się pani Ża­leń­ca bez ko­niecz­nej po­trze­by.

– Ani my­ślę – po­wie­dzia­ła po­ryw­czo, a po chwi­li: – dla­cze­go pan wspo­mniał o tem?

– W toku roz­mo­wy, bez żad­nych my­śli ubocz­nych.

Za­brzmiał dzwo­nek, znak odej­ścia po­cią­gu. Re­gin­ka wsta­ła, a uca­ło­waw­szy ser­decz­nie pa­nią Te­re­sę:

– Dzię­ku­ję ci szcze­rze za chwi­lo­wą opie­kę.

– Nie­po­trzeb­nie dzię­ku­jesz… było mi bar­dzo miło usłu­żyć ci.

Na pe­ro­nie znów spo­strze­gły śle­dzą­ce­go ich po­rucz­ni­ka; uda­ły, że nie wi­dzą go wca­le, i Re­gin­ka we­szła do prze­dzia­łu dam­skie­go, gdzie sie­dzia­ła tyl­ko jed­na, nie­mło­da, wpół­sen­na ko­bie­ta.

Gdy po­ciąg ru­szył, chcia­ła Re­gin­ka spu­ścić okno, by we­szło świe­że po­wie­trze do dusz­ne­go prze­dzia­łu; za­pro­te­sto­wa­ła prze­ciw temu to­wa­rzysz­ka po­dró­ży dość li­chą niem­czy­zną, za­sła­nia­jąc się bó­lem zę­bów i oba­wą prze­cią­gu.

– Zda­je się, że pani nie jest Niem­ką – po­wie­dzia­ła Re­gin­ka, sia­da­jąc.

– Skąd­że się pani do­my­śli­ła? – spy­ta­ła w ję­zy­ku pol­skim.

– Z ak­cen­tu pani – uśmiech­nę­ła się; dla­cze­go pani nie prze­mó­wi­ła po pol­sku?

– Nie będę na­ra­ża­ła się w po­dró­ży – od­po­wie­dzia­ła to­nem chłod­nym – a zresz­tą nie na­tem po­le­ga pa­try­jo­tyzm – uśmiech­nę­ła się lek­ce­wa­żą­co – aby na­rzu­cać in­nym swój ję­zyk.

I ton, i sło­wa nie­mi­le do­tknę­ły Re­gin­kę; od­po­wie­dzia­ła też z iron­ją:

– Lecz in­nym wol­no na­rzu­cać nam ję­zyk… i my ule­ga­my do­bro­wol­nie.

– Fra­ze­sy, nic wię­cej – uśmiech­nę­ła się z dum­nym lek­ce­wa­że­niem; bez ustępstw by­ło­by ży­cie nie­moż­li­we… zresz­tą za sta­ra je­stem na na­uki, i zlek­ka przy­mknę­ła oczy.

Re­gin­ka mia­ła ocho­tę za­pro­te­sto­wać prze­ciw tym po­glą­dom, ale wi­dząc dum­ną i nie­przy­stęp­ną minę tej pani, prze­rwa­ła roz­mo­wę.

Po do­brej chwi­li star­sza dama pod­da­ła su­ro­we­mu ba­da­niu po­stać Re­gin­ki i jej ubra­nie; snać eg­za­min wy­padł dość po­myśl­nie, gdyż znik­nął su­ro­wy wy­raz twa­rzy i rze­kła to­nem uprzej­mym:

– Czy pani z Księ­stwa?

– Tak jest… z po­wia­tu Sza­mo­tul­skie­go.

– A… znam kil­ka do­mów oby­wa­tel­skich; do­kąd pani je­dzie?

– Do Mło­do­wa.

– Do Mło­do­wa – toż to ma­ją­tek pana Szczu­kow­skie­go, oże­nio­ne­go z Cho­rzyc­ką… Lecz chy­ba pani nie może być jego cór­ką… on za mło­dy…

– Na­tu­ral­nie, że nie je­stem cór­ką – od­po­wie­dzia­ła we­so­ło – to mój brat.

– Tak, tak,… przy­po­mi­nam so­bie… nie­bosz­czyk Ta­de­usz Szczu­kow­ski był żo­na­ty… za­raz… za­raz… jego żona z domu Żyt­kow­ska, czy tak?

Re­gin­ka ski­nę­ła gło­wą, dzi­wiąc się tro­chę, że ta nie­mło­da dama zna tak do­brze jej sto­sun­ki ro­dzin­ne.

– Hm… te­raz tem bar­dziej dzi­wi mnie – mó­wi­ła star­sza dama – to ode­zwa­nie się pani przy po­cząt­ku na­szej zna­jo­mo­ści.

– A dla­cze­go? – spy­ta­ła Re­gin­ka, pa­trząc w oczy wy­bla­kłe swej to­wa­rzysz­ki.

– Gdyż po­zna­łam pana Szczu­kow­skie­go, jako czło­wie­ka nie­uprze­dzo­ne­go, pa­trzą­ce­go bar­dzo trzeź­wo na na­sze sto­sun­ki… Przy­tem, jak mi mó­wio­no, jest bar­dzo ob­rot­ny w in­te­re­sach.

– Cie­szą mnie te po­chwa­ły, od­da­wa­ne bra­tu – od­po­wie­dzia­ła z lek­kim ru­mień­cem – cho­ciaż nie ro­zu­miem ich do­brze.

– Tak?… hm… to mnie dzi­wi – uśmiech­nę­ła się nie­do­wie­rza­ją­co – pani była daw­no w Mło­do­wie?

– Dość daw­no… wra­cam z pen­sji…

Star­sza dama po­czę­ła do­py­ty­wać się o pen­sję, wa­run­ki, na­ukę… opo­wia­da­ła o wy­kształ­ce­niu swo­ich có­rek, i wśród nie­ustan­nej roz­mo­wy po­ciąg do­je­chał do Pen­sko­wa, sta­cji, na któ­rej wy­sia­da­ła Re­gin­ka.II.

Za­le­d­wie wy­sia­dła z wa­go­nu i roz­glą­da­ła się za po­słu­ga­czem, gdy pod­szedł do niej po­rucz­nik i rzekł z uśmie­chem:

– Znów spo­ty­ka­my się… pani szu­ka po­słu­ga­cza? za­raz za­wo­łam…

– Dzię­ku­ję panu – po­wie­dzia­ła po fran­cu­sku to­nem obo­jęt­nej grzecz­no­ści – już idzie – i ski­nę­ła na nu­me­ro­we­go, a gdy się zbli­żył, spy­ta­ła w pol­skim ję­zy­ku: „Czy są ko­nie z Mło­do­wa?”

Ten już miał od­po­wie­dzieć, lecz spo­strze­gł­szy ofi­ce­ra, rzekł krót­ko:

– Ja!… Ja!…

– Weź­cie te pa­kun­ki i od­daj­cie woź­ni­cy. I szła w kie­run­ku wyj­ścia ze sta­cji.

Ofi­cer, nie opusz­cza­jąc jej, mó­wił po nie­miec­ku:

– Więc zga­dłem, że pani jest na­szą są­siad­ką: o, my je­ste­śmy prze­ni­kli­wi, gdy idzie o pięk­ną damę… po­zwo­li te­raz pani, że jej się przed­sta­wię; i gło­sem, w któ­rym brzmia­ła duma: – Wil­helm von Bar­witz… po­rucz­nik dra­go­nów.

Szła wy­pro­sto­wa­na z twa­rzą obo­jęt­ną, tyl­ko lek­kie za­czer­wie­nie­nie świad­czy­ło o jej wzbu­rze­niu.

Zbli­ża­li się do po­wo­zu, za­przę­gnię­te­go w parę ro­słych, gnia­dych koni, żu­ją­cych nie­cier­pli­wie wę­dzi­dła.

– O, do­bre ko­nie! – za­wo­łał po­rucz­nik – szko­da ich na wieś. W mie­ście zwra­ca­ły­by ogól­ną uwa­gę.

Re­gin­ka przy­spie­szy­ła kro­ku i szyb­ko wsko­czy­ła do po­wo­zu, a po­rucz­nik:

– Po­znaw­szy pa­nią, uwa­żam so­bie za obo­wią­zek zło­żyć moje usza­no­wa­nie w domu jej bra­ta.

– Jedź! – za­wo­ła­ła Re­gin­ka.

– Do wi­dze­nia! – rzekł po­rucz­nik, wy­cią­ga­jąc rękę, a wi­dząc, że Re­gin­ka nie śpie­szy się ze swo­ją, cof­nął się i po­wtó­rzył gło­sem, w któ­rym brzmia­ła ob­ra­żo­na duma i gniew:

– Do wi­dze­nia! – I pa­trząc na od­jeż­dża­ją­cy po­wóz, mruk­nął: – Tę upo­ko­rzę, już ona mnie po­zna.

Re­gin­ka, wsu­nię­ta w głąb po­wo­zu, roz­my­śla­ła z go­ry­czą o upo­rczy­wym na­rzu­ca­niu się ofi­ce­ra… Gdy­by mia­ła przy so­bie bra­ta, opie­ku­na, nig­dy me ośmie­lił­by się ten po­rucz­nik wsz­czy­nać z nią roz­mo­wy, wy­ra­żać się drwią­co o pol­skim ję­zy­ku, lek­ce­wa­żyć tak for­my to­wa­rzy­skie… I on, ten ofi­cer, ma śmia­łość na­rzu­cać jej swe to­wa­rzy­stwo i za­pew­niać ją, że przy­je­dzie do bra­ta…

Ależ to nie­moż­li­we… on po­wie­dział to przez głu­pią za­ro­zu­mia­łość… Czyż­by u Sta­ni­sła­wa by­wa­li Niem­cy?

Opa­dły ją wąt­pli­wo­ści, wspo­mnia­ła nie­ja­sną od­po­wiedź Te­re­ni, uśmiech iro­nicz­ny Da­le­szyc­kie­go, a zwłasz­cza do­ku­cza­ły jej po­chwa­ły, od­da­wa­ne bra­tu przez ofi­ce­ra i star­szą damę. Sta­ra­ła się usu­nąć te my­śli i na­pły­nę­ły wspo­mnie­nia z lat dzie­cin­nych, gdy za ży­cia jej ojca nie wol­no było na dwo­rze Mło­dow­skim ode­zwać się po nie­miec­ku, i wszyst­ko, co trą­ci­ło niem­czy­zną, było raz na za­wsze wy­klu­czo­ne.

Miał­że­by Sta­ni­sław tak za­po­mnieć o na­ukach ojca, sprze­ci­wić się jego za­sa­dom? To przy­pusz­cze­nie wy­da­ło się jej taką cięż­ką ob­ra­zą dla bra­ta, taką nie­moż­li­wo­ścią, że po­czę­ła so­bie ro­bić gorz­kie wy­mów­ki za swój brak wia­ry i za­ufa­nia, za lek­ko­myśl­ne oskar­że­nia…

Po­wóz z jed­no­staj­nym tur­ko­tem kół i rów­no­mier­nym ko­ły­sa­niem na re­so­rach, to­czył się po rów­nym go­ściń­cu, wy­sa­dzo­nym drze­wa­mi ze stron obu. Lek­ki po­wiew wie­czor­ny chło­dził roz­go­rącz­ko­wa­ną twarz Re­gin­ki, któ­ra, chcąc ode­rwać się od nie­po­ko­ją­cych ją my­śli, zwró­ci­ła bacz­niej­szą uwa­gę na oko­li­cę do­brze jej zna­ną.

Ostat­nie bla­ski za­cho­dzą­ce­go słoń­ca zło­ci­ły fa­li­ste wzgó­rza, pola wspa­nia­łe i lasy, gdy w do­li­nie, zni­ża­ją­cej się ku War­cie, po­czy­nał za­pa­dać prze­sia­ny zmrok, zna­czą­cy się lek­kim fi­jo­le­tem, prze­ty­ka­nym cien­kie­mi pa­sem­ka­mi pod­no­szą­cych się opa­rów. W po­wie­trzu czuć było za­pach świe­żo zo­ra­nej roli, gorz­ką woń zwa­rzo­nych li­ści, a chwi­la­mi ży­wicz­ny po­wiew od lasu, zmie­sza­ny z wil­got­ny­mi opa­ra­mi mo­kra­deł nad­rzecz­nych.

Te­raz do­pie­ro wszyst­ki­mi zmy­sła­mi, całą swą ist­no­ścią po­czu­ła, że to jest jej kraj ro­dzin­ny, że to jej nie­bo, jej po­wiew wia­tru wie­czor­ne­go, i te fa­li­ste wzgór­ki, i ta War­ta w dali, osła­nia­ją­ca się mgła­mi.

Z przy­jem­no­ścią wpa­try­wa­ła się w te kra­jo­bra­zy, za­pa­mię­ta­ne z lat dzie­cin­nych, zda­wa­ło się jej, że ja­kaś nowa, ożyw­cza siła wstą­pi­ła w nią, że ser­ce jej do­tych­czas było za­skle­pio­ne, a te­raz oto­czy­ło mi­ło­ścią te pola, Wzgór­ki, lasy, drze­wa i zro­zu­mia­ło ich mowę.

Zie­mia szep­ta­ła: tyś moja, jam cię wy­da­ła, ko­ły­sa­ła, kar­mi­ła; a wiatr przy­no­sił jej do ucha me­lo­dje z lat mi­nio­nych, mó­wił o mi­ło­ści, któ­ra ją ota­cza­ła, zwie­wał po­pio­ły i roz­ża­rzał wspo­mnie­nia daw­ne.

Po­wiew z pól przy­niósł jej za­pach zżę­te­go zbo­ża i szep­tał: czy pa­mię­tasz mnie, by­łaś wów­czas małą dziew­czyn­ką i je­cha­łaś z oj­cem w pole, łany zło­ci­ste­go zbo­ża fa­lo­wa­ły wo­ko­ło, żni­wia­rze nu­ci­li pie­śni, a nie­bo było ta­kie błę­kit­ne, ja­sne, bez chmur.

Re­gin­ka w od­po­wie­dzi wes­tchnę­ła i od­czy­ta­ła wy­ry­te we wspo­mnie­niach sło­wa: pa­mię­tam, tak było.

I nad­pły­nę­ła fala z ży­wicz­ne­go lasu, mó­wiąc z wy­mów­ką: o mnie już za­po­mnia­łaś?…

Przed nią sta­nął ob­raz, gdy pod opie­ką mat­ki ba­wi­ła się w alei świer­ków i mia­ła tam swo­je kra­je, gro­ty, ja­ski­nie… Ja­kie to były słod­kie, do­bre cza­sy…

Ko­nie wbie­gły na wzgó­rek, skąd moż­na było doj­rzeć więk­szy płat zie­mi. Zna­ła do­brze ten kra­jo­braz; w głę­bi, z po­mię­dzy drzew par­ku, prze­świe­ca­ły bia­łe ścia­ny dwo­ru, a da­lej roz­cią­ga­ły się domy fol­warcz­ne. Spoj­rza­ła… wy­pro­sto­wa­ła się… prze­tar­ła oczy…

To ja­kiś inny świat, inne domy, inni lu­dzie…

W dłu­gim sze­re­gu, w re­gu­lar­nych od­stę­pach cią­gnę­ły się domy mu­ro­wa­ne, przy­kry­te czer­wo­ną da­chów­ką… Wy­peł­zły na­gie na pola, pla­mi­ły ich czy­stość i wy­da­wa­ły się po­twor­ny­mi pa­ją­ka­mi, któ­re, oto­czyw­szy się sie­cią, cze­ka­ją na ofia­rę, by zdu­sić ją zdra­dziec­ko.

Dwór, ogo­ło­co­ny z drzew, bia­ły na tle ciem­nych pól, ro­bił wra­że­nie za­po­mnia­ne­go tru­pa na po­bo­jo­wi­sku, odar­te­go i spo­nie­wie­ra­ne­go…

– Ja­nie, co się sta­ło z Za­le­siem? – spy­ta­ła zdzi­wio­na.

– Al­boż ja­sna pa­nien­ka nie wi­dzą… Niem­cy za­bra­li i już nie Za­le­sie daw­ne, ale prze­zwa­li po swo­je­mu Kry­ger­wa­che.

– I pan So­śnic­ki sprze­dał Niem­com?

– Pew­no… gwał­tem mu nie za­bra­li – uśmiech­nął się stan­gret drwią­co – i w te pędy spro­wa­dzi­li plu­dra­ków, zbu­do­wa­li im domy, dali za­po­mo­gę na by­dło, na za­siew, na ży­cie… Ta­kim szwa­bom to do­brze, grunt mają i sie­dzą bez po­dat­ków przez kil­ka lat.

– A cóż z nim się sta­ło?

– Niby z kim?

– Z daw­niej­szym wła­ści­cie­lem.

– Al­boż wiem… pew­no żyje w mie­ście z gro­sza… po szla­chec­ku.

Umil­kła, pa­trząc z pew­ną zgro­zą i bez­wied­ną oba­wą na ten sze­reg no­wych do­mów, któ­re w ostat­nich pro­mie­niach słoń­ca wy­bi­ja­ły się z ciem­ne­go tła bru­tal­ną, czer­wo­ną bar­wą, jak gdy­by całe były ocie­kłe krwią.

– Więc już nie­ma Za­le­sia, tyl­ko Krie­ger­wa­che – szep­nę­ła, i z głę­bo­kim ża­lem pa­trzy­ła na dwór, w któ­rym nie­gdyś tak czę­sto by­wa­ła, jako w naj­bliż­szem są­siedz­twie Mło­do­wa.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: