Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Nie poddawaj się! Dlaczego talent to zaledwie początek - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
11 czerwca 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Nie poddawaj się! Dlaczego talent to zaledwie początek - ebook

Tę świetną lewą nogę znają wszyscy. Ale tylko nieliczni wiedzą, ile pracy trzeba było włożyć, by dotrzeć na piłkarski szczyt. Gwiazdor niemieckiej reprezentacji Lukas Podolski barwnie i z werwą opisuje swoją drogę z podwórkowego boiska w Bergheim na stadiony świata. Sukces zobowiązuje, dlatego Lukas angażuje się na rzecz innych – nie tylko finansowo, lecz także osobiście. Czuje się to wyraźnie, gdy opowiada o spotkaniach z zaniedbywaną, dorastającą w trudnych warunkach młodzieżą, której pomaga urzeczywistniać marzenia.

Lukas Podolski wykorzystał wszystkie dane mu szanse. Jest obecnie jednym z najbardziej znanych piłkarzy na świecie (niemiecki piłkarz pochodzenia polskiego, grający w Arsenalu i w reprezentacji narodowej Niemiec). W swojej autobiografii pisze o wartościach które są dla niego ważne oraz o współpracownikach i przyjaciołach, którzy byli dla niego wsparciem i motywacją.

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7881-443-6
Rozmiar pliku: 6,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Przedmowa Jogi Löw

Ucieszyłem się, gdy Lukas zapytał, czy nie napisałbym przedmowy do jego książki. Są ludzie, którym pomaga się z przyjemnością. Należy do nich właśnie Lukas Podolski, którego znam od ponad dziesięciu lat i z blisko stu meczów reprezentacji.

Przez tak długi czas można się naprawdę dobrze poznać – na obozach treningowych, podczas wielu podróży i meczów, a przede wszystkim w intensywnych okresach wielkich rozgrywek piłkarskich. Ujawnia się wtedy charakter człowieka, jego stosunek do kolegów z drużyny, sposób, w jaki radzi sobie z presją, z krytyką i wielką szansą, w jaki znosi sukcesy i porażki. Nie ukrywam, że jestem wielkim fanem Podolskiego. Oczywiście, nie bez znaczenia jest jego bezpośredni, radosny i ujmujący sposób bycia. Ale Lukas to ktoś więcej niż tylko sympatyczny wesołek, który dba o dobrą atmosferę w zespole.

Futbol, tak popularny na całym świecie, musi i powinien przekazywać także określone wartości. Niemiecki Związek Piłki Nożnej (DFB) angażuje się w tej kwestii na wiele sposobów, wkładając mnóstwo wysiłku w pracę z młodzieżą, opowiadając się za integracją i fair play, sprzeciwiając się wszelkim formom przemocy i dyskryminacji.

To wartości, za którymi w pełni opowiada się także Lukas. Nic więc dziwnego, że w jego książce właśnie one, a także kontakty z ludźmi znalazły się na pierwszym planie.

Lukas wie, skąd pochodzi, a każdy, kto zna jego historię i przebieg kariery, zrozumie, dlaczego akurat on tak silnie zaangażował się – w ramach własnej fundacji i jako ambasador stowarzyszenia „Die Arche” – w działania na rzecz dzieci i młodzieży zaniedbanych wychowawczo. Talent Lukasa, jego słynna lewa noga, to dary, które otrzymał od losu. Ale nie zapomniał, że trafił też na ludzi, którzy już w małym chłopcu dostrzegli wielki talent, wsparli go i dali mu szansę. Uważa, że każde dziecko, każdy nastolatek też zasługuje na taką szansę.

Książka zwraca się zarówno do dorosłych – przypominając im dobitnie, że wyłącznie o własnych siłach dzieci nie są w stanie odnaleźć swego miejsca w społeczeństwie – jak i bezpośrednio do młodzieży. Podziwiając swego idola, większość z nich widzi wyłącznie rezultat, sławę i jej blaski, nie zaś drogę, która wiodła do tego celu, niezłomną wolę, ciężką pracę i wyrzeczenia.

Dostać szansę to jedno, trzeba też umieć ją wykorzystać. Pisząc tę książkę, Lukas skorzystał z możliwości posłużenia się własną historią w służbie sprawy, która jest dla niego tak ważna. I powinna być ważna dla nas wszystkich.

Życzę mu, by jego książka trafiła do tych wszystkich, z myślą o których została napisana.

Bardzo wcześnie okazało się, że z moją lewą nogą nie ma żartów. Miałem może osiem lat, gdy w Bergheim odbywał się wielki festyn piłkarski. Przyjechała zawodowa drużyna i pojawiła się na naszym boisku, by rozegrać mecz z mieszkańcami miasteczka. My, chłopaki z osiedla, nie mogliśmy się już tego doczekać. Piłka była całym naszym życiem, graliśmy każdego dnia aż do zmroku, staraliśmy się być coraz lepsi, by choć trochę zbliżyć się do wymarzonego celu: zostania zawodowymi piłkarzami. Wszyscy moi kumple byli starsi i w odróżnieniu ode mnie zwykle ciemnoskórzy, o czarnych jak smoła włosach i oczach. Na osiedlu, tuż obok boiska, mieszkali niemal wyłącznie ludzie z innych krajów, wśród nich i ja. Byłem od nich o dwie głowy niższym i raczej szczupłym blondaskiem, ale umiałem grać, dlatego mnie przyjęli. Inny powód był taki, że jako jedyny zawsze miałem piłkę. Nasze osiedle nie było zbyt zamożne, a pieniądze wydawano na potrzebniejsze rzeczy: jedzenie, czynsz, samochód. Dla mnie zawsze najważniejszy był dobry futbol.

Biegaliśmy więc po festynie, krążąc od budy do budy. W końcu odkryliśmy maszynę do strzelania bramek, w której można było zmierzyć siłę strzału. Nareszcie mogłem się zorientować, jak silna jest moja lewa noga, w końcu to przez nią już trzem bramkarzom złamałem rękę.

Razem z kolegami ustawiliśmy się w kolejce. Niestety, nikt z nas nie miał pieniędzy na żeton, potrzebny, by w ogóle strzelić.

Mężczyzna, który pilnował automatu, odprawił mnie z kwitkiem:

– Nie da rady. A zresztą jesteś za mały, nic z tego nie będzie!

A że upór już wtedy był jedną z moich głównych cech, nie dałem za wygraną i znów stanąłem na końcu ogonka, potem jeszcze raz, aż facet się poddał. Ustawiłem sobie piłkę, wziąłem rozbieg i strzeliłem. Na wyświetlaczu pojawił się wynik, jakiego tu jeszcze nie widziano.

Nikt nie mógł w to uwierzyć i przypuszczano, że po prostu automat się zepsuł. Wszystko sprawdzono, wyzerowano wynik, a mnie pozwolono strzelić jeszcze raz. Tym razem wynik był jeszcze wyższy, a ja przyrzekłem sobie dalej pracować nad siłą strzału. A potem poszliśmy grać w piłkę.Rozdział 1 W obcym kraju

Moja rodzina i ja pochodzimy z Gliwic, miasta w południowej części Polski, na przemysłowym Górnym Śląsku. Tutaj lub w okolicach mieszkają wszyscy nasi liczni krewni, tylko rodzice ojca wyjechali do Niemiec już wcześniej, emeryci mieli wtedy taką możliwość. Moja starsza siostra Justyna i ja urodziliśmy się w Gliwicach, a pytany o moje narodziny tata wzrusza tylko ramionami i mruczy pod nosem:

– Wszystko normalnie, całkiem zwyczajny dzieciak.

Nie było więc tak, że przyszedłem na świat ze słowem „piłka” na ustach. Ale zamiłowanie do sportu miałem niewątpliwie w genach. Mój ojciec był piłkarzem w pierwszoligowej polskiej drużynie, mama, piłkarka ręczna, grała w reprezentacji kraju. To całkiem zrozumiałe, że takie zamiłowania przechodzą z rodziców na dzieci. Jeśli oboje rodzice są muzykami, w życiu dziecka od samego początku muzyka jest ogromnie ważna i bardzo prawdopodobne, że w dorosłym życiu samo zechce się rozwijać w tym kierunku. Moi rodzice byli i są sportowcami z krwi i kości, sport stał się więc bardzo bliski także i mnie.

Pierwsze dwa i pół roku mojego życia spędziłem w Polsce, w czteropiętrowej czynszówce. Tam stawiałem pierwsze kroki, siadywałem na kolanach ukochanej babci i uczyłem się po polsku mówić, na co mam ochotę, a na co nie. Tam był mój dom do czasu, kiedy rodzice zdecydowali, żeby wraz z nami przenieść się do Niemiec. W Bergheim, w pobliżu Kolonii, mieszkali już rodzice ojca. Tata przestał grać w piłkę, a w ówczesnej Polsce oznaczało to koniec uprzywilejowanego życia. Piłkarze dostawali z przydziału specjalne mieszkania, cieszyli się wielkim szacunkiem i mieszkali w jednej dzielnicy razem z kadrą kierowniczą. Ale te czasy się skończyły. Mama już wcześniej zrezygnowała z piłki ręcznej, gdy była w ciąży z moją siostrą, oboje rodzice mieli więc nadzieję na lepsze zarobki, łatwiejsze życie i większą swobodę. Zdecydowali się wykorzystać szansę i przenieść się do Niemiec na stałe.

To bardzo poważna decyzja, o konsekwencjach tak rozległych, że na początku trudno je sobie było nawet wyobrazić. Z pewnością rodzicom nie było łatwo ją podjąć, ale tego już nie pamiętam. Miałem dwa i pół roku i wszystko, o czym mówię, wiem wyłącznie z opowieści. Mogę też tylko się domyślać, co wtedy czułem. Tak czy owak, rodzice wszystkim mówili, że wybieramy się do Niemiec na urlop. Nie wolno było emigrować, można było natomiast odwiedzać krewnych, jeśli się ich miało. Nawet moja siostra, która miała wówczas siedem lat, nie wiedziała, że przymierzamy się do opuszczenia ojczyzny. Tylko szef ojca najwyraźniej go przejrzał:

– Tak, tak, ty już tu nie wrócisz!

W tamtym czasie wielu Polaków decydowało się na taki krok, zostawiając wszystko za sobą.

Spakowaliśmy nasz dobytek, pożegnaliśmy się z przyjaciółmi, krewnymi i ojczystym krajem i wylądowaliśmy w obozie przejściowym dla uchodźców we Friedland.

Obóz był przepełniony, wszyscy mówili w językach, których nie znałem, i wszyscy tak jak my byli tu obcy i odcięci od korzeni. Podawano jedzenie, do którego nie byłem przyzwyczajony, nie mieliśmy nawet własnego pokoju, bo nie było dość miejsca dla tych wszystkich, którzy chcieli zostać w Niemczech. Z perspektywy czasu widać, że na szczęście dla nas ta sytuacja przerosła również miejscowych urzędników. Wszystkich wypytywano, czy mają w Niemczech krewnych lub znajomych, u których mogliby się zatrzymać, i my zgłosiliśmy się natychmiast. W Bergheim mieszkali dziadkowie Podolscy: babcia Helene i dziadek Josef. Wkrótce potem dostaliśmy wszystkie papiery i pojechaliśmy dalej, do rodziców ojca. Dziadkowie przenieśli się do Niemiec wiele lat wcześniej, w nadziei, że dzieci kiedyś do nich dołączą. Orientowali się więc dobrze w miejscowych warunkach i wiedzieli, co trzeba załatwić. Urodzeni w Gliwicach, wówczas jeszcze Gleiwitz, chodzili do niemieckich szkół i w Niemczech czuli się jak u siebie – Górny Śląsk znalazł się w granicach Polski po 1945 roku. Mój dziadek Josef wrócił z wojny dopiero w 1947 roku, właściwie tylko po to, by odebrać dokumenty. Ale Polacy nie pozwalali już wtedy wyjeżdżać, dlatego dziadkom przypadł w udziale los dokładnie odwrotny niż nam: musieli nauczyć się polskiego.

Minął jakiś czas, zanim znaleźliśmy własne mieszkanie. W tym okresie ja z mamą mieszkaliśmy u ciotki, która też była już w Niemczech, a tata z siostrą znaleźli schronienie u dziadków.

I tak rodzina się rozdzieliła. Prawie nie mieliśmy pieniędzy i nie rozumieliśmy ani słowa z tego, co mówią ludzie wokół nas. To był ciężki czas dla nas wszystkich, zanim w końcu mogliśmy się wprowadzić do własnego mieszkania. Babcia uruchomiła znajomości i miasto Bergheim przydzieliło nam mieszkanie socjalne. Znajdowało się ono w jednym z wysokich bloków tworzących osiedle poprzecinane licznymi ścieżkami i zielonymi skwerkami. Tuż obok był stadion z tartanową bieżnią i dwoma boiskami: trawiastym i żużlowym. Przypadek czy zrządzenie losu? Powiedzmy, że miałem szczęście!

Na osiedlu mieszkali niemal wyłącznie obcokrajowcy i chociaż poza nami nikt nie pochodził z Polski, czuliśmy, że jesteśmy wśród swoich. Poza tym wreszcie byliśmy znowu razem, a rodzice robili wszystko, żeby stworzyć nam nowy dom. Koniec końców spędziliśmy tutaj dziesięć lat.

Nic nie pamiętam z tego pierwszego okresu, ale z pewnością wszyscy odczuliśmy ulgę, że jesteśmy wreszcie razem, mama gotowała znane polskie potrawy i znów poczuliśmy się rodziną. Oczywiście, nie zdawałem sobie wówczas sprawy, jak trudno było się odnaleźć w obcym kraju również dorosłym. Ojciec potrzebował pracy, żeby utrzymać dom, co nie było proste, bo nie mógł się dogadać po niemiecku. Pomogła mu wtedy piłka. W grze nie jest ważne, czy znasz niemiecki, grunt, że dobrze grasz i strzelasz gole, a to przecież potrafił, do tego, w przeciwieństwie do mnie, szczególnie dobrze wychodziły mu strzały głową. Grał w wielu drużynach, oczywiście już tylko dla przyjemności, ale gdy pewnego razu doznał kontuzji kolana i musiał pauzować, skończył mimo wszystko kurs językowy w Kolonii, podejmując próbę oswojenia się z krajem, w którym teraz mieszkaliśmy i zamierzaliśmy pozostać na stałe. Zatrudnił się jako ślusarz, matka najmowała się jako sprzątaczka i opiekowała się mną i moją siostrą. Języka nauczyła się niejako przy okazji, bez żadnych kursów. Nie znając ani jednego niemieckiego słowa, znalazła sobie pracę. Uważała, że przecież sprzątać może równie dobrze po polsku! Jakoś się dogadywała na migi, a tymczasem, dzięki telewizji i gazetom, jej niemiecki stopniowo stawał się coraz lepszy. Justyna poszła już do szkoły i musiała się dopiero zorientować, jak da tam sobie radę. Ja z początku w ogóle nie miałem odwagi wyjść z domu, wysiadywałem więc tylko przy oknie z piłką pod pachą, wpatrując się smutno w boisko. W końcu matka jakoś mnie namówiła, przyrzekając na wszystkie świętości, że zostanie na górze i będzie mnie obserwować z okna. I tak powoli, powoli udało mi się jakoś dołączyć do innych dzieci razem z moją piłką, a mama zawsze rozpoznawała mnie z góry, jasne włosy wśród ciemnych głów. Jak mówi mama, piłka była wtedy wszystkim, czego mi było trzeba. Na początku próbowała jeszcze podsuwać mi różne inne zabawki, ale żadna mnie nie zainteresowała. Piłki, koszulki, buty do gry – niczego więcej nie potrzebowałem. Piłka spała nawet razem ze mną w łóżku.

Jakiś czas potem musiałem pójść do przedszkola. Rodzice pracowali całymi dniami i przykładali wielką wagę do tego, bym nauczył się tam języka. Oczywiście przedszkole było niemieckie, co chyba musiało mi się wydać przerażające. Każdego ranka miałem wchodzić w kompletnie obcy świat, w którym nie rozumiałem ani słowa. Przez pół roku codziennie urządzałem prawdziwy cyrk: „Nie chcę do przedszkola, nie pójdę, brzuch mnie boli, ojej, moja głowa!” Tak przynajmniej mówią rodzice. To była ciężka próba dla nas wszystkich. Czasem mama ustępowała i wtedy pozwalano mi zostać w domu, pod opieką babci lub dziadka. Wolałem zostawać z dziadkiem, bo nie był taki surowy. Zawsze kiedy przychodził, pozwalano mi podać mu kieliszek wódki. Otwierałem szafę, wyjmowałem dużą przezroczystą butelkę i wręczałem dziadkowi kieliszeczek. Dziadek był też zapalonym rowerzystą, mam to po nim, i natychmiast naprawiał mój rower, gdy coś się w nim zepsuło.

Przedszkole było wyzwaniem, z którym musiałem się w końcu zmierzyć. Rodzice byli w tej kwestii nieugięci i nie odpuszczali, dlatego, choć już wtedy trudno było mnie przekonać do czegokolwiek, na co nie miałem ochoty, w końcu dałem sobie spokój z awanturami i zacząłem się uczyć niemieckiego. Pewnego razu rodzice dowiedzieli się, że w przedszkolu zjadam tylko suche bułki i nawet nie tykam innych rzeczy. Ale w tej kwestii nie dałem się przekonać. Do dziś najchętniej jem bułkę bez niczego albo bagietkę.

Jak widać, nie było lekko i gdy w końcu sam poszedłem do szkoły, często po prostu się urywałem, włóczyłem się tu i tam przez pięć godzin, po czym wracałem do domu. Nie miałem ochoty się uczyć, a nauka języka szła mi z pewnym trudem. Oczywiście, nie obyło się bez awantury, a matka powiedziała:

– Musisz tam chodzić, to ci jest potrzebne, marsz do szkoły i koniec!

Nie miałem żadnego wyboru, więc się dostosowałem. Podczas przerwy często wpadali dziadek z babcią i przynosili mi rogalika albo maślaną bułeczkę.

Już wcześniej sadowiłem się na murku, z piłką przy boku, i na nich czekałem.

– To był jedyny chłopak wśród naszych wnuków, na dodatek najmłodszy, dlatego wszyscy go rozpieszczali – mówi babcia Helene. – Kiedy potrzebował pieniędzy, zawsze jakoś udawało mu się je zdobyć, albo pytał ciocię Irenę, czy nie zrobić jej zakupów, albo wiercił matce dziurę w brzuchu, albo strzelał gola. Za każdą bramkę dostawał od kogoś z nas parę groszy. Ale zawsze był bardzo oszczędny. Lukas świetnie umie gospodarować pieniędzmi.

Na początku tata grywał ze mną na małych trawnikach między blokami, a gdy nie miał już czasu, grałem dalej sam. Ćwiczyłem utrzymywanie piłki nad ziemią, strzelałem do bramki zrobionej z dwóch kijków, które wbijałem w ziemię, lub tylko zamarkowanej moim sweterkiem po jednej stronie i kurtką po drugiej. Wiedziałem, że to ja muszę mieć kontrolę nad piłką, a nie ona nade mną, i trenowałem w każdej wolnej chwili. Nawet gdy matka wysyłała mnie po zakupy, miałem piłkę przy sobie. Dryblując, dochodziłem do sklepu, zostawiałem piłkę przy kasie, robiłem zakupy, płaciłem, odbierałem piłkę i, znów dryblując, wracałem do domu.

Szczególnie ciekawili mnie starsi chłopcy z Maroka, Albanii, Tunezji, Turcji, wszyscy czarnowłosi i ciemnoskórzy, którzy grali w piłkę na boisku. To do nich chciałem dołączyć. Nie możesz mówić: boję się, oni są całkiem inni, inaczej mówią, wierzą w innego Boga. To nie ma znaczenia. Jasne, że musiałem się przebijać. Byłem małym blondynem wśród wyrośniętych chłopaków i oczywiście jeden czy drugi ostro mi na początku przygadał, ale było mi wszystko jedno. Zostałem tam, nie odpuściłem, aż zdobyłem taką kontrolę nad piłką, że nie mogli mi już powiedzieć „nie”. Tym bardziej że zwykle żaden z nich nie miał piłki, tylko ja, a przecież była nam bardzo potrzebna! Zawsze chciałem grać naprawdę dobrymi piłkami, nie jakimiś plastikowymi flakami czy puszkami. Wszystkie pieniądze, jakie miałem, choć nie było ich dużo, pakowałem w piłki, raz nawet zainwestowałem w pompkę, bo drażniło mnie, gdy w piłce nie było dość powietrza i przez to nie mogłem posyłać jej tam, gdzie chciałem.

Tak czy owak, w końcu do nich dołączyłem, a mój wygląd, wzrost i wiek przestały mieć znaczenie.

Graliśmy, kiedy się tylko dało, pięciu na pięciu albo sześciu na sześciu, na małych trawnikach między domami albo na boisku. Tylko kiedy naprawdę lało jak z cebra, niechętnie przekładaliśmy grę. Czasem też, z jednym z moich przyjaciół, graliśmy dalej piłką tenisową na klatce schodowej. On dobrze pamięta tamte czasy:

– Wszyscy świetnie widzieliśmy, jaki talent ma Lukas. Jego lewa stopa to naprawdę było coś. Gdy wybierano drużyny, zawsze wchodził jako pierwszy i grał całkiem nie po amatorsku, bo jego strzał był po prostu za mocny. Kiedyś wymyśliliśmy sobie zawody: jedną ze starych plastikowych piłek, które nie latały zbyt daleko, trzeba było kopnąć aż na dach naszego wysokiego bloku. Lukasa jeszcze nie było, my wszyscy próbowaliśmy, ale nikomu się nie udało. W końcu pojawił się, zaraz porwał piłkę i już była na szóstym piętrze. Jak bawiliśmy się w policjantów i złodziei, nikt go nie mógł złapać, taki był szybki. Lukas był niesamowicie ambitny i w ogóle nie umiał przegrywać. Kiedyś w klasie, na przerwie, próbował strzelić piłką do kosza na śmieci. Gdy mu się nie udało, w furii skopał tablicę na amen.

Miał rację. Chciałem zawsze wygrywać, pokonywać wszelkie przeszkody, nawet głupi płot podczas wyścigów na rowerze, a już szczególnie podczas gry w piłkę. Moja lewa noga nie stała się taka dobra przypadkiem. Każdego dnia ćwiczyłem ją i starałem się, żeby była coraz lepsza, próbowałem strzelać jeszcze mocniej i bardziej precyzyjnie.

Dopiero wiele lat później ojciec powiedział mi, że często obserwował nas z balkonu i już wtedy zdał sobie sprawę, że jego syn ma wielki talent. Rodzice bardzo się z tego cieszyli, sami przecież byli sportowcami, a ludzie cieszą się, gdy dzieci z oddaniem i pasją kontynuują to, co sami rozumieją i kochają. Wiedzieli, że wśród chłopaków z boiska jestem pod dobrą opieką; gdy raz zostałeś przyjęty do grupy, ochraniał cię każdy z jej członków. Pilnowali mnie podczas gry, takiemu maluchowi niejeden chętnie by przecież przykopał. Ale wtedy inni ustawiali się przede mną i brali przeciwnika na siebie. Trzymaliśmy się razem, nikt nie mógł nam nic zrobić i z tego poczucia bezpieczeństwa brała się niewyobrażalna siła. To piłka nożna ostatecznie pomogła mi poczuć się w Niemczech jak w domu, a wszyscy, którzy tam wtedy byli, do dziś pamiętają małego blondasa, zawsze w sportowych spodenkach i z piłką pod pachą albo na bagażniku roweru. W końcu nigdy nie wiadomo, czy nagle nie nadarzy się jakaś okazja!

Willi Breuer, przyjaciel rodziny, który zresztą później bardzo mnie wspierał i do dziś jest moim oddanym towarzyszem, wspomina to tak:

– Mieszkałem wtedy w Bergheim i doskonale pamiętam tego małego wiercipiętę, wciąż kopiącego piłkę. Chudzina, zęby wystają jak u królika, spodenki zwisają do kolan. Ale w piłkę umiał grać o wiele lepiej niż pozostali. I ta lewa noga, już wtedy! Już w Bergheim zwrócił na siebie uwagę, każdy by go zauważył. Ten chłopak miał talent i jasne było, że prędzej czy później trafi do drużyny juniorów jakiegoś dużego klubu.

Ale na razie była to odległa przyszłość. Ciągle jeszcze graliśmy między sobą tym, co mieliśmy do dyspozycji, i na zasadach, które sami ustalaliśmy. Naturalnie, często dochodziło między nami do długich dyskusji, ale jakoś zawsze wracaliśmy do gry, choć cudzoziemcy, moim zdaniem, grali zdecydowanie ostrzej, bardziej brutalnie i bez ceregieli. Ale to dało mi siłę, dużo się wtedy nauczyłem. Nie mam oczywiście nic przeciwko niemieckim piłkarzom i ich stylowi gry, ale cóż, wtedy nie było wśród nas żadnych Niemców i myślę, że dobrze się złożyło, że na początek poznałem bardzo kontaktowy sposób gry moich starszych cudzoziemskich kolegów. Przejąłem zresztą wiele z ich mentalności. Ale nieważne, że napadalibyśmy na siebie na boisku, zawsze przecież dochodziliśmy do porozumienia i jeszcze tego samego albo następnego dnia po prostu graliśmy dalej, aż do zmroku albo jeszcze dłużej.

Pewnego razu odkryliśmy w Bergheim nowe boisko, wolne, a na dodatek z prawdziwymi bramkami. W ogóle nie zauważyliśmy, że robi się coraz później. Moi rodzice strasznie się martwili. Przyzwyczaili się już wprawdzie wsiadać wieczorem na rowery i zgarniać mnie do domu, bo znów podczas gry zapomniałem o całym świecie, ale tamtego wieczoru nie znaleźli mnie ani na żadnym trawniku, ani na boisku koło domu.

Matka, ojciec, siostra, ciotka, babcia, wszyscy robili, co mogli, ale bez powodzenia. W końcu i dla nas zrobiło się za ciemno i przełożyliśmy dalszy ciąg gry na jutro. Gdy wróciłem do domu, radosny jak skowronek po całym dniu kopania piłki i utytłany po pachy, czekały mnie nieprzyjemności.

– Gdzieś ty się podziewał?

– Grałem w piłkę!

– Jak to w piłkę?

– Zwyczajnie, w piłkę!

Następnego dnia mój ojciec specjalnie pojechał na to miejsce, żeby się przekonać, czy mówiłem prawdę. Teraz dowiedział się, gdzie jeszcze może mnie szukać w przyszłości. Na boisku często zapominałem o bożym świecie, chociaż rodzice wcale nie zawsze witali mnie entuzjastycznie. Zdarzały się awantury, czasem wymyślali też inne kary. Ale nic się nie zmieniało, ja po prostu musiałem grać, a prace domowe odrabiałem w nocy albo rano w autobusie. Przez resztę dnia nie miałem na to czasu.

Na boisku było nas coraz więcej, tylu chłopaków chciało tam grać w piłkę, że wymyśliliśmy system zmianowy, w którym każdy miał swoją kolejkę. Zmienialiśmy się po każdej bramce. Można było tylko mieć nadzieję, że następny gol padnie szybko, inaczej człowiek będzie stał na skraju boiska jak kukła, przebierając nogami i rwąc się do gry. Do dzisiaj bardzo kiepsko to znoszę. Trenowałeś do upadłego, jesteś w świetnej formie, chcesz zrobić co w twojej mocy, żeby przyczynić się do zwycięstwa twojej drużyny. Ale z jakiegoś powodu, którego często nawet dobrze nie rozumiesz, musisz siedzieć na ławce, owinięty w bluzę, z kocem na kolanach, i tylko przyglądać się bezczynnie. Czujesz się wtedy nie na miejscu, i to dosłownie. Z boku widzisz rzeczy, których grający w polu nie zauważają. Mógłbyś krzyczeć, emocje aż cię roznoszą, no i oczywiście cały czas jesteś przekonany, że gdybyś tylko był w środku, wszystko zrobiłbyś lepiej. Jesteś piłkarzem i chcesz mieć piłkę przy nodze, wpływać na przebieg gry, inaczej czujesz się niekompletny, niepotrzebny i niedoceniony. Dlatego tak trudno jest wytrzymać, gdy nie można grać po kontuzji.

Jednym z tych starszych chłopaków był Nassim Touihri z Tunezji, który już urodził się w Bergheim i był takim samym maniakiem piłki jak ja. Lata, które spędziliśmy na boisku, sprawiły, że zostaliśmy przyjaciółmi i jesteśmy nimi do dzisiaj. Nassim często bywał u nas w domu, nierzadko też u mnie nocował. Kiedy przychodził, u Podolskich nigdy nie podawano wieprzowiny. Dopasowaliśmy się do niego, to był pomysł mojej matki. Jedzenie zawsze było i jest dla nas bardzo ważne, zawsze też było go pod dostatkiem. Nikt nie mówił: „Więcej już nie chcę” i nikt by nie przyjął takiej wymówki.

Nieważne, jak dużo, czy ściślej mówiąc, jak mało pieniędzy było w domu, jedzenia zawsze była obfitość, przede wszystkim dla gości.

To jeden z wielu zwyczajów, które przenieśliśmy z Polski do Niemiec. Oczywiście w domu nadal rozmawialiśmy ze sobą po polsku. Tak samo wyglądało życie wielu innych cudzoziemców, którzy mieszkali w Bergheim. Każdy pielęgnował własny język i tradycje. Powstawała przez to wyjątkowa atmosfera, każdy mógł być taki, jak chciał, wszyscy byli akceptowani, nieważne, jak wyglądali i jakie mieli upodobania. A inni mogli w tym uczestniczyć. My, chłopaki, wiele wtedy wspólnie przeżyliśmy, to był wspaniały czas, czas wolności, z którego nie chciałbym stracić ani sekundy.

Gdy miałem siedem lat, zacząłem grać w drużynie w Bergheim i przestałem być jedynym blondynem.

– Stały tak maluchy, jeden obok drugiego – wspomina moja matka – ten ryczał, tamten dłubał w nosie, żaden nie wiedział za bardzo, co tu właściwie robi. Lukas zobaczył piłkę, przymierzył się i strzelił gola. On wcale nie płakał!

Dość szybko zacząłem grać z różnymi drużynami, nie ograniczałem się tylko do moich młodziaków, bo po prostu mi to nie wystarczało. Gdy kończyliśmy trening, dołączałem do innych, starszych, i grałem z nimi jeszcze trochę. Nigdy nie miałem dosyć i myślę, że już wtedy musiałem mieć całkiem niezłą kondycję. Poza tym byłem ambitny, chciałem się swobodnie rozwijać i nie marnować czasu na inne zajęcia. Tak to właśnie odczuwałem: że wszystko inne jest zwyczajną stratą czasu.

Pewnego lata mieliśmy jechać na turniej do Belgii, ale zachorowałem na świnkę. Miałem czterdzieści stopni gorączki i opuchnięte gardło, więc mama nie zgodziła się na mój wyjazd. To był dla mnie koniec świata, prawdziwa katastrofa. Jeszcze nie umiałem znieść tego, że cokolwiek staje mi na drodze, że ktokolwiek myśli, że istnieją ważniejsze sprawy niż futbol. Później – byłem już wtedy w szkole handlowej – DFB zaprosił mnie na mecz U17, ale w szkole nie zgodzili się mnie zwolnić. Byłem potwornie wściekły i przez całe zajęcia siedziałem jak kołek z założonymi rękami, odmawiając uczestnictwa w lekcji.

I jeszcze jedno wspomnienie Nassima:

– Lukas wychodził z siebie, gdy przegrał, prawie nie mógł tego znieść. I nic dziwnego, skoro przegrał wszystkiego dwa czy trzy razy. Jego ojciec zawsze musiał go wtedy pocieszać. Pewnego razu rozpadły mu się buty do gry, to dopiero był dramat. Rodzice akurat nie bardzo mogli mu kupić nowe, były po prostu za drogie. Ale, rzecz jasna, jakieś jednak dostał!

Tata od samego początku poświęcał mi dużo uwagi. Pewnie robiłby to i tak, ale ja właściwie nie dałem mu żadnego wyboru. Z naszą drużyną rozgrywaliśmy mecze w całym okręgu i tata musiał mnie wozić, nie było jeszcze zorganizowanego transportu. Ojciec zasuwał przez cały tydzień, z reguły na dwie zmiany, a w weekend nie wylegiwał się na kanapie, tylko obwoził mnie po okolicy, pakował torbę i kupował mi nowe buty do gry. Stał z boku, uważnie śledził przebieg gry, a potem dokładnie wszystko omawialiśmy. Kiedy pewnego razu strzeliłem trzy bramki, nie powiedział nic, wymruczał tylko: „no, nieźle, nieźle”. To też mam po nim. Kiedy dziś zagram dobry mecz, a wszyscy klepią mnie po ramieniu i wyśpiewują hymny pochwalne na moją cześć, raczej mnie to wkurza niż sprawia mi przyjemność. Dobra gra wydaje mi się czymś oczywistym!

Pogadać można wtedy, gdy coś się nie uda, żeby następnym razem było lepiej.

Do dziś bardzo się liczę ze wskazówkami i komentarzami ojca. Oczywiście, on uważa, że niczego już nie może mnie nauczyć, bo jestem zawodowcem i zdążyłem zdobyć większe doświadczenie niż on przez całe życie. Ale ja zawsze dzwonię do taty po każdej grze, choćby po błahym meczu towarzyskim, i omawiam go z nim.

Gdy w 1994 roku wygrywaliśmy mistrzostwa okręgowe, ojciec już poszedł do domu. Graliśmy cały dzień i nie chciało mu się dłużej zostawać. Wszystko przecież szło w dobrym kierunku. Gdy, wciąż jeszcze w euforii, pakowałem swoje rzeczy, poczułem, że ktoś klepie mnie po ramieniu. Nieznany mi mężczyzna uśmiechnął się przyjaźnie i wcisnął mi do ręki wizytówkę: Ralf Krutwig, Łowca Talentów, 1. FC Köln.

– W tamtym czasie każdy trener jeszcze sam kompletował drużynę. Ale zdążyłem już nawiązać rozległe kontakty, żeby pozyskiwać nowych zawodników. Dużo podróżowałem, prowadziłem mnóstwo rozmów telefonicznych, przyglądałem się meczom i treningom i pewnego dnia trafiłem na Lukasa. Byłem całkowicie przekonany o jego umiejętnościach i natychmiast zaprosiłem go na próbny trening do Kolonii!

Nikt jeszcze nie pędził do domu tak jak ja wtedy. Z całych sił ściskałem w dłoni wizytówkę.Rozdział 2 Odkryć swój talent

Mam talent. Przyszedłem z nim na świat i zdaję sobie sprawę, że taki dar to po prostu kwestia szczęścia. Ale każdy talent trzeba jeszcze rozpoznać, coś z nim zrobić i zaangażować się, a na dodatek mieć wokół siebie ludzi, którzy go dostrzegą i udzielą bezwarunkowego wsparcia. Ludzi, którzy w ciebie wierzą. W moim wypadku byli to oczywiście rodzice i cała rodzina. Zaakceptowali to, że będę grał w piłkę i poświęcał się temu zajęciu niemal bez reszty. Czasem, kiedy nie dało się inaczej, rolę kierowcy przejmowała jedna z moich ciotek, inna z kolei chętnie bywała na meczach i nawet przygotowała transparent: „Lukas, jesteśmy z ciebie dumni!”. Ale największego wsparcia doświadczyłem ze strony rodziców. Wszystko kręciło się wokół mnie, mama i tata starali się rozwijać to, co we mnie dostrzegli i co w jakiś sposób ja sam przeczuwałem już jako dzieciak. Dostałem szansę, ale nie wolno mi było na tym poprzestać, czułem, że muszę się rozwijać, stawać się coraz lepszy, że wokół tego ma się skoncentrować moje życie. Musiałem przekuć talent na umiejętności. Ludzie, którzy odnoszą sukces w jakiejś dziedzinie, wręcz nie mogą działać inaczej, muszą wykorzystać swój talent i wciąż szlifować własne zdolności. Michael Jackson na przykład już od małego śpiewał i tańczył, musiał to robić, bo czuł, że dobrze mu to wychodzi, że ma to we krwi. To wielka zaleta wrodzonego talentu – on cię napędza, pomaga rezygnować z wielu rzeczy. Ukierunkowuje twoją wolę, ambicję, twoje myśli. Po prostu MUSISZ za nim podążać! Ja zacząłem od tego, że na boisku kopałem piłkę z chłopakami i miałem to szczęście, że inni poznali się na mnie i zaczęli mnie wspierać. Ale sam talent nie wystarczy, to zaledwie początek. To, że ostatecznie osiągnąłem swój cel, jest wynikiem ciężkiej pracy i wielu wyrzeczeń. Po prostu od zawsze wiedziałem, co jest dla mnie najważniejsze. Weekendowe imprezy, alkohol, dziewczyny – to mnie nie interesowało. Trenowałem, żeby zostać piłkarzem. To była moja droga, co wcale nie znaczy, że nie ma innych dróg.

Jasne, nie każdy może zostać zawodowym piłkarzem. I dobrze, świat byłby wtedy strasznie nudny. Lukas przyszedł na świat z talentem do piłki, jest szybki i wszyscy wiemy, jak silnie strzela. Ale czy widzieliście kiedykolwiek, jak tańczy?!

Bastian Schweinsteiger, piłkarz reprezentacji Niemiec

Oczywiście, nie u wszystkich taki talent widoczny jest już na pierwszy rzut oka. Jestem jednak przekonany, że każdy znajdzie coś, co potrafi robić szczególnie dobrze. Trzeba to w sobie dostrzec, poczuć: w tym jestem dobry, nad tym warto popracować. To dzięki tym zdolnościom jestem dokładnie tym, kim jestem, kim chcę być. Ale często wcale nie jest łatwo te cechy w sobie odkryć, zwłaszcza gdy nie ma się nikogo, kto mógłby w tym pomóc.

Jakub¹ na przykład ma trzynaście lat, jego rodzice pochodzą z Bałkanów, ale on sam urodził się już w Niemczech.

Jest jednym z dzieciaków z kolońskiego stowarzyszenia „Die Arche”, które miałem okazję poznać. Jednym z tych, którzy mogą coś osiągnąć, ale ktoś musi im pomóc odnaleźć swoją drogę, a przede wszystkim – uparcie się jej trzymać. Jednym z tych, którym dobre warunki na starcie nie były dane. Oczywiście, każde dziecko jest inne, te w „Die Arche” także, ale wszystkie, które tam trafiają, otaczane są uwagą i zainteresowaniem, na które zasługują po prostu dlatego, że są ludźmi.

W całych Niemczech ponad trzy miliony dzieci odczuwa skutki materialnego i emocjonalnego ubóstwa. „Die Arche” z tym walczy. W piętnastu placówkach na terenie kraju stowarzyszenie bezpłatnie oferuje dzieciom pełnowartościowy ciepły posiłek, pomoc w odrabianiu lekcji, ciekawe zajęcia sportowe i muzyczne, a przede wszystkim dużo uwagi ze strony pracowników. Bo każde dziecko potrzebuje akceptacji, żeby mogło w siebie uwierzyć. Potrzebuje poczucia, że jest ważne i kochane. A niestety, nie wszystkie dostają to w rodzinnym domu.

Samuel, jeden z opiekunów w kolońskiej „Die Arche”, mówi:

– Mój cel polega na tym, by wydobyć te dzieci z poczucia wszechogarniającej beznadziei, żeby pomóc im znaleźć ich własny cel. Gdy go odkryją, mogą naprawdę wiele zdziałać. Dzięki temu łatwiej otrząsnąć się z apatii.

Samuel świetnie dogaduje się z dziećmi, które trafiają do niego w „Die Arche”, również dlatego, że i jego własna droga nie była wcale prosta. Podstawówka, szkoła realna², gimnazjum i pięcie się w górę, a potem zjazd na samo dno i znów podróż w górę. Wie, jak ciężko czasem bywa w życiu, sam po szkole zaczął najpierw pracować jako elektronik, bo nic innego nie przyszło mu do głowy. To jednak było dla niego za mało, dlatego przez dwa lata studiował teologię. Jednak to też nie wystarczało mu do szczęścia, pragnął bowiem połączyć teorię z praktyką. Praca socjalna w „Die Arche” okazała się wreszcie tym, co daje mu satysfakcję.

Samuel dodaje:

– W tak trudnej sytuacji może znaleźć się każdy. Wtedy nagle wszystko się wali, a ty lądujesz na samym dnie. Wtedy potrzebny jest ktoś, kto poda ci rękę.

I właśnie to tak bardzo podoba mi się w stowarzyszeniu „Die Arche” i jego filozofii. Wiem, jak bardzo jest ciężko, gdy ma się mniej pieniędzy od innych, o ile trudniejsze staje się wtedy codzienne życie. I mogę sobie wyobrazić, co to znaczy, że nie ma się żadnego wsparcia, choć w moim wypadku tak nie było. Ale chłopcy, z którymi kopałem piłkę jako dzieciak, często musieli sami się o siebie zatroszczyć, chwytając każdą nadarzającą się okazję, bo nikt inny nie miał głowy do tego, żeby odkryć w nich talent czy zdolności.

Mnie akurat sport pomógł stać się kimś, ale to nie jest jedyna droga. Nie wszyscy muszą kopać piłkę, każdy człowiek ma inne zdolności. Jeden ma dryg do samochodów, inny do muzyki albo do koszykówki. Chodzi o to, by odkryć własny talent, nie odpuszczać i pracować na pełnych obrotach.

Jakub chciałby zostać adwokatem.

– Nie wiem, czy moje marzenie się spełni. Chcę pomagać ludziom. Ale ciągle mam wątpliwości, czy dam radę. Mój wymarzony zawód wciąż się zmienia, ale adwokatem chcę zostać już od roku. Kiedyś widziałem w telewizji taki serial, tam jeden adwokat pomagał ludziom. W końcu są też dobrzy adwokaci. Prywatny detektyw też byłby niezły! Trzeba iść za swoimi marzeniami, ale też umieć o nie walczyć. Nie możesz w kółko obrywać pał i tylko gadać: „dam radę, dam radę”. Musisz walczyć. Ja swoje korepetycje mam w „Die Arche”...!

Raz nauczyciel pochwalił go, że jest dobry w „klasyfikowaniu”.

– Chodziło mu o to, że potrafię wymieniać rzeczy od największych do najmniejszych, w tym byłem najlepszy. Nauczyciel powiedział, że jestem rozsądny i roztropny. Co to właściwie znaczy roztropny?

Jakub ma przed sobą długą drogę, jeśli ma mu się udać. Ale może nią podążyć, o ile otrzyma dostateczne wsparcie. W końcu już w podstawówce zrobił kiedyś kurs mediacji i szło mu w tym bardzo dobrze. To już jakiś początek!

A Kasim³ jeszcze umacnia jego wiarę w siebie:

– Gdy człowiek w siebie wierzy, osiągnie swój cel. W końcu Poldi też nie przychodzi na boisko ze skwaszoną miną i nie mówi: „hmm, no nie wiem, nie wiem, czy coś z tego będzie”. Nie, jest zawsze pozytywnie nastawiony i najzwyczajniej w świecie bierze się do roboty! Jeśli Jakub chce zostać adwokatem, może to zrobić, pod warunkiem, że mocno w to uwierzy.

Już choćby to, że można się tu uczyć, mieć do siebie zaufanie i nawzajem dodawać sobie sił, jest wielką zasługą „Die Arche”.

Ja też chciałbym pomagać dzieciom. Oddać choć część z tego, co sam dostałem. Wcześniej nie bardzo mogłem się dzielić, sami prawie nic nie mieliśmy. Ale, bądź co bądź, wszyscy mogli przecież grać moją piłką. Widziałem, jak to wtedy u nas działało. Nie mieliśmy dość pieniędzy, żeby, jak inni, pójść po południu na odkryty basen. Graliśmy więc w piłkę, a potem szliśmy na basen, bo po piątej, przez ostatnie dwie godziny, było taniej. Albo po zamknięciu pomagaliśmy przy sprzątaniu i dostawaliśmy za to darmowy bilet. Nic nam nie spadło z nieba – to była lekcja na całe życie.

Na szczęście teraz mogę już hojnie dzielić się z innymi. Dlatego zostałem ambasadorem „Die Arche”. To było jednak dużo później, długo po tym, jak odbyłem wymarzony próbny trening w FC Köln.

KIM JEST Jakub

Wiek: 13 lat

Skąd pochodzi: Niemcy i Bałkany

Rodzice: ojciec pracuje zawodowo, matka zajmuje się domem

Rodzeństwo: liczne

Pokój: dzielony z bratem, na ścianie autografy Poldiego (Podolskiego) i Lewandowskiego, plakat serialu Kobra – oddział specjalny

Szkoła: realna

Wymarzony zawód: adwokat lub prywatny detektyw

Hobby: koszykówka, piłka nożna

Muzyka: pop i trochę bałkańskich piosenek, których słowa trudno zrozumieć

Słabe strony: śpiew i taniec

Mocne strony: uparty jak Poldi

Marzenia: pracować w wymarzonym zawodzie; żeby wszyscy ludzie mogli żyć w pokoju i nie uzależniali się od narkotyków; zostać miliarderem

Poldi: to dobry człowiek i świetny piłkarz, który fantastycznie strzela

„Die Arche”: Jakub jest tu codziennie, chyba że choruje; może tu zjeść, odrobić lekcje, coś porobić z kolegami
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: