Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Strachy - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
22 maja 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Strachy - ebook

Gdy opada kurtyna, z cienia wyłaniają się duchy.

Strachy to pisarski debiut Marii Ukniewskiej, która w młodości była tancerką rewiową. Autorce udało się uchwycić rzeczywisty klimat Warszawy z okresu dwudziestolecia międzywojennego. Za pozorną sielanką kryją się problemy aktualne i dziś – walka o lepsze jutro, za które czasem przychodzi słono zapłacić.

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-280-3220-0
Rozmiar pliku: 2,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Słowo wstępne

Strachy Marii Ukniewskiej nie znalazły się ani na mojej liście filologicznych lektur, ani wśród tytułów, które wyznaczały mi drogę młodzieńczych fascynacji literaturą. Przyznam szczerze, że gdyby nie film z głośną w latach osiemdziesiątych rolą młodziutkiej Izabeli Trojanowskiej, być może barwna historia Teresy Sikorzanki pozostałaby jeszcze jednym niezgłębionym powieściowym bytem. Na szczęście tak się nie stało.

Sentyment do „lat dwudziestych i lat trzydziestych”, reanimowany przez udane dokonania polskiej kinematografii, bierze się z archiwalnego wdzięku tamtych czasów. Rewie, teatrzyki, czar aktoreczek i girlasek, ich elegancji, piór, długich rękawiczek i rzewnych piosenek o miłości sprawia, że na dość powszechne wyobrażenia obrazu epoki nie pada nawet cień ówczesnego kryzysu ekonomiczno-społecznego czy kompleksów lękowych będących doświadczeniem całego pokolenia twórców zajętych poszukiwaniem nowego języka dla wyrażania niełatwych prawd o zastanej rzeczywistości.

I tu – rzecz ciekawa. Bo właśnie Strachy Ukniewskiej, powieść zapomniana, choć kiedyś przyjęta gorąco przez tłumy wielbicieli, sytuuje się paradoksalnie pomiędzy prawdą o epoce a jej mitem.

Oto jest teatr, są girlsy aspirujące do roli zawodowych tancerek, uwodzące na razie grupowym tańcem, ale pełne wiary w nadchodzący dzień solowego występu, należnej im sławy i kariery. Tymczasem prawdziwe życie toczy się za kulisami, gdzie z zimna odpadają sztuczne nosy, rwą się na potęgę zużyte pończochy, a sprana bielizna jest jednym z wielu wszechobecnych symptomów nędzy. Świat teatralnej znikomości nie kończy się na rekwizytach. Każdorazowo towarzyszy bohaterkom w ich codziennej udręce. I właśnie ta codzienność, opisana ze śmiałością, której nie powstydziłaby się dzisiejsza bezpruderyjna literatura, wydaje się powodem wielkiego sukcesu powieści, a także nagrodą za odwagę, z jaką autorka wkracza w mroczne klimaty obyczajowego tabu. Późna aborcja, zakamuflowana prostytucja, śmierć dziecka czy samobójstwo przyjaciółki to zaledwie wyimek tragicznych scenariuszy powieściowych postaci. Ale też żaden z tych bolesnych wątków nie służy tu mdłej sensacji i nie został obliczony na wywołanie społecznego skandalu. „Takie jest nasze życie” – zdaje się mówić Ukniewska, bo też i przemawia w swej prozie w imieniu roztańczonych, zranionych i biednych tancereczek.

Jestem głęboko przekonana, że obecny w tej prozie rys autobiografizmu, krótkotrwały flirt pisarki z kabaretem i teatrem, stał się mimowolnym suflerem odautorskim i uczynił opowieść przejmująco, głęboko prawdziwą. Jak zawsze, gdy fikcja literacka podejmuje grę z zakamuflowanym echem osobistych przeżyć.

Kolejnym atutem skazującym Strachy na czytelnicze powodzenie jest pozornie lekki, pozbawiony pisarskiej powagi czy ambicji artystycznych sposób, w jaki Ukniewska proponuje jeszcze jedną historię o Kopciuszku, tym razem upartym i niegrzecznym, który zanim spełni swój baśniowy obowiązek bycia szczęśliwą, sprowadzi nas do piekła pełnego upokorzonych kobiet. To tam odkryjemy prawdziwą scenę, na której toczy się codzienny dramat, heroiczna walka o prawo do samodzielności, kończąca się śmiercią, ucieczką albo dramatycznym wyborem między złym a jeszcze gorszym.

Czy o powodzeniu Strachów zadecydowała romansowa fabuła, czy autentyzm tkwiący w prostych, często przejmujących dialogach, trudno dziś wyrokować. Jeśli uwierzyć ówczesnym recenzjom, powodów było wiele:

·

„Przedstawiając koleje losów młodziutkiej tancerki z teatrzyku rewiowego – pisze anonimowy krytyk z „Kuriera Warszawskiego” – ukrywającej pod szminką i pudrem nędzę moralną i materialną, trudno nie popaść w szablon. P. Ukniewska uniknęła jednak szablonu. Dała postaci żywe i żywe środowisko, i czytelnik nie może oprzeć się wrażeniu, że autentyczność Szalejącego Teatrzyku i Złotej Kurtyny, aktorów, statystów i girlasek, autentyczność premiery, garderoby, „tremy” i komeraży zakulisowych jest żywa i nieomylna. Głodująca, biedująca, straszliwie wyzyskiwana przez ludzi Teresa Sikorzanka żyje w wiecznym lęku i strachu (stąd tytuł utworu) przed nędzą, głodem, miłością, samotnością, przed wielbicielami, przed dyrektorem teatrzyku, przed koleżankami, przed „wsypą”, przed utratą posady, przed samą sobą wreszcie. Całe jej życie to groza i lęk. Wśród przesuwających się w błyskawicznym tempie scen i obrazów, wśród żywych dialogów, (nadużywa w nich autorka brutalności słownych!) słychać bicie udręczonego i niespokojnego serca małej girlaski, które wzrusza i zdumiewa prymitywnością i świeżością swych odczuwań”.

·

Współczesny czytelnik, obiecuję to solennie, już nie natknie się na „słowne brutalności”, brzmiące we współczesnej polszczyźnie niewinne, by nie powiedzieć słodko. Żaden też bibliotekarski poradnik nie umieści tytułu na liście książek „nie nadających się do naszych bibliotek”, co zdarzyło się jeszcze w 1938 roku.

Być może ówczesne przerażenie śmiałością i brutalnością utworu stały się jego najlepszą rekomendacją. Bo śmiałość i odwaga w odkłamywaniu rzeczywistości zawsze będzie stanowiła o sile literatury. Przekonywałam się o tym, towarzysząc Teresie Sikorzance na jej życiowych zakrętach. Uwiodła mnie ta powieść, momentami wzruszająca, czasem irytująca, to znów zabawna. Jak życie. Jak nasze współczesne życie. Zapraszam Państwa za kulisy…

Barbara Kosmowska***

Między jedenastym a trzynastym rokiem życia byłam opętana urządzaniem amatorskich przedstawień. Zresztą nie tylko ja. W olbrzymiej kamienicy, gdzie się wychowałam, znajdowała się co najmniej setka podobnie opętanych bachorów. Widocznie wpływał na to klimat tutejszego środowiska, dom ten bowiem zamieszkiwali również i prawdziwi aktorzy, prawdziwe tancerki, muzycy, chórzystki opery i wielu utajonych poetów, poetek i marzycieli. Tą drogą trafiłam do baletu. Po ośmiu latach, zmuszona groźbą choroby płuc, pożegnałam się ze sceną na zawsze. Z tęsknoty za teatrem zaczęłam pisać. Na tle wspomnień teatralnych powstała książka Strachy, wydana w 1938 r.

Maria UkniewskaRozdział I

– Fortancerka! – krzyknęła Teresa pogardliwie.

I tym pognębiła chwilowo Pasię, która drgnęła i jakby zaczęła zwijać się, maleć i Teresie wydało się, że z Pasi został pyłek. „Pyłek” po chwili odzyskał częściowo siebie i wracając na swoje miejsce, Pasia potrąciła umyślnie wiszące na wieszaku, przez wszystkie tutaj „szanowane” zimowe palto Teresy, które spadło prosto w kubeł.

– Chryste! – krzyknęła Teresa, podbiegając do kubła.

Wyciągnęła palto, zamoczone u dołu, i pobiegła do profesora. Właśnie przeglądał razem z aktorami jakieś fotografie, które na jej wejście czym prędzej wrzucił do szuflady.

– Profesorze! Pasia nasze palta, kapelusze, wszystko wrzuca do kubła!

– Oszalała! – zapiał profesor, zrywając się z miejsca. – Panie Miłościwy, co ja z nimi mam. – Złożył ręce, pędząc za nią na piętro.

W sam raz, bo Irena wczepiła palce we włosy Pasi, zahaczyła pierścionkiem i ani rusz nie mogły się rozłączyć. Pasię tymczasem okładała po plecach gruba Ola.

– Co się tu dzieje, rany boskie!

Pasia znów stała się pyłkiem. Niewinna. Nie wie, czego od niej chcą. Same z nią zaczynają. Teresa wymyśla jej od fortancerek. Za co? Ach, Boże, za co? Fortancerką była tylko przez dwa dni. Z głodu, profesorze kochany, tylko z głodu.

Kochają go, ubóstwiają – ale nie mogą darować, że tak wierzy tej fałszywej, sprośnej Pasi, że się nad nią lituje, co więcej, że ma do niej czysto ojcowską słabość.

– Profesorze, o! – Teresa pokazała zamoczony dół płaszcza. – Czy miałam to darować tej małpie? Ja na swoje palto składałam przez pół roku, a ona te swoje foki zdobyła…

– Cicho, szczeniaku!

– Co profesor mi od szczeniaków… – obraziła się i kręcąc ramionami i szczupłymi biodrami, poszła na swoje miejsce.

– Ona jest najgorsza – skarży się płaczliwie Pasia. – Jak daję jej papierosy, to wszystko dobrze. Ale jak nie mam, to się czepia mnie.

– Się czepia mnie – przedrzeźniała Teresa. – Profesorze, ona łże. Ja nie palę.

– Ty – podsunął pięść do jej brody – jak ja cię, hyclu jeden, jeszcze raz z papierosem przyłapię…

– Hyclu. – Roześmiała się łzawo, wycierając płaszcz ściereczką. Rozpłakała się w głos. – Co ta małpa zrobiła! Przecież zostanie plama, w kuble były siuśki. Każda leje w kubeł, nie chce im się łazić do ustępu.

– A ty nie?

– Właśnie że ja nie! Profesor to tylko tę Pasię lubi. My nie istniejemy. Nas nie ma. Tylko Pasia, Pasia… A Pasia sypie się w każdym numerze, taka idiotka.

– No, ona znów zaczyna.

– Niech was jasny piorun spali! Wstyd mi za was. Dzień w dzień te awantury. Czego Ola chciała od ciebie?

– Wlazła mi na nogę – odburknęła Ola z kąta.

– A Irena?

– Bo ona mi wczoraj powiedziała: chamka! – rzuciła się Irena.

– Bo jesteś.

– Ja?!

– Tak, ty.

– Tego profesorowi nie daruję.

– Obejdzie się. Zapowiadam paniom, że jeśli jeszcze raz wybuchnie kłótnia, wszystkie zapłacą karę.

Znały to na pamięć.

– Jak Pasi nie było, to nie było i kłótni.

– Znów na mnie. Co ja im zrobiłam?

– Małpiszon. – Teresa poruszyła wargami zza gołych pleców profesora, który miał na sobie krótkie białe kalesony, a na nogach czarne pończochy.

Odwrócił się gwałtownie i spojrzał jej w twarz. Zaczerwieniła się pod szminką. Pewnie pomyślał, że ona jego przedrzeźnia. W jego ładnych siwych oczach i szerokich ustach o wywiniętej dolnej wardze czaiła się ironia. W charakteryzacji wyglądał o dwadzieścia lat młodziej, zatracał swój fauni, zresztą bardzo ciekawy wyraz twarzy; silne zmarszczki rozchodzące się promieniami ku skroniom znikały pod szminką, sucha twarz nabierała koloru.

– Ty masz u mnie już dwie kreski.

– Ja na Pasię przecież.

Rozległy się trzy ostre dzwonki. Podskoczyły, jakby je przeszył prąd. Profesor zbiegł na dół.

– Prędzej, prędzej, spóźnimy się!

– Girlsy! Już, już! – krzyknął inspicjent.

Dobrze mu pilić, kiedy jeszcze muszą buciki zasznurować. Zachrzęściły barwne korale na ich szczupłych piersiach, białe, płócienne, suto marszczone spódniczki, naszyte u dołu czerwonymi wstążeczkami, fruwały im koło smukłych ud.

– Gdzie moja chusteczka? – jęknęła Pasia.

„A spóźnij się – pomyślała Teresa. – Chusteczka leży za lusterkiem. Znajdź ją sama”.

Zbiegły w dół, a potem przez korytarz, który prowadził na lewo do garderób solistów, na prawo za kulisy, pobiegły na scenę.

Na scenie jak makiem zasiał, ale coś się dzieje, gdyż na widowni chichoty i ryki śmiechu.

Inspicjent denerwuje się, nie mogąc policzyć dziewcząt.

– Stójcie spokojnie, do cholery ciężkiej! Ile was jest? Dziewięć? Której jeszcze nie ma?

Wpada Pasia, bez chusteczki. Zalękniona, pochylona, szuka po kulisach, po kątach, może tu zostawiła?

Profesor przestał być słodki. Wygraża nad nią pięściami:

– Przypomnij sobie, oślico, gdzieś zostawiła? Wyrzucę na pysk, nie dopuszczę do bałaganu! Scena jest święta!

Na schodach ukazuje się garderobiana, trzymając chusteczkę w ręku.

Jest, jest! Pasi drżą ręce, gdy zawiązuje chusteczkę, ze zdenerwowania, ze strachu, z tremy. Trzy tygodnie po premierze, a ta jak drżała na premierze, tak drży i dzisiaj, jak sypała się na premierze, tak sypie się teraz w każdym tańcu.

Nie ma mowy, żeby się zdobyła na uśmiech, kiedy tańczy. Tego nawet nikt już od niej nie wymaga. Dawno zrezygnowali. „Tylko nie syp się, ofermo”. Ale co to pomoże. Pasia żegna się, odmawia Zdrowaś Mario, szepcząc gorączkowo: „łaskiś pełna”. Małe niebieskie oczki w okularach z niebieskiej szminki wznoszą się ku górze, jednakże nie widzą, że zjeżdża ciężka dekoracja. Pasia dostaje w łeb i wali się na podłogę. Maszyniści „na ganku” wymyślają najokropniejszymi wyrazami. Nic więc dziwnego, że Modecki, schodząc ze sceny, dodaje swoje w tym samym stylu. I chciałby wiedzieć, czy doczeka się wreszcie ciszy za kulisami. Kurtyna wzdycha, jadąc w górę, to znów w dół. Modecki zaczepił o szprajsę szerokimi jak spódnica jedwabnymi spodniami i nie może wyjść i się kłaniać. Szarpie wściekle spodniami, aż wyciąga śrubkę – i tak wychodzi. Teresa odprowadza go wzrokiem, a gdy wracając, przesuwa się koło niej, pochyla głowę, żeby dotknąć nosem jego łokcia. Serce jej zaczęło bić, jakby czuła bliskość cudu. A tymczasem nic. Zdjął z głowy turban, podrapał się po tęgim karku, przygładził rozczochrane, ciemne, siwiejące na skroniach włosy, ziewnął, pożartował z Pasią o jej rozbitej głowie i poszedł ciężkim, leniwym krokiem do garderoby.

Jakby skądsiś z daleka odezwał się urywany głos dzwoneczków u sań, zbliżył się znienacka, zamarł na chwilę i wybuchnął z bliska. Wypadały parami zza kulis, obiegając błyskawicznie scenę. Podłoga dudniła od obcasów. Mgliste smugi reflektorów krzyżowały się ze sobą jak szpady, mijały, oświetlając barwne staniczki, mieniące się, brzęczące korale, kolorowe chusteczki. Girlsy biegły rzędem w dół sceny, obejmując jedna drugą w pasie, przechylając głowy to w prawo, to w lewo. Rozdzieliły się i wybijając hołubce, rozeszły się na boki, dając miejsce profesorowi i Broniewiczównie. Broniewiczówna, kolorowa, duża i silna, lekkimi drobnymi kroczkami umykała przed ścigającym ją partnerem. Płynął za nią w nieustannej gonitwie, zwinny, lekki, młodzieńczy, zadzierzysty i pewny siebie, zalotny w każdym ruchu. Zarzucił rękę na jej ramię, zwijając się przy niej w hołubcach. Iskra prysnęła spod obcasa i jakby spotęgowała żar muzyki i tańca. Cienko, wysoko zapiszczały skrzypce, jakby się namyślając, co wybrać, i poszły za resztą instrumentów.

Pasia markuje hołubce, zadziera nogę jak piesek, uderza się obcasem w kostkę, spieszy się, ach, jakże się spieszy, prześcignęła muzykę, wyrywa się z linii, strwożona, skrzywiona zamiast uśmiechu, ach, prędzej, prędzej zejść ze sceny i mieć spokój.

Teresa obserwuje ją złośliwie, a gdy znajdzie się blisko niej, podśpiewuje: ,,For!-tan!-cer!-ka!”.

Hu-ha!

Kapelmistrz zwinął pałeczką orkiestrę, kurtyna poszła w dół. Profesor zdejmuje rogatywkę, odsłaniając posiwiałą głowę, kłania się, ściągając stopy. Broniewiczówna oddycha ciężko; jej obfity biust faluje. Schodząc ze sceny, zataczają się jak pijani.

– Zimna publiczność.

– Poniedziałkowa.

Był już blisko swojej garderoby, gdy coś sobie przypomniał.

– Kama! Chodź no tutaj!

– Co, profesorze?

– Chodź, chodź, aniołku, nie bój się. – I zmienia nagle ton: – Gdzie masz korale?!

– Zapomniałam… profesorze…

– Halo, inspicjent, zapisać jej pięć złotych kary.

– Oj, profesoruńciu kochany, najdroższy, to ostatni raz, ostatni!…

– Precz ode mnie. Jazda na górę. Jak zapłacisz karę, to będziesz lepiej pamiętać.

I za chwilę Kama „wisi” na tablicy. Będzie wisiała przez trzy dni albo i dłużej, jeśli zapomną zdjąć. Koleżanki pocieszają, że może dyrektor nie strąci z gaży tych pięciu złotych. Zdarza się to bardzo rzadko, ale zdarza.

– Nie martw się, Kama, postaw mi karty – prosi Niusia.

Teresa chciała o to samo prosić, ale nie ma pięćdziesięciu groszy. Minęły te czasy, kiedy Kama stawiała za darmo. Odkąd porzucił ją kochanek, muszą jej płacić. W ogóle bieda w tej małej ciasnej garderobie. Gdy otworzą malutkie okienko i owionie je ciepły, nasiąknięty deszczem zapach wiosny, ogarnia tęsknota za płaszczem wiosennym, za pantoflami, kapeluszem. I za czymś jeszcze, czego nie umieją nazwać, ale od czego tchu braknie w piersiach.

– Ja chyba to swoje zimowe przerobię na letnie – mówi ponuro Teresa.

Basia, ubierająca się z nią razem przy małym kwadratowym stoliczku, myśli o tym samym. Na szczęście ma starsze siostry, po nich donasza płaszcze, sukienki…

Kama całą zimę przechodziła w burberry zaszytym od dołu do guzików. Żeby jej nie wiało. Zimno jej było, to prawda, ale za to teraz nie trapi się o wiosenną garderobę.

Oli jest wszystko jedno. Je chleb ze smalcem, popija herbatę z cytryną. Spieszy się, żeby która nie poprosiła: „Daj ugryźć”. Postanowiła sprzedać się za tysiąc złotych.

Irena sprzedała się dużo taniej. Pół roku temu trafił się mężczyzna, który obiecał kupić płaszcz, pantofle, kapelusz, rękawiczki i torebkę – w zamian.

Irena przyszła pewnego wieczoru – nie ta sama.

– A gdzie torebka? – pytały.

Nie umiała dać na to odpowiedzi.

Może mężczyzna uznał, że niewarta była jeszcze i torebki.

Dzisiaj jest dziwką.

Co innego Ada. Ta ma już pod trzydziestkę, wyprzyzwoiciała w ostatnich latach. Uważa siebie za damę. Nie chodzi z byle kim. Pije tylko słodkie wódki. Nie uznaje czystej, dziwi się Pasi, że ta może wypić do obiadu czy kolacji pół litra tej właśnie czystej. Obiecuje od lat, że zacznie uczyć się francuskiego. Od kilku cieplejszych dni chodzi w nowych kretach.

Nie wierzą w znajomego kuśnierza, co to daje na raty. „Chyba że ty z nim…”.

– Głowę dam za to – zaperza się Pasia, gdy plotkują na temat tych kretów.

– Czeka cię wielka przykrość. No tak. Raz, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć… – Kama puka palcem w karty, zasmuca Niusię. – Jakaś starsza kobieta źle ci życzy.

O tym wiedzą wszystkie, nie potrzeba czytać z kart. Przez taką jedną panią Kowalską małżeństwo ze Zdziśkiem nie dojdzie do skutku.

– Czemu on się matki słucha? – oburzają się dziewczęta.

Niusia przytuliła swą jasną kształtną głowę do rozczochranego, ciemnego łba Kamy.

– Dam ci jeszcze pięćdziesiąt groszy, postaw mi pasjansa.

Dzwonek.

Teraz dopiero zaczęły się przebierać na gwałt.

– Nie uważacie, że dzisiaj nudno? – ziewnęła Teresa, poczesując swą jasną, prawie białą grzywkę. Tego samego koloru są jej cienkie rzęsy i brwi. Po ojcu. I po nim ma szczupłą, wąską twarz. Po mamie ma czarne duże oczy i energię w ruchach. Kulki czarnej szminki, nalepione na rzęsach, odpadają w miarę posuwającego się przedstawienia. Warto by poprawić, ale nie chce się. Zresztą za pół godziny się kończy.

Basia to przylepka, mówiąc językiem naszych rodziców. Ze wszystkimi żyje w zgodzie, wszyscy ją lubią, każdemu się podoba, że taka czarnuszka z błękitnymi oczami. Jest drobniutka, zgrabniutka, mile się uśmiecha. Teresa zazdrości jej czarnych, długich rzęs, różowych ust i zgrabnych uszu. Bo sama ma usta szerokie, od ucha do ucha, a uszy odstające. Modecki twierdzi, że odstały jej z ciekawości, i nazywa ją panną Ciekawską. Dawniej ją to obrażało, dzisiaj cieszy.

Znów dzwonek.

– Wiecie co, my chyba już chodźmy – rzekła któraś pilniejsza.

Ach, skecz się dopiero zaczął. Nie mogą go słuchać, tak im się znudził. Dwa razy na wieczór te same słowa, te same dowcipy, ten sam patetyczny głos Drzewieckiej, ten sam przebiegły głos Melcera.

Zatykają uszy. Żewuski, Modecki i profesor, w hiszpańskich kostiumach, w czarnych kapeluszach o płaskich rondach, skupili się koło fortepianu, szepcząc o czymś. Do Teresy doszły słowa: „Drzewiecka jest w ciąż…”.

Ach! Że się nie domyśliła!

– Słuchajcie, słuchajcie. Drzewiecka jest w ciąży!

Podniecone tą nowiną odsuwają fałdy kotary, by zobaczyć brzuch Drzewieckiej, która załamując ręce, zwraca się do partnera: „Pan mnie powinien zrozumieć”.

– Ale z kim? – zastanawiają się dziewczęta. – Z mężem, ze stałym kochankiem czy z tym, no wiecie…

Nadchodzi Niusia i mówi:

– Nieprawda. Modecki powiedział, że Drzewiecka jest wciąż zdenerwowana, a jemu też nie brak, i dlatego doszło między nimi do ostrej wymiany słów.

Śmieją się z Teresy.

Inspicjent zwraca Krysi uwagę, że za kulisami nie wolno haftować. Przesąd. Jak nie wolno, to złożyła serwetkę i wsunęła mu wraz z naparstkiem do kieszeni.

– Już i tak w teatrze jest źle, a ona haftuje.

– Bo wiecie, jak odnawiano widownię, to wymalowano pawie na ścianie. Dyrektor kazał zaraz zamalować, ale…

– A Pasia idiotka przyniosła raz pestek do teatru.

– Nie wiedziałam, przysięgam, że nie wiedziałam.

– Pasia, skarbie, nie sypnij się, uważaj.

– Po co mi przypominasz… Zobaczcie, jak mi serce bije.

Żadnej nie chce się zobaczyć. Kazia mówi:

– Mnie też bije. Ze strachu, że mam taką partnerkę.

Kazia ma krzywe nogi, obwisłe piersi, kto wie, czy i nie gruźlicę. Ojciec jej, urzędnik magistracki, będzie szczęśliwy, jak Kazia porzuci teatr. Ma ją tylko jedną, oboje mają tylko siebie, kochają się bardzo. Ojciec często przychodzi, żeby nie wracała sama po nocy.

– Że są tacy ojcowie – wzdycha Teresa z zazdrością.

– Chuchnij no mi, kotku – rozkazał profesor.

Zatkała usta ręką, przechyla w tył głowę.

– Chuchnij, psiakrew!

– Niech nie chucha, zatrujemy się wszyscy. Gorzej niż iperyt. Widziałem, jak gasiła papierosa.

Skośne oczy Modeckiego i jego szeroka twarz, z ledwo widocznymi pod szminką znakami po ospie, prześladują ją od dawna.

– Właściwie czemu jej zabraniasz palić? Więcej zepsuta już być nie może, niż jest. Gorszy biedną Basiunię i ta naprawdę myśli, że aby mieć bliźnięta, trzeba oddać się mężczyźnie dwa razy z rzędu.

Mężczyźni wybuchnęli śmiechem. One poczerwieniały i opuściły głowy.

– Kto cię, dziecko, tak uświadomił? Hm? – Podniósł jej brodę do góry. – Byłaby ładna, gdyby nie te uszy. No i usta. Święty Boże, takie usta!

– Ale cię zniszczył – cieszy się Pasia, kiedy zeszły ze sceny.

– Hm, zniszczył. Bo ja nie jestem taka uświadomiona jak ty. Mnie nie miał kto uświadomić. Moja matka o wielu rzeczach nie wie. Głupieje, gdy zapytam. Wie mniej ode mnie. Radzi się nawet w takich rzeczach Borkowskiej, swojej sąsiadki. Ale twoja matka…

– Nie czepiaj się mojej matki!

– Chrzestnej czy prawdziwej?

Roześmiały się wszystkie, gdyż z tą matką Pasi było niewyraźnie. Pasia sama sprawę zagmatwała. Najpierw robiła sierotę (po hrabiach), mieszka u chrzestnej matki. Pewnego razu upiła się i przyznała, że ta chrzestna matka to prawdziwa. Jak wytrzeźwiała, to odwołała. Wierz tu takiej. I z tym narzeczonym, co jej cnotę odebrał, to też nieprawda. Wcale nie zgwałcił, wcale drugi nie trzymał, wcale nie był narzeczonym, tylko po prostu przygodnym znajomym. I wcale nie przeklęła go jej matka, nie wpadł pod pociąg, nie poniósł za karę śmierci.

Kama znów idzie spać do Niusi, która ma już tego dość, ale co robić, kiedy ta niedorajda nie ma mieszkania.

– Ale pamiętaj, Kama, że to już ostatni raz.

– Dobrze, złota.

Szminka pomieszana ze smalcem cieknie po twarzach: wyglądają jak maszkary. Cynober rozsmarowany po całej twarzy zmieszał się z czarną, zieloną lub niebieską szminką. Ściereczka lepi się od tłuszczu, nie ma już prawie na niej czystego kawałka.

– O której jutro próba?

– O jedenastej.

Teresa starła charakteryzację, obmyła twarz wodą kolońską i zaczęła się ubierać. Kryje przed Pasią płócienną koszulę z ramiączkami przymocowanymi agrafką. (Jutro na pewno przyszyje). Fildekosowe lila majtki z luźną gumą sięgają jej aż do piersi, tak się wyciągnęły w niezliczonych praniach.

Granatowa, powydzierana pod pachami sukienka sięga jej przed kolana. Pończochy mają dziury na palcach i piętach, a plamy z błota koło kostek i łydek. Półbuciki brązowe na odłażącej od zelówki gumie są jeszcze wilgotne. Zielony beret dobrze siedzi na jej małej głowie.

Włożyła to swoje sponiewierane dzisiaj przez Pasię palto i dopiero teraz dobrze się poczuła. Palto jeszcze niezniszczone, podszewka cała, fokowy kołnierzyk lśni jak jedwab.

– Dobranoc, Basia.

– Dobranoc, Teresa.

Pocałowały się i Teresa zeszła na dół. Zatrzymała się przy tablicy, na której wiszą okólniki przysłane ze Związku, kartka z naznaczonymi na jutro próbami solistów i girls oraz kara Kamy.

Upewniła się jeszcze raz, że próba o jedenastej.

– Dobranoc, profesorze.

– Dobranoc, dziecino, śpij dobrze.

Modecki w krótkich zgrabnych kalesonach, nagi do pasa, myje się pod kranem. Zimną wodą ochlapuje swoje obrośnięte piersi, silne ramiona, moczy ręcznik w wodzie i wyżętym wyciera szerokie plecy. Garderoba jego znajduje się za zakrętem, obok garderoby Góreckiej i Drzewieckiej, które już wyszły.

Teresa przemknęła się jak mysz. Przy lusterku leży otwarta paczka egipskich. Ręka jej nakryła papierosy i zwinęła się, zabierając, ile się dało.

Przez korytarz przeszła powoli, ziewając, że niby taka śpiąca, co zresztą jest prawdą.

– Dobranoc panu.

– Dobranoc, królewno.

Scena ciemna, dekoracje, wróciwszy na swoje zwykłe miejsce, zaczynają drzemać po kątach i w górze; na widowni nikłe światełko nie rozprasza głębokiego mroku lóż, na podłodze, koło nóg krzeseł, na wiśniowym chodniku leżą pozostawione przez publiczność kolorowe papierowe piłeczki, które aktorzy i girlsy rzucają w finale ze sceny. Teresa podjęła cztery, obejrzała, czy nie porozdzierane, i schowała w rękawy. Papierosy wsunęła do wewnętrznej kieszeni palta. Na poczekalni również skąpe światło: w cieniu kryją się amanci czekający na aktorki i girlsy. Na taką Adę co dzień ktoś czeka. Na Irenę, Pasię – również. Na inne – rzadko kiedy. Na Teresę, Basię, Olę, Krysię – nigdy.

Górecka, zgrabniutka w jakimś drogim futerku, stoi koło swego równie zgrabnego auta, czekając na Drzewiecką, która żegna się z dyrektorem.

– Dobranoc. – Teresa się kłania, dygając przez zapomnienie.

Górecka także dygnęła.

– A, dobranoc pani, dobranoc. – A potem już serio: – Teresa, chcesz czekoladek?

– Ojjj! – Podskoczyła ku niej z wyciągniętą ręką.

Górecka przechyliła się do otwartego auta, sięgnęła po bombonierkę. Podczas przedstawienia obczęstowała wszystkich. Zawsze jest taka. Miła, życzliwa, uczynna.

– Jaka śliczna bombonierka! – Teresa aż złożyła ręce, żeby podkreślić szczerość zachwytu.

Górecka otworzyła bombonierkę, a widząc, że znajduje się tam zaledwie kilka czekoladek, mówi zmartwiona:

– Myślałam, że jest więcej.

– Ach, to nic nie szkodzi, proszę pani – przesadnie uspokaja Teresa.

– To weź i bombonierkę.

– Och! Bardzo dziękuję! – Bierze bombonierkę i nie wie, czy ma podać rękę Góreckiej, czy to nie będzie za poufałe.

Górecka jednak sama ułatwia, wyciągając do niej drobną dłoń.

– Dobranoc.

Drzewiecka nie poznała w mroku Teresy, zapytuje, kto to jest.

– Nasza koleżanka – odpowiada Górecka, wsiadając do auta.

Teresa słyszy śmiech i pogardliwy bas: „Ko-le-żan-ka!…”.

Nie przejmuje się tym zbytnio. Bo Drzewiecka znana jest z kaprysów. Gdyby była w dobrym humorze, zgodziłaby się na tę „koleżankę”. Wszystko zależy u niej od humoru. Co innego Górecka. Ta wyróżnia się wśród solistek wesołością, dowcipem, uprzejmością, kulturą i – talentem. Jest gwiazdą Szalejącego Teatrzyku. Ma niewyczerpujący się humor zarówno na scenie, jak i w życiu. O jej numerach mówi się zawsze: „Ona to robi doskonale”.

Noc. Cisza. Domy uśpione, okna czarne. Płyną strzępiaste brązowe chmury, odsłaniając szmaragdowe skrawki nieba, czyste od blasku księżyca. Od czasu do czasu przeleci wiatr, rozsypując krople deszczu.

W miarę jak Teresa zbliża się do swojej Ś-to Jańskiej, niesmak w niej narasta. Znów nie ma na stróża. I ten znów rzuci na dobranoc brzydkie słowo, zatrzaśnie z hukiem bramę.

Dzisiaj wystąpił ostrzej: „Co to za jakieś włóczenie się po nocy!” i trzymał otwartą bramę, jakby czekając, żeby wróciła i powłóczyła się jeszcze trochę.

Mieszkają na trzecim piętrze, zajmując jeden długi, wąski pokój. Ale przejść te trzy piętra po ciemku, kiedy w kątach koło okien coś bieleje i kiedy przypominają się straszne rzeczy! Tu na tych schodach w zeszłym roku zabił się pewien muzyk wystrzałem z rewolweru. Dlaczego się zabił, to mniejsza. Ale że na tych schodach!

A duchy?

Niektórzy twierdzą, że duchów nie ma, ale mama widziała swoją matkę pół roku po jej śmierci. Mama kiedyś, gotując i stojąc przy kuchni, obejrzała się nagle na okno i zobaczyła swoją matkę za firanką. Żeby to chociaż było w nocy, no, to można powątpiewać. Ale w dzień?

Teresa biegła po schodach na zgiętych kolanach. Zapukała mocno do drzwi. Och, ta mama, zawsze o tej porze śpi twardo.

Dzyń, dzyń, dzyń – wiatr porusza blachą zastępującą szybę w ustępie. Dzyń, dzyń, dzyń…

Zaczęła walić pięściami i to dopiero pomogło.

– To ty? – pyta mama.

– Ja! Ja!

I już dobrze.

Mama biegnie z powrotem do łóżka, odsuwa ku ścianie czteroletniego Felka, który z nią stale sypia, nakrywa się pierzyną i pyta sennie:

– Jak było na widowni?

– Tak sobie. Górecka odchodzi z naszego teatru.

– Ajajaj. – Mama podrapała się w głowę, przejęta tą nowiną. Sen ją odleciał.

– Mamo, o. – Pokazała bombonierkę.

A mama, ach, jaka naiwna.

– Kto ci przysłał?

Teresa nie ma serca jej rozczarować.

– Jakiś pan. Ale prawie wszystkie czekoladki mi zjedli. Bo to trzeba wszystkich częstować… Jakbym nie częstowała, toby mnie nazwali kutwą.

– Ale kto ci mógł przysłać?… Ach, ta Kawecka to zrobiła karierę… Precjoza, futra, kareta, piękne konie… Taak…

– Czy ojciec dał Weronice co pieniędzy?

– A drań, dał pięć złotych i wyrzucił ją ze sklepu. Drań. Tej swojej dziwce lisa kupił. Roboty ma dużo, przyjął trzeciego czeladnika. Mój Boże, a swoim dzieciom nawet bucików nie podzeluje. Felek nie może wyjść na dwór, bo mu się buciczki podarły. Klara też już swoje kończy. Za co mnie Pan Bóg tak skarał. Za co, pytam?

Teresę nudzą i drażnią te skargi.

– Czy jest co dla mnie na kolację?

– Stoi w rurze kawałek klopsa z kapustą. Zostało z obiadu.

Co za uczta! Rozebrała się prędko, włożyła płócienną nocną koszulę, na to barchanowy szlafrok, zakręciła dwa papiloty na skroniach (koleżanki myślą, że jej się włosy same kręcą) i dopiero teraz zabrała się do jedzenia. W sieci z róż Elinor Glyn oparła o koszyk z chlebem i klęcząc na krześle, pochyliła się nad stołem, by jeść i czytać.

– Oczy sobie popsujesz…

– Oj, mamo!

– No, ja tylko tak mówię… Czy nie daliby ci jutro a conto?

– Już nie dają a conto. W teatrze jest źle.

– A może by ci pożyczył kto?…

– Nikt mi nie pożyczy. Modecki ciągle się upomina o te dwadzieścia pięć złotych i mnie ośmiesza. Taki byk, zarabia sto złotych na wieczór, kupił sobie trzypiętrową kamienicę, a mnie nie daje spokoju, tylko żebym oddała i oddała.

Zjadła klops, wypiła szklankę zimnej, słabej herbaty, zapaliła egipskiego i zabrała się do czytania.

Ale mama znów:

– Moje dziecko, nie będziesz jutro chciała wstać, połóż się. Tak cię trudno podnieść z łóżka.

– Oj, dobrze, już dobrze. Doprawdy, tak ciepło na dworze, a ja w tym zimowym… Ojciec na mnie zwalił utrzymywanie domu. Mam dopiero szesnaście lat, a muszę wszystkich żywić.

– Jak zrobisz karierę…

– Och, mamie się zdaje, że to tak łatwo zrobić karierę.

– Nie złość się, nie złość, starucho. – Mama uśmiecha się pojednawczo.

Teresa pocałowała ją w rękę i w rumiany policzek, zdjęła szlafrok, zgasiła światło i położyła się na żelazne łóżko, na którym już spały trzynastoletnia Weronika i ośmioletnia Klara. Ostrożnie wsunęła między nie nogi, niechcący dotknęła zimnym palcem ciepłego policzka Weroniki, która mruknęła coś przez sen. Ciasno im było na tym łóżku, ale za to ciepło. Klara, tłuściutka, miała czarną główkę, lubiła się przytulać. Często obejmowała stopy Teresy i tak spała, a rano mówiła: „Ojej, ja ciągle myślałam, że to buzia Weroniki”.

– Oj, mamo – śmiała się jasnowłosa Weronika – żeby to ludzie mieli twarze jak dwie stopy.

– To jak by jedli? – dorzucał Felek, który był poważny i praktyczny.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: