Piękna pani i brzydki pan - ebook
Piękna pani i brzydki pan - ebook
Do jakich granic może posunąć się skąpa gospodyni domowa? Jakie niebezpieczeństwo grozi zapalonym fotografom amatorom? Co zrobić, kiedy synek uparcie chce się bawić lalkami? Od mistrzyni polskiej satyry nie oczekujcie recept na wszelkie możliwe bolączki. Pisarka rozprawia się z całym katalogiem ludzkich wad i kapryśnymi modami epoki. Nikt nie jest bezpieczny - ani próżna matka, ani łamacz damskich serc, o udręczonym poecie grafomanie nie wspominając. Magdalena Samozwaniec w krótkich anegdotach naigrawa się z przywar arystokratów, mieszczan, służących, artystów. Hołduje głoszonej przez siebie zasadzie, że „tylko prawda jest śmieszna". I choć przedwojenne obyczaje różnią się od dzisiejszych, ironiczne pióro wydobywa wszystko, co ponadczasowe.
Chodząc po mieście i obserwując kobiety, które wyszły na wycieczkę eksploracyjną po sklepach, nie mogę się dosyć nadziwić, dlaczego taszczą one ze sobą męża. Czy potrzebują jego bezcennej rady? Przecież przeciętny polski mąż zna się na damskich fatałaszkach tyle, co pies lub koń. Pieniądze i tak już dał swojej babie na owe stroiki, odżałował i przebolał już ów nieraz ciężko zapracowany grosz, więc po cóż, ach, po cóż? Czy jest to tak właściwy kobietom sadyzm? A może boją się pozostawić męża samego w domu? Mąż pozostawiony samotnie w mieszkaniu może widocznie nabroić tak samo, jak małe dziecko. Będzie bawił się nożem i nagle utnie kawał przygotowanej na niedzielę kiełbasy.
(fragment)
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7881-015-5 |
Rozmiar pliku: | 617 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pewna młoda narzeczona przyszła do doświadczonej przyjaciółki mężatki i rozmowę rozpoczęła głębokim westchnieniem.
– Szczęśliwa narzeczona nie powinna tak ciężko wzdychać – zauważyła z uśmiechem mężatka.
– Czy ja wiem, czy ja jestem „szczęśliwą narzeczoną” – odparła panna. – Czasem mi się zdaje, że Fredek mnie już nie kocha… Czasem w moim towarzystwie jest taki smutny i milczący…
– Pewnie miał wówczas nowe, niewygodne buty. Jestem pewna, że wiele małżeństw nie doszło do skutku przez niewygodne buciki. Wiem sama z własnego doświadczenia, jakim się wówczas jest nieprzyjemnym i cierpkim dla drugich. Pozwolisz, że zadam ci kilka pytań, na które musisz mi szczerze odpowiedzieć – ciągnęła dalej mężatka. – A więc czy podczas wspólnej wycieczki, gdy jest zimno i deszcz pada, zaczyna gwałtownie ściągać marynarkę?
– Co ty masz w głowie, przecież nie jest wariatem!
– To źle, zakochany podczas okazji tego rodzaju ściąga z siebie co może, ażeby ukochaną ochronić przed zmoknięciem. To jest objaw bardzo charakterystyczny. Wpada wówczas w taki szał, że zdaje mu się, że jego buty będą na ciebie w sam raz, że ma głowę mniejszą od twojej i że w niczym nie będzie ci tak do twarzy jak w jego zmoczonym kapeluszu!
– Przypominam sobie – zawołała panna. – Zrobił to raz, na samym początku naszej znajomości!
– A widzisz, to już dobrze. Teraz tak: czy nie powtarzał ci kilkakrotnie, że jesteś blondynką?
– Skąd, przecież jestem ciemną szatynką…
– To niedobrze, prawdziwy zakochany zawsze uważa, że jego ubóstwiana jest blondynką, nawet gdyby miała włosy ciemnokasztanowate. Pamiętaj, że miłość niedowidzi i że ideałem męskim zawsze będzie „niebezpieczeństwo blond” (mówiąc stylem reklam filmowych). – Czy mówi dużo z tobą o swojej matce?
– …Bardzo rzadko.
– To niedobrze. Ciężko zakochany musi zawsze rozmawiać z ukochaną o swojej matce. To jest troszkę nudne, ale trzeba to znieść i udawać szalone zainteresowanie jej osobą. Za to możesz mieć pewność, że tak samo jak z tobą mówi wciąż o swojej matce – tak z nią mówi ciągle o tobie. O osobach, które się naprawdę kocha, nie sposób nie rozmawiać.
– On jest w ogóle bardzo dyskretny – rzekła panna. – Może nawet zanadto… Kiedyś, po dłuższym niewidzeniu, gdy mnie taksówką odwoził z dworca do domu, rzuciłam mu się na szyję. „Co ty robisz! – krzyknął. – Ludzie zobaczą!… Przecież nie mamy wypisanego na czole, że jesteśmy parą narzeczonych…”. – I poprawił kapelusz.
– Oj to niedobrze – jęknęła mężatka. – Boję się, że wasze małżeństwo nie dojdzie do skutku. – Zakochany, który się obawia, że „ludzie zobaczą”, nie jest naprawdę zakochanym. Prawdziwy szaleniec-zakochaniec zwykle całemu światu pragnąłby obwieścić swoją miłość, wraz z jej wszystkimi objawami. Statek, który przybija do portu, też gwiżdże i jęczy „syrenim głosem”, ogłaszając wszystkim na milę, że nareszcie dobił. Dyskretny zakochany, według mnie, nie ma tak zwanych poważnych zamiarów. Wiesz co, daj go na jakiś czas do „lodowni”, bądź tajemnicza, obojętna i zimna. Tego rodzaju lodownia ma to do siebie, że albo utrwali i zakonserwuje uczucie, albo też je zamrozi na śmierć. A wówczas nie ma czego żałować…NA WYSTAWIE OBRAZÓW
Wielki przyrodnik i filozof dr Carrel powiada, że zmysł estetyczny i poczucie artystyczne istnieje tak samo u istot najprymitywniejszych, jak i u najbardziej cywilizowanych. Być może. W każdym razie publiczność zwiedzająca wystawy obrazów nie należy widocznie ani do najprymitywniejszych okazów, ani też do najbardziej cywilizowanych, ponieważ zdania, które o owych dziełach wygłasza, bywają wprost horrendalne!
Publiczność zna tylko dwa określenia tyczące się sztuki malarskiej, a mianowicie słowa: „perspektywa” i „treść”.
– Ten portret nie ma żadnej perspektywy – mówi, wydymając usta, jakaś znawczyni.
– Ten pejzaż nie ma żadnej treści… – zwierza się swojej towarzyszce jakiś pan. – Brakuje mu fabuły, panie!
Pewien „kulturalny” Anglik z najlepszego towarzystwa, stanąwszy przed znanym płótnem Siemiradzkiego z Lidią i bykiem, zasłonił ręką oczy.
– Ach, it’s horrible! – jęknął. – Dreaful! Awful! (To straszne, ohydne, potworne!)
– Jak to? Nie podoba się panu ten obraz? – wykrzyknęłam zdumiona. – Przecież to jedno z arcydzieł malarstwa polskiego!
Anglik jednak jęczał dalej i odwracając oczy od obrazu, pociągnął mnie w inną stronę.
– Takie okrucieństwo – mruczał do siebie. – Barbarzyństwo! Biedna dziewczyna! Że też wszyscy dżentelmeni nie rzucili się od razu na jej ratunek… Nie mogę na to patrzeć!
Dr Carrel, który ma o człowieku zbyt dobre mniemanie, twierdzi, że potrzeba piękna jest u człowieka bezinteresowna. Na wystawie obrazów można się łatwo przekonać, że tak nie jest.
Publiczność ma w stosunku do obrazów tylko jedno kryterium, a mianowicie, czy to by się dało w mieszkaniu powiesić, czy nie?
– To może i zręcznie wykonane, ale ja bym tego u siebie nie powiesił! – powiada jeden z drugim.
Kiedyś na jednej wystawie obrazów byłam świadkiem sceny, która rozegrała się między mistrzem, autorem wielu pięknych płócien, a kimś z publiczności.
Nieszczęsny mistrz długo i cierpliwie słuchał wynurzeń owego widza, który wyciągając łapę w kierunku każdego z jego płócien, twierdził z całą stanowczością, że tego by u siebie nie powiesił.
– Ta, ja bym, pani, zwariował, gdybym miał co dzień na to patrzeć! – zwierzał się swojej towarzyszce.
– Nie, tego bym też u siebie nie powiesił! – itd…
Mistrz w końcu nie wytrzymał i przystąpił do nieznanego znawcy sztuki:
– Chciałbym wiedzieć – rzekł uprzejmym tonem. – Jaka jest pańska cena?
– Jak to: moja cena? – przeraził się „znawca”.
– No tak, bo gdyby pan nie zacenił siebie zbyt wysoko, tobym sobie pana kupił i… powiesił w swoim mieszkaniu!TYLKO PRAWDA JEST ŚMIESZNA
Seul le vrai est aimable¹ – powiedział jakiś mądry Francuz. Nie tylko to, ale jedynie prawda jest naprawdę śmieszna i wzbudza u ludzi ataki śmiechu. Najzabawniejsza zmyślona anegdotka nigdy nie rozśmieszy nas tak, jak autentyczna zabawna przygoda, prawdziwe qui pro quo, riposta, którą w naszej obecności ktoś wypowie, lub bardzo życiowe powiedzenie. Pokój dziecinny jest kopalnią takiej prawdy, która nas śmieszy, tylko niestety, rodzice, wchodząc do niego, nastrojeni są raczej na ton poważno-mentorski i przez to oczy ich nie chwytają przezabawnych sytuacji, których bohaterami są „te nieznośne smarkacze”, nie dostrzegają oni zabawnych konfliktów, jakie się między rodzeństwem rozgrywają itd.
Pewna mama obdarzona przez szczodry los czterema córkami i jednym synem, w poważnym i raczej smutnym tonie opowiedziała mi szalenie zabawną historię, która rozgrywała się w jej domu:
– Jestem wdową, jak pani wiadomo – zaczęła – i posiadam cztery córki oraz jednego syna, cała służba w moim domu jest rodzaju żeńskiego. Już od jakiegoś czasu zauważyłam, że mój siedmioletni synek chodzi jakiś smutny i skupiony.
– Dosyć tego! – rzekł butnie któregoś dnia. – Całe rodzeństwo nosi kokardy we włosach, tylko ja nie, dlaczego mamusia robi na mnie oszczędności? Proszę bardzo, ażeby mi też kupić do włosów dużą, czerwoną kokardę. Jak wszyscy mają, to dlaczego ja nie mam mieć?
– Bo ty jesteś chłopczyk! – odparłam.
– To dlatego mam być pokrzywdzony! Babcia mówiła, że nie wolno między dziećmi robić różnicy!
Któregoś dnia znów wystąpił do mnie z pretensjami, że cały dom mówi o sobie w liczbie żeńskiej („poszłam”, „zjadłam”, „nie umiałam lekcji”… etc.), a on jeden ma mówić inaczej niż wszyscy.
– Ja nie chcę być innym od „wszystkich” – wybuchnął. – Ja nie będę mówił „poszedłem”, kiedy cały dom mówi „poszłam”. Ja się na to nie godzę! – Ciekawam, co by pani zrobiła w tym wypadku? Mieć zniewieściałego syna to przecież straszne!
– Najpierw śmiałabym się przez kilka dni – odparłam ubawiona – a potem nie wiem… może wyszłabym drugi raz za mąż, żeby mój syn miał męskie towarzystwo w domu!
– Pani żartuje, jeszcze jednego smarkacza brać sobie na kark, nie, na to jestem za rozsądna i… troszkę za stara. Poszłam, proszę pani, po rozum do głowy i wymyśliłam rzecz o wiele rozsądniejszą. Nakazałam, ażeby wszystkie kobiety w domu, łącznie z moimi córkami, mówiły o sobie w liczbie męskiej, poza tym obcięłam córkom krótko włosy i skasowałam kokardy. Teraz jest spokój. Lepiej ażeby dziewczęta nabrały męskich cech, niż żeby chłopiec miał być zniewieściały. A teraz muszę już panią pożegnać, śpieszę się na posiedzenie Związku Ochrony Kobiet.GRAFOMAN
Pewien multimilioner ogłosił oryginalny konkurs. Warunki owego konkursu brzmiały następująco: „Podaje się w drodze losowania dwie dożywotnie pensje, w sumie pięć tysięcy dolarów miesięcznie, dla literatów i poetów, którzy wyrzekną się na całe życie wzięcia pióra do ręki. Nagrodzeni będą stale przebywali pod ścisłą kontrolą zaufanego człowieka, wybranego przez ofiarodawcę nagrody”.
Jak łatwo się domyślić, kandydatów zgłosiło się multum. Między nimi znajdowały się i znane nazwiska zdolnych, ale słabo zarabiających pisarzy.
Dożywotnią pensję za niepisanie otrzymali drogą losowania dwaj młodzi pisarze, Mr Brown i Mr Smith. Do obu nagrodzonych przydzielono dwu literatów jako sumiennych kontrolerów, którzy mieli za zadanie baczyć nad tym, aby owi pisarze nie brali pióra do ręki. Z chwilą gdyby któryś z kontrolerów zauważył u jednego z nagrodzonych podejrzane gesty, nagroda natychmiast miała być cofnięta.
Mr Brown kupił sobie domek z ogródkiem, w którym pracował cały dzień, na weekendy wyjeżdżał nad morze z młodą żoną i nieodzownym aniołem stróżem. Stróż ów był więcej aniołem niż stróżem i ogromnie ubolewał nad dolą swojego pupila.
– Szkoda pańskiego talentu, Mr Brown – mawiał z westchnieniem. – Tak się szczerze można było uśmiać z pańskich felietoników w „Echu”. Czytywałem je zawsze z prawdziwą przyjemnością.
– Redaktorzy jednak płacili mi tak niewiele, że trudno mi było z tego wyżyć wraz z panią Brown. Mogę panu zaręczyć, że teraz, gdy nie potrzebuję pisać, a mimo to mam uczciwą pensję miesięczną, czuję się najzupełniej szczęśliwy.
– Gdyby pan jednak nie mógł wytrzymać i coś sobie napisał ukradkiem, tylko dla własnej przyjemności, to ja przyrzekam, iż nie zrobię z tego użytku…
Pisarz roześmiał się szeroko:
– Jaki pan jest zabawny, Mr Kontroler. To tylko niepiszącym może się wydawać, że pisarz pisze „dla własnej przyjemności”. Pisanie to ciężki kawałek chleba, czego najlepszym dowodem brak na świecie literatów-milionerów, którzy by pisywali ot tak sobie, „dla własnej przyjemności”.
– Ależ talent…
– Talent – przerwał kontrolerowi literat – jeśli jest prawdziwy, może się przelać na inny dział sztuki, tak jak rzeka, której zmienili koryto. Nie jest wcale powiedziane, czy z czasem nie zacznę malować lub komponować fokstroty…
Drugi nagrodzony, Mr Smith, bardzo ciężko znosił swój dobrobyt okupiony… wyrzeczeniem się pracy literackiej. Często popadał w melancholię, co niezmiernie radowało przydzielonego mu kontrolera o złośliwym charakterze. Raz chciał spróbować napisać list do siostry, ale wówczas ów diabeł stróż stanął przy nim z groźnie wyciągniętym palcem.
– Aaaaa, ładnie! Co to ma być?
– To tylko list do siostry…
– Może go pan mnie podyktować. A jeśli się to jeszcze raz powtórzy, to natychmiast doniosę o tym mojemu szefowi!
Nieszczęsny pisarz, idąc kiedyś wieczorem do łazienki, zdołał przemycić przed groźnym wzrokiem swojego cerbera kieszonkowy ołówek. Papier był pod ręką, natchnienie też, więc wkrótce piękna poezja, skreślona gorączkowym pismem, ujawniła się na małym świstku papieru. Poezja ta wyglądała następująco:
Bosą stopą brodzę w mgle po pas
w mgle, która jest tobą…
Tętni we mnie tętno pracujących mas
Mas, które życie winne grobom.
Tylko jeden jedyny raz trzeba
być tak z wszechrzeczą zespolonym
Nade mną barłożą się zwoje nieba
Zwarte zapachem chleba słonym.
Nazajutrz zatelefonował do multimilionera, że zrzeka się swojej dożywotniej pensji na rzecz talentu, który, jak się wyraził, rozpiera go.CATCH AS CATCH CAN²
Moja znajoma, będąca w posiadaniu przystojnego młodego męża, chłopaka łagodnego i pełnego temperamentu jak gołąbek, a przy tym troszkę naiwnego i niedoświadczonego, otworzyła raz przede mną swoje serce pełne, jak koszyczek do roboty, igieł, szpilek, a nawet szydeł.
– Chwila rozpoczęcia się wakacji mojego męża – zaczęła – i wyjazdu na letnisko jest dla mnie zawsze momentem pełnym troski i niepokoju. Nie jest to zwykle ani wytchnienie, ani wypoczynek. Nie ma Rabki, Krynicy lub innego krajowego uzdrowiska, gdzie by nie czyhało kilkaset nazbyt zdrowych, tragicznie zdrowych, rozpaczliwie zdrowych piękności, rzucających się jak rekiny na przybyłego mężczyznę.
Żona przedstawia tam coś równie zbytecznego i mało ważnego, jak na przykład łupina od pomarańczy. Mężczyzna w tej metaforze występuje jako owoc, a jego żona jako łupina, którą się – jako rzecz zbyteczną – odrzuca poprzez ramię. Należy więc dać jej to jak najprędzej do zrozumienia, a pomarańczę rozparcelować. O tym, ażeby cały owoc zatrzymać dla siebie, nie marzy ów demon Ela albo wampir Kocia. Dzielą się więc cząstkami pomarańczy oraz godzinami dnia cudzego męża. Wieczory demon Ela zachowuje dla siebie, Kocia zagarnia jego poranki, Jaga popołudnia. Samochodem zaś, o ile cudzy mąż go posiada, dzielą się wszystkie trzy.
Ale od czego zacząć, ażeby cudzego męża nakłonić do spełnienia jego wakacyjnych obowiązków? Nie jest to łatwe zadanie. Siedzi jak przygłupek z własną żoną (po co ona tu jest w ogóle?) i czyta gazetę.
Pierwszy chwyt pani Eli polega na zupełnie niewinnym manewrze. Wyciąga z papierośnicy papierosa i udaje, że szuka po sobie zapałek. Szukając zapałek, nie spuszcza oczu z czytającego. Hipnotyzowany w ten sposób mężczyzna po chwili wstanie i podejdzie do hipnotyzerki, na podobieństwo wiewiórki ulegającej sugestywnemu spojrzeniu węża.
– Pani nie ma zapałek? Służę zapalniczką…
– Och, jaki pan domyślny. Dziękuję…
Podczas funkcji zapalania papierosa wpija ognisty wzrok w oczy zapalającego. Nie może trafić do płomyka zapalniczki.
– Och, jaka niezgraba ze mnie!
Mężczyzna uśmiecha się i odchodzi, ale pani Eli zdaje się, że pierwsze zarzewie, rzucone do cudzego ogniska domowego, roznieci z czasem bujny płomień grzesznej namiętności.
Drugie pociągnięcie jest już śmielsze. Znienacka zatrzymuje któregoś dnia cudzego męża na korytarzu.
– Czy nie zechciałby pan być naszym „czwartym”? – Brydżyści porozumiewają się ze sobą jak jakaś tajemna sekta, zrozumiałymi tylko dla wtajemniczonych powiedzeniami.
– Czemu nie – odpowiada cudzy mąż. – Deszcz pada, można pograć w karty…
– Cudnie! Więc liczymy na pana z całą pewnością – i nagle chwyta go gwałtownie za ramię. – Cicho! żona pańska nadchodzi. O Boże! Co ona sobie o nas pomyśli! Sami… w pensjonatowym korytarzu… Więc o ósmej!
Cudzy mąż troszkę się dziwi, skąd ten alarm i co to złego rozmawiać o brydżu z obcą panią, ale mimo woli zaczyna czuć się wspólnikiem jakiejś konspiracji, bo czyż ta pani Ela nie zaznaczyła wyraźnie, że są na świecie „my”, czyli ona i pan Jurek, i „ona”, burząca każdą chwilę spokoju, podpatrująca, podsłuchująca, węsząca zdradę… żona!
Na cudzego męża czyha nie tylko pani Ela. Łowczyń jest w owym pensjonacie aż trzy i wszystkie wystawiają na niego świecące lufy swoich zabójczych oczu. I wszystkie trzy zaczynają być dla biednej żony niemożliwie impertynenckie. Kłaniają jej się, jedna zadzieraniem nosa do góry, druga marszczeniem go, trzecia zaś udaje, że fotel, na którym spoczywa żona, jest pusty i gwałtem chce na nim usiąść.
Doprowadzają ją tym do pasji, zaczyna być dla tych pań równie nieuprzejma i marzy o przeniesieniu się wraz z mężem do innego pensjonatu.
– Żona pana taka zazdrosna – skarży się Ela. – Ma do mnie żal… niech pan ją oszczędza, to biedactwo… Mimo woli psujemy jej wakacje… Wczoraj nie odkłoniła się Koci… Właściwie po co pan się z nią ożenił?
Cudzy mąż reaguje oschłą odpowiedzią, ale w jego duszy powstaje powoli przeświadczenie, że Marysia rzeczywiście zaczyna być zazdrosną żoną i chce krępować jego swobodę. Przypomina sobie książkę, którą kiedyś czytał o Chinach, opisującą, że chińskie prawo obowiązywało tylko kobietę do bezwzględnej wierności wobec męża, męża zaś – tylko do wierności wobec cesarza.
Marysię trzeba by tam zawieźć na jakiś czas – myśli złośliwie – oduczyłaby się robienia min, dlatego tylko, że mi tutaj panie trochę asystują! W dodatku Ela skarży się:
– Czym ja sobie zasłużyłam na to, że pańska żona odwraca się ode mnie na plaży?
– Może chciała sobie plecy osłonić?
– Od mojego blasku! Czy ja naprawdę tak błyszczę wśród innych bab?
„Cudza własność” za całą odpowiedź kładzie ciężką, opaloną łapę na wąziutkiej rączynie Eli.
– Och! Nie tak mocno, brzydki chłopaku! – Lekki klapsik, spojrzenie zawoalowane mgiełką i już po chwili poważnie: – Proszę niech pan dziś do mnie zajdzie po kolacji i razem uradzimy, w jaki sposób ją uspokoić i wytłumaczyć jej, że nie jestem pańską kochanką…
Cudzy mąż zdziwił się. Poddawano mu śmiałe możliwości, o których mu się nie śniło nawet. Dzielna amazonka brała przeszkodę z brawurą, bez mrugnięcia, patrząc mu śmiało w oczy. Zaczerwienił się i z wielkiego zmieszania przyjął zaproszenie na wieczór. Następnego dnia pani Ela wyzywająco patrzyła na żonę.
Przed kolacją Ela poczęła coś zawzięcie szeptać z Kocią:
– Jak wiesz, jadę za tydzień, odstąpię ci Juraska, o ile mi pożyczysz na model twój paryski płaszcz wieczorowy. Inaczej, koteczku, będę mu śpiewała hymny pochwalne na cześć Jagi.
Przy kolacji Ela była jakaś dziwnie czuła dla pani „Juraskowej”.
– Co się pani stało? Taka czegoś ładna. Skąd ta zmiana? Krynica zaczyna służyć… – I nagle: – O, jakaś nieświeża tasiemeczka wygląda zza dekoltu!
– Już ją schowałam!
Mąż słyszał, zawstydził się za swoją żonę, a tymczasem żadnej tasiemeczki w ogóle nie było. Ot, chwyt. Catch as catch can!
Pani Ela wyjechała i ze Lwowa napisała list. Polecając cudzemu mężowi Kocię.
„Pan się tak nudzi – ona także, powinniście się razem spiknąć”. List był poza tym ogromnie poetyczny. „Piszę, leżąc (kokietowała listownie) – okryta jedwabną żółtą kołdrą, myślę o tobie, Juras, i słucham śpiewu słowików…” (Był to już koniec sierpnia, ale gdzieżby słowik nie zaśpiewał dla pani Eli!)
Kocia była mniej poetyczna od Eli, ale za to taki „dzieciak”. W orbicie jej „inteligencji” i wesołości człowiek się czuł, jakby miał dziesięć lat.
– Ona dla pana za stara! – mawiała o żonie Juraska.
A opuszczona żona myślała tak:
„O, letniczki bujne, które w walce o byt z mężczyzną używacie wszystkich dozwolonych i niedozwolonych chwytów. W istocie uroki skąpe, pozbawione serca i mózgu, znudzone towarzystwem własnego «dozgonnego», czyhacie, ażeby wejść między małżeństwa. Wiedzcie więc, że to równie brzydko, jak skraść drugiej pani torebkę i paradować z nią, mówiąc: – Pani miała podobną torebkę, nieprawdaż? Co, zgubiona? Ach, w tym pensjonacie tak wszystko ginie… Muszę uważać, jeśli ten rodzaj torebek jest taki «zgubny»”.
Pani Jaga miała swój własny system: a mianowicie pięcioletnią córeczkę wytresowała na dziecię „aportujące”. Dziecina podchodziła do obcych panów na letniskach, siadała im na kolanach lub, rechocząc, porywała im laskę czy kapelusz – wówczas mamusia z wdziękiem podchodziła, przepraszając:
– Ona tak pana kocha, że nie widzę innej rady, jak poprosić pana do naszego stolika… Dziudziowa jestem z Kielc. Baśko, jak ty się zachowujesz! Nie, doprawdy, co ten pan sobie o nas pomyśli!
Co pomyśli? „Baby-jagi” nie dbają o to. Grunt, aby powiedziano: „Patrzcie, ta Jaga zawsze jest otoczona! Nawet na takim «bezchłopiu» jak tu potrafiła sobie znaleźć fatyganta”.
Jaga wie, że tylko pierwszy krok jest trudny. Mężczyzna ma serce jak wosk, w zasadzie twarde, ale jeśli się je roztopi gorącymi spojrzeniami i ciepłymi komplementami, to wnet się rozpływa. A poza tym solanki, borowinki, natryski i zubrki dają tyle zdrowia. Z kimś przecież trzeba się podzielić radosną nowiną, że, jak powiada Balzac: Madame a une santé féroce!³
Więc: – Idź, Basiuchna, idź, kochanie, Lala caca! Lala, tam przy stoliku, da Basiuni cukielta! – A gdy dziecko nie posłucha, to z innego tonu: – No, co ja kazałam zrobić! Marsz, do tego pana!
Gdy zaś niewiniątko posłusznie wykona rozkaz, rozlega się głośne wołanie: – Basieńko, co robisz! Baśka! O Boże, jakie to dziecko nieposłuszne! Bardzo pana przepraszam. To te pańskie niebieskie oczy tak ją ośmielają… Pan musi być strasznie dobry! Do dobrych ludzi tak się dzieci garną…
Żony atrakcyjnych mężów, znajdujące się z nimi na letniskach, rozmaicie reagują na zakusy bab: Jag, El i Koć. Jedne chcą się zemścić i próbują też flirtować, ale zwykle, niestety, nie ma żadnego mężczyzny „kochable” na placu. Inne walczą o swój skarb i stają się śmieszne, inne znów cierpią w milczeniu, mówiąc później, że wody krynickie, truskawieckie czy ciechocińskie szkodzą zdrowiu. Najwłaściwszą metodę obrała pewna dama, która, zmiarkowawszy sytuację, napisała do dwóch piękności, interesujących się żywo jej mężem, następujący list:
Dziękuję paniom z góry za doskonałą zabawę, którą panie mają zamiar dostarczyć mojemu mężowi. Dobroczynność pań godna jest pochwały. Chłopisko, znudzone kuracją, chętnie się rozerwie, mnie zaś będzie miał co opowiadać, co zresztą zawsze w podobnych wypadkach czyni. Zaznaczam, że nie mam zamiaru bronić mu tej tak małej, stosunkowo, przyjemności. – Z szacunkiem etc…MISS CHAPLIN
Pewien dżentelmen rozmawiał kiedyś w towarzystwie z jedną młodą panną.
O czymże przyzwoity dżentelmen może rozmawiać z panienkami, jak nie o filmach? Boyer, Bodo i Bogda – oto postacie, z którymi młode panny są świetnie obeznane. Nigdy nie pomylą imienia z nazwiskiem, co jeśli chodzi o aktorów amerykańskich byłoby tak wytłumaczalne, nie powiedzą więc: Rogers Ginger, Jana La, Withers Grant lub Cooper Gary, tylko tak jak należy. Umawiają się z młodzieńcami na kajak lub na basen pływacki, a potem chcą mieć „pięć minut dla duszy”, czyli krótką dysertację na tematy filmowe.
– Jaki film zrobił na pani wrażenie? – zapytał ów dżentelmen.
– Film z Chaplinem Światła wielkiego miasta – odparła bez wahania młoda panna. – Szkoda, że tego filmu nie wznowią, poszłabym na niego chętnie jeszcze raz. Jest to chyba najbardziej życiowy film, jaki mi się kiedykolwiek zdarzyło oglądać – ciągnęła dalej, z wypiekami na twarzy.
– Doprawdy? – zdziwił się dżentelmen. – A mnie się zdaje, że właśnie obfituje on w fantastyczne, nieprawdopodobne sytuacje.
– Pan widocznie nie zna życia – odparła z powagą panienka. – Niech pan sobie przypomni ów powtarzający się w tym filmie motyw bogacza, który tylko po pijanemu poznaje Chaplina, grającego tam rolę biednego włóczęgi, zaprasza go do siebie, traktuje jak swojego największego przyjaciela, gości wspaniale, obwozi własnym autem, a na trzeźwo nie poznaje go wcale. Ten film powinien dostać złoty medal!
– Więc pani uważa, że tego rodzaju wypadki mogą się w życiu łatwo zdarzyć? Nie wydaje mi się to prawdopodobne. Widziałem już zalanych dżentelmenów, całujących konia dorożkarskiego i mówiących do szofera taksówki: „Dziobeczku”, ale żeby ktoś po pijanemu zapraszał kilkakrotnie do swojego mieszkania biednego włóczęgę, uważając go za swojego największego przyjaciela, a wytrzeźwiawszy, nie wiedział zupełnie, co to za jeden i skąd się u niego wziął, to może się zdarzyć tylko na filmie!
– Może pan mi wierzyć, że nie tylko na filmie – westchnęła panienka – a na dowód, że mam rację, opowiem panu przygodę, która spotkała moją największą przyjaciółkę…
(To znaczy, chce mówić o sobie! – pomyślał dżentelmen, który był znawcą kobiet.)
– Otóż owa przyjaciółka poznała na jednym balu świetnego młodzieńca, o bardzo dobrym nazwisku i pięknym majątku. Młodzieniec ten asystował jej przez cały wieczór, po czym zaproponował jej przejażdżkę własnym wozem do Wilanowa. Podczas owej zawrotnej jazdy mojej przyjaciółce zupełnie zawróciło się w głowie, a on oświadczył jej, że ją kocha i że całe życie chce z nią jeździć do Wilanowa. „Jak mam to zrozumieć?” – zapytałam, to znaczy zapytała moja przyjaciółka. „Jak najpoważniej” – odparł młodzieniec i złożył na jej ustach narzeczeński pocałunek. „Jutro przyjdę do rodziców pani oświadczyć się o jej łapkę…” I wie pan, co się stało? Nie tylko, że się nie zjawił, ale na następnym balu poprosił jednego ze swoich kolegów, ażeby go owej pannie przedstawił.
W jakiś czas później w towarzystwie, gdzie podawano whisky, à discrétion⁴ znów jej się oświadczył. Przyjęła owe oświadczyny, ponieważ zdążyła się już w nim zakochać…
– No i na czym się skończyło?
– Na tym, że jej na drugi dzień na ulicy nie poznał, mimo że mu się pierwsza ukłoniła… Mówię panu, że ów film z Chaplinem to najbardziej życiowy film, jaki kiedykolwiek został wyświetlony…ŻYWE BUDZIKI
Muchy, karakony i pająki ze swoją oleistą czarnością zawsze mi robią wrażenie małych, precyzyjnie wykonanych maszynek z jakiegoś nieznanego nam bliżej metalu. Zdawałoby się, że nie pomysłowa, lubująca się w kolorach przyroda jest twórczynią tych maszynek, ale że stworzyła je gardziel lokomotywy, żelazny dźwig lub maszyna rotacyjna.
Nienawiść much do człowieka jest sprawą, nad którą warto by się zastanowić. Co zawinił im człowiek, który przecież z większą pasją tępi myszy, karakony i inne „nocne marki” – nie wiadomo! Oleisty, dość wstrętny karakon, który na widok człowieka pierzcha, wzbudza w nim o wiele większy wstręt niż mucha, ten nieubłagany wróg, żywy budzik, niemogący znieść widoku śpiącego smacznie człowieka. Mucha jest sadystką, rozbudzony człowiek przestaje ją momentalnie interesować, jej największą pasją, wprost namiętnością, jest wleźć śpiącemu pod kołdrę, na swoich drucianych nóżkach przebiec poprzez pomost ramienia i głośno, w sam nos, zacząć mu opowiadać najróżniejsze brzdały. Zaczyna się wówczas walka zaspanego, ciężkiego Goliata, z małym uskrzydlonym Dawidkiem. Paf! Goliat pewien jest, że mucha ugodzona machnięciem ręcznika padła martwa, a tymczasem bzzzzz! Już jest na nosie, żeby prostopadle lądować na uchu nieszczęśnika. Człowiek, nieobdarzony przez naturę naturalną muchołapką, w czym stoi niżej od egzotycznych, owadożernych kwiatów, ma jako jedyną obronę przeciwko tego rodzaju wrogom swój świetnie funkcjonujący mózg. Mózg ten pozwolił mu wynaleźć lep na muchy, który w małym stopniu pomścił wszystkich przedwcześnie obudzonych. Z jaką szatańską satysfakcją, iście bolszewicką, spoglądamy, jak wróg boryka się na lepie z własnymi nogami i skrzydłami. Zachowuje się jak turysta, który dostał się w lepki, głęboki śnieg. Chce wyciągnąć jedną nogę, ale tymczasem druga zapada się w śnieg głęboko. Zaczyna go ogarniać panika i w końcu pada ze zmęczenia.
„Człowiekiem-muchą” zwykliśmy nazywać niebezpiecznych dla siebie wariatów, którzy łażą po prostopadłych ścianach, włóczą się po gzymsach wielopiętrowych kamienic itd. Ta nazwa odpowiadałaby jeszcze lepiej wszystkim tym, którzy bliźnich swoich budzą o świcie, uważając, że cudzy sen nie powinien się w ogóle liczyć. Ktokolwiek wybiera się latem nad polskie morze, powinien się dobrowolnie i zawczasu wybić ze snu, ponieważ o normalnym spaniu z wieczora do rana nie może tam być mowy.
W Jastarni Kaszubi, z których co drugi nazywa się symbolicznie Budzisz, już o świcie przechodząc koło domków rybackich napchanych letnikami, ostrymi, wrzaskliwymi głosami oznajmiają o swoim istnieniu. W Juracie nie ma wprawdzie Kaszubów, ale są za to młode kobiety lubiące się bawić, powiewne gazele, które tupotem swoich nóżek po hotelowych schodach budzą co noc nieszczęsnych letników. W jednym z tamtejszych luksusowych hoteli, w którym można dostać wszystko, prócz spokoju, rozegrała się niedawno następująca scena:
Pewna mieszkająca w owym hotelu dama była o trzeciej w nocy zbudzona przez głosy powracających z zabawy. Rozzłoszczona otworzyła okno i krzyknęła groźnie:
– Proszę być cicho!
Zbudzona jej krzykiem sąsiadka otworzyła również okno, wołając:
– Co to za krzyki, ja chcę spać!
Przerażony jej wrzaskiem dżentelmen, mieszkający na parterze, otworzył z trzaskiem okno:
– Proszę o spokój! – ryknął na cały hotel.
Owa „towarzyska zabawa” trwała do rana i nikt tej nocy nie zmrużył oka.
Na żywe budziki, muchy, wynalazł człowiek skuteczne lepy, na „ludzi-muchy” nie wynaleziono dotychczas odpowiedniego środka.
A zdawałoby się, że jest on tak prosty: trochę kultury i szacunku dla cudzego snu i wypoczynku. Takie proste, a tak widocznie trudne do wykonania!SPOSÓB NA CELNIKÓW
Ludzie lubią się szwendać. Mają to we krwi jeszcze z czasów sławnej wędrówki ludów. Rozbijają się po świecie, choćby bez jakich takich wygód, niekiedy sypiając na twardych poduszkach własnego ramienia lub wcale. A wszystko po to, ażeby wróciwszy do domu, powiedzieć z ulgą: „Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej!”.
Wycieczki zagraniczne są właśnie dla owych amatorów włóczenia się po świecie. Owe wyjazdy można by nazwać „jazdą na gapę”. Podróżnicy ci – to przede wszystkim członkowie wielkiej rodziny gapiów, od których na świecie się roi. Są to ci sami, którzy biorą na widowiska stojące miejsca, którzy podczas wielkich uroczystości i pochodów stoją w tłumie od rana, „ażeby tylko coś zobaczyć”. Którzy podczas ulicznej katastrofy pozostają jeszcze chwilę po odjeździe karetki pogotowia, bo „a nuż się jeszcze coś zdarzy…”.
Bohaterom uganiającym się po świecie grozi zawsze nieubłagana postać celnika! Celnicy już w czasach biblijnych nie mieli dobrej opinii. Uczestnicy zagranicznych wycieczek mają cały pobyt za granicą zatruty tym koszmarem, który ich w powrotnej drodze nie ominie. Kupowanie za granicą tanich drobiazgów stało się grzechem. Ale któż z nas nie lubi grzeszyć? Biedne „gapie” zawiązują sobie więc damskie pończochy zamiast krawatki, przed cłem przebierają się od stóp do głów w nowe, nabyte za granicą, przedmioty. Męczą się, denerwują i na gwałt wypijają z butelki resztki „kuracji winogronowej”. Celnicy jednak czasem bywają jakoś pobłażliwsi. Pewien celnik, gdy z zamkniętego oclonego kuferka zapiszczała nagle przyciśnięta zabawka, ukryta wśród bielizny, roześmiał się tylko. Inny, gdy mu dama powracająca z Paryża dała do oclenia tylko papier listowy, rzekł z westchnieniem: „Więc nic innego nie wiezie pani z Paryża, co za czasy!”.
Takich jednak jest mało, na ogół są to panowie twardzi, pozbawieni serca i sumienia, których nie wzruszy nawet matka płacząca gorzko nad zabranym jej niedźwiedziem z pluszu.
Pewien podróżnik znalazł jednak, jak mi opowiadano, na celnika właściwy sposób.
– Co to jest? – zasyczał celnik, wyciągając z jego walizki skórzaną damską torebkę.
– Damska torebka.
– Musi pan ów przedmiot dać do oclenia. Będzie to kosztowało około dwudziestu złotych.
– Nie mam tyle, przecież wolno nam mieć przy sobie tylko trzy złocisze…
– To w takim razie będzie pan zmuszony pozostawić ten przedmiot na cle!
– Panie! – wykrzyknął w natchnieniu ów pasażer. – Ja zostawię tę torebkę na cle, ale życzę panu, ażeby pan, wracając kiedyś z zagranicy, nic swej żonie nie przywiózł.
Przekleństwo to podobno tak przeraziło celnika, który był żonaty, że włożył z powrotem torebkę do walizki i bez słowa wyszedł z przedziału…ZDROWA PRZYJEMNOŚĆ
…Pewna dama z dworu Ludwika XIV obiecała wyrzec się raz na zawsze największej radości, to znaczy… obgadywania bliźnich. Kiedyś w towarzystwie, w którym się znajdowała, poczęto kręcić na rożnie jej największą rywalkę. Każdy silił się, ażeby zdystansować swojego poprzednika jeszcze większą złośliwością na temat nieobecnej. Owa dama, pamiętając o złożonej przysiędze, milczy przez jakiś czas, po czym zaczyna brać w obronę swą rywalkę. Jej pochwały składają się jednak z tylu „ale”, „gdyby”, „tylko”, „niestety” i tak dalej, że w końcu z owych pochwał wychodzi obmowa stokroć złośliwsza niż wszystkie poprzednie.
*
Obmowa jest bezsprzecznie złym nałogiem i niezdrowym przyzwyczajeniem, ale tylko dla tego, którego się obmawia, dla tego zaś, który lubuje się w obmawianiu, jest to pewnego rodzaju narkotyk. Ile razy widzieliśmy ludzi chorych i pozbawionych sił, którzy zapominali o własnych cierpieniach, gdy się przy nich zaczęło rozmawiać w sposób złośliwy o ich znajomych. Głusi zaczynają wówczas doskonale słyszeć, melancholicy lub osoby dotknięte ciężkim cierpieniem moralnym zaczynają śmiać się ochoczo i tak dalej.
Dwie przyjaciółki szły kiedyś z wizytą do trzeciej, mieszkającej na piątym piętrze.
– Czuję, że nie dojdę – rzekła pierwsza, sapiąc.
– Tę wizytę opłacę atakiem serca – rzekła druga.
– Bo któż widział mieszkać tak wysoko w domu, gdzie nie ma windy…
– I to w dodatku będąc osobą zamożną…
– Czy to prawda, że ona jest taka skąpa?
– Szalenie! Jak na przykład urządza u siebie przyjęcie, to zawsze z westchnieniem pyta się, czy ktoś jeszcze nie pozwoli herbaty?
– Ha, ha, ha. Do tego stopnia?
– Albo częstuje w formie negatywnej: „Już nie będziesz pił więcej kawy?” lub: „Tobie wino szkodzi, prawda?”, albo: „Jaś nie chce więcej pieczeni?”. Skąpiradło jakich mało…
– Czy ona dla ciebie jest ładna?
– Ładna w żadnym wypadku, co najwyżej interesująca…
– Nie rozumiem, jak można być interesującą, mając takie nogi…
– Gdybym była słoniem, zainteresowałabym się nią, ale gdybym była mężczyzną, nie spojrzałabym nawet na nią…
– Ja to samo. Poza tym nie umie się ubrać…
– Popatrz! Już jesteśmy na górze. Nie rozumiem, jakim sposobem doszłyśmy tak prędko na piąte piętro?
– I to bez najmniejszego zmęczenia…
– Ja się nawet nie zasapałam…
– Gdy szłam tu kiedyś sama, to musiałam odpoczywać na każdym piętrze…
– No bo tak się miło gawędziło, że się zapomniało o zmęczeniu…„KWAKWADU”
„Kwakwadu” nie ma nic wspólnego z papugą kakadu – „kwakwadu” to w języku trobriandzkim (patrz: książki prof. Malinowskiego) wycieczka dwojga młodych na łono przyrody. Zakochana trobriandzka parka ubrana w stroje „mimikrzaste” (od słowa mimikra), czyli w liście, słomę i kwiaty, udaje się na złocisto-zielone wybrzeże Wysp Trobriandzkich gwoli niewinnym igrom i ucieczce przed ludźmi.
Trobriandczycy w wielu obyczajach różnią się od nas zasadniczo, przede wszystkim uważają jedzenie za akt nieestetyczny i przy wspólnych biesiadach uciekają z jakimś tłustym kęsem w krzaczaste gęstwiny, podobnie jak psy, gdy zdobędą smakowitą kość. Jedzenie jako funkcja czysto fizjologiczna, a za tym pozbawiona wszelkiej poezji, nie powinno być według nich wykonywane na oczach ludzkich. Uczestnicy uroczego „kwakwadu” nie zabierają ze sobą żadnych zapasów i tylko ukradkiem, wykorzystując moment, kiedy jedno z nich wejdzie do wody, mówią sobie: „A, B, C – witamin chcę!” – i zrywają szybko banany, ananasy lub świeży „grahamek” z chlebowego drzewa. „Kwakwadu”, czyli ucieczka w przyrodę dwojga zakochanych, istnieje również w Europie, choćby w Krakowie, gdzie dzikie brzegi Wisły stanowią dla zakochanych niesłychanie odpowiedni teren. Krakowskie „kwakwadu” odbywają się zazwyczaj na kajaku, którego dziób zanurza się w wodzie z powodu przeładowania zapasami. W przeciwieństwie do przyzwoitych Trobriandczyków Europejczycy uważają jedzenie za punkt kulminacyjny każdej wycieczki:
– Jeśli nie ma odpowiednich zapasów, to po co jechać na wycieczkę?
Po dłuższym tyraniu w górę rzeki zmęczeni „zapaśnicy” rozkładają się wraz ze swoimi zapasami na dzikiej plaży i nie rozglądając się nawet wokoło siebie, poczynają „wcinać” z zapałem: kiełbasę, jaja na twardo, kanapki, popijając to wszystko rzęsiście kawą lub herbatą. Po wykończeniu zapasów kładą się i słodko drzemią, śniąc o zasobnej kolacji, która na nich czeka w domu. Krakowskie „kwakwadu” miałoby mimo to szalony urok, gdyby ludzie nareszcie zrozumieli, że prawdziwe „kwakwadu” nie może się odbywać w czwórkę lub w trójkę, a jedynie w dwójkę.
– Two is company – three is a crowd – powiadają mądrzy Anglicy, co po polsku brzmiałoby: „Parka to kompania – trójka… tłum”.
Ciekawe jest, że ludzie nie chcą zrozumieć, że młoda małżeńska para może się w sobie kochać i pragnąć samotnego „kwakwadu” w słoneczną, letnią niedzielę.
Jedni moi znajomi są właśnie w tej sytuacji, oboje pracują cały tydzień, ciesząc się na niedzielę, którą pragną spędzić w wodzie i na słońcu. Czy myślicie, że ich znajomi dadzą im pojechać kajakiem we dwójkę? Nic podobnego, już od piątku zamęczają ich telefonami, umawiają się z nimi, przygotowują zapasy. Szczególnie jedna młoda panna nie daje im spokoju:
– O której godzinie wyruszamy? – pyta przez telefon.
– Gdzie punkt zborny?
– Coście przygotowali za zapasy? i tak dalej.
Młode małżeństwo, przeklinając w duchu uprzykrzoną „kibickę”, przez litość i uprzejmość zabiera ją ze sobą na trzeciego.
– Czy już nigdy nie pojedziemy sami? – skarży się młoda mężatka swojemu mężowi.
– Trzeba było od początku postawić kwestię jasno! – złości się poślubieniec.
I tak jest co niedziela (oczywiście o ile deszcz nie pada). Któregoś niedzielnego poranka telefon:
– Niestety, nie będę mogła z wami jechać, jestem taka zaziębiona… Strasznie was przepraszam za ten zawód, wczoraj jeszcze myślałam, że mi ten katar przejdzie…
Młoda mężatka udaje zmartwioną.
– Jaka szkoda… – powiada fałszywie.
– Cóż, trudno – odpowiada przez zajęty nos „kibicka”. – Musicie się do tego przyzwyczaić, że nie zawsze będę mogła wam na wycieczkach asystować. Dawniej przecież nieraz jeździliście sami i dobrze było, a teraz nagle nie możecie się beze mnie obejść. Ja rozumiem, że ze mną jest wam zabawniej, ale naprawdę dziś nie mogę! Wiecie co, odłóżcie tę wycieczkę na przyszłą niedzielę, bo cóż to dla was za zabawa tak we dwójkę jechać!Magdalena Samozwaniec (1894–1972, właśc. Magdalena Kossak) – pisarka, satyryczka, autorka powieści, bajek i wierszy. Przyszła na świat w artystycznej rodzinie Kossaków. Wnuczka Juliusza, córka Wojciecha Kossaka, młodsza siostra poetki Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej, stryjeczna siostra Zofii Kossak-Szczuckiej. Zadebiutowała powieścią Na ustach grzechu (1922) – parodią Trędowatej – co dało początek jej ogromnej popularności. Napisała ponad trzydzieści książek, m.in. Tylko dla kobiet (1946), Tylko dla mężczyzn (1958), Krystyna i chłopy (1969) czy Zalotnica niebieska (1973) – portret siostry, Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej. W 2009 roku w Wydawnictwie W.A.B. ukazała się niepublikowana wcześniej książka Z pamiętnika niemłodej już mężatki, a w następnych latach wznowione zostały Kartki z pamiętnika młodej mężatki (1926) oraz Tylko dla dziewcząt (1966).