Uroczysko - ebook
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Uroczysko - ebook
Dwunastoletnia Prudencja McKneel wiedzie dość zwyczajne życie do dnia, kiedy jej mały braciszek zostaje porwany przez kruki. Dziewczynka ze swoim szkolnym kolegą wyrusza na poszukiwanie brata do Nieprzebytego Boru - dzikiego lasu w samym środku Portland. Wyprawa, która miała być tylko misją ratunkową, nieoczekiwanie zmienia się w coś więcej.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7881-258-6 |
Rozmiar pliku: | 3,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rozdział 1 Krucza sfora
Jakim sposobem pięć kruków zdołało unieść niemowlę ważące dziewięć kilogramów, tego Prudencja zupełnie nie mogła pojąć, lecz brak odpowiedzi na to pytanie był akurat dla dziewczynki najmniejszym zmartwieniem. Gdyby miała spisać listę swoich największych zmartwień w chwili, kiedy siedząc na parkowej ławce, wybałuszonymi ze zdumienia oczyma śledziła postać swojego młodszego brata Maksia unoszonego w przestworza w szponach pięciu kruków, pytanie o to, jak im się to udało, znalazłoby się na szarym końcu listy. Na pierwszym miejscu widniałoby bowiem takie oto zmartwienie: jakieś ptaszyska porwały jej małego braciszka, którym miała się opiekować! A zaraz po nim – prawdopodobnie takie pytanie: co one chcą z nim zrobić?!
A przecież dzień zapowiadał się tak miło.
Wprawdzie rankiem, kiedy Dunia (bo tak nazywali Prudencję rodzice) się obudziła, wszystko wokół było szarobure, ale czy wrześniowe poranki w Portland bywają inne? Dziewczynka podciągnęła rolety w swoim pokoju i przez chwilę stała przy oknie, przyglądając się gałęziom drzew rysującym się malowniczo na tle jasnopopielatego nieba. Była sobota i z dołu napływał zapach kawy i śniadania. Rodzice z pewnością przyjęli już swoje tradycyjne sobotnie pozy: tata siedział z nosem w gazecie, od czasu do czasu podnosząc do ust kubek z kawą, która już zupełnie wystygła, mama przez szylkretowe okulary śledziła zmiany w zasupłanym wełnianym kłębowisku o nikomu nieznanym przeznaczeniu, a niespełna roczny braciszek, wygodnie rozparty w wysokim krzesełku, sprawdzał, ile niezrozumiałych dźwięków typu „buu, buu!” jest w stanie wyprodukować.
Kiedy Prudencja zeszła na dół i znalazła się w kuchni, stwierdziła, że jej przewidywania były nad wyraz słuszne. Tata mruknął do niej na powitanie coś w rodzaju „dzień dobry”, oczy mamy uśmiechnęły się nad okularami, a brat wrzasnął: „duu!”. Dziewczynka wsypała płatki do miski.
– Smażę ci bekon, kochanie – poinformowała ją mama, kierując wzrok z powrotem na wełnianą amebę spoczywającą w jej dłoniach. Co miało z niej powstać? Sweterek czy ocieplacz na dzbanek? Może stryczek?
– Mamo – powiedziała Dunia, zalewając płatki ryżowym mlekiem – mówiłam ci przecież już sto razy, że jestem wegetarianką. Ergo nie jadam bekonu. – Dziewczynka znalazła wyraz „ergo” w jakiejś powieści i tego dnia mogła go w końcu użyć po raz pierwszy. Nie miała całkowitej pewności, czy zastosowała go w dobrym kontekście, ale i tak była z siebie dumna. Usiadła przy kuchennym stole i mrugnęła do brata. Tata podniósł na moment oczy znad gazety, żeby uśmiechnąć się do córki.
– Co masz dziś na wokandzie? – zapytał. – Pamiętaj, że zajmujesz się Maksiem.
– Czy ja wiem… – zaczęła Prudencja. – Pewnie skoczymy gdzieś… Napadniemy ze dwie babcie, może obrobimy sklep ze sprzętem, opchniemy fanty. No przecież nie będziemy włóczyć się po bazarach.
Tata parsknął śmiechem.
– Tylko nie zapomnij oddać książek do biblioteki. Leżą w koszyku obok drzwi – powiedziała mama, postukując drutami. – Powinniśmy wrócić na obiad, ale sama wiesz, że różnie to bywa.
– Jasne – rzuciła Dunia.
Maksio wtrącił się do rozmowy:
– Duu! – zawołał i kichnął, wymachując zawzięcie łyżeczką.
– Wygląda na to, że twój brat gdzieś się przeziębił – zauważył tata. – Cokolwiek będziecie robić, sprawdzaj, czy jest dobrze opatulony.
(Kruki unosiły małego coraz wyżej ku niebu, a dziewczynka przypomniała sobie, że ma jeszcze jedno zmartwienie: „Przecież on jest najprawdopodobniej przeziębiony!”).
Tak wyglądał tamten poranek. Naprawdę zupełnie zwyczajnie. Dunia dokończyła płatki, przejrzała jakiś komiks, podrzuciła kilka haseł tacie, który błagał o pomoc przy krzyżówce, i zamontowała czerwoną przyczepkę do swojego roweru bez przerzutek. Niebo zasnuwała równa warstwa szarości, ale raczej nie zanosiło się na deszcz, więc Prudencja wcisnęła Maksia w sztruksową bluzę, owinęła go pikowanym pledem i przełożyła całe to paplające zawiniątko do czterokołowego wózka przyczepki. Potem oswobodziła z troskliwych objęć ciepłej bawełny jedną rączkę brata, żeby wetknąć w nią jego ulubioną zabawkę – drewnianego węża. Chłopiec potrząsnął nim z zachwytem.
Dziewczynka wsunęła stopy w czarnych balerinkach w pedały i ruszyła. Wagonik hałasował na wybojach, a Maksio wrzeszczał uszczęśliwiony przy każdym podskoku. Przedzierali się przez zaciszną dzielnicę drewnianych domków. Przyczepka balansowała na krawędzi ryzyka za każdym razem, gdy Prudencja pokonywała krawężnik i omijała kałużę. Spod kół roweru przecinających mokry chodnik wydobywało się pełne satysfakcji „szszszszszszsz!”.
Ranek mijał powoli, ustępując miejsca ciepłej południowej porze. Po dłuższej przejażdżce pozbawionej konkretnego celu (nie licząc odwiedzin u pary levisów w trochę dziwnym kolorze, które zza szyby wystawowej domagały się powrotu Duni i kolejnych oględzin, ani najnowszej dostawy płyt do sklepu muzycznego, które wymagały uważnego przejrzenia, ani też kilku wegetariańskich tortilli, które malowniczo rozdziubali na talerzu w barze) dziewczynka zatrzymała się przy kawiarni na głównej ulicy. Znudzona, zaczęła powoli sączyć spienione mleko, zerkając przez okno wystawowe na pracowników, którzy z lekkim obrzydzeniem na twarzach wieszali właśnie na ścianie kawiarni wypchany łeb łosia z lumpeksu. Tymczasem Maks ucinał sobie drzemkę w przyczepce. Przez ulicę Lombard przetaczał się gwarny tłum, gdyż był to początek godzin szczytu, które wyganiały na chodniki wszystkich sąsiadów. Kilkoro przechodniów zakląskało językiem na widok uśpionego w wózku niemowlęcia. Dunię irytowały ironiczne uśmieszki, które zakwitały na twarzach mijających ją ludzi na widok opiekuńczej starszej siostry. Dziewczynka zaczęła coś bezmyślnie gryzmolić w szkicowniku. Narysowała obrośniętą bluszczem rynnę budynku kawiarni i spokojną, uśpioną buzię Maksia, ze szczególną starannością zaznaczając gila wychodzącego z lewej dziurki nosa malca. Popołudnie powoli zamierało. Chłopiec obudził się nagle, wyrywając siostrę z odrętwienia.
– Słusznie – stwierdziła dziewczynka, biorąc brata na kolana. Malec tarł piąstkami zaspane oczy. – Czas się ruszyć. Biblioteka?
Maksio odpowiedział jakimś niezrozumiałym odgłosem.
– To znaczy biblioteka – oznajmiła Prudencja.
Przy wejściu do oddziału Biblioteki Świętego Jana dziewczynka wjechała swoim pojazdem wprost do stojaka na rowery i zeszła z siodełka.
– Nigdzie się stąd nie ruszaj – przykazała Maksiowi, wyjmując z wózka skromny stosik książek.
Dunia wbiegła do holu i zatrzymała się przed okienkiem zwrotów, tasując trzymane w rękach tomy. Kiedy dotarła do „Atlasu ptaków Sibleya”, znieruchomiała na moment i westchnęła. Miała go w domu od trzech miesięcy, dzielnie ignorowała monity i pogróżki pracowników biblioteki, aż wreszcie zdecydowała się tę książkę oddać. Teraz przejrzała strony atlasu z rozpaczliwym żalem w sercu. Ileż to godzin spędziła, przerysowując piękne wizerunki ptaków do szkicownika, powtarzając szeptem jak litanię ich fantastyczne, egzotycznie brzmiące nazwy: piranga żółtorzytna, lelek krzykliwy czy kominiarczyk szarobrzuchy. Te nazwy przywoływały wizje dumnych krain, dalekich stron, cichych świtów wstających nad preriami i zamglonych wierzchołków wysokich drzew. Prudencja powędrowała spojrzeniem od książki ku czeluściom okienka zwrotów i z powrotem. Zamrugała, mruknęła: „No cóż…”, i ukryła książkę pod kurtką. Jeszcze przez tydzień będzie stawiała czoła pogróżkom bibliotekarki.
A na zewnątrz jakaś starsza pani stanęła przy wózku, zmarszczyła brwi i zaczęła się gniewnie rozglądać za właścicielem pojazdu. Maks w tym czasie beztrosko przeżuwał łeb swojego drewnianego węża. Dziewczynka przewróciła oczami, wzięła głęboki oddech i z hukiem otworzyła drzwi biblioteki. Kiedy kobieta zobaczyła Prudencję, uniosła wskazujący palec i zaczęła nim wygrażać, zacinając się lekko:
– Prze… praszam, panienko! To niebezpiecznie! Tak zostawiać dziecko! Samo! Czy jego rodzice wiedzą, jak się nim zajmujesz?
– Że niby nim? – spytała Dunia, wsiadając na rower. – Ten biedak nie ma rodziców. Znalazłam go w kupie niepotrzebnych książek. – Uśmiechnęła się szeroko i zjechała z krawężnika na ulicę.
Gdy rodzeństwo dotarło na plac zabaw, było tam zupełnie pusto. Dziewczynka odwinęła Maksia z kocyka i postawiła przy przyczepce, którą odłączyła od roweru. Chłopiec właśnie nauczył się chodzić, więc natychmiast wykorzystał tę okazję, żeby trochę potrenować. Z uśmiechem na rozgadanej buzi zaczął uważnie dreptać przy wózku, pchając go po asfaltowym boisku.
– No dawaj, mały – zachęciła brata Prudencja, a następnie wyciągnęła spod kurtki „Atlas ptaków Sibleya” i otworzyła go na stronie o zagiętym rogu, poświęconej szpakownikom. Cienie drzew się wydłużyły. Późne popołudnie zmieniało się we wczesny wieczór.
Właśnie wtedy Dunia zauważyła kruki.
Na początku było ich tylko kilka. Rysowały regularne koła wysoko, pod samym niebem. Coś sprawiło, że dziewczynka zwróciła uwagę na ptaki i poczuła, jakby wdarły się na jej terytorium. Coś sprawiło, że nie mogła oderwać od nich oczu. Corvus corax. Akurat czytała o nich poprzedniego wieczoru. Nawet z daleka czuła respekt wobec ich rozmiarów i mocy, z jaką uderzały skrzydłami. Nadleciało jeszcze kilka ptaków, chmara kołująca nad placem zabaw stawała się dość liczna. „Stado? – zamyśliła się Prudencja. – A może klucz?”. Przerzuciła kartki aż na sam koniec atlasu, gdzie znajdował się znakomicie opracowany indeks terminów, jakich można używać dla określania ptasich grup. Czaple stado, gromada wróbli i… krucza sfora. Dziewczynka zadrżała. Gdy znowu podniosła wzrok, zobaczyła, że sfora kruków się powiększyła. Już całe tuziny ptaszysk dźgały smolistymi dziobami wieczorne powietrze. Dunia rozejrzała się w poszukiwaniu braciszka. Chłopiec oddalił się już o kilka metrów, drepcząc beztrosko ku wierzchołkom cieni. Dziewczynka poczuła się nieswojo.
– Hej, Maksiu! – zawołała – Dokąd idziesz?
Nagle zerwał się wiatr. Prudencja popatrzyła w niebo i przeraziła się, widząc, że krucza sfora powiększyła się chyba dwudziestokrotnie. W masie skrzydlatej czerni nie sposób było rozróżnić ciał pojedynczych ptaków. Stado stało się jedną skręcającą się w konwulsjach chmurą, która przyćmiewała słabe słońce późnego popołudnia. Chmura opadała i wznosiła się w powietrzu, a krakanie i uderzenia skrzydeł brzmiały ogłuszająco. Dunia niespokojnie obejrzała się za siebie, zastanawiając się, czy ktoś oprócz niej jest świadkiem tego niesamowitego spektaklu. Niestety, była zupełnie sama.
I wtedy ptaszyska zapikowały w dół.
Ich krakanie scaliło się w jeden zgodny wrzask, gdy kruczy obłok popędził z szaleńczą prędkością w stronę chłopczyka. Maksio pisnął z przerażenia, kiedy pierwsze ptaszysko chwyciło w szpony kaptur jego kurtki. Drugi kruk uczepił się rękawa, kolejny złapał malca za ramię. Potem zniżyły się czwarty i piąty ptak, aż sylwetka chłopca zupełnie zniknęła przysłonięta ruchliwą czernią pierzastej sfory. Po chwili Maks, lekki niczym piórko, oderwał się od ziemi i poszybował w powietrze.
Prudencja, sparaliżowana przerażeniem, nie wierzyła własnym oczom. „Jak one mogły zrobić coś takiego?” – pomyślała. Nogi miała ciężkie jak z betonu, a usta puste, niezdolne do wydania jakiegokolwiek dźwięku. Całe jej dotychczasowe spokojne, przewidywalne życie przestało istnieć za sprawą tej jednej strasznej chwili. Wszystko, w co wierzyła, osunęło się w bezdenną przepaść. Nic z tego, czego nauczyli ją rodzice, nic z tego, czego nauczyła się w szkole, nie mogło jej przygotować na to, co się właśnie wydarzyło. A właściwie na to, co miało się wydarzyć…
*
– PUSZCZAJCIE MOJEGO BRATA!
Gdy Prudencji wróciła przytomność umysłu, spostrzegła, że stoi na ławce i wygraża krukom pięściami, niczym śmieszny, bezradny ludzik z komiksu, miotający przekleństwa w stronę groźnego przestępcy, który właśnie ukradł mu portfel. Kruki odlatywały bardzo szybko, wznosiły się już nad najwyższymi konarami topoli. Maksia prawie nie było widać wśród czarnej skrzydlatej zgrai. Dunia zeskoczyła z ławki i podniosła ze ścieżki duży kamień. Wycelowała i cisnęła nim z całej siły, ale jęknęła, gdy kamień zaczął spadać dużo za wcześnie, by osiągnąć cel. Ptaszyska nawet nie zwróciły uwagi na jej ruch. Unosiły się teraz wysoko ponad najwyższymi z okolicznych drzew. Najszybsze z kruków rozpływały się już w oddali pośród nisko zawieszonych chmur. Mroczny kształt układał się w leniwy wzór, który rozpadł się na dwie części zmierzające w przeciwnych kierunkach. Ciemna ptasia kurtyna rozsunęła się nagle i Prudencja spostrzegła w oddali beżową postać. Sztruksowa kurtka Maksia, dziwacznie rozciągnięta przez krucze szpony, wyglądała jak ubranie szmacianej lalki. Dziewczynka widziała ptasie pazury wplątane w gęstą czuprynę chłopca. Sfora najwyraźniej rozdzieliła się na dwie bandy. Jedna z nich otaczała kruki dźwigające zdobycz, druga część oddalała się slalomem wzdłuż wierzchołków drzew. Niespodziewanie kurtka Maksia wyślizgnęła się dwóm krukom ze szponów. Pozostałe ptaki nie zdołały utrzymać ciężaru malca i Prudencja wrzasnęła, widząc, jak jej brat wysuwa się z ptasich pazurów. Zanim jednak zdążył zbliżyć się niebezpiecznie do ziemi, błyskawicznie pojawiła się druga banda i zręcznie go przejęła, umieszczając na powrót w kraczącej ptasiej chmurze. Obie grupy zbiły się w jedną większą sforę, która raz jeszcze zakołowała w powietrzu, a potem znienacka pomknęła jak strzała na zachód, oddalając się od placu zabaw.
Prudencja, która przecież musiała coś zrobić, pobiegła do roweru, wskoczyła na siodełko i popędziła przed siebie. Bez wózka przyczepionego do bagażnika szybko osiągnęła przyzwoitą prędkość i wypadła prosto na ulicę. Gdy przemykała pędem przez skrzyżowanie naprzeciw biblioteki, dwa auta zatańczyły na jezdni i zatrzymały się z piskiem opon tuż przed jej rowerem, a ktoś z boku wrzasnął: „Uważaj!”, ale dziewczynka nawet na moment nie oderwała wzroku od rozpływającej się w oddali sfory kruków.
Stopy Duni, kręcące z całej siły pedałami, zlewały się w granatową smugę, gdy ignorując znak stopu, niemalże przeleciała przez skrzyżowanie Richmond i Ivanhoe, wywołując pełne oburzenia okrzyki pieszych. Skręciła na południe i popędziła przed siebie ulicą Willamette. Kruki nie natykały się podczas lotu na domy, trawniki, ulice i czerwone światła, lecz pokonywały swoją drogę szybko i bez przeszkód, więc dziewczynka zmusiła ciało do jeszcze szybszej pracy, aby nadążyć za porywaczami. A ptaszyska, była tego pewna, droczyły się z nią, cofając się w locie i zniżając, żeby ominąć dachy domów, zatoczyć w powietrzu wielki łuk, a potem znów polecieć na zachód. W takich chwilach Prudencji udawało się dostrzec sylwetkę uprowadzonego braciszka, który kołysał się w szponach porywaczy, by za chwilę znów zniknąć siostrze z oczu za zasłoną czarnych piór.
– Jadę po ciebie, Maksiu! – wrzeszczała Dunia. Po jej policzkach płynęły łzy, ale nie miała pojęcia, czy rzeczywiście płacze czy może to tylko chłodne powietrze skraplało się na jej twarzy podczas tej szaleńczej jazdy. Serce biło jej jak oszalałe, ale nerwy trzymała na wodzy. Wciąż jeszcze nie mogła uwierzyć, że to wszystko działo się naprawdę. Myślała tylko o tym, że musi odzyskać brata. Przysięgała sobie, że już nigdy, przenigdy nie spuści go z oczu.
Powietrze aż zadrżało od dźwięków klaksonów, kiedy przedzierała się zygzakiem przez bardzo ruchliwą ulicę. Śmieciarka, która właśnie usiłowała zawrócić na samym środku Willamette, skutecznie zablokowała ruch, więc dziewczynka musiała pokonać krawężnik i wtargnąć na chodnik. Garstka przechodniów uskoczyła z krzykiem.
– Przepraszam! – zawołała za nimi.
Tymczasem kruki skręciły pod ostrym kątem, a potem zawróciły. Dunia gwałtownie zahamowała, a ptaki niemal jednym ruchem zgodnie zniżyły lot i ruszyły prosto na nią. Krzycząc, schyliła się, kiedy przelatywały tuż nad jej głową, niemal przeczesując piórami jej włosy. Gdy zbliżały się do niej, usłyszała odległe gaworzenie i okrzyk: „Duuu!”, ale już po chwili Maksio przepadł wraz z ptaszyskami, które znów skierowały się na zachód. Dziewczynka nacisnęła na pedały i rozpędziła rower, żeby poderwać go do góry. Amortyzując wyskok siłą ramion, z wykrzywioną z wysiłku twarzą, z powrotem wtargnęła na czarny asfalt ulicy. Wykorzystując okazję, skręciła ostro w boczną uliczkę prowadzącą przez osiedle nowych, czyściutkich domów bliźniaczych. Droga szła lekko w dół. Rower aż drżał i brzęczał od coraz większej prędkości.
Nagle uliczka się skończyła i Dunia zobaczyła przed sobą urwisko.
Wschodni brzeg rzeki Willamette stanowił naturalną granicę między ciasno utkaną dzielnicą St. Johns a nabrzeżem, czyli ciągnącym się przez trzy mile klifem, zwanym po prostu urwiskiem. Dziewczynka wrzasnęła i zahamowała tak gwałtownie, że niewiele brakowało, a przekoziołkowałaby przez kierownicę i spadła w dół. Tymczasem kruki poszybowały nad przepaścią i pofrunęły ku niebu niczym ruchliwa czarna trąba powietrzna otoczona dymem z kominów dzielnicy przemysłowej, bezludnej krainy ciągnącej się po drugiej stronie rzeki, przed wielu laty zamienionej przez miejscowych potentatów w śmierdzącą Przemysłową Pustynię. Tuż za nią, za ciemną dymną zasłoną rozciągały się wzgórza, które jak okiem sięgnąć, porastał gęsty las. Twarz Duni zbladła jak ściana.
– Och nie – wyszeptała dziewczynka.
Smukła kolumna kruków bezszelestnie znikała w ciemnościach dżungli po drugiej stronie rzeki. Ptaki uprowadziły jej braciszka do Nieprzebytego Boru.Rozdział 2 Nieprzebyty Bór
Jak daleko Dunia sięgała pamięcią, na każdej oglądanej przez nią mapie okolic Portland w samym środku widniała wielka ciemnozielona plama, rozrastająca się niczym mech na północy – od wschodu do zachodu – i oznaczona tajemniczymi literami „NB”. Dziewczynce nigdy nie przyszło do głowy, żeby zapytać o to miejsce, aż do pewnego wieczoru. Maksia nie było jeszcze wtedy na świecie, a ona siedziała z rodzicami w salonie. Tata przyniósł właśnie do domu nowy atlas. Leżeli nad nim we troje, przewracając kartki, palcami przemierzając granice i odczytując na głos egzotyczne nazwy różnych odległych miejsc. Gdy natknęli się na mapę Oregonu, Prudencja wskazała palcem niewielką łatkę oznaczającą Portland i zadała pytanie, które intrygowało ją od dawna: „Co to jest NB?”.
– Nic takiego, kochanie – odpowiedział jej wówczas tata, po czym otworzył atlas na mapie Rosji, którą oglądali wcześniej. Palcem narysował na mapie koło, zakreślając północno-wschodnią część kraju, oznaczoną napisem „SYBERIA”. Nie było tam nazw miast ani splotów żółtych nitek symbolizujących drogi i autostrady. Nie było tam niczego poza ogromną plamą zieleni w różnych odcieniach, poprzetykaną gdzieniegdzie krętymi kreskami błękitu łączącymi ze sobą niezliczone jeziora, którymi była upstrzona ta kraina. – Są na ziemi takie miejsca, gdzie ludzie się po prostu nie osiedlają – wyjaśnił. – Może jest im tam za zimno albo za dużo rośnie tam drzew, albo góry są za strome, żeby się po nich wspinać. Mniejsza o przyczyny, po prostu nikomu nie przyszło do głowy, żeby zbudować tam drogę, a bez dróg nie ma domów, no a jak nie ma domów, to miast też nie ma.
Tata przekartkował atlas z powrotem aż do mapy Portland i postukał palcem w miejsce, gdzie widniała nazwa „NB”.
– To znaczy „Nieprzebyty Bór” – powiedział. – I tym właśnie jest.
– A dlaczego nikt tam nie mieszka? – spytała Dunia.
– Z tego samego powodu, co w tamtej części Rosji. Kiedy przybyli pierwsi osadnicy i zaczęli zakładać Portland, nikt nie chciał zbudować domu w takiej okolicy: las był tam za gęsty, a góry za wysokie. A że nie było tam domów, to nikt nie pomyślał o budowie drogi. A bez drogi i bez domów każde miejsce jest właśnie takie: bezludne i opustoszałe. Z czasem ten rejon stawał się coraz bardziej dziki i coraz bardziej niegościnny. I dlatego nazwano go Nieprzebytym Borem. I dlatego też wszyscy uważają, żeby się do niego nie zbliżać.
Tata przesunął lekko dłonią po mapie i podniósł rękę, przytrzymując bródkę dziewczynki kciukiem i palcem wskazującym. Zbliżając twarz do jej buzi, dodał:
– I ty również, córeczko, nigdy, przenigdy tam nie chodź. – Zabawnie poruszał jej głową, jakby mu przytakiwała. Uśmiechnął się. – Słyszysz mnie?
Dunia zrobiła głupią minę i uwolniła się z uścisku.
– Pewnie, że słyszę. – Oboje znów spojrzeli na atlas, a dziewczynka przytuliła twarz do ojca.
– Mówiłem poważnie – powiedział tata i Prudencja poczuła, jak mięśnie ojca napięły się pod jej policzkiem.
Właśnie w ten sposób się dowiedziała, że nie powinna się zbliżać do Boru, i już nigdy – poza jednym jedynym razem – nie pytała rodziców o to miejsce. Nie mogła jednak o nim zapomnieć. Centrum miasta rosło, wysokie budynki pięły się w górę, na przedmieściach rozrastały się ceglaste tunele połączeń wokół autostrady, więc Dunia nie mogła zrozumieć, jak to się dzieje, że tak wielka przestrzeń pozostaje nietknięta, nienaruszona, choć leży tuż przy granicy miasta. Co więcej, nikt z dorosłych nigdy nie wspominał o tym miejscu. Jakby było nieobecne zarówno na powierzchni ziemi, jak i w ludzkiej świadomości.
Jedynym otoczeniem, w którym Nieprzebyty Bór wyłaniał się czasem z otchłani zapomnienia, była szkoła, do której chodziła Prudencja. Wśród dzieci krążyła opowieść, powtarzana przez uczniów starszych klas młodszym kolegom, o pewnym człowieku – podobno czyimś wujku – który przez przypadek zapuścił się w głąb Boru i przepadł na wiele lat. Rodzina zdążyła już o nim zapomnieć i zaczęła żyć własnymi sprawami, kiedy nagle pewnego dnia o brzasku mężczyzna wyłonił się z Boru i stanął na progu swego domu. Najwyraźniej po tych straconych latach nie pozostały mu żadne wspomnienia, ponieważ stwierdził jedynie, że zabłądził w lesie i jest okropnie głodny.
Dunia, uczennica szóstej klasy, nie bardzo wierzyła w tę historię, dlatego że tożsamość jej bohatera w zaskakujący sposób ciągle się zmieniała, w zależności od tego, kto snuł tę opowieść. Raz był to czyjś tata, innym razem – daleki kuzyn. No i niektóre szczegóły też się zmieniały w różnych wersjach. Kiedyś ich szkołę odwiedził pewien licealista, który oczarował klasowych kolegów Prudencji opowiadaniem o mężczyźnie (tym razem był to starszy brat owego chłopaka), który powrócił z niesamowitej podróży po Nieprzebytym Borze nieprawdopodobnie postarzały, z długą białą brodą sięgającą czubków zniszczonych wędrówką butów.
Bez względu na to, czy owe historie były prawdopodobne, czy nie, Dunia jednego była pewna: większość dzieciaków z jej klasy miała już za sobą rozmowę z rodzicami, taką samą, jaką przeprowadził z nią ojciec. Tajemniczy las przenikał bowiem skrycie do ich zabaw. Teren, który był niegdyś morzem trującej lawy oblewającym kwadratowe boisko, symbolizował obecnie Nieprzebyty Bór. Biada temu, kto nie odebrał zagrywki i musiał gonić czerwoną gumową piłkę, która uciekała w dziką gęstwinę! Kiedy bawili się w berka, klepnięty nie był już berkiem, lecz zmieniał się w warczącego i ujadającego kojota z Nieprzebytego Boru, polującego na uciekających przed nim kolegów.
To właśnie widmo kojota skłoniło Prudencję, żeby raz jeszcze spytać rodziców o Bór. Pewnej nocy dziewczynka obudziła się na dźwięk psiego ujadania i przerażona usiadła na łóżku. Maksio – który miał wtedy zaledwie cztery miesiące – też nie spał. Dunia słyszała, jak w sąsiednim pokoju rodzice uciszali i uspokajali łkającego i wrzeszczącego niemowlaka. Szczekanie dochodziło z daleka, ale i tak lęk przenikał dziewczynkę do szpiku kości. Nieprzyjemne odgłosy brzmiały jak agresywna groźba i stawały się coraz głośniejsze, ponieważ do wycia przyłączały się kolejne psy z sąsiedztwa. Dunia zauważyła, że to odległe ujadanie różniło się od odgłosów psów z okolicy: było ostrzejsze, bardziej nieprzyjemne i znacznie groźniejsze w wymowie. Wyślizgnęła się spod kołdry i poszła do sypialni rodziców. Widok był przerażający. Wprawdzie Maks ukołysany w matczynych ramionach już się trochę uspokoił, ale rodzice, dziwnie pobledli i wyraźnie przestraszeni, stali przy oknie i wpatrywali się szeroko otwartymi oczyma gdzieś w odległy horyzont widniejący po zachodniej stronie miasta.
– Co to za hałas? – spytała Prudencja, podchodząc do nich.
Za oknem widać było światła St. Johns, które rozciągały się przed nimi niczym jasno migoczące gwiazdy, by na linii rzeki rozpłynąć się w czerni. Rodzice drgnęli na dźwięk głosu córki, a tata wyjaśnił:
– Wyją jakieś stare psiska.
– Ale to, co słychać – zaczęła Dunia – to nie jest szczekanie psa.
Rodzice spojrzeli po sobie, a potem odezwała się mama:
– Córeczko, w lesie mieszkają dzikie zwierzątka. To prawdopodobnie jakieś stado kojotów usiłujące dobrać się do czyjegoś śmietnika. Nie zawracaj sobie tym głowy. – Uśmiechnęła się.
Ujadanie w końcu ucichło, uspokoiły się też okoliczne psy, a rodzice zaprowadzili dziewczynkę do łóżka i otulili kołdrą.
Nieprzebyty Bór przemówił wówczas po raz pierwszy i ostatni, ale ciekawość Prudencji wcale nie usnęła po tym wydarzeniu. Dziewczynka nic nie mogła poradzić na to, że to wspomnienie zaczęło ją dręczyć. Nie mogła zapomnieć widoku rodziców, ludzi promieniujących na co dzień siłą i spokojem, którzy byli dziwnie poruszeni odległym hałasem i wydawali się równie zaintrygowani tamtym tajemniczym miejscem, jak ona sama.
Naprawdę nietrudno wyobrazić sobie przerażenie, jakie zagościło w sercu dziewczynki patrzącej na sforę kruków, które, unosząc w dziobach jej maleńkiego braciszka, zniknęły w mroku tajemniczego lasu.
*
Popołudnie dobiegało już końca, słońce prawie w całości schowało się za ciemne wzgórza Nieprzebytego Boru, a Dunia wciąż stała nieruchomo, z otwartymi ustami, na skraju urwiska. Gdzieś w dole rozległ się stukot lokomotywy. Pociąg przetoczył się przez most na rzece, mijając nabrzeże i stalowe budynki Przemysłowej Pustyni. Zerwał się wiatr i dziewczynka zadrżała w cienkiej kurtce. Wciąż jeszcze wpatrywała się w niewielką szczelinę między drzewami, w której niedawno zniknęły kruki.
Zaczęło padać.
Prudencja czuła się tak, jakby ktoś wywiercił jej w żołądku dziurę wielkości piłki do koszykówki. Jej brat zniknął, porwany przez ptaki, które uprowadziły go w mroczną dziką gęstwinę i nie wiadomo było, co zamierzały tam z nim zrobić. A to wszystko przez nią. Światło zmieniło się z intensywnie niebieskiego w ciemnoszare. Powoli, jedna po drugiej, zapalały się uliczne lampy. Zapadał zmierzch. Dziewczynka wiedziała już, że czeka na próżno. Maksio nie wróci. Odwróciła powoli rower i poszła wzdłuż ulicy. Jak ma powiedzieć o tym rodzicom? Przecież oni się całkowicie załamią! I na pewno wymierzą jej karę. Tak, bywała już wcześniej karana, kiedy spóźniała się wieczorem do domu, ponieważ zbyt długo jeździła rowerem po okolicy, ale teraz czekała ją jakaś wyjątkowo surowa kara, z którą na pewno nigdy przedtem się nie spotkała. Zgubiła przecież Maksia, jedynego syna swoich rodziców. I własnego brata. Jeśli za zwykłe nieposłuszeństwo miała przez tydzień szlaban na telewizję, to co czeka ją teraz, gdy zgubiła małe dziecko? Dziewczynka szła jak w transie, mijając kolejne budynki, połykając łzy, mając wciąż ten sam obraz przed oczami: sforę kruków znikającą w leśnej gęstwinie.
– Weź się w garść, Dunia! – powiedziała głośno, ocierając łzy z policzków. – I zacznij myśleć.
Odetchnęła głęboko i zaczęła układać sobie w głowie różne możliwości, rozważając wszystkie za i przeciw. Pójście na policję odpada, ponieważ z pewnością uznaliby ją za wariatkę. Nie miała wprawdzie pojęcia, co zwykli robić funkcjonariusze, gdy na komisariat wpada szaleniec utrzymujący, że sfora kruków uprowadziła roczne niemowlę, miała jednak swoje podejrzenia. Przypuszczała, że wrzuciliby ją do opancerzonej furgonetki, która zawiozłaby ją do szpitala psychiatrycznego. Tam zostałaby wrzucona do jakiejś podziemnej celi, gdzie spędziłaby resztę swoich dni, wsłuchując się w jęki innych pacjentów i bezskutecznie próbując przekonać przechodzących pielęgniarzy, że nie jest wariatką i że trafiła tam przez pomyłkę. Myśl o tym, żeby wrócić do domu i powiedzieć o wszystkim rodzicom, przerażała ją jeszcze bardziej. To przecież złamałoby im serca na wieki! Tak długo czekali na przyjście na świat synka. Prudencja nie znała szczegółów, ale wiedziała, że rodzice chcieli mieć drugie dziecko znacznie wcześniej, ale im się nie udawało. No i tacy byli szczęśliwi, kiedy dowiedzieli się o Maksiu. Oboje rozkwitli, cały dom pojaśniał i poweselał. Nic z tego! Ona na pewno nie przyniesie im tej straszliwej wiadomości. Pozostawała ucieczka – i to było jedyne słuszne rozwiązanie. Mogłaby wskoczyć do jednego z tych pociągów przejeżdżających przez most kolejowy, wymknąć się stąd i podróżować z miasta do miasta, imając się różnych dziwnych zajęć albo zarabiając wróżeniem. Może natknęłaby się po drodze na malutkiego golden retrievera, który zostałby jej najwierniejszym kompanem, i razem przemierzaliby kraj jako para uciekających włóczęgów. W ten sposób nigdy nie musiałaby spojrzeć w oczy rodzicom ani myśleć o biednym, opuszczonym braciszku.
Przystanęła nagle na środku chodnika i żałośnie potrząsnęła głową.
„O czym ty myślisz? – upomniała samą siebie. – Chyba zgłupiałaś!”. Wzięła głęboki oddech i poszła dalej, prowadząc rower. Przeszył ją dreszcz, bo nagle zdała sobie sprawę, że ma tylko jedno wyjście.
Musi pójść za malcem. Musi pójść do Boru i odnaleźć brata. To było prawie niewykonalne zadanie, ale przecież nie miała wyboru. Deszcz zgęstniał, krople bębniły po ulicy, tworząc wielkie kałuże, prawie momentalnie atakowane przez flotylle martwych liści. Dziewczynka układała plan, starannie szacując ryzyko, na jakie narażała ją ta wyprawa. Chłód wieczoru ogarniał okoliczne ulice wymyte deszczem. Nieroztropnie byłoby wyruszać w podróż w wieczornych ciemnościach.
– Pójdę tam jutro – postanowiła, nieświadoma tego, że mruczy pod nosem sama do siebie. – Jutro z samego rana. Od razu. Mama i tata niczego nie zauważą. – Tylko jak to zrobić, żeby nie odkryli prawdy?
Serce jej zamarło, kiedy przed oczami stanęło jej ponownie miejsce porwania malca. Plac zabaw. Lał deszcz, więc nikogo nie było, tylko na asfalcie stał, moknąc, wózek Maksia, z całkowicie przemoczonym zmiętym kocykiem w środku.
– No właśnie! – wykrzyknęła Dunia i podbiegła do przyczepki. Uklękła na mokrym chodniku i zaczęła układać przemoczony pled. Miał wyglądać tak, jakby szczelnie okrywał małe dziecko. Odsunęła się i spojrzała na swoje dzieło.
– Ujdzie! – stwierdziła na głos. Już zabierała się do mocowania wózka z tyłu roweru, kiedy usłyszała czyjś głos:
– Cześć, Dunia!
Dziewczynka znieruchomiała i spojrzała przez ramię. Na chodniku obok placu zabaw stał jakiś nieznajomy chłopak w kurtce przeciwdeszczowej i spodniach do kompletu. Zsunął kaptur z głowy i się uśmiechnął.
– To ja, Kurt! – zawołał, machając ręką.
Kurt chodził z nią do klasy. Razem z rodzicami i dwiema siostrami mieszkał na tej samej ulicy co Prudencja, kilka domów dalej. W szkole dzieliły ich dwie ławki. Chłopak ciągle podpadał nauczycielom, ponieważ na lekcjach zajmował się rysowaniem superbohaterów zmagających się ze swymi odwiecznymi wrogami. Ta plastyczna obsesja przysporzyła mu kłopotów z rówieśnikami, dlatego że większość dzieciaków wieki temu porzuciła rysowanie superbohaterów, o ile w ogóle ich rysowała. Teraz wszyscy szkicowali loga różnych kapel na okładkach książek. Dunia była jedyną, która zamiast księżniczek i innych postaci z kreskówek rysowała ptaki i rośliny. Koledzy patrzyli na to upodobanie ze zdziwieniem, ale nie czepiali się jej. Za to Kurt, wierny sztuce minionych czasów, nieustannie obrywał.
– Cześć, Kurt – rzuciła, siląc się na luz. – Co tutaj robisz?
Chłopak znowu włożył kaptur na głowę.
– Wyszedłem na spacer. Lubię łazić w deszczu. Nie ma tłoku. – Zdjął okulary i zaczął je czyścić skrawkiem koszuli wyciągniętym spod kurtki. Nad jego okrągłą twarzą kłębiła się ciemna czupryna. Gęste czarne włosy wymykały się spod kaptura niczym stalowe sprężynki. – A czemu gadasz sama do siebie? – zapytał.
Dziewczynka zamarła.
– Co takiego?
– No mówiłaś sama do siebie. Jak tam byłaś. – Wskazał w kierunku urwiska. Założył z powrotem okulary. – Chyba cię śledziłem, tak sądzę. Chciałem odezwać się wcześniej, ale byłaś taka… nieprzytomna.
– Nie byłam! – Prudencji nie udało się wymyślić lepszej riposty.
– Mówiłaś coś do siebie, chodziłaś dokoła, a potem się zatrzymywałaś i potrząsałaś głową. W ogóle zachowywałaś się dziwnie – powiedział chłopak. – Po co tak długo stałaś nad urwiskiem? Żeby popatrzeć sobie w dal?
Dunia spoważniała. Podeszła z rowerem do kolegi i wycelowała palcem w jego twarz.
– Posłuchaj mnie, Kurt – wycedziła, nadając swemu głosowi kategoryczny ton. – Trochę mi się wszystko skomplikowało, więc bądź tak dobry i nie zawracaj mi teraz głowy, zgoda?
Na szczęście chłopak bez marudzenia uległ jej stanowczości.
– No dobra, dobra! Po prostu byłem ciekawy.
– To nie bądź – odparła gniewnie Prudencja. – I zapomnij o tym, co widziałeś, okej?
Dziewczynka przestawiła rower przodem w kierunku domu. Kiedy sadowiła się już na siodełku i wsuwała stopy w koszyczki pedałów, odwróciła się raz jeszcze do Kurta.
– I wcale nie zwariowałam – rzuciła na pożegnanie, po czym odjechała.
Jakim sposobem pięć kruków zdołało unieść niemowlę ważące dziewięć kilogramów, tego Prudencja zupełnie nie mogła pojąć, lecz brak odpowiedzi na to pytanie był akurat dla dziewczynki najmniejszym zmartwieniem. Gdyby miała spisać listę swoich największych zmartwień w chwili, kiedy siedząc na parkowej ławce, wybałuszonymi ze zdumienia oczyma śledziła postać swojego młodszego brata Maksia unoszonego w przestworza w szponach pięciu kruków, pytanie o to, jak im się to udało, znalazłoby się na szarym końcu listy. Na pierwszym miejscu widniałoby bowiem takie oto zmartwienie: jakieś ptaszyska porwały jej małego braciszka, którym miała się opiekować! A zaraz po nim – prawdopodobnie takie pytanie: co one chcą z nim zrobić?!
A przecież dzień zapowiadał się tak miło.
Wprawdzie rankiem, kiedy Dunia (bo tak nazywali Prudencję rodzice) się obudziła, wszystko wokół było szarobure, ale czy wrześniowe poranki w Portland bywają inne? Dziewczynka podciągnęła rolety w swoim pokoju i przez chwilę stała przy oknie, przyglądając się gałęziom drzew rysującym się malowniczo na tle jasnopopielatego nieba. Była sobota i z dołu napływał zapach kawy i śniadania. Rodzice z pewnością przyjęli już swoje tradycyjne sobotnie pozy: tata siedział z nosem w gazecie, od czasu do czasu podnosząc do ust kubek z kawą, która już zupełnie wystygła, mama przez szylkretowe okulary śledziła zmiany w zasupłanym wełnianym kłębowisku o nikomu nieznanym przeznaczeniu, a niespełna roczny braciszek, wygodnie rozparty w wysokim krzesełku, sprawdzał, ile niezrozumiałych dźwięków typu „buu, buu!” jest w stanie wyprodukować.
Kiedy Prudencja zeszła na dół i znalazła się w kuchni, stwierdziła, że jej przewidywania były nad wyraz słuszne. Tata mruknął do niej na powitanie coś w rodzaju „dzień dobry”, oczy mamy uśmiechnęły się nad okularami, a brat wrzasnął: „duu!”. Dziewczynka wsypała płatki do miski.
– Smażę ci bekon, kochanie – poinformowała ją mama, kierując wzrok z powrotem na wełnianą amebę spoczywającą w jej dłoniach. Co miało z niej powstać? Sweterek czy ocieplacz na dzbanek? Może stryczek?
– Mamo – powiedziała Dunia, zalewając płatki ryżowym mlekiem – mówiłam ci przecież już sto razy, że jestem wegetarianką. Ergo nie jadam bekonu. – Dziewczynka znalazła wyraz „ergo” w jakiejś powieści i tego dnia mogła go w końcu użyć po raz pierwszy. Nie miała całkowitej pewności, czy zastosowała go w dobrym kontekście, ale i tak była z siebie dumna. Usiadła przy kuchennym stole i mrugnęła do brata. Tata podniósł na moment oczy znad gazety, żeby uśmiechnąć się do córki.
– Co masz dziś na wokandzie? – zapytał. – Pamiętaj, że zajmujesz się Maksiem.
– Czy ja wiem… – zaczęła Prudencja. – Pewnie skoczymy gdzieś… Napadniemy ze dwie babcie, może obrobimy sklep ze sprzętem, opchniemy fanty. No przecież nie będziemy włóczyć się po bazarach.
Tata parsknął śmiechem.
– Tylko nie zapomnij oddać książek do biblioteki. Leżą w koszyku obok drzwi – powiedziała mama, postukując drutami. – Powinniśmy wrócić na obiad, ale sama wiesz, że różnie to bywa.
– Jasne – rzuciła Dunia.
Maksio wtrącił się do rozmowy:
– Duu! – zawołał i kichnął, wymachując zawzięcie łyżeczką.
– Wygląda na to, że twój brat gdzieś się przeziębił – zauważył tata. – Cokolwiek będziecie robić, sprawdzaj, czy jest dobrze opatulony.
(Kruki unosiły małego coraz wyżej ku niebu, a dziewczynka przypomniała sobie, że ma jeszcze jedno zmartwienie: „Przecież on jest najprawdopodobniej przeziębiony!”).
Tak wyglądał tamten poranek. Naprawdę zupełnie zwyczajnie. Dunia dokończyła płatki, przejrzała jakiś komiks, podrzuciła kilka haseł tacie, który błagał o pomoc przy krzyżówce, i zamontowała czerwoną przyczepkę do swojego roweru bez przerzutek. Niebo zasnuwała równa warstwa szarości, ale raczej nie zanosiło się na deszcz, więc Prudencja wcisnęła Maksia w sztruksową bluzę, owinęła go pikowanym pledem i przełożyła całe to paplające zawiniątko do czterokołowego wózka przyczepki. Potem oswobodziła z troskliwych objęć ciepłej bawełny jedną rączkę brata, żeby wetknąć w nią jego ulubioną zabawkę – drewnianego węża. Chłopiec potrząsnął nim z zachwytem.
Dziewczynka wsunęła stopy w czarnych balerinkach w pedały i ruszyła. Wagonik hałasował na wybojach, a Maksio wrzeszczał uszczęśliwiony przy każdym podskoku. Przedzierali się przez zaciszną dzielnicę drewnianych domków. Przyczepka balansowała na krawędzi ryzyka za każdym razem, gdy Prudencja pokonywała krawężnik i omijała kałużę. Spod kół roweru przecinających mokry chodnik wydobywało się pełne satysfakcji „szszszszszszsz!”.
Ranek mijał powoli, ustępując miejsca ciepłej południowej porze. Po dłuższej przejażdżce pozbawionej konkretnego celu (nie licząc odwiedzin u pary levisów w trochę dziwnym kolorze, które zza szyby wystawowej domagały się powrotu Duni i kolejnych oględzin, ani najnowszej dostawy płyt do sklepu muzycznego, które wymagały uważnego przejrzenia, ani też kilku wegetariańskich tortilli, które malowniczo rozdziubali na talerzu w barze) dziewczynka zatrzymała się przy kawiarni na głównej ulicy. Znudzona, zaczęła powoli sączyć spienione mleko, zerkając przez okno wystawowe na pracowników, którzy z lekkim obrzydzeniem na twarzach wieszali właśnie na ścianie kawiarni wypchany łeb łosia z lumpeksu. Tymczasem Maks ucinał sobie drzemkę w przyczepce. Przez ulicę Lombard przetaczał się gwarny tłum, gdyż był to początek godzin szczytu, które wyganiały na chodniki wszystkich sąsiadów. Kilkoro przechodniów zakląskało językiem na widok uśpionego w wózku niemowlęcia. Dunię irytowały ironiczne uśmieszki, które zakwitały na twarzach mijających ją ludzi na widok opiekuńczej starszej siostry. Dziewczynka zaczęła coś bezmyślnie gryzmolić w szkicowniku. Narysowała obrośniętą bluszczem rynnę budynku kawiarni i spokojną, uśpioną buzię Maksia, ze szczególną starannością zaznaczając gila wychodzącego z lewej dziurki nosa malca. Popołudnie powoli zamierało. Chłopiec obudził się nagle, wyrywając siostrę z odrętwienia.
– Słusznie – stwierdziła dziewczynka, biorąc brata na kolana. Malec tarł piąstkami zaspane oczy. – Czas się ruszyć. Biblioteka?
Maksio odpowiedział jakimś niezrozumiałym odgłosem.
– To znaczy biblioteka – oznajmiła Prudencja.
Przy wejściu do oddziału Biblioteki Świętego Jana dziewczynka wjechała swoim pojazdem wprost do stojaka na rowery i zeszła z siodełka.
– Nigdzie się stąd nie ruszaj – przykazała Maksiowi, wyjmując z wózka skromny stosik książek.
Dunia wbiegła do holu i zatrzymała się przed okienkiem zwrotów, tasując trzymane w rękach tomy. Kiedy dotarła do „Atlasu ptaków Sibleya”, znieruchomiała na moment i westchnęła. Miała go w domu od trzech miesięcy, dzielnie ignorowała monity i pogróżki pracowników biblioteki, aż wreszcie zdecydowała się tę książkę oddać. Teraz przejrzała strony atlasu z rozpaczliwym żalem w sercu. Ileż to godzin spędziła, przerysowując piękne wizerunki ptaków do szkicownika, powtarzając szeptem jak litanię ich fantastyczne, egzotycznie brzmiące nazwy: piranga żółtorzytna, lelek krzykliwy czy kominiarczyk szarobrzuchy. Te nazwy przywoływały wizje dumnych krain, dalekich stron, cichych świtów wstających nad preriami i zamglonych wierzchołków wysokich drzew. Prudencja powędrowała spojrzeniem od książki ku czeluściom okienka zwrotów i z powrotem. Zamrugała, mruknęła: „No cóż…”, i ukryła książkę pod kurtką. Jeszcze przez tydzień będzie stawiała czoła pogróżkom bibliotekarki.
A na zewnątrz jakaś starsza pani stanęła przy wózku, zmarszczyła brwi i zaczęła się gniewnie rozglądać za właścicielem pojazdu. Maks w tym czasie beztrosko przeżuwał łeb swojego drewnianego węża. Dziewczynka przewróciła oczami, wzięła głęboki oddech i z hukiem otworzyła drzwi biblioteki. Kiedy kobieta zobaczyła Prudencję, uniosła wskazujący palec i zaczęła nim wygrażać, zacinając się lekko:
– Prze… praszam, panienko! To niebezpiecznie! Tak zostawiać dziecko! Samo! Czy jego rodzice wiedzą, jak się nim zajmujesz?
– Że niby nim? – spytała Dunia, wsiadając na rower. – Ten biedak nie ma rodziców. Znalazłam go w kupie niepotrzebnych książek. – Uśmiechnęła się szeroko i zjechała z krawężnika na ulicę.
Gdy rodzeństwo dotarło na plac zabaw, było tam zupełnie pusto. Dziewczynka odwinęła Maksia z kocyka i postawiła przy przyczepce, którą odłączyła od roweru. Chłopiec właśnie nauczył się chodzić, więc natychmiast wykorzystał tę okazję, żeby trochę potrenować. Z uśmiechem na rozgadanej buzi zaczął uważnie dreptać przy wózku, pchając go po asfaltowym boisku.
– No dawaj, mały – zachęciła brata Prudencja, a następnie wyciągnęła spod kurtki „Atlas ptaków Sibleya” i otworzyła go na stronie o zagiętym rogu, poświęconej szpakownikom. Cienie drzew się wydłużyły. Późne popołudnie zmieniało się we wczesny wieczór.
Właśnie wtedy Dunia zauważyła kruki.
Na początku było ich tylko kilka. Rysowały regularne koła wysoko, pod samym niebem. Coś sprawiło, że dziewczynka zwróciła uwagę na ptaki i poczuła, jakby wdarły się na jej terytorium. Coś sprawiło, że nie mogła oderwać od nich oczu. Corvus corax. Akurat czytała o nich poprzedniego wieczoru. Nawet z daleka czuła respekt wobec ich rozmiarów i mocy, z jaką uderzały skrzydłami. Nadleciało jeszcze kilka ptaków, chmara kołująca nad placem zabaw stawała się dość liczna. „Stado? – zamyśliła się Prudencja. – A może klucz?”. Przerzuciła kartki aż na sam koniec atlasu, gdzie znajdował się znakomicie opracowany indeks terminów, jakich można używać dla określania ptasich grup. Czaple stado, gromada wróbli i… krucza sfora. Dziewczynka zadrżała. Gdy znowu podniosła wzrok, zobaczyła, że sfora kruków się powiększyła. Już całe tuziny ptaszysk dźgały smolistymi dziobami wieczorne powietrze. Dunia rozejrzała się w poszukiwaniu braciszka. Chłopiec oddalił się już o kilka metrów, drepcząc beztrosko ku wierzchołkom cieni. Dziewczynka poczuła się nieswojo.
– Hej, Maksiu! – zawołała – Dokąd idziesz?
Nagle zerwał się wiatr. Prudencja popatrzyła w niebo i przeraziła się, widząc, że krucza sfora powiększyła się chyba dwudziestokrotnie. W masie skrzydlatej czerni nie sposób było rozróżnić ciał pojedynczych ptaków. Stado stało się jedną skręcającą się w konwulsjach chmurą, która przyćmiewała słabe słońce późnego popołudnia. Chmura opadała i wznosiła się w powietrzu, a krakanie i uderzenia skrzydeł brzmiały ogłuszająco. Dunia niespokojnie obejrzała się za siebie, zastanawiając się, czy ktoś oprócz niej jest świadkiem tego niesamowitego spektaklu. Niestety, była zupełnie sama.
I wtedy ptaszyska zapikowały w dół.
Ich krakanie scaliło się w jeden zgodny wrzask, gdy kruczy obłok popędził z szaleńczą prędkością w stronę chłopczyka. Maksio pisnął z przerażenia, kiedy pierwsze ptaszysko chwyciło w szpony kaptur jego kurtki. Drugi kruk uczepił się rękawa, kolejny złapał malca za ramię. Potem zniżyły się czwarty i piąty ptak, aż sylwetka chłopca zupełnie zniknęła przysłonięta ruchliwą czernią pierzastej sfory. Po chwili Maks, lekki niczym piórko, oderwał się od ziemi i poszybował w powietrze.
Prudencja, sparaliżowana przerażeniem, nie wierzyła własnym oczom. „Jak one mogły zrobić coś takiego?” – pomyślała. Nogi miała ciężkie jak z betonu, a usta puste, niezdolne do wydania jakiegokolwiek dźwięku. Całe jej dotychczasowe spokojne, przewidywalne życie przestało istnieć za sprawą tej jednej strasznej chwili. Wszystko, w co wierzyła, osunęło się w bezdenną przepaść. Nic z tego, czego nauczyli ją rodzice, nic z tego, czego nauczyła się w szkole, nie mogło jej przygotować na to, co się właśnie wydarzyło. A właściwie na to, co miało się wydarzyć…
*
– PUSZCZAJCIE MOJEGO BRATA!
Gdy Prudencji wróciła przytomność umysłu, spostrzegła, że stoi na ławce i wygraża krukom pięściami, niczym śmieszny, bezradny ludzik z komiksu, miotający przekleństwa w stronę groźnego przestępcy, który właśnie ukradł mu portfel. Kruki odlatywały bardzo szybko, wznosiły się już nad najwyższymi konarami topoli. Maksia prawie nie było widać wśród czarnej skrzydlatej zgrai. Dunia zeskoczyła z ławki i podniosła ze ścieżki duży kamień. Wycelowała i cisnęła nim z całej siły, ale jęknęła, gdy kamień zaczął spadać dużo za wcześnie, by osiągnąć cel. Ptaszyska nawet nie zwróciły uwagi na jej ruch. Unosiły się teraz wysoko ponad najwyższymi z okolicznych drzew. Najszybsze z kruków rozpływały się już w oddali pośród nisko zawieszonych chmur. Mroczny kształt układał się w leniwy wzór, który rozpadł się na dwie części zmierzające w przeciwnych kierunkach. Ciemna ptasia kurtyna rozsunęła się nagle i Prudencja spostrzegła w oddali beżową postać. Sztruksowa kurtka Maksia, dziwacznie rozciągnięta przez krucze szpony, wyglądała jak ubranie szmacianej lalki. Dziewczynka widziała ptasie pazury wplątane w gęstą czuprynę chłopca. Sfora najwyraźniej rozdzieliła się na dwie bandy. Jedna z nich otaczała kruki dźwigające zdobycz, druga część oddalała się slalomem wzdłuż wierzchołków drzew. Niespodziewanie kurtka Maksia wyślizgnęła się dwóm krukom ze szponów. Pozostałe ptaki nie zdołały utrzymać ciężaru malca i Prudencja wrzasnęła, widząc, jak jej brat wysuwa się z ptasich pazurów. Zanim jednak zdążył zbliżyć się niebezpiecznie do ziemi, błyskawicznie pojawiła się druga banda i zręcznie go przejęła, umieszczając na powrót w kraczącej ptasiej chmurze. Obie grupy zbiły się w jedną większą sforę, która raz jeszcze zakołowała w powietrzu, a potem znienacka pomknęła jak strzała na zachód, oddalając się od placu zabaw.
Prudencja, która przecież musiała coś zrobić, pobiegła do roweru, wskoczyła na siodełko i popędziła przed siebie. Bez wózka przyczepionego do bagażnika szybko osiągnęła przyzwoitą prędkość i wypadła prosto na ulicę. Gdy przemykała pędem przez skrzyżowanie naprzeciw biblioteki, dwa auta zatańczyły na jezdni i zatrzymały się z piskiem opon tuż przed jej rowerem, a ktoś z boku wrzasnął: „Uważaj!”, ale dziewczynka nawet na moment nie oderwała wzroku od rozpływającej się w oddali sfory kruków.
Stopy Duni, kręcące z całej siły pedałami, zlewały się w granatową smugę, gdy ignorując znak stopu, niemalże przeleciała przez skrzyżowanie Richmond i Ivanhoe, wywołując pełne oburzenia okrzyki pieszych. Skręciła na południe i popędziła przed siebie ulicą Willamette. Kruki nie natykały się podczas lotu na domy, trawniki, ulice i czerwone światła, lecz pokonywały swoją drogę szybko i bez przeszkód, więc dziewczynka zmusiła ciało do jeszcze szybszej pracy, aby nadążyć za porywaczami. A ptaszyska, była tego pewna, droczyły się z nią, cofając się w locie i zniżając, żeby ominąć dachy domów, zatoczyć w powietrzu wielki łuk, a potem znów polecieć na zachód. W takich chwilach Prudencji udawało się dostrzec sylwetkę uprowadzonego braciszka, który kołysał się w szponach porywaczy, by za chwilę znów zniknąć siostrze z oczu za zasłoną czarnych piór.
– Jadę po ciebie, Maksiu! – wrzeszczała Dunia. Po jej policzkach płynęły łzy, ale nie miała pojęcia, czy rzeczywiście płacze czy może to tylko chłodne powietrze skraplało się na jej twarzy podczas tej szaleńczej jazdy. Serce biło jej jak oszalałe, ale nerwy trzymała na wodzy. Wciąż jeszcze nie mogła uwierzyć, że to wszystko działo się naprawdę. Myślała tylko o tym, że musi odzyskać brata. Przysięgała sobie, że już nigdy, przenigdy nie spuści go z oczu.
Powietrze aż zadrżało od dźwięków klaksonów, kiedy przedzierała się zygzakiem przez bardzo ruchliwą ulicę. Śmieciarka, która właśnie usiłowała zawrócić na samym środku Willamette, skutecznie zablokowała ruch, więc dziewczynka musiała pokonać krawężnik i wtargnąć na chodnik. Garstka przechodniów uskoczyła z krzykiem.
– Przepraszam! – zawołała za nimi.
Tymczasem kruki skręciły pod ostrym kątem, a potem zawróciły. Dunia gwałtownie zahamowała, a ptaki niemal jednym ruchem zgodnie zniżyły lot i ruszyły prosto na nią. Krzycząc, schyliła się, kiedy przelatywały tuż nad jej głową, niemal przeczesując piórami jej włosy. Gdy zbliżały się do niej, usłyszała odległe gaworzenie i okrzyk: „Duuu!”, ale już po chwili Maksio przepadł wraz z ptaszyskami, które znów skierowały się na zachód. Dziewczynka nacisnęła na pedały i rozpędziła rower, żeby poderwać go do góry. Amortyzując wyskok siłą ramion, z wykrzywioną z wysiłku twarzą, z powrotem wtargnęła na czarny asfalt ulicy. Wykorzystując okazję, skręciła ostro w boczną uliczkę prowadzącą przez osiedle nowych, czyściutkich domów bliźniaczych. Droga szła lekko w dół. Rower aż drżał i brzęczał od coraz większej prędkości.
Nagle uliczka się skończyła i Dunia zobaczyła przed sobą urwisko.
Wschodni brzeg rzeki Willamette stanowił naturalną granicę między ciasno utkaną dzielnicą St. Johns a nabrzeżem, czyli ciągnącym się przez trzy mile klifem, zwanym po prostu urwiskiem. Dziewczynka wrzasnęła i zahamowała tak gwałtownie, że niewiele brakowało, a przekoziołkowałaby przez kierownicę i spadła w dół. Tymczasem kruki poszybowały nad przepaścią i pofrunęły ku niebu niczym ruchliwa czarna trąba powietrzna otoczona dymem z kominów dzielnicy przemysłowej, bezludnej krainy ciągnącej się po drugiej stronie rzeki, przed wielu laty zamienionej przez miejscowych potentatów w śmierdzącą Przemysłową Pustynię. Tuż za nią, za ciemną dymną zasłoną rozciągały się wzgórza, które jak okiem sięgnąć, porastał gęsty las. Twarz Duni zbladła jak ściana.
– Och nie – wyszeptała dziewczynka.
Smukła kolumna kruków bezszelestnie znikała w ciemnościach dżungli po drugiej stronie rzeki. Ptaki uprowadziły jej braciszka do Nieprzebytego Boru.Rozdział 2 Nieprzebyty Bór
Jak daleko Dunia sięgała pamięcią, na każdej oglądanej przez nią mapie okolic Portland w samym środku widniała wielka ciemnozielona plama, rozrastająca się niczym mech na północy – od wschodu do zachodu – i oznaczona tajemniczymi literami „NB”. Dziewczynce nigdy nie przyszło do głowy, żeby zapytać o to miejsce, aż do pewnego wieczoru. Maksia nie było jeszcze wtedy na świecie, a ona siedziała z rodzicami w salonie. Tata przyniósł właśnie do domu nowy atlas. Leżeli nad nim we troje, przewracając kartki, palcami przemierzając granice i odczytując na głos egzotyczne nazwy różnych odległych miejsc. Gdy natknęli się na mapę Oregonu, Prudencja wskazała palcem niewielką łatkę oznaczającą Portland i zadała pytanie, które intrygowało ją od dawna: „Co to jest NB?”.
– Nic takiego, kochanie – odpowiedział jej wówczas tata, po czym otworzył atlas na mapie Rosji, którą oglądali wcześniej. Palcem narysował na mapie koło, zakreślając północno-wschodnią część kraju, oznaczoną napisem „SYBERIA”. Nie było tam nazw miast ani splotów żółtych nitek symbolizujących drogi i autostrady. Nie było tam niczego poza ogromną plamą zieleni w różnych odcieniach, poprzetykaną gdzieniegdzie krętymi kreskami błękitu łączącymi ze sobą niezliczone jeziora, którymi była upstrzona ta kraina. – Są na ziemi takie miejsca, gdzie ludzie się po prostu nie osiedlają – wyjaśnił. – Może jest im tam za zimno albo za dużo rośnie tam drzew, albo góry są za strome, żeby się po nich wspinać. Mniejsza o przyczyny, po prostu nikomu nie przyszło do głowy, żeby zbudować tam drogę, a bez dróg nie ma domów, no a jak nie ma domów, to miast też nie ma.
Tata przekartkował atlas z powrotem aż do mapy Portland i postukał palcem w miejsce, gdzie widniała nazwa „NB”.
– To znaczy „Nieprzebyty Bór” – powiedział. – I tym właśnie jest.
– A dlaczego nikt tam nie mieszka? – spytała Dunia.
– Z tego samego powodu, co w tamtej części Rosji. Kiedy przybyli pierwsi osadnicy i zaczęli zakładać Portland, nikt nie chciał zbudować domu w takiej okolicy: las był tam za gęsty, a góry za wysokie. A że nie było tam domów, to nikt nie pomyślał o budowie drogi. A bez drogi i bez domów każde miejsce jest właśnie takie: bezludne i opustoszałe. Z czasem ten rejon stawał się coraz bardziej dziki i coraz bardziej niegościnny. I dlatego nazwano go Nieprzebytym Borem. I dlatego też wszyscy uważają, żeby się do niego nie zbliżać.
Tata przesunął lekko dłonią po mapie i podniósł rękę, przytrzymując bródkę dziewczynki kciukiem i palcem wskazującym. Zbliżając twarz do jej buzi, dodał:
– I ty również, córeczko, nigdy, przenigdy tam nie chodź. – Zabawnie poruszał jej głową, jakby mu przytakiwała. Uśmiechnął się. – Słyszysz mnie?
Dunia zrobiła głupią minę i uwolniła się z uścisku.
– Pewnie, że słyszę. – Oboje znów spojrzeli na atlas, a dziewczynka przytuliła twarz do ojca.
– Mówiłem poważnie – powiedział tata i Prudencja poczuła, jak mięśnie ojca napięły się pod jej policzkiem.
Właśnie w ten sposób się dowiedziała, że nie powinna się zbliżać do Boru, i już nigdy – poza jednym jedynym razem – nie pytała rodziców o to miejsce. Nie mogła jednak o nim zapomnieć. Centrum miasta rosło, wysokie budynki pięły się w górę, na przedmieściach rozrastały się ceglaste tunele połączeń wokół autostrady, więc Dunia nie mogła zrozumieć, jak to się dzieje, że tak wielka przestrzeń pozostaje nietknięta, nienaruszona, choć leży tuż przy granicy miasta. Co więcej, nikt z dorosłych nigdy nie wspominał o tym miejscu. Jakby było nieobecne zarówno na powierzchni ziemi, jak i w ludzkiej świadomości.
Jedynym otoczeniem, w którym Nieprzebyty Bór wyłaniał się czasem z otchłani zapomnienia, była szkoła, do której chodziła Prudencja. Wśród dzieci krążyła opowieść, powtarzana przez uczniów starszych klas młodszym kolegom, o pewnym człowieku – podobno czyimś wujku – który przez przypadek zapuścił się w głąb Boru i przepadł na wiele lat. Rodzina zdążyła już o nim zapomnieć i zaczęła żyć własnymi sprawami, kiedy nagle pewnego dnia o brzasku mężczyzna wyłonił się z Boru i stanął na progu swego domu. Najwyraźniej po tych straconych latach nie pozostały mu żadne wspomnienia, ponieważ stwierdził jedynie, że zabłądził w lesie i jest okropnie głodny.
Dunia, uczennica szóstej klasy, nie bardzo wierzyła w tę historię, dlatego że tożsamość jej bohatera w zaskakujący sposób ciągle się zmieniała, w zależności od tego, kto snuł tę opowieść. Raz był to czyjś tata, innym razem – daleki kuzyn. No i niektóre szczegóły też się zmieniały w różnych wersjach. Kiedyś ich szkołę odwiedził pewien licealista, który oczarował klasowych kolegów Prudencji opowiadaniem o mężczyźnie (tym razem był to starszy brat owego chłopaka), który powrócił z niesamowitej podróży po Nieprzebytym Borze nieprawdopodobnie postarzały, z długą białą brodą sięgającą czubków zniszczonych wędrówką butów.
Bez względu na to, czy owe historie były prawdopodobne, czy nie, Dunia jednego była pewna: większość dzieciaków z jej klasy miała już za sobą rozmowę z rodzicami, taką samą, jaką przeprowadził z nią ojciec. Tajemniczy las przenikał bowiem skrycie do ich zabaw. Teren, który był niegdyś morzem trującej lawy oblewającym kwadratowe boisko, symbolizował obecnie Nieprzebyty Bór. Biada temu, kto nie odebrał zagrywki i musiał gonić czerwoną gumową piłkę, która uciekała w dziką gęstwinę! Kiedy bawili się w berka, klepnięty nie był już berkiem, lecz zmieniał się w warczącego i ujadającego kojota z Nieprzebytego Boru, polującego na uciekających przed nim kolegów.
To właśnie widmo kojota skłoniło Prudencję, żeby raz jeszcze spytać rodziców o Bór. Pewnej nocy dziewczynka obudziła się na dźwięk psiego ujadania i przerażona usiadła na łóżku. Maksio – który miał wtedy zaledwie cztery miesiące – też nie spał. Dunia słyszała, jak w sąsiednim pokoju rodzice uciszali i uspokajali łkającego i wrzeszczącego niemowlaka. Szczekanie dochodziło z daleka, ale i tak lęk przenikał dziewczynkę do szpiku kości. Nieprzyjemne odgłosy brzmiały jak agresywna groźba i stawały się coraz głośniejsze, ponieważ do wycia przyłączały się kolejne psy z sąsiedztwa. Dunia zauważyła, że to odległe ujadanie różniło się od odgłosów psów z okolicy: było ostrzejsze, bardziej nieprzyjemne i znacznie groźniejsze w wymowie. Wyślizgnęła się spod kołdry i poszła do sypialni rodziców. Widok był przerażający. Wprawdzie Maks ukołysany w matczynych ramionach już się trochę uspokoił, ale rodzice, dziwnie pobledli i wyraźnie przestraszeni, stali przy oknie i wpatrywali się szeroko otwartymi oczyma gdzieś w odległy horyzont widniejący po zachodniej stronie miasta.
– Co to za hałas? – spytała Prudencja, podchodząc do nich.
Za oknem widać było światła St. Johns, które rozciągały się przed nimi niczym jasno migoczące gwiazdy, by na linii rzeki rozpłynąć się w czerni. Rodzice drgnęli na dźwięk głosu córki, a tata wyjaśnił:
– Wyją jakieś stare psiska.
– Ale to, co słychać – zaczęła Dunia – to nie jest szczekanie psa.
Rodzice spojrzeli po sobie, a potem odezwała się mama:
– Córeczko, w lesie mieszkają dzikie zwierzątka. To prawdopodobnie jakieś stado kojotów usiłujące dobrać się do czyjegoś śmietnika. Nie zawracaj sobie tym głowy. – Uśmiechnęła się.
Ujadanie w końcu ucichło, uspokoiły się też okoliczne psy, a rodzice zaprowadzili dziewczynkę do łóżka i otulili kołdrą.
Nieprzebyty Bór przemówił wówczas po raz pierwszy i ostatni, ale ciekawość Prudencji wcale nie usnęła po tym wydarzeniu. Dziewczynka nic nie mogła poradzić na to, że to wspomnienie zaczęło ją dręczyć. Nie mogła zapomnieć widoku rodziców, ludzi promieniujących na co dzień siłą i spokojem, którzy byli dziwnie poruszeni odległym hałasem i wydawali się równie zaintrygowani tamtym tajemniczym miejscem, jak ona sama.
Naprawdę nietrudno wyobrazić sobie przerażenie, jakie zagościło w sercu dziewczynki patrzącej na sforę kruków, które, unosząc w dziobach jej maleńkiego braciszka, zniknęły w mroku tajemniczego lasu.
*
Popołudnie dobiegało już końca, słońce prawie w całości schowało się za ciemne wzgórza Nieprzebytego Boru, a Dunia wciąż stała nieruchomo, z otwartymi ustami, na skraju urwiska. Gdzieś w dole rozległ się stukot lokomotywy. Pociąg przetoczył się przez most na rzece, mijając nabrzeże i stalowe budynki Przemysłowej Pustyni. Zerwał się wiatr i dziewczynka zadrżała w cienkiej kurtce. Wciąż jeszcze wpatrywała się w niewielką szczelinę między drzewami, w której niedawno zniknęły kruki.
Zaczęło padać.
Prudencja czuła się tak, jakby ktoś wywiercił jej w żołądku dziurę wielkości piłki do koszykówki. Jej brat zniknął, porwany przez ptaki, które uprowadziły go w mroczną dziką gęstwinę i nie wiadomo było, co zamierzały tam z nim zrobić. A to wszystko przez nią. Światło zmieniło się z intensywnie niebieskiego w ciemnoszare. Powoli, jedna po drugiej, zapalały się uliczne lampy. Zapadał zmierzch. Dziewczynka wiedziała już, że czeka na próżno. Maksio nie wróci. Odwróciła powoli rower i poszła wzdłuż ulicy. Jak ma powiedzieć o tym rodzicom? Przecież oni się całkowicie załamią! I na pewno wymierzą jej karę. Tak, bywała już wcześniej karana, kiedy spóźniała się wieczorem do domu, ponieważ zbyt długo jeździła rowerem po okolicy, ale teraz czekała ją jakaś wyjątkowo surowa kara, z którą na pewno nigdy przedtem się nie spotkała. Zgubiła przecież Maksia, jedynego syna swoich rodziców. I własnego brata. Jeśli za zwykłe nieposłuszeństwo miała przez tydzień szlaban na telewizję, to co czeka ją teraz, gdy zgubiła małe dziecko? Dziewczynka szła jak w transie, mijając kolejne budynki, połykając łzy, mając wciąż ten sam obraz przed oczami: sforę kruków znikającą w leśnej gęstwinie.
– Weź się w garść, Dunia! – powiedziała głośno, ocierając łzy z policzków. – I zacznij myśleć.
Odetchnęła głęboko i zaczęła układać sobie w głowie różne możliwości, rozważając wszystkie za i przeciw. Pójście na policję odpada, ponieważ z pewnością uznaliby ją za wariatkę. Nie miała wprawdzie pojęcia, co zwykli robić funkcjonariusze, gdy na komisariat wpada szaleniec utrzymujący, że sfora kruków uprowadziła roczne niemowlę, miała jednak swoje podejrzenia. Przypuszczała, że wrzuciliby ją do opancerzonej furgonetki, która zawiozłaby ją do szpitala psychiatrycznego. Tam zostałaby wrzucona do jakiejś podziemnej celi, gdzie spędziłaby resztę swoich dni, wsłuchując się w jęki innych pacjentów i bezskutecznie próbując przekonać przechodzących pielęgniarzy, że nie jest wariatką i że trafiła tam przez pomyłkę. Myśl o tym, żeby wrócić do domu i powiedzieć o wszystkim rodzicom, przerażała ją jeszcze bardziej. To przecież złamałoby im serca na wieki! Tak długo czekali na przyjście na świat synka. Prudencja nie znała szczegółów, ale wiedziała, że rodzice chcieli mieć drugie dziecko znacznie wcześniej, ale im się nie udawało. No i tacy byli szczęśliwi, kiedy dowiedzieli się o Maksiu. Oboje rozkwitli, cały dom pojaśniał i poweselał. Nic z tego! Ona na pewno nie przyniesie im tej straszliwej wiadomości. Pozostawała ucieczka – i to było jedyne słuszne rozwiązanie. Mogłaby wskoczyć do jednego z tych pociągów przejeżdżających przez most kolejowy, wymknąć się stąd i podróżować z miasta do miasta, imając się różnych dziwnych zajęć albo zarabiając wróżeniem. Może natknęłaby się po drodze na malutkiego golden retrievera, który zostałby jej najwierniejszym kompanem, i razem przemierzaliby kraj jako para uciekających włóczęgów. W ten sposób nigdy nie musiałaby spojrzeć w oczy rodzicom ani myśleć o biednym, opuszczonym braciszku.
Przystanęła nagle na środku chodnika i żałośnie potrząsnęła głową.
„O czym ty myślisz? – upomniała samą siebie. – Chyba zgłupiałaś!”. Wzięła głęboki oddech i poszła dalej, prowadząc rower. Przeszył ją dreszcz, bo nagle zdała sobie sprawę, że ma tylko jedno wyjście.
Musi pójść za malcem. Musi pójść do Boru i odnaleźć brata. To było prawie niewykonalne zadanie, ale przecież nie miała wyboru. Deszcz zgęstniał, krople bębniły po ulicy, tworząc wielkie kałuże, prawie momentalnie atakowane przez flotylle martwych liści. Dziewczynka układała plan, starannie szacując ryzyko, na jakie narażała ją ta wyprawa. Chłód wieczoru ogarniał okoliczne ulice wymyte deszczem. Nieroztropnie byłoby wyruszać w podróż w wieczornych ciemnościach.
– Pójdę tam jutro – postanowiła, nieświadoma tego, że mruczy pod nosem sama do siebie. – Jutro z samego rana. Od razu. Mama i tata niczego nie zauważą. – Tylko jak to zrobić, żeby nie odkryli prawdy?
Serce jej zamarło, kiedy przed oczami stanęło jej ponownie miejsce porwania malca. Plac zabaw. Lał deszcz, więc nikogo nie było, tylko na asfalcie stał, moknąc, wózek Maksia, z całkowicie przemoczonym zmiętym kocykiem w środku.
– No właśnie! – wykrzyknęła Dunia i podbiegła do przyczepki. Uklękła na mokrym chodniku i zaczęła układać przemoczony pled. Miał wyglądać tak, jakby szczelnie okrywał małe dziecko. Odsunęła się i spojrzała na swoje dzieło.
– Ujdzie! – stwierdziła na głos. Już zabierała się do mocowania wózka z tyłu roweru, kiedy usłyszała czyjś głos:
– Cześć, Dunia!
Dziewczynka znieruchomiała i spojrzała przez ramię. Na chodniku obok placu zabaw stał jakiś nieznajomy chłopak w kurtce przeciwdeszczowej i spodniach do kompletu. Zsunął kaptur z głowy i się uśmiechnął.
– To ja, Kurt! – zawołał, machając ręką.
Kurt chodził z nią do klasy. Razem z rodzicami i dwiema siostrami mieszkał na tej samej ulicy co Prudencja, kilka domów dalej. W szkole dzieliły ich dwie ławki. Chłopak ciągle podpadał nauczycielom, ponieważ na lekcjach zajmował się rysowaniem superbohaterów zmagających się ze swymi odwiecznymi wrogami. Ta plastyczna obsesja przysporzyła mu kłopotów z rówieśnikami, dlatego że większość dzieciaków wieki temu porzuciła rysowanie superbohaterów, o ile w ogóle ich rysowała. Teraz wszyscy szkicowali loga różnych kapel na okładkach książek. Dunia była jedyną, która zamiast księżniczek i innych postaci z kreskówek rysowała ptaki i rośliny. Koledzy patrzyli na to upodobanie ze zdziwieniem, ale nie czepiali się jej. Za to Kurt, wierny sztuce minionych czasów, nieustannie obrywał.
– Cześć, Kurt – rzuciła, siląc się na luz. – Co tutaj robisz?
Chłopak znowu włożył kaptur na głowę.
– Wyszedłem na spacer. Lubię łazić w deszczu. Nie ma tłoku. – Zdjął okulary i zaczął je czyścić skrawkiem koszuli wyciągniętym spod kurtki. Nad jego okrągłą twarzą kłębiła się ciemna czupryna. Gęste czarne włosy wymykały się spod kaptura niczym stalowe sprężynki. – A czemu gadasz sama do siebie? – zapytał.
Dziewczynka zamarła.
– Co takiego?
– No mówiłaś sama do siebie. Jak tam byłaś. – Wskazał w kierunku urwiska. Założył z powrotem okulary. – Chyba cię śledziłem, tak sądzę. Chciałem odezwać się wcześniej, ale byłaś taka… nieprzytomna.
– Nie byłam! – Prudencji nie udało się wymyślić lepszej riposty.
– Mówiłaś coś do siebie, chodziłaś dokoła, a potem się zatrzymywałaś i potrząsałaś głową. W ogóle zachowywałaś się dziwnie – powiedział chłopak. – Po co tak długo stałaś nad urwiskiem? Żeby popatrzeć sobie w dal?
Dunia spoważniała. Podeszła z rowerem do kolegi i wycelowała palcem w jego twarz.
– Posłuchaj mnie, Kurt – wycedziła, nadając swemu głosowi kategoryczny ton. – Trochę mi się wszystko skomplikowało, więc bądź tak dobry i nie zawracaj mi teraz głowy, zgoda?
Na szczęście chłopak bez marudzenia uległ jej stanowczości.
– No dobra, dobra! Po prostu byłem ciekawy.
– To nie bądź – odparła gniewnie Prudencja. – I zapomnij o tym, co widziałeś, okej?
Dziewczynka przestawiła rower przodem w kierunku domu. Kiedy sadowiła się już na siodełku i wsuwała stopy w koszyczki pedałów, odwróciła się raz jeszcze do Kurta.
– I wcale nie zwariowałam – rzuciła na pożegnanie, po czym odjechała.
więcej..