- promocja
Skok w nowoczesność. Polityka wzrostu w krajach peryferyjnych 1943–1980 - ebook
Skok w nowoczesność. Polityka wzrostu w krajach peryferyjnych 1943–1980 - ebook
Co łączy Polskę Ignacego Mościckiego z Polską Edwarda Gierka? Czy Związek Radziecki miał przed sobą alternatywną drogę modernizacji? Czy można było „dogonić i przegonić” Zachód z pomocą aktywnego państwa? Czy kraje zacofane mają szansę na przyspieszony rozwój?
Adam Leszczyński, historyk PAN i publicysta gospodarczo-społeczny, napisał pierwszą w Polsce historię zmagań najróżniejszych państw – od ZSRR czasów Stalina, przez Chiny Mao, kraje Afryki, Ameryki Łacińskiej i Azji Wschodniej, aż po II RP i PRL – z nędzą, gospodarczym zacofaniem i społecznym anachronizmem. Autor bada ideologie przyspieszonego rozwoju, jakie dominowały na świecie tuż przed II wojną światową i po niej. Przybliża epokę, w której decydowały się kształty naszego świata, konfrontując praktyczne doświadczenia ludzi z założeniami gospodarczych teorii. Tłumaczy wreszcie, dlaczego w latach 70. globalne i lokalne elity zaczęły odwracać się od państwa, zamieniając etatyzm w ideologię „niewidzialnej ręki rynku” jako panaceum na niedorozwój.
Przedwojenna Polska i Tajwan. Związek Radziecki, Korea Południowa i Tanzania. Cóż te kraje mogły mieć ze sobą wspólnego? Otóż tyle, że każdy z nich szukał sposobu wydobycia się z biedy i zacofania, sposobu na swoją miarę. Adam Leszczyński, zabierając nas w podróż po całym globie w drugiej połowie minionego stulecia, zadaje intrygujące pytania. Czy prędzej da się doścignąć kraje zamożne i przedsiębiorcze, jeżeli swoje gospodarstwo powierzy się silnej władzy państwa, czy rozsądniej zdać się na działanie wolnego rynku? I szereg dylematów podobnych, uwieńczonych sukcesem bądź opłaconych tragiczną klęską kilku pokoleń. Wniosek z tego taki, żeby nie ufać bezkrytycznie żadnej doktrynie, bo wszystko zależy od warunków geograficznych i politycznych. Skok w nowoczesność był prawie zawsze skokiem w nieznane, a opowieść Leszczyńskiego jest fascynującą przygodą intelektualną.
Jerzy Jedlicki
Adam Leszczyński (1975) – historyk, adiunkt w Instytucie Studiów Politycznych PAN, gdzie zajmuje się ideologiami modernizacyjnymi w krajach peryferyjnych (w tym w Polsce). Publicysta „Gazety Wyborczej” i reporter. Autor dwóch monografii o historii społecznej PRL, reportażu o epidemii AIDS Naznaczeni oraz książki Dziękujemy za palenie. Dlaczego Afryka nie może sobie poradzić z przemocą, głodem, wyzyskiem i AIDS. Należy do zespołu Krytyki Politycznej.
Kategoria: | Historia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-63855-42-0 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
ERIC HOBSBAWM Jak zmienić świat. Opowieści o Marksie i marksizmie
ERIC HOBSBAWM Wiek rewolucji
ERIC HOBSBAWM Wiek kapitalu
ERIC HOBSBAWM Wiek imperium
HARALD WELZER, SÖNKE NEITZEL Żołnierze. Protokoły walki, zabijania i śmierci
HOWARD ZINN Ludowa historia Stanów Zjednoczonych. Od roku 1492 do dziś
Historia, tak jak ją rozumiemy, to przede wszystkim próba opowiedzenia przeszłości na nowo, tak by „dało się z nią żyć” i zbudować lepszą przyszłość. Nie służy konserwowaniu naszej tożsamości, lecz pokazuje, że współpraca i konflikty jednostek oraz grup niekoniecznie przebiegają według podziałów narodowych. W książkach publikowanych w Serii opowiadamy dzieje z perspektywy mniejszości i klas,partii lewicowych i ruchów emancypacyjnych, wspólnot lokalnych i masowych organizacji społecznych, kobiet i zapomnianych ofiar. Naród traktujemy jako wspólnotę konstruowaną, pełną sprzeczności, niejednorodną – i historycznie przygodną.
Polska i Europa potrzebują nowych opowieści o sobie samych i relacjach z innymi. Pomogą je stworzyć reedycje dawnych tekstów, przekady, nowe książki polskich autorów – bo żeby „wybrać przyszłość”, trzeba znieść zastany monopol na przyszłość.PRZEDMOWA
Ta książka zafrapuje i zafascynuje mnóstwo czytelników. Z pozoru jest ona studium porównawczym „skoków w nowoczesność”: licznych sposobów, na jakie „zapóźnione w rozwoju” (uznane za takie, i tę opinię przyjmujące) lądy i narody próbowały w przeszłości doszlusować do lądów i narodów „rozwiniętych”, czyli bardziej zamożnych; wygodniej od nich, a pewnie i weselej, żyjących, bo obficiej w dobra ziemskie zaopatrzonych. No i bardziej przejętych mnożeniem przyjemności niż zatroskanych o chleb codzienny. Ale jest ta książka opowieścią o czymś znacznie jeszcze dla naszej teraźniejszości, a w szczególności dla zrozumienia jej dynamiki, donioślejszym: opowieścią o prehistorii zjawiska, jakie profesor Harvardu Joseph Samuel Nye Jr. określił mianem „soft power” – „miękkiej władzy” czy „miękkiej mocy”: dominacji przez pokusę i uwodzenie, miast, jak w wypadku „twardej” odmiany władzy czy mocy, przez przemoc i gwałt. To miękka moc wysuwa się dziś na plan pierwszy, po stuleciach dominacji ekspansji terytorialnej, podbojów, zaborów, kolonizacji obcych terenów i ujarzmiania ich mieszkańców, w rzędzie czynników kształtujących dzieje świata.
Czerpiąc być może natchnienie z wcześniejszej sugestii francuskiego antropologa Gabriela Tarde’a, przypisującej zapatrzeniu się i popędowi do naśladownictwa rolę silnika napędowego kultury, historyk angielski Arnold Toynbee zasugerował już sto niemal lat temu, że dzieje kolejnych cywilizacji decydowały się głównie pod wpływem tego, co się działo wzdłuż „limenu” – granicy oddzielającej imperium od terenów okolicznych, określanych zazwyczaj mianem „barbarzyńskich”.
Była ta granica linią frontu albo terenem przygranicznego handlu wymiennego na przemian, a niekiedy i równocześnie, ale z reguły była też w obu przypadkach przeponą osmotyczną dla jednokierunkowych kulturowych przecieków. Podglądanie przez szpary w płocie, wysyłanie zwiadowców na przeszpiegi czy pilne i żarliwe wsłuchiwanie się w opowiadania o olśnieniach, jakich kupcy, wędrowni czeladnicy, studenci czy protoplaści turystów doznali w dalekich krajach i spisali dla przekazania pobratymcom – krótko mówiąc „zapatrywanie się” spoza granicy na bardziej ponętne sposoby życia i zrodzona zeń mieszanka podziwu i uwielbienia z zawiścią i chciwym pożądaniem – nie były bynajmniej wynalazkiem nowoczesności, lecz zjawiskiem towarzyszącym dziejom ludzkim od najbardziej zamierzchłych czasów, co też autor tej książki znakomicie udokumentował.
Tyle że w czasach p r z e d nowoczesnych rezultatem zapatrzenia się była najczęściej chęć podboju i grabieży ze strony „barbarzyńców” chciwych bogactw, jakich się dopatrzyli lub domyślili… Nie jak w epoce opisanej przez Adama Leszczyńskiego, kiedy to wynikiem zapatrzenia się było pragnienie autoreformy czy autonaprawy: upodobnienia się do zdecydowanie możniejszego, fortunniejszego sąsiada, odkrycia i przywłaszczenia sobie tajemnicy jego powodzeń, dognania go – a jak się da, to i prześcignięcia… Gdy jaskrawa różnica sił militarnych między zazdrosnymi a obiektami ich zazdrości wykluczała użycie „twardej” mocy – a więc podbój zbrojny, grabież lub aneksję i kolonizację – pozostawała zazdrośnikom jedna tylko opcja: poddania się pokusie, podciągnięcia się do poziomu obiektów ich zazdrości, przestudiowania i przejęcia na własny użytek sposobu życia uznanego za sekret cudzej pomyślności, samo-przerobu własnego społeczeństwa i własnej kultury na kształt i podobieństwo podziwianych krajów. „Skok w nowoczesność” – przejęcie wzoru i jego naśladowanie – miało zadośćuczynić pragnieniu, jakiego spełnienie za pomocą narzędzi „twardej” mocy nie było, z racji ich braku lub wątłości, możliwe.
Ale na czym właściwie ów „skok” miał polegać? Na dogonieniu krajów „rozwiniętych”. A przynajmniej na wstąpieniu na bieżnię, jaką one, przedmioty podziwu, zazdrości i pożądania, podążały od dziesięcioleci czy nawet stuleci, aż do „stanu rozwinięcia” dotarły. Wytrychem otwierającym dostęp do owej bieżni był, krótko mówiąc, rozwój. Jaki rozwój, rozwój czego? Ano rozwój gospodarczy: to gospodarka miała się odtąd „rozwijać”, miast zadowalać się łataniem dziur w dostawie podstawowych środków przetrwania i zaspokajaniem najprymitywniejszych z potrzeb ludzkich, tkwić w ten sposób w stagnacji. W czym ów rozwój miał się zatem wyrażać? We w z r o ś c i e. Wzroście czego? Życiowego s t a n d a r d u. A ów standard życiowy, jaki odtąd miał być uznawany za miarę jakości ludzkiego życia, sam z kolei miał być mierzony o b f i t o ś c i ą d ó b r – a ściślej rozmiarem ich konsumpcji, zasady, że im więcej dóbr do konsumpcji, tym wyższa będzie jakość życia, i tym większą satysfakcję życie ludziom przyniesie. W ostatecznym rachunku „skok w nowoczesność” znaczył o b i e t n i c ę o b f i t o ś c i ; a w każdym razie na takim jego pojmowaniu wspierała się jego uwodliwość – urok, powab i moc kuszenia. Dla krajów i narodów, których zwyczajowy, zastany i od pokoleń praktykowany sposób życia obecność i widoczność standardów życiowych krajów „rozwiniętych” przekwalifikowała na znamię wstydu i hańby – piętno i zmazę „niedorozwoju” czy „zacofania” – pokusa była zaiste nie do odparcia. Tym bardziej że w parze z przykładem do naśladowania szło przekonanie, że wstęp na bieżnię „rozwoju” otwarty jest dla wszystkich, że bieżnia wszystkich chętnych pomieści, i że tylko od nieszczędzenia własnego wysiłku, od pełnego poświęcenia i wyrzeczeń treningu i samotresury, i nieustawania na chwilę w wyścigu zależy, jak wielu ze współzawodników do mety dobiegnie i dostąpi rozkoszy obfitości.
W takim to przekonaniu, w jakim największe autorytety polityczne i gospodarcze opinię publiczną do niedawna utwierdzały, a które „zdrowy rozsądek” medialnego chowu z zapałem żyrował, krył się podstęp – w czym jednak przyszło zorientować się poniewczasie. Podstęp ów polegał na przemilczeniu faktu, że z natury kosztów obfitej konsumpcji, jakie ponosi zamieszkała przez nas planeta, a więc w ostatecznym rachunku ogół jej mieszkańców obecnych i przyszłych, wynika niezbicie, że spełnienie obietnicy jej powszechnej dostępności jest, mówiąc po prostu, niemożliwe, a więc obietnica sama jest umyślnym albo z naiwności wynikłym, nieświadomym kłamstwem. Obfitość dóbr, jaką rozkoszują się kraje dziś „rozwinięte” osiągnięta została dzięki eksternalizacji jej kosztów – przywłaszczaniu sobie cudzych dóbr, zubożeniu zasobów i pogorszeniu perspektyw rozwojowych krajów eksploatowanych; a zatem opcji dostępnej metropoliom imperialnym w erze terytorialnej ekspansji; kolonizacji i zaboru podbitych ziem łącznie z ich zasobami, ale nie aplikantom do klubu uprzywilejowanych w naszym zglobalizowanym, wielocentrycznym świecie. Zważmy choćby, że dla podtrzymania obecnego standardu życiowego swych mieszkańców, Holandia (a wszak nie ona jedna!) potrzebuje obszaru gleb uprawnych 17 razy większego od jej nominalnej powierzchni; zaś aby reszcie ludzkości udostępnić poziom spożycia energii i materiałów przez przeciętnego Kanadyjczyka, trzeba by dwu dodatkowych planet. Całkiem już ostatnio pękł z hukiem i trzaskiem balonik mającego ponoć trwać nieprzerwanie i w nieskończoność „wzrostu gospodarczego” mierzonego przyrostem PKB – „produktu krajowego brutto”, czyli mówiąc prościej i bardziej do rzeczy – ilością pieniędzy, jaka w wyniku kupna/sprzedaży przeszła z rąk do rąk. Beztroska orgia konsumpcyjna w krajach „rozwiniętych”, wsparta na zaciąganiu długów, a więc wydawaniu niezarobionych pieniędzy i obciążaniu hipotek, potrwała nie dłużej niż niespełna trzydzieści lat, pozostawiając po sobie rosnące niepohamowanie zastępy bezrobotnych i przynajmniej parę nienarodzonych jeszcze, ale już po uszy zadłużonych pokoleń. Przyszłe pokolenia Amerykanów nie zasiadły jeszcze do uczty (a coraz liczniejsi obserwatorzy nie spodziewają się dla nich po temu szansy) – a już dźwigają na sobie ciężar długów mierzonych miliardami dolarów. Czy jest więc na co się zapatrywać? I komu przyszłaby na to ochota?
Krótko mówiąc: „Zachód”, z jego kultem zysku za wszelką cenę i nieskrępowaną swobodą działania dla tych, którzy gotowi są wszelką cenę za nadymanie zysków płacić (a ściślej mówiąc, gotowi są zmusić innych, gwałtem czy szwindlem, do jej spłacenia…), stracił dla upośledzonej części świata wiele ze swego niedawnego jeszcze uroku. To on z kolei, „Zachód” – przedmiot wczorajszego uwielbienia i zawiści, uznany nie tak dawno jeszcze za posiadacza powszechnie poszukiwanej recepty na pomyślność życiową, łypie coraz częściej zazdrosnym okiem na rosnące tuż za miedzą potęgi gospodarcze. A w naszym świecie zglobalizowanej wzajemzależności każdy teren, bez względu na dzielące od niego kilometry, jest tuż za miedzą…
Jeśli ludy strącone na dolne szczeble światowej hierarchii gospodarczej, a poszukujące wyjścia z tarapatów, zaczynają zerkać w innym niż dotąd kierunku, mają po temu istotne powody. Nieco ponad dziesięć lat temu Glenn Firebough¹ zauważył, że długotrwała tendencja rozwojowa społecznych nierówności ulegać zaczyna odwróceniu: jeszcze niedawno notowano wzrost nierówności między krajami przy malejącej nierówności w e w n ą t r z k r a j o w e j – dziś wszakże rozstęp standardów życiowych między krajami „rozwiniętymi” a „zacofanymi” czy „rozwijającymi się gospodarczo” kurczy się, gdy nierówności społeczne wewnątrz krajów „rozwiniętych” rosną znowu jak za dawnych i zdawałoby się na zawsze minionych lat, a przytem rosną w nigdy przedtem nienotowanym tempie i jak dotąd niepohamowanie. Do kurczenia się rozstępów między krajami walnie przyczynił się masowy przypływ kapitałów z bogatego Zachodu, szukających terenów „dziewiczych”, niewyeksplatowanych jeszcze i nieprzerobionych jak dotąd na ich własny kształt i podobieństwo, a przeto zaludnionych ludźmi nie tak wybrednymi i hardymi jak siła robocza w domu, nie tak zarażonymi bakcylem konsumeryzmu, gotowymi harować za płace, na jakie domowa siła robocza nigdy by nie przystała, i nie tak jak ona skłonnymi do oporu przeciw kolejnym przykręceniom śruby, do szukania ochrony przeciw nim w związkach zawodowych czy do strajkowania; a przytem terenów rządzonych przez polityków pozbawionych ambicji do regulowania rynków pracy, a skłonnych, za drobną opłatą, do zde-regulowania wszystkiego, czego zderegulowania nowi „pracodawcy” zażądają. Z tych samych powodów miejsc pracy, zwłaszcza przemysłowych w krajach „rozwiniętych”, dotkniętych plagą wysokich kosztów produkcji, zaczęło raptownie ubywać – co w połączeniu z deregulacją przepływów kapitałowych pozbawiło szczęściarzy, których jak dotąd na bruk nie wyrzucono, ich dotychczasowych atutów przetargowych.
Dziesięć lat później, po rewelacjach Firebough, a więc całkiem niedawno, François Bourguignon² stwierdził, że wprawdzie mierzona przeciętnym dochodem na głowę nierówność poziomów życia w ogólnoplanetarnej skali nadal maleje, ale nierówność społeczna wewnątrzkrajowa niemal we wszystkich krajach planety wydłuża się, a i pogłębia, w rosnącym tempie. Ogólnie, ostatnio notowana, wzbudzając rosnący niepokój, jest też nowa stosunkowo tendencja piramidy dochodów do zawężania się ku szczytowi: oblicza się, że lwia dola ewentualnego przyrostu bogactwa (w USA np. 93% przyrostu produktu narodowego od załamania rynku kredytowego w 2007 roku) przywłaszczana jest dziś przez 1% najbogatszych. Na dynamice nierówności nikt już praktycznie, oprócz garstki multimiliarderów, nie korzysta; nikomu, prócz garstki baśniowo zamożnych, i szczuplejszej jeszcze garstki pieszczochów kołem się jak wiadomo toczącej fortuny, polepszenia bytu ta dynamika nie obiecuje – o gwarantowaniu już nie wspominając. Nie tylko klasy upośledzone czy „podklasa”, ale całe niemal społeczeństwo na nierówności dziś traci. Tak zwane „klasy średnie”, tradycyjnie upatrujące w nierówności społecznej warunku niezbędnego przedsiębiorczości i wynalazczości utalentowanej i pracowitej c z ę ś c i, a więc i dobrobytu ogółu społeczeństwa, zasilają dziś, wraz z resztkami przemysłowego „proletariatu”, szeregi „prekariatu”: klasy definiowanej przez gnębiące wszystkich jej członków przeczucie nieuchronnej degradacji i przez strach przed nadciągającym upokorzeniem i społeczną banicją. Dynamika nierówności nie jest już tym, za co ją do niedawna uważano: obietnicą społecznego awansu. Jest raczej zapowiedzią i zwiastunem nieustępliwie rosnącego zagrożenia: groźby dla możliwości spełnienia swego potencjału, dla utrzymania osiągniętej pozycji społecznej i zasobu społecznego uznania, dla znośnego jak na razie poziomu życia, dla realizmu snutych marzeń i żywionej ambicji…
Trudno zapatrzeć się z podziwem i uwielbieniem na kraje gnębione i maltretowane psychicznie kryzysem wiary w swe siły i upadkiem zaufania do wszystkich niemal ideowych i instytucjonalnych wynalazków nowoczesności, po jakich spodziewano się owej siły zapewnienia, a więc i potwierdzenia zasadności przekonania, że się ją posiada lub posiędzie. Pragnienie skoku w lepsze życie nadal dziś ludziom towarzyszy; bieda w tym wszakże, że nie całkiem wiadomo, w jakim kierunku skakać, aby w lepszym życiu wylądować. Porad co do kierunku wprawdzie nie brak, ale jak w Faraonie Prusa (w zainscenizowanej przez kapłanów lekcji poglądowej ad usum delphini) żaden z gołąbków niosących błagalną modlitwę nie mógł dotrzeć do siedziby Ozyrysa, bo zadziobywany był po drodze przez gołębie niosące błagania przeciwstawne. Nie dziw, że oczy błądzą w daremnym poszukiwaniu lądu wartego zapatrzenia się i naśladowania.
Wiemy dziś z grubsza, co nas w dzisiejszym stanie rzeczy odtrąca i wymaga odtrącenia przez nas – a i nie bez kozery możemy liczyć na powszechną lub niemal powszechną w tej kwestii zgodę. Nie da się tego jednak powiedzieć o naszej wiedzy, o tym, czym owo odtrącone zastąpić; ani o chęci, nie mówiąc już o determinacji, postąpienia w myśl tego, co owa wiedza by nam nakazała uczynić. Jak smutnie zauważył Joshua J. Yates³, jesteśmy boleśnie świadomi negatywnego wpływu uprzemysłowienia, urbanizacji czy masowej konsumpcji na wspólną nam planetę i na nasze szanse wspólnego na niej życia i współżycia. O ile nasze wiodące instytucje nadal, na przekór tej rosnącej świadomości, legitymizują swą rację bytu obietnicami zwiększonej dostawy dóbr materialnych i społecznego postępu przez nowoczesną naukę, rynki i technologię, o tyle my sami, jako jednostki, niepewni jesteśmy wiarygodności tych obietnic… nie wiedząc, czy aby posunięcia przedstawiane dziś jako przełomowe osiągnięcia nie okażą się jutro fatalnymi pomyłkami. Jakby po to, aby podejrzenia nasze i obawy jeszcze pogłębić, Patrick Curry⁴ wskazuje, iż poczynania, jakie nasze wiodące instytucje proponują nam w praktyce w roli lekarstwa na doskwierające nam dolegliwości, są tymi właśnie, które nie bez kozery podejrzewamy o odegranie w tych dolegliwościach roli sprawczej. „Problemom wynikłym z arogancji, natrętnej ingerencji , pychy, nie będzie się próbowało zaradzić skromnością, samoograniczeniem, świadomością limitów, ale zwiększeniem dawki trucizn. Nie samokontrolą, ale zwiększeniem kontroli… Zwiększanie kontroli wspiera się jednak na iluzji, jako że każda jego nowa próba wiedzie do nieprzewidzianych następstw, które z kolei postrzegane są jako «wymykające się spod kontroli» i wołające z tego tytułu o kolejne kosztowne a nieskuteczne inicjatywy kontrolne”. Zaklęte koło, innymi słowy, albo, dokładniej, rozkręcająca się pod własnym impetem spirala dewastacji.
O jakie samoograniczenie i o jaką świadomość limitów tu idzie? Koncepcja wzrostu jako patentowanego a uniwersalnego środka zaradczego na problemy wynikłe z wad ludzkiego współżycia zakładała nieskończoność dostępnych zasobów, bezkresność możliwości nauki i technologii, a zatem i nieskończoność „postępu” definiowanego jako przyrost produkcji dóbr konsumpcyjnych i zwiększanie wygody życia. Bez takiego założenia – otwarcie czy milcząco przyjmowanego – niewyobrażalna byłaby beztroska, z jaką praktyka gospodarcza, zbrojna w nowoczesną i nieprzerwanie „unowocześnianą” technologię, traktowała zasoby i dobrostan planety, losy ofiar „gospodarczego postępu” i warunki życia przyszłych pokoleń. A znów bez owej beztroski nie znaleźlibyśmy się zapewne w sytuacji, w której, jak to się dzieje dziś, zjawisko „postępu” jawi się nam coraz wyraźniej jako miecz Damoklesa raczej niż środek zapobiegający jego ciosom czy gojący zadane przez niego rany. Zdani na uciekanie się do zwiększania wzrostu gospodarczego i pomnażania obfitości dóbr, jako do jedynych wyuczonych, praktykowanych od dawna i opanowanych przez nas – nawykowych już i odruchowo niemal stosowanych – sposobów radzenia sobie z problemami, jakimi właśnie pasja wzrostu i chciwość obfitości nas obarczyły, skłonniśmy postrzegać „postęp” jako dopust boży raczej niż dowód potęgi ludzkiego rozumu i tytuł do jego chwały: dopust na jaki nie ma znanego nam lekarstwa ani znanej nam przed nim ucieczki. Stąd w znacznej mierze biorą się tak charakterystyczne dla naszego czasu nastroje katastroficzne i proroctwa nieuchronnej zagłady planety czy „końca świata”…
Nabiera dziś intensywności i rozpowszechnienia przeświadczenie, że nieskończonego wzrostu gospodarczego i postępu nie da się osiągnąć na planetarną skalę – a i podejrzenie, że dynamika gospodarki na tym przeświadczeniu opartej może prowadzić li tylko do narastania społecznej nierówności powodowanej redystrybucją bogactwa i upośledzeń. Zarówno eksterioryzacja kosztów, jak i życie na kredyt, na jakich opierały się jak dotąd sukcesy gospodarki nowoczesnej, nie nadają się do uniwersalizacji ani uwiecznienia; mogły być ze swej natury tylko miejscowe i tymczasowe: okoliczność, jakiej w warunkach globalnej współzależności, policentryzmu i kurczących się międzykontynentalnych dyferencjałów mocy nie da się już przeoczać czy ukrywać.
Muszą też prowadzić, i to w bliskiej przyszłości, do zbrojnych konfliktów nowego zgoła typu. Jak to ujął Harald Welzer, autor studium prognostycznego nadciągających „wojen klimatycznych”⁵: w obecnym stuleciu ludzie będą zabijani nie z przyczyny antagonizmów ideologicznych jak w wieku poprzednim, ale z tego powodu, że jedni korzystają z zasobów, których drudzy pożądają… Jesteśmy w samym początku XXI stulecia, ale prognoza Welzera z roku na rok nabiera już wiarygodności.
Jak wiadomo, prognozy dotyczące ludzkich zachowań dzielą się notorycznie na samospełniające się i samozaprzeczające proroctwa; także prognoza Welzera, jeśli odniesiemy się do niej z należytą powagą i odpowiedzialnością, może jeszcze pomóc nam zaprzeczyć mrocznemu proroctwu i zawrócić z obecnej drogi, zanim dojdzie do ziszczenia się proroctwa. Coraz liczniejsi obserwatorzy bieżących tendencji lokują nadzieje na uniknięcie katastrofy w powrocie do przedwzro-stowych ideałów „gospodarki stabilnej”. Nabiera popularności model „sustainable economy” (koncept tłumaczony na polski jako „gospodarka zrównoważona”, co niestety gubi kluczowe dla owego pojęcia znaczenie gospodarki dającej się utrzymać na dłuższą metę – czyli takiej, która wspiera się na założeniu iż to, co czynimy obecnie, ma poważne następstwa dla otoczenia i dla przyszłości, i która podporządkowuje swą dynamikę temu założeniu. Innymi słowy, „sustainable economy” to taka gospodarka, która wyrzeka się eksterioryzacji swych kosztów w przestrzeni i w czasie). Ale nie ma co się łudzić, że bez względu na jej przewagi przejście do „sustainable economy” od paresetletniego kultu wzrostu gospodarczego i rosnącej obfitości dóbr, i pobudzanej przezeń gospodarki rabunkowej, będzie łatwe. I to mimo oczywistej słuszności uwagi wielkiego powieściopisarza i tęgiego filozofa J. M. Coetzeego⁶, że „nie ma nic nieuchronnego w wojnie. Jeśli chcemy wojny, możemy wybrać wojnę, jeśli chcemy pokoju, możemy równie dobrze wybrać pokój. Jeśli chcemy konkurencji, możemy wybrać konkurencję; alternatywnie, możemy pójść szlakiem przyjaznej współpracy”.
Dzieło Adama Leszczyńskiego pomoże nam uświadomić sobie, dlaczego ów wybór alternatywny stawał się w miarę upływu czasów nowożytnych coraz trudniejszy i jak potężne i mocno okopane w ukształtowanej przez ducha nowoczesności wersji natury ludzkiej są przeszkody na drodze ku niemu spiętrzone; z jakimi to przemożnymi czynnikami społecznymi i psychicznymi zmierzyć się wypadnie w staraniach i zmaganiach o dokonanie należytego wyboru. Ale też uświadomi nam zapewne, jak tuszę, jak poważne są stawki w dokonywanych dziś przez nas wyborach. To świadczy o wadze i doniosłości pracy przez Leszczyńskiego dokonanej.
Reszta zależeć będzie od nas, jego czytelników.Wiele osób pomogło mi w pisaniu tej książki.
Szczególne podziękowania należą się prof. Tadeuszowi Kowalikowi, który był wnikliwym czytelnikiem pierwszych kilku rozdziałów i któremu wiele ona zawdzięcza, zwłaszcza część poświęcona Polsce. Bardzo żałuję, że nie zdążyłem napisać jej na czas, aby Profesor mógł ją skrytykować.
Prof. Shmuel Eisenstadt z Uniwersytetu Hebrajskiego w Jerozolimie poświęcił mi czas – którego wtedy zostało mu już bardzo niewiele – na rozmowę o swojej teorii „wielu nowoczesności”.
Prof. Jacek Kochanowicz był wymagającym i wnikliwym czytelnikiem znacznej części tekstu i bardzo wiele zawdzięczam jego uwagom. Prof. Andrzej Krzysztof Kunert porozmawiał ze mną o wojennych programach gospodarczych dla Polski.
Jestem wdzięczny prof. Andrzejowi Friszke, prof. Andrzejowi Paczkowskiemu oraz kolegom z Instytutu Studiów Politycznych PAN za krytykę rozdziału poświęconego Polsce, podobnie jak prof. Wojciechowi Morawskiemu ze Szkoły Głównej Handlowej i uczestnikom jego seminarium.
Dr Andrzej Zawistowski i dr Łukasz Dwilewicz udostępnili mi teksty swoich doktoratów – o kombinacie w Zambrowie i o reformach późnego Gomułki – przed publikacją. Dr Błażej Popławski udostępnił mi przed publikacją swój artykuł o Polskiej Szkole Rozwoju. Dr Piotr Koryś przeczytał rozdział o Polsce i podzielił się ze mną swoimi uwagami.
Różne fragmenty, na różnych etapach pisania, czytali: prof. Jerzy Jedlicki, prof. Marcin Kula, dr Małgorzata Mazurek, dr Marta Nowakowska. Wszystkim im składam serdeczne podziękowania.
Prof. Bradford DeLong z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Berkeley życzliwie udostępnił mi fragmenty nieopublikowanej jeszcze książki o rozwoju gospodarczym w XX wieku. Prof. Timothy Snyder z Yale podzielił się ze mną przemyśleniami na temat modernizacji w Europie Środkowej. Prof. Immanuel Wallerstein (Yale) poświęcił czas na rozmowę ze mną o swojej teorii systemu światowego. Prof. John Williamson z Peterson Institute for International Economics w Waszyngtonie cierpliwie odpowiadał na moje impertynenckie pytania dotyczące początków konsensusu waszyngtońskiego.
Jestem winien także wdzięczność rozmaitym osobom i instytucjom, które pomogły mi w zbieraniu materiałów za granicą. Dzięki Instytutowi Studiów Politycznych PAN i „Gazecie Wyborczej” mogłem pojechać na dłuższą kwerendę w Bibliotece Kongresu w Waszyngtonie. „Gazeta” wysłała mnie także do Yale, co bardzo pomogło mi w pracy nad książką. Dr Małgorzata Mazurek cierpliwie znosiła moją uciążliwą obecność w jej nowojorskim mieszkaniu, za co chciałbym w tym miejscu bardzo jej podziękować.
Wszystkim serdecznie dziękuję. Za wszelkie błędy i niedociągnięcia odpowiedzialność spada oczywiście wyłącznie na mnie.
Wyjątkowa wdzięczność należy się Marcie, która była ze mną w najtrudniejszych momentach pracy.
Adam Leszczyński
Pisane w Warszawie, Waszyngtonie, New Haven, Nowym Jorku, Sandomierzu i Wrocławiu, 2007-2012„ZADANIE BEZ HISTORYCZNEGO PRECEDENSU” TEORIA ROZWOJU KRAJÓW PERYFERYJNYCH OD LAT 40. DO 60.
Albert O. Hirschman, autor jednej z najgłośniejszych teorii wzrostu przyspieszonego w latach pięćdziesiątych, rozpoczął swoje wspomnienia mottem z Poza dobrem i złem:
Ach, czymże jesteście, moje napisane i namalowane myśli! Jeszcze nie tak dawno czekałyście takie kolorowe, młode i złośliwe, tak pełne kolców i tajemnych ostrychwoni, żem przez was kichałi się śmiał – a teraz? Już pozbyłyście się swojej nowości i obawiam się, że niektóre z was gotowe są stać się prawdami: wydajecie się już tak nieśmiertelne, tak rozdzierająco rzetelne, tak nudne! I tylko dla waszego popołudnia, wy, moje zapisane i namalowane myśli, mam kolory, może wiele kolorów, wiele barwnych tkliwości i pięćdziesiąt żółci i brązów, i zieleni, i czerwieni: ale nikt po nich nie zgadnie, jak wyglądałyście waszym rankiem, wy, nagłe iskry i cuda mojej samotności, wy, moje stare, umiłowane – złe myśli!¹⁹³
Przedstawił je na seminarium Banku Światowego, który w 1984 roku zebrał kilkunastu znanych ekspertów do spraw rozwoju z lat czterdziestych i pięćdziesiątych i poprosił ich o refleksję nad swoim życiowym dorobkiem¹⁹⁴.
Już wtedy ich epoka należała do odległej przeszłości. Wiele pomysłów Hirschmana i jego kolegów z lat pięćdziesiątych okazało się chybionych. Z perspektywy czterdziestu lat doświadczeń wiele innych wydawało się opierać na fałszywych przesłankach. Każdy z uczestników powtarzał jednak: że wówczas – zaraz po wojnie – były wszelkie powody, by sądzić, że ich idee dostarczają skutecznej recepty na skrajną nędzę, w której żyły cztery piąte ludzkości.
Tylko kilku z nich broniło rezultatów.
1. HISTORIA
Rozczarowanie przyszło jednak dopiero po latach. Dla polskiego czytelnika być może interesujące będzie napomknienie, że przełomowy tekst, od którego zaczęła się cała powojenna ekonomia rozwoju krajów zacofanych, projektował przyszłość właśnie naszego regionu. Problemy uprzemysłowienia wschodniej i południowo-wschodniej Europy Paula Rosensteina-Rodana ukazały się w prestiżowym „Economic Journal” w 1943 roku i – pomimo mało inspirującego dla dzisiejszego czytelnika tytułu – niosły wybuchowy ładunek ideowy i polityczny¹⁹⁵. Rosenstein-Rodan pisał:
Panuje powszechna zgoda, że uprzemysłowienie „międzynarodowych obszarów pogrążonych w kryzysie” jak na przykład wschodnia albo południowo-wschodnia Europa (albo Daleki Wschód) leży w ogólnym interesie nie tylko tych krajów, ale całego świata. jest sposobem na osiągnięcie bardziej równego podziału dochodu pomiędzy różnymi obszarami świata przez podnoszenie dochodów w biedniejszych rejonach szybciej niż w bogatszych To ogromne zadanie, niemal bez historycznego precedensu.
Rosenstein proponował program „planowej industrializacji na dużą skalę”, który nazwano później (a on tę nazwę przyjął i sam jej używał) „wielkim pchnięciem”. Dowodził, że aby było skuteczne, musi ono obejmować kilka powiązanych gałęzi przemysłu równocześnie. Nie można, dowodził, zbudować w dowolnym biednym kraju Europy Wschodniej na przykład samotnej, gigantycznej fabryki butów, która zatrudniałaby 20 tysięcy robotników. Takie projekty są skazane na porażkę: fabryka nie będzie miała komu sprzedawać butów, bo nie będzie na nie rynku (nie kupią ich biedni wieśniacy, którzy stanowią trzy czwarte ludności). Robotnikom fabrycznym zaś trzeba będzie płacić znacznie więcej, niż mieszkającym na wsi chłopom wystarcza do przetrwania – bo, w odróżnieniu od chłopów, robotnicy nie będą mogli nawet częściowo sami się wyżywić. W ten sposób przedsięwzięcie rychło okaże się nieopłacalne. Klucz do sukcesu leżał w skali całej operacji. Rosenstein-Rodan pisał:
Jeżeli milion bezrobotnych robotników zostanie zabranych z produkcji rolnej i przeniesionych do całego ciągu gałęzi przemysłu produkujących większość dóbr, na które robotnicy przeznaczyliby swoje zarobki, to, co nie byłoby prawdą w przypadku jednej fabryki butów, stałoby się prawdą w odniesieniu do całego systemu gałęzi przemysłu: stworzyłby własny dodatkowy rynek. Można dodać, że podczas gdy w wysoko rozwiniętych i bogatych krajach z ich bardziej zróżnicowanymi potrzebami trudno jest przewidzieć przyszłe zapotrzebowanie populacji, nie jest tak trudno zgadnąć, na co przeznaczyliby zarobki uprzednio bezrobotni pracownicy w rejonach o niskim poziomie życia.
Rosenstein-Rodan nie był zwolennikiem industrializacji według modelu radzieckiego¹⁹⁶. Nie dlatego, żeby uważał, że się nie powiodła. Wprost przeciwnie: jak większość współczesnych (w tym także niekomunistów) uważał, że była spektakularnym sukcesem. Sądził jednak, że inwestowanie w przemysł ciężki na Wschodzie jest nieefektywne, bo ten sam przemysł na Zachodzie ma duże nadwyżki mocy produkcyjnej; bez sensu byłoby je dublować.
Ekonomista zwracał uwagę również na względy humanitarne. Koszty społeczne modelu radzieckiego – który środki na inwestycje „wycisnął” z własnych obywateli – uznał za zbyt duże. Ludność Europy Wschodniej żyła według niego na tak niskim poziomie, że byłoby nieludzkie obniżać go jeszcze bardziej. Przy okazji Rosenstein-Rodan pozwolił sobie na psychologiczną obserwację: „Ludzie (nawet wschodni Europejczycy!) nie są tak twardzi dzisiaj, jak niegdyś. Sumienie społeczne nie wytrzymałoby takiej nędzy w czasach pokoju, która była przyjmowana za naturalną w darwinowskim wieku XIX. Trzeba użyć łagodniejszych metod”.
Szereg idei zawartych w koncepcji Rosensteina-Rodana pojawiało się w późniejszych projektach rozwoju przyspieszonego. Pierwszą było przekonanie, że na prywatny kapitał nie ma co liczyć. Tak duże i złożone inwestycje, jakich wymaga „wielkie pchnięcie”, są dla niego nieatrakcyjne – czy to ze względu na długi czas, jaki musiałby upłynąć do realizacji zysków, czy to ze względu na polityczne ryzyko wojny lub nacjonalizacji. (Rosenstein-Rodan: „jest ono znacznie większe dziś niż w dziewiętnastym wieku, kiedy zakładało się, że pewnych rzeczy «się nie robi»”.)
Kapitalizm nie mógł udźwignąć zadania wielkiej transformacji również z powodów strukturalnych: projektowana przyszłość miała być radykalnie inna od przeszłości, a kapitalizm należał do przeszłości. Ekonomista pisał: „Doświadczenie przeszłości częściowo się nie liczy w sytuacji, w której cała ekonomiczna struktura regionu ma ulec zmianie. Wiedza indywidualnego przedsiębiorcy o rynku musi być w takim razie niewystarczająca, ponieważ nie może mieć wszystkich danych dostępnych komisji planującej ”. Gdyby więc sprawy toczyły się swoim naturalnym, kapitalistycznym tokiem, nie tylko poziom życia w zacofanej Europie Wschodniej rósłby znacznie wolniej, niż pozwala na to jej ukryty potencjał. Także struktura zbudowanego w ten sposób przemysłu byłaby nieoptymalna z punktu widzenia potrzeb społecznych.
W tej różnicy przejawia się wyższość racjonalnego planowania nad chaosem rynku. Kapitalistyczny rynek finansowy, który kredytuje zazwyczaj pojedyncze inwestycje, nie ogarnie (ani nie udźwignie) gigantycznego, złożonego technologicznie i społecznie projektu obejmującego wiele dziedzin gospodarki. Kapitalista nie stworzy chociażby – bo mu się to nie opłaca – instytucji kształcących na masową skalę pracowników dla przemysłu. W szkołach zbudowanych dla zysku będą się uczyć tylko dzieci tych rodziców, którzy mogą zapłacić – a to z punktu widzenia całości społeczeństwa oczywista strata, bo oznacza, że drzemiący w ludziach potencjał nie zostanie wykorzystany. Kapitalista nie wybuduje także infrastruktury: dróg, sieci elektrycznej, kolei. To właśnie edukacja i infrastruktura, według Rosensteina-Rodana, pochłoną 30-35 procent kosztów „wielkiego pchnięcia”. „Wielkim pchnięciem” musi więc sterować państwo – odgórnie. „Teoria wzrostu musi być przede wszystkim teorią inwestowania” – pisał po latach¹⁹⁷. „Natura facit saltum” – mawiał¹⁹⁸.
W całym projekcie tkwiło kilka złowróżbnych zagadek. Przede wszystkim nie było jasne, jak sfinansować „wielkie pchnięcie”. Ekonomista zakładał, że część kosztów – szacowanych przez niego na 5 miliardów ówczesnych funtów – miałby pokryć „Europejski Trust Inwestycyjny”, który powinien zostać powołany po wojnie, i który miał być finansowany w części z zachodnich pożyczek, a w części z odszkodowań wypłacanych przez Niemcy (być może w naturze, czyli w maszynach przeznaczonych dla nowo budowanego w Polsce albo w Rumunii przemysłu). Był to czysto hipotetyczny pomysł: jakieś źródło kapitału było po prostu potrzebne. Aż 3,6 miliarda miało jednak pochodzić z samej Europy Wschodniej. Przy jej dochodzie narodowym szacowanym przez Rosensteina na 2 miliardy funtów rocznie, wymagałoby to – jak obliczał – przeznaczania na inwestycje w założonym przez niego okresie 18 procent dochodu narodowego rocznie, a więc mniej więcej tyle, ile wydawał ZSRR w czasach stalinowskich pięciolatek. W Rosji trzeba jednak było policyjnego terroru i drastycznego obniżenia poziomu życia obywateli, żeby państwo zebrało środki na inwestycje. Jak to zrobić za pomocą „łagodniejszych” metod?
Drugi problem dotyczył ludzi. Rosenstein-Rodan szacował, że w Europie Wschodniej i Środkowej ze 110 milionów mieszkańców aż 20-25 milionów jest faktycznie bezrobotnych (miał na myśli przede wszystkim bezrobocie ukryte na wsi). Ci ludzie, jak twierdził, byli zbędni: ich praca na roli nie zwiększała produkcji rolnej, czyli bez szkody dla rolnictwa można było ich zatrudnić w fabrykach w miastach. W cały projekt była więc wpisana inżynieria społeczna na gigantyczną skalę. Ekonomista podchodził do niej jak do zupełnie naturalnego elementu procesu rozwoju. Populacja była dla niego pionkami na szachownicy planowania: ludzi się „przesuwało”, „brało” lub „umieszczało”.
Po trzecie wreszcie, Rosenstein-Rodan używał w praktyce wymiennie takich pojęć jak „uprzemysłowienie”, „rozwój” i „wzrost dochodów”. Nie ma u niego śladu refleksji, że być może nie są one równoważne. Nie interesowała go także redystrybucja. Zakładał również, że z „wielkiego pchnięcia” odniosą korzyści wszyscy „wschodni Europejczycy”, a nie na przykład wąska elita.
Artykuł Rosensteina-Rodana był czymś znacznie ważniejszym niż tylko pracą naukową wydrukowaną w prestiżowym piśmie. Był rozdziałem z oficjalnego raportu Królewskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych, przygotowanego przez sekcję ekonomiczną Komitetu ds. Odbudowy, i wyrazem głębokiego zainteresowania rządów aliantów problemami rozwoju krajów zacofanych.
W Wielkiej Brytanii od 1941 roku planowaniem rozwoju zajmowało się już wiele bardzo różnych instytucji – między innymi Królewski Instytut Spraw Międzynarodowych i Oksfordzki Instytut Statystyki – ale także rządy emigracyjne i różne nieformalne (albo półformalne) grupy ekonomistów i polityków, spotykających się na seminariach¹⁹⁹. Rosenstein-Rodan w 1941 roku został sekretarzem Komitetu Odbudowy Powojennej w Chatham House, gdzie współpracował ze wschodnioeuropejskimi ekonomistami. Jak pisał później, wybrał Europę Wschodnią nie dlatego, że uważał ją za najbardziej interesujący czy charakterystyczny przykład zacofania, tylko dlatego, że miał „pod ręką” emigracyjne rządy państw regionu i mógł współpracować z wieloma wschodnioeuropejskimi ekonomistami; utrzymywał na przykład stałe kontakty z grupą pracującą w Oksfordzie, z którą związany był między innymi Michał Kalecki²⁰⁰. Kaleckiego uważano za jej intelektualnego przywódcę²⁰¹. W wydanej w 1944 roku przez sześciu młodych ekonomistów z tego kręgu książce O ekonomii pełnego zatrudnienia czytamy: „regulacja procesów ekonomicznych za pomocą sił rynkowych musi zostać uzupełniona świadomą i zaplanowaną regulacją prowadzoną przez władze publiczne”²⁰². Był to dokument napisany w duchu Keynesa²⁰³. Zakładał możliwość uzyskania pełnego zatrudnienia w gospodarkach rozwiniętych dzięki polityce makroekonomicznej i pozostawał pod wpływem dyskusji nad planowaniem prowadzonych jeszcze w latach trzydziestych w Wielkiej Brytanii przez grupę PEP (Political and Economic Planning)²⁰⁴. W 1935 roku PEP opublikował trzy duże raporty – o budownictwie, przemyśle włókienniczym oraz hutnictwie – a jego czasopismo „Planowanie” rozchodziło się w nakładzie 2 tysięcy egzemplarzy; do jego czytelników zaliczało się prawie stu członków parlamentu²⁰⁵. Zainteresowanie losem krajów najbiedniejszych było przynajmniej częściowo wymuszone wojennymi okolicznościami. Hitler proponował sprzymierzonym z Niemcami krajom „Nowy Porządek” – co w sferze gospodarczej oznaczało obietnicę, że będą mogły pożywić się u niemieckiego stołu po zwycięstwie. Japonia miała dla ludów Azji „Sferę Współdobrobytu”. Nawet jeśli za frazesami o dobrobycie i rozwoju krył się tylko brutalny wyzysk podbijanych ludów (a w miarę klęsk na froncie – także sprzymierzonych). Alianci czuli się w obowiązku przedstawić bardziej wiarygodną propozycję.
Doraźna polityka i względy propagandowe nie były jednak najważniejsze. Powody zainteresowania aliantów rozwojem krajów biednych i peryferyjnych były znacznie głębsze, i nie tylko utylitarne. W wydanej w 1944 roku Wielkiej transformacji, studium powstania gospodarki rynkowej i nowoczesnego państwa, Karl Polanyi przewidywał nadejście społeczeństwa socjalistycznego, które będzie spontaniczną reakcją na niedomagania rynku²⁰⁶. „Socjalizm jest w gruncie rzeczy właściwą dla cywilizacji przemysłowej tendencją do wykraczania poza samoregulujący się rynek przez świadome podporządkowanie go demokratycznemu społeczeństwu” – pisał Polanyi²⁰⁷. W 1942 roku w Wielkiej Brytanii ukazał się Raport Beveridge’a, który postulował rozszerzenie zadań państwa opiekuńczego na potrzeby jednostki, które społeczeństwo powinno zaspokajać²⁰⁸. Raport rozszedł się w 630 tysiącach egzemplarzy²⁰⁹. Wojna była kataklizmem, z którego miał wyłonić się lepszy świat bez nierówności i niesprawiedliwości, które ciążyły nad przeszłością. Tak myślał między innymi Paul Rosenstein-Rodan i nie był w tym odosobniony²¹⁰. Niemal w tym samym czasie receptę bardzo podobną do tej sformułowanej przez Rosensteina-Rodana również dla Europy Południowo-Wschodniej zaproponował inny związany z grupą oksfordzką ekonomista, Kurt Mandelbaum, który proponował wykorzystanie „ukrytego rezerwuaru siły roboczej na wsi” do uprzemysłowienia²¹¹. We wszystkich tych projektach narzędziem postępu społecznego miało być racjonalne, planujące państw²¹².
Ten pogląd był przynajmniej w równym stopniu owocem doświadczeń, co ideologii. Już podczas I wojny światowej wiedeński filozof, politolog (i socjalista) Otto Neurath zauważył, że w realiach wojennego systemu planowania i kontroli rządom udało się wyeliminować wiele plag nękających liberalną gospodarkę belle epoque, między innymi bezrobocie i wahania koniunktury. Okazało się, że państwo potrafiło sprawnie mobilizować zasoby – pieniądze, surowce i ludzi – oraz organizować produkcję na wielką skalę. Neurath, w czasie wojny jeden z autorów austro-węgierskiego systemu planowania, a potem doradca i główny planista rządu krótkotrwałej Bawarskiej Republiki Rad, był przekonany, że państwo może tymi samymi metodami równie dobrze radzić sobie z gospodarką w czasie pokoju (proponował także zniesienie pieniądza i oparcie ekonomii na wymianie dóbr, ale te poglądy znajdowały już znacznie mniej zwolenników). Sukcesy niemieckiego planowania wojennego w czasie I wojny światowej inspirowały bolszewików w Rosji²¹³.
Doświadczenie II wojny światowej było, o ile to możliwe, jeszcze bardziej jednoznaczne. Gospodarki Związku Radzieckiego i Niemiec były całkowicie kierowane przez państwo – wprawdzie Niemcy nie wymordowały swoich kapitalistów, ale faktycznie ich ubezwłasnowolniły – i mogły pochwalić się imponującymi rezultatami. W 1946 roku znany historyk-marksista E. H. Carr pisał w książeczce o „wpływie radzieckim na świat zachodni”:
Gospodarczy wpływ Związku Radzieckiego na resztę świata może być podsumowany w jednym słowie „planowanie”. Byłoby nużące wyliczać liczne naśladownictwa w całym świecie, niektóre prawdziwe, inne powierzchowne, radzieckich planów pięcioletnich, albo przypominać, że wrogowie prezydenta Roosevelta nigdy nie zmęczyli się przypominaniem, że New Deal był wzorowany na modelu radzieckim. Z pewnością, jeżeli „wszyscy jesteśmy teraz planistami”, to jest to w ogromnej mierze wpływ, świadomy lub nieświadomy, radzieckiej praktyki i radzieckich osiągnięć.²¹⁴
Carr dodawał, że idea była „mieszaniną naiwności i geniuszu”, a „zasadniczy pomysł był zasadniczo słuszny, chociaż szczegóły były często utopijne”. Pisał także, że im biedniejszy kraj, tym bardziej jest skazany na planowanie – i dlatego zbiedniała po wojnie Wielka Brytania planowała w większym stopniu niż Stany Zjednoczone, wzorując się na ZSRR już w czasie wojny.
Także i Niemcy, chociaż przegrały, dostarczały argumentów rzecznikom planowania i etatyzmu. Mimo niszczących nalotów bombowych i permanentnego braku surowców produkcja przemysłowa Rzeszy rosła jeszcze w drugiej połowie 1944 roku²¹⁵.