Uroczysko. Podziemie - ebook
Uroczysko. Podziemie - ebook
W książce Uroczysko. Podziemie autorzy kontynuują odkrywanie nowych arkanów wielkiej przygody w świecie fantasy. Przygody, którą rozpoczęli w bestsellerowym Uroczysku. Colin Meloy, mistrzowsko posługując się schematem znanym z Opowieści z Narnii, pozwala przemieszczać się swoim bohaterom między światem zwykłym, a fantastycznym. Uroczysko. Podziemie to przygodowa uczta dla wszystkich, którzy chcą wierzyć, że gdzieś tam istnieje inna, magiczna rzeczywistość.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7881-259-3 |
Rozmiar pliku: | 4,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Chłopiec i jego szczur
Pada śnieg.
Śnieg tak biały jak łabędzi puch, tak biały jak kwiat trójlistu. Biel śniegu jest niemalże oślepiająca na tle ciemnozielonobrunatnego pobliskiego lasu; kładzie się puszystymi smugami między cicho uśpioną plątaniną bluszczu i krzewów jeżyn. Układa się w zaspy wokół pni wysokich jodeł i wyścieła wąziutkie rowki w zagłębieniach dookoła rozłożystych korzeni cedrów.
W gęsty las wrzyna się droga. Nieskazitelny całun śniegu pokrywa także i ją.
Jeśli nie wiesz, że pod śniegiem kryje się dukt, jeśli nie wiesz, że ten śnieg skrywa stulecia kroków, uderzeń kopyt i całe kilometry wiekowego bruku, możesz nawet pomyśleć, że jest to leśny ugór, jakimś cudem nietknięty bujną roślinnością boru. Na drodze nie ma kolein, nie ma śladów kół czy opon. Delikatnej śnieżnej bieli nie kala żaden trop. Dukt pod szczelną warstwą śniegu staje się zwykłą połacią wielkiego i nieskończonego lasu.
Posłuchaj.
Wokół panuje cisza.
Posłuchaj.
Nagle tę martwą ciszę przerywa odległy stukot. To dźwięk obracających się kół wozu; towarzyszy mu parskanie koni, zmuszonych do tytanicznego wysiłku. Kopyta zwierząt łomoczą jak oszalałe o ziemię, choć śnieg wygłusza ich rytm.
Spójrz: zza zakrętu wypada powóz, dwa z czterech kół uniosły się ponad ziemię na wirażu. Powóz ciągną dwa spienione kare perszerony. Kłęby pary niczym dym z komina unoszą się nad ich chrapami. Ponad końmi widać woźnicę – potężnego draba w czarnym wełnianym płaszczu i podniszczonym cylindrze na głowie. Mężczyzna pogania gderliwie konie, wołając raz po raz: „WIO!” i „DALEJ!”. Nie szczędzi im bata. Na jego twarzy maluje się głęboka konsternacja. Strzela z bicza, a pomiędzy uderzeniami wpatruje się niespokojnym wzrokiem w otaczający go las.
Spójrz uważniej: woźnica nie jest sam. W czarnym powozie siedzi kobieta. Ma na sobie piękną jedwabną suknię, a jej twarz przesłania lśniący różowy woal. Na jej palcach migoczą pierścienie wysadzane klejnotami. W dłoniach trzyma delikatny papierowy wachlarz, który rozkłada i składa ze zdenerwowania. Ona też wpatruje się w ścianę drzew po obu stronach, jakby szukała kogoś lub czegoś pośród pni. Naprzeciw niej stoi szkatuła zdobiona złotem i srebrem. Dwie klamry zamykające skrzynię spina kłódka, a klucz do niej wisi na piersiach damy na cienkim złotym łańcuszku.
Rozdrażniona kobieta stuka wachlarzem w sufit powozu.
Woźnica słyszy stukanie i znów pogania konie, okładając je batem po rozdętych bokach. Nagły ruch na drodze przykuwa jego uwagę. Mężczyzna mruży oczy przed oślepiającą bielą padającego śniegu.
Pośrodku drogi stoi chłopiec.
Nie jest to zwykły chłopiec. Ma na sobie elegancko szamerowany mundur, niczym oficer piechoty z czasów wojny krymskiej. Jego czarne, kręcone włosy niesfornie wymykają się spod gęstego futra uszanki. Do tego chłopak macha od niechcenia niezaładowaną procą, a na jego ramieniu siedzi szczur!
– STÓJ! – woła. – TO NAPAD!
– Słyszałeś, co powiedział?! – krzyczy szczur. – Ściągnij lejce, grubasie!
Woźnica miele przekleństwo w ustach. Jednym szybkim ruchem nadgarstka opuszcza bat i ujmuje oburącz lejce. Strzela nimi siarczyście, a konie ruszają galopem. Na twarzy woźnicy pojawia się złowrogi uśmieszek.
– WIO! – wrzeszczy na znękane perszerony.
Na twarzy chłopca, tak pewnego siebie przed chwilą, pojawia się lekki niepokój. Dzieciak przełyka głośno ślinę.
– Mó… mówię poważnie – mamrocze.
Woźnica rozsuwa spękane wargi, ukazując rząd zdumiewająco żółtych zębów. Nie zwalnia. Dama w powozie krzyczy piskliwie, gdy powóz przechyla się na bok, ku zaśnieżonej drodze. Chłopiec schyla się błyskawicznie i podnosi z ziemi kamień. Wyciera go ze śniegu o spodnie i umieszcza w miseczce procy.
– Nie zmuszaj mnie do tego… – ostrzega.
Trudno orzec, czy woźnica go słyszy. Gna prosto na chłopca i szczura z przerażającą prędkością.
Chłopak wypuszcza pocisk z procy z niedbałą pewnością – bez wątpienia dużo ćwiczył. Kamień mknie ku woźnicy, który uchyla się w porę, a pocisk, przefrunąwszy nad jego głową, spada w zaśnieżone leśne orlice. Chłopiec nie ma już czasu na powtórne załadowanie procy: powóz jest tak blisko, że czuć silną woń końskiego potu.
Szczur piszczy cichutko i nurkuje do rowu przy drodze. Chłopiec idzie jego śladem i koziołkują razem.
Rozpędzony powóz przejeżdża z łoskotem. Konie, nieco spłoszone tak bliskim spotkaniem z dwoma rozbójnikami, rżą głośno, galopując obok nich.
Dama w powozie przyciska kluczyk do piersi. Z jej gardła wyrywa się piskliwy trel strachu. Woźnica, wyraźnie uradowany własną brawurą, spogląda przez ramię na chłopca i szczura.
– Powodzenia następnym razem, szczylu! – rzuca.
Nie zauważa przez to cedrowych pni spadających na drogę jak kostki domina i blokujących ją w rozprysku drzazg. Dukt blokują trzy cedry. Jeden za drugim. „Łup. Łup. Łup”.
Kobieta krzyczy. Woźnica obraca głowę przed siebie i gwałtownie szarpie lejce. Konie stękają z bólu. Ich kopyta rozpaczliwie ślizgają się po zaśnieżonej powierzchni drogi. Powóz przechyla się i kołysze, i trzeszczy w szwach.
– WIŚTA! HETTA! – wrzeszczy na konie woźnica, zbierając szybko myśli, i nagle zmienia kierunek jazdy między powalonymi pniami.
Pośród drzew pojawiają się ludzkie postacie, obojga płci. Ubrane są podobnie do chłopca z procą, jednak ich mundury są fatalnie dopasowane. Niektórzy mają na sobie porwane koszule, inni – chusty zakrywające twarze. To dzieci. Najstarsze z nich ma nie więcej niż piętnaście lat. Podziwiają ze zdumieniem talent woźnicy, który skręca spłoszonymi końmi i ciężkim powozem, lawirując umiejętnie między pniami zastawionej przez nich pułapki. Po kilku chwilach zaprzęg pokonuje przeszkody, a woźnica znów chwyta za bat i zmusza zwierzęta do biegu.
Tymczasem chłopiec i szczur wygramolili się z przydrożnego rowu i otrzepali ze śniegu. Szczur wskakuje ponownie na ramię chłopaka, a ten przykłada palce do ust i gwiżdże przeraźliwie. Z gęstych leśnych zarośli wyłania się pstry, kasztanowo-siwy koń. Chłopiec wskakuje na jego grzbiet i obcasami zmusza rumaka do galopu. Szczur trzyma się mocno łapkami epoletu. Chłopak i koń wybijają się i przeskakują za jednym razem trzy powalone cedry. Spod końskich kopyt pryskają śnieg i błoto, gdy wierzchowiec ląduje na ziemi. Dzieciaki z lasu otrząsnęły się z zaskoczenia i przyzywają konie. Wkrótce w pogoni za oddalającym się powozem drogą galopuje wielu jeźdźców.
Woźnica zauważa pościg. Przeklina łotrów. Twarz omiata mu wiatr i tnie lodowaty śnieg.
Chłopiec i szczur należą do najszybszych w grupie pościgowej. Część młodych rozbójników nie wytrzymuje tempa narzuconego przez powóz i zostaje z tyłu. Po paru minutach zostaje tylko czworo jeźdźców: chłopiec, jeszcze jeden starszy chłopak i dwie dziewczyny. Zbliżają się do pędzącego powozu i rozdzielają po jego obu stronach. Szczur, który teraz trzyma się mocno uszanki, wydaje rozkaz woźnicy.
– Oddajcie złoto! – krzyczy. – A my puścimy was wolno!
Mężczyzna odpowiada tak przebrzydłym przekleństwem, że chłopiec aż się czerwieni. Dzieciak zrównuje się z powozem. Widzi w nim kobietę, kluczyk na złotym łańcuszku, zamkniętą szkatułę. Dama zerka nań, zaintrygowana. Jej wielkie brązowe oczy płoną nad lśniącym woalem. Pod tym spojrzeniem chłopiec traci na chwilę rezon.
– UWAŻAJ! – wrzeszczy szczur.
Woźnica, chcąc pozbyć się pościgu, skręca gwałtownie w lewo, a koń chłopaka o mało nie wpada na burtę powozu. Chłopiec tłumi w sobie krzyk i ściąga konia z drogi. Kopyta uderzają w miękkie pobocze, które opada stromo ku rwącemu niżej potokowi. Zwierzę się potyka. Jeździec szykuje się na upadek. Ale koń jest zwinny. Błyskawicznie odzyskuje równowagę i wpada na drogę. Chłopiec szepcze mu podziękowania do ucha. Znów biorą udział w pościgu.
Powóz wyprzedza ich teraz o kilka końskich długości. Troje pozostałych łotrów dotrzymuje mu kroku. Jedna z amazonek, dziewczyna o słomianych włosach, chwyta się dachu karety i usiłuje nań wspiąć. To ryzykowne zadanie. Na twarzy łotrzycy widać skupienie. Teraz dwoje rozbójników, chłopak i dziewczyna, galopuje równo z perszeronami ciągnącymi powóz. Jasnowłosa łotrzyca głośno stęka, wyskakując z siodła. Jakimś cudem udaje jej się złapać kawałek ozdobnej tkaniny wokół dachu karocy. Koń dziewczyny skręca w bok, a ona sama kołysze się na burcie. Dama w powozie po raz kolejny wydaje z siebie głośny pisk. Łotrzyca, odzyskawszy równowagę, wspina się na dach. Odwraca się ku chłopcu ze szczurem, którzy są ciągle daleko z tyłu, i krzyczy triumfalnie.
– Niechaj najlepszy łotr… – zaczyna, lecz nie kończy, bo zdanie to przerywa nisko wiszący konar, pod który wjeżdża powóz. W mgnieniu oka dziewczyna unosi się ponad dachem karocy.
Chłopiec ze szczurem opuszcza głowę, żeby nie uderzyć w stopy dziewczyny, zwisające z gałęzi, i galopuje dalej.
– …zatriumfuje – kończy zdanie łotrzyca, która wpadła w pułapkę zastawioną przez konar drzewa.
Chłopiec kiwa głową do szczura i zaciska z determinacją zęby. Zostali tylko on i druga z dziewcząt. Starszy chłopak odpadł z pościgu, ponieważ jego koń okulał, gdy wbiegł na pobocze.
– Aisling! – krzyczy chłopiec. – Bierz konie!
Dziewczyna pędząca równo z perszeronem po prawej słyszy ten krzyk. Próbuje chwycić końską uzdę, ale bat woźnicy skutecznie to uniemożliwia.
– Precz, hultaje! – grzmi mężczyzna.
Dziewczyna krzywi się, gdy smagnięcie biczem parzy jej dłoń.
– Septimusie – szepcze chłopiec do szczura – myślisz, że mógłbyś pomóc?
Szczur się uśmiecha.
– Chyba mogę coś zrobić.
Chłopiec znów zrównuje się z powozem. Jadąca w nim dama omdlewa. Szczur przeskakuje z ramienia chłopca wprost na kark woźnicy. Z gardła draba wyrywa się ryk mrożący krew w żyłach.
– SZCZURRRRRYYYYY! – drze się woźnica. – NIE CIERPIĘ SZCZURÓW!
Zwinny gryzoń wsuwa się już pod koszulę i rozpoczyna coś w rodzaju irlandzkiego stepa między łopatkami mężczyzny. Woźnica ryczy i wypuszcza z rąk lejce i bat. Perszerony gubią krok, a chłopiec i dziewczyna galopują z nimi łeb w łeb. Wymieniwszy się szybkimi spojrzeniami, dwoje łotrów wskakuje na grzbiety koni ciągnących powóz i chwyciwszy uzdy, zatrzymuje zaprzęg.
Woźnica zrywa się z kozła i ucieka drogą, potykając się co krok i drapiąc się z obrzydzeniem po plecach. Dziewczyna i chłopiec patrzą za nim i wybuchają śmiechem, po czym zabierają się do pracy. Dziewczyna z wdziękiem kłania się chłopcu i mówi:
– Panowie przodem…
Łotr odpowiada jej ukłonem i rusza pewnym krokiem do stojącego powozu. Otwiera drzwiczki i odzywa się dumnie:
– A teraz, pani… gdybyś zechciała oddać mi… – I natychmiast milknie, ponieważ siedząca w powozie dama zdejmuje z twarzy woal, a oczom chłopca ukazuje się zmierzwiona ruda broda, pod nią zaś lufa skałkowego pistoletu wycelowana prosto w niego.
– Raczej nie… – mówi pasażer zachrypniętym (zupełnie niekobiecym) barytonem.
– Ale… – zaczyna rozbójnik.
– Pif-paf – odpowiada mężczyzna siedzący w karecie. Strofująco uderza łotra lufą pistoletu w czoło.
Chłopiec opuszcza wzrok i drapie się po skroni, odtwarzając w pamięci cały napad. Kopie obcasem śnieg. Właśnie rozpoczął się zimowy trymestr w Wyższej Szkole Hultajstwa i Łotrostwa. A Kurt oblał pierwszy test.
*
W świecie, który mógłby się wydawać zupełnie inny od tego, w jakim rozegrał się napad – choć jeden świat od drugiego dzieli zaledwie kilka kilometrów – Prudencja, nazywana Dunią, gapiła się przez okno na śnieg. Płatki białego puchu padały na trawnik szkoły imienia George’a Middle’a i natychmiast topniały. „Typowa portlandzka zima – pomyślała dziewczynka. – Z nieba leci breja”. Z każdą minutą podbródek Duni wrzynał się coraz mocniej w jej dłoń, gdy patrzyła, jak idąca chodnikiem para omijała ostrożnie rozlewające się coraz szerzej kałuże, osłaniając gołe szyje uniesionymi klapami palt. Auta, pokryte grubą warstwą brudnego śniegu, pryskały pióropuszami wody, przejeżdżając z szumem przez kolektory na mokrych ulicach. Na zewnątrz królowała prawdziwa szara rzeczywistość.
– Duniu! – Głos zabrzmiał w uszach dziewczynki, jakby pochodził z zaświatów. Albo jeszcze lepiej: z ust latarnika nawołującego żaglowiec podczas szkwału.
Postanowiła nie zwracać na ten głos uwagi. Jednak on ponownie się odezwał:
– Prudencjo McKeel!
Był bliżej. Bliżej teraźniejszości. Brzmiał jak głos konferansjera wywołującego gwiazdę na scenę.
Dziewczynka zaczęła podnosić głowę.
– Ziemia do Duni McKeel!
Tym razem nawoływaniu towarzyszył wybuch śmiechu.
Rechot rzeczywiście sprowadził Dunię na ziemię, do rzeczywistości. Obróciła się na krześle i spojrzała na klasę. Biologia, trzeci trymestr. Koleżanki i koledzy patrzyli prosto na nią i rechocząc, pokazywali ją sobie palcami. Dunia poczuła, że robi się czerwona.
– Przepraszam – wydukała. – Za… zamyśliłam się.
Pani Darla Thennis (oliwkowa cera, kwiecista hinduska koszula) wpatrywała się w nią zza pulpitu, z przodu klasy. Poprawiła druciane okulary na nosie i przygładziła kruczoczarne włosy. A potem uciszyła uczniów jednym gestem dłoni.
– Twój projekt, Duniu? – spytała.
Przez głowę dziewczynki przemknęły szybko następujące obrazy: mama wyjmująca słoik z kredensu; ona sama wpychająca do słoja resztki bagietki i stawiająca naczynie na parapecie; tata, który wspomniał tego ranka, że właśnie pozwolił sobie wyrzucić jakiś stojący na oknie obrzydliwy słoik, w którym zalęgła się pleśń, i pytający retorycznie, kto, u licha, hoduje w tym domu pleśń na parapetach.
– Mój tata… – zaczęła Dunia. – Mój tata go wyrzucił.
Kolejne chichoty całej klasy.
Pani Thennis zerknęła na nią znad okularów.
– Niefajnie, Duniu – powiedziała. – Bardzo niefajnie.
– Powtórzę mu to – odrzekła dziewczynka.
Nauczycielka przyglądała się jej przez dłuższą chwilę, próbując rozstrzygnąć, czy tę odpowiedź można uznać za bezczelną.
Pani Thennis była nowa, pojawiła się w tym trymestrze, kiedy niespodziewanie zwolniła się z pracy pani Estevez, dotychczasowa nauczycielka, podając jako powód odejścia ze szkoły swój stan zdrowia. Darla Thennis pochodziła z Eugene i niewątpliwie szczyciła się tym, że jest „fajna”, co najmniej tak fajna, jak jej uczniowie. Bez ustanku powtarzała, że uwielbia muzykę pop. Chrząkała znacząco za każdym razem, gdy z klasy wychodził pan Bream, dyrektor szkoły, przemierzający szkolne korytarze w gęstej chmurze paczuli.
Pani Thennis teraz znów poprawiła okulary i spojrzała na salę.
– Bethany? – zwróciła się do innej uczennicy. – Przypuszczam, że twój projekt jeszcze nie jest gotów, ale skoro ojciec panny McKeel uniemożliwił jej prezentację…
Bethany Bruxton, wyraźnie delektując się chwilą, zerknęła protekcjonalnie na Dunię, po czym stanęła na baczność przed nauczycielką.
– Tak, proszę pani? – odpowiedziała.
– „Tak, Darlo” – poprawiła ją natychmiast pani Thennis. – Prosiłam o to tyle razy…
Dziewczynka uśmiechnęła się wstydliwie i powtórzyła: „Tak, Darlo”, wykoncypowawszy sobie zapewne, że ta wymiana zdań pozwoli jej podlizać się Darli.
– A zatem, jeśli nic nie stoi na przeszkodzie… – Nauczycielka wskazała uczennicy środek klasy.
Bethany Bruxton obciągnęła czarny golf i przeszła na drugi koniec sali, gdzie na długim stole stały rozmaite uczniowskie eksponaty. Nie zatrzymała się jednak przy nim, lecz skierowała się do mieszczącej się przy pracowni przyrodniczej, oświetlonej lampami sporej szklarni, z której przyniosła rozłożysty krzew pomidora, i stanęła z nim na środku klasy.
– W tym trymestrze pracuję nad szczepkami – oznajmiła, tuląc krzak pomidora w ramionach. – Chodzi o to, żeby stworzyć roślinę odporniejszą na choroby i dającą niezwykle smaczne owoce.
„Fuj! – pomyślała Dunia. – Co za popis!”. W trymestrze jesiennym chodziły razem na zajęcia z przyrody, a Bethany robiła wszystko, żeby prześcignąć Dunię. Przypisała sobie wszelkie zasługi w tworzeniu wspólnego zielnika, choć to Dunia zebrała każdy okaz.
Pani Thennis kiwała głową, słuchając wypowiedzi Bethany.
– Dawaj! – rzuciła, a Dunia oniemiała.
– Dzięki, Darlo, z radością poinformuję wszystkich o swoich wspaniałych postępach – kontynuowała Bethany. – Szczepki się przyjmują. Z pewnością za kilka tygodni pojawią się śliczne kwiatki.
– Super, co nie? – Nauczycielka zachęciła spojrzeniem klasę do
wyrażania zachwytów.
Na ten znak siódmoklasiści obecni na lekcji biologii wydali wspólny, chociaż zdecydowanie za mało entuzjastyczny pomruk: „Oooo…”. Dunia milczała.
I słuchała.
Krzew pomidora zaszeleścił cicho, poirytowany.
Dunia rozejrzała się po klasie, żeby sprawdzić, czy ktoś to zauważył. Wszyscy jednak gapili się obojętnie na Bethany.
Szelest stawał się coraz głośniejszy, wibrował, nabierając mocy. Był już na tyle silny, że dało się w nim rozpoznać pomruk gniewnego niezadowolenia.
„Wybacz” – pomyślała Dunia. Bardzo współczuła roślinie. Męczono ją – choć to nie sezon na pomidory, kazano jej rosnąć w szkolnej szklarni. I na jej łodygę przeszczepiano gałązki przyjaciół pomidorów! Przecież to czyste barbarzyństwo!
Krzew pomidora westchnął ciężko.
Dunia wpadła na pewien pomysł: „Wiesz, co możemy zrobić?”.
„CHRUMPF?” – odezwał się krzak.
Dunia opowiedziała mu, co wymyśliła.
Nagle Bethany cofnęła głowę, marszcząc nos. Uczniowie wstrzymali oddech. Niektórzy przecierali oczy ze zdumienia, bo właśnie wydało się im, że górny listek krzewu pacnął Bethany prosto w nos.
Pani Thennis najwyraźniej niczego nie zauważyła. Obrzuciła klasę niepewnym spojrzeniem.
– Dzieciaki, co jest? – zapytała.
– Ooo! – Klasa wstrzymała oddech, bo wszystko się powtórzyło.
Górna gałązka małego krzaczka wystrzeliła i niezaprzeczalnie pacnęła eksperymentatorkę w nos. Na twarzy Bethany odmalowało się pełne zdumienia przerażenie. Dziewczynka odsunęła roślinę od siebie. Podążając za uczniowskimi spojrzeniami, bardzo skonfundowana pani Thennis odwróciła głowę ku Bethany, która cofała się w kierunku małej szklarni.
– Mo… może… trzeba mu jeszcze czasu – wykrztusiła dziewczynka z obliczem bladym jak kreda. Odstawiła ostrożnie krzaczek do szklarni i uciekła stamtąd. – Dziś rano był zupełnie zdrowy.
Gniewny pomruk rośliny zastąpiło ciche gwizdanie. Krzak pomidora był wyraźnie usatysfakcjonowany.
Pani Thennis przeniosła wzrok na Dunię. Wpatrywała się w nią, wstrząśnięta, z zupełnym niedowierzaniem. Dunia uśmiechnęła się i odwróciła głowę ku oknu, ku padającemu śniegowi i coraz większym kałużom na ulicach szarych od brei.
*
15.02.−
KANCELARIA DYREKTORA SZKOŁY
IM. GEORGE’A MIDDLE’A
PAŃSTWO ANNE I LINCOLN McKEELOWIE,
RODZICE PRUDENCJI McKEEL
Drodzy Państwo!
Prudencja McKeel została przyjęta do naszej szkoły w ubiegłym roku. Od samego początku wykazywała się błyskotliwością i samodzielnością myślenia. Pokładaliśmy w niej duże nadzieje. Muszę wszakże donieść ze smutkiem, że ostatnio wydarzyły się rzeczy, które sprawiły, że mocno zaniepokoiliśmy się o Państwa córkę.
Od poprzedniego trymestru oceny Prudencji znacznie się pogorszyły, a grono pedagogiczne skarży się na jej nietypowe zachowania na lekcjach. Państwa córka straciła dawne zainteresowanie nauką i zaczęła przejawiać zdecydowanie niestosowną postawę wobec pedagogów.
Osoba doręczająca Państwu ten list, pani Darla Thennis, zgodziła się uprzejmie porozmawiać z Państwem o tej kwestii. My pozostajemy z nadzieją, że zaangażowanie pani Darli Thennis doprowadzi do pozytywnych rezultatów.
Zdajemy sobie sprawę, że dramatyczne wydarzenia, jakie dotknęły Państwa rodzinę na początku roku szkolnego, a mianowicie zniknięcie młodszego syna, były niezwykle trudne. Mamy świadomość wpływu tego rodzaju przeżyć na psychikę dzieci. Chcemy wszelako dotrzeć do sedna tych niefortunnych problemów i rozwiązać je, dopóki jest to możliwe. W przeciwnym razie będziemy zmuszeni zawiesić Państwa córkę w prawach ucznia bądź też – w najgorszym przypadku – wydalić ją ze szkoły.
Z poważaniem
Lee Bream
Dyrektor Szkoły im. George’a Middle’a
Dunia odsunęła od siebie list, pozwalając, aby oblicza trojga zgromadzonych w kuchni dorosłych uniosły się ponad kartkę jak orbitujące księżyce jakiejś odległej planety. W pomieszczeniu zapadła cisza, jeśli nie liczyć miarowego „skrzyp, skrzyp” – odgłosu wydawanego przez bujany fotelik, w którym leży braciszek Duni, Maksio.
Dziewczynka wzruszyła ramionami.
– Nie wiem, co mam powiedzieć – mruknęła.
„Skrzyp, skrzyp”.
Rodzice wymienili spojrzenia między sobą; oboje byli wyraźnie zmartwieni.
– Kochanie – zaczęła mama – może powinnaś…
„Skrzyp, skrzyp”.
Tata Duni oderwał wzrok od żony i przeniósł spojrzenie na ubraną w hinduską koszulę nauczycielkę – trzecią uczestniczkę tego kosmicznego triumwiratu. Darla Thennis stała oparta o lodówkę.
– Pani… – zaczął tata Duni.
„Skrzyp, skrzyp”.
– Proszę… – przerwała mu nauczycielka, wbijając wzrok w bujany fotelik Maksia – …mówić mi po imieniu. Jestem Darla.
Zdaje się, że czekała na kolejne głośne…
„Skrzyp, skrzyp”.
– Darlo – zaczął raz jeszcze tata Duni – muszę przyznać, że jesteśmy bardzo zaskoczeni… – „Skrzyp, skrzyp”. – To znaczy, z całą pewnością przeżyliśmy kilka trudnych miesięcy, ale wydaje nam się, że to nieuniknione, wziąwszy pod uwagę… – „skrzyp, skrzyp” – to szaleństwo, z jakim wszyscy mieliśmy do czynienia na początku roku oraz… – „Skrzyp, skrzyp”.
Przerwał, zauważywszy, że Darla wsłuchuje się wyłącznie w skrzypienie sprężyn bujanego fotelika.
– Kochanie – zwrócił się do żony – wyjmij, proszę, Maksia na chwilę z tego bujaka.
Mama Duni wyjęła synka z fotelika i zaraz potem wróciła na swoje miejsce.
Dyskusja rozpoczęła się od nowa.
– Słuchajcie, wiem, przez co przeszliście, a zachowanie Duni jest całkiem normalne dla dziewczynki w jej wieku. Ale chodzi o to, że nie chcemy, żeby zaczęła odstawać od reszty klasy – powiedziała Darla Thennis.
Dunia milczała. Wpatrywała się z napięciem w troje dorosłych. Rozmawiali o niej tak, jak gdyby jej tu nie było. To zniechęciło ją jeszcze bardziej do zaangażowania się w dyskusję. Przesuwała tenisówkami po korkowej podłodze, usiłując wyobrazić sobie nagłe zniknięcie dorosłych inkwizytorów. Wyobraziła sobie niespodziewane trzęsienie ziemi, oczyma duszy ujrzała spękaną szczelinę otwierającą się przez środek kuchni i pochłaniającą całą trójkę w jednym potężnym i szybkim wstrząsie.
Darla musiała zauważyć nieobecność mentalną Duni, bo zwróciła się wprost do niej:
– Kochanie, twoje wyniki z egzaminów końcowych w poprzednim trymestrze były fatalne. Mam wrażenie, że często nie ma cię w klasie, że bujasz w obłokach… gdzieś bardzo, bardzo daleko.
„To prawda” – pomyślała Dunia.
– Nie wspominając już o twojej całkiem rzeczywistej absencji – dodała nauczycielka, przenosząc wzrok na rodziców uczennicy.
– Absencji? – wyrwało się mamie. – Jakiej absencji?
Darla wbiła wzrok w Dunię.
– Powiesz rodzicom?
– No… – mruknęła dziewczynka, odrywając oczy od tenisówek. – Nie było mnie w szkole parę dni…
– Parę dni?! – wykrzyknął tata, spoglądając z niedowierzaniem na córkę.
– Parę dni… Spóźniłam się i pomyślałam… no… pomyślałam, że nie zdążę do świetlicy, a jeśli nie zdążę do świetlicy, to nie przygotuję się do geografii, no… a jeśli nie przygotuję się do geografii, to jak mam przygotować się do matmy? – Prudencja gestykulowała, jakby wyczarowując gęstą mgłę komplikacji dezorientującą słuchaczy. – Jedno powoduje drugie, jak przewracające się kostki domina, postanowiłam więc dać sobie spokój i poczytać w kafejce.
Tata Duni uśmiechnął się nieśmiało i spojrzał na panią Thennis.
– Przynajmniej czyta, prawda?
Jego żona zignorowała tę linię obrony.
– A te… te… kostki domina przewracały się kilkakrotnie? – zapytała, świdrując wzrokiem grzywkę Duni, opadającą na czoło i zakrywającą oczy wbite w podłogę.
– Pięciokrotnie, mówiąc ściśle – wtrąciła pani Thennis.
– Pięciokrotnie! – powtórzyli chórem rodzice.
– PIENT-SIO! – zawołał Maksio z salonu. – DUU! PIENT-SIO!
– Eee… – zająknęła się Dunia.
Tak naprawdę wcale nie czytała w kafejce. Tak naprawdę wcale nie spóźniała się do szkoły. Prawda była taka, że dwunastoletnia Dunia McKeel budziła się czasem nad ranem w swoim wygodnym łóżku, stojącym we wspaniałym domu, należącym do jej przemiłych rodziców, i czuła ostre szarpnięcie. W takie dni wstawała z łóżka i robiła, co mogła, żeby zachowywać się całkiem normalnie i normalnie wypełniać obowiązki, nie zważając na tajemnicze szarpnięcie. Najczęściej udawało się jej to tylko do momentu, gdy wsiadła na rower. Bo kiedy to robiła, czuła, że musi jechać w kierunku przeciwnym do szkoły. A to szarpnięcie wskazywało jej drogę. Nakazywało jej kierować się w dół ulicy Lombard, obok otwieranych sklepów, następnie przez bulwar Willamette przy uniwersytecie, aż w końcu rzucało ją – to dziwne szarpnięcie – razem z rowerem na skarpę, która prowadziła na drugą stronę rzeki przez gęstwinę drzew Nieprzebytego Boru. Na tej skarpie przesiadywała niemal cały dzień, zwyczajnie wpatrując się w wielką połać zieleni. Wspominając. W takie dni pójście do szkoły absolutnie nie wchodziło w rachubę.
– Halo! – zawołała mama, pstrykając palcami. – Przysięgam, że czasem mam wrażenie, iż ciebie całą, a przynajmniej twoją głowę porywają obcy.
Dunia spokojnie popatrzyła na dorosłych, spojrzała im prosto w oczy, każdemu po kolei.
– Mamo… – zaczęła – tato… pani Thennis… przepraszam, Darlo… Dziękuję, że zwracacie mi uwagę na te problemy i przepraszam, jeśli w czymkolwiek was zawiodłam. Wybaczcie, ale chciałabym pójść teraz na spacer. Chcę przemyśleć sobie to wszystko, o czym mówiliście.
Skończywszy, obróciła się na pięcie i wyszła tylnymi drzwiami, zostawiając zbitych z tropu dorosłych, wpatrzonych w jej plecy.Rozdział 2
Posłaniec.
Dom dla Trudnej Młodzieży
Była to przedziwna zbieranina: dwóch chłopców i dwie dziewczyny, potężny drab w cylindrze, chudy mężczyzna z brodą, ubrany w sukienkę, oraz szczur. Stali w szeregu pośrodku szerokiej, pokrytej śniegiem drogi, wpatrując się w dwóch zbliżających się jeźdźców. Kiedy przybysze stanęli i zsiedli z siodeł, mężczyzna w sukience wyszedł z szeregu, żeby się przywitać.
– Brendanie – odezwał się.
Było mu wyraźnie zimno, postrzępiona szyfonowa suknia falowała na mroźnym wietrze. Przygarbił się i objął ramionami.
– Jack – odpowiedział jeździec poważnym tonem, opuszczając brodę porośniętą rudą gęstwiną.
Miał na sobie dosyć brudny mundur oficerski i bryczesy z łatami na kolanach. Na jego skroni wił się sinoczarny tatuaż. Przyjrzał się łososiowej sukni i przez jego oblicze przemknął uśmieszek.
– W różu ci do twarzy – rzucił.
Drab w cylindrze zdusił rechot. Kurt, który stał tuż za łotrem o imieniu Jack, zachichotał pod nosem, co spotkało się z karcącym spojrzeniem Brendana.
– Komu jest do śmiechu? – warknął złowrogo do Kurta.
Uśmiech natychmiast zniknął z twarzy chłopca. Wzmógł się wiatr, który nawiewał na drogę śnieg i tworzył zaspy; maleńkie płatki wczepiały się uparcie w futrzane obszycie uszanki Kurta.
– Henry, Jack, z powrotem do obozowiska!
Drab w cylindrze i mężczyzna w sukni popędzili przed siebie, szybko przebierając nogami. Jackowi przychodziło to z niemałym trudem, póki nie wpadł na pomysł, żeby podciągnąć kraj sukni nad gołe owłosione kolana.
Brendan odwrócił wzrok ku pozostałym łotrom.
– Colm, musisz ćwiczyć jazdę konną. Nie oszczędzałeś wierzchowca. Musisz go wyczuć. – Podniósł dłonie, aby pokazać, o co mu chodzi. – Galopując, zwolnij lekko wodze, poczuj wysiłek konia. Poganiaj go tylko wtedy, kiedy jest to absolutnie konieczne i gdy czujesz, że możesz to robić.
– Tak jest, Brendanie – odpowiedział posłusznie Colm.
– A teraz do obozowiska! Przyłóż lód do pęciny konia. Masz przed sobą dwa kolejne tygodnie jazdy.
Brendan przyglądał się, jak chłopiec podbiega do kulejącego wierzchowca. Potem odwrócił wzrok ku pozostałej czwórce.
– Carolyn, spisałaś się nieźle – powiedział z zadowoleniem. – Przykładałaś się do pracy i to było widać. Zrobiłaś duże postępy od zeszłego tygodnia. A co się tyczy ciebie, Aisling… – uśmiechnął się lekko – następnym razem staraj się tak nie chojraczyć, co?
Aisling była tą z grupy pościgowej, która zawisła jak pranie na niskiej gałęzi w czasie pościgu. We włosach miała jeszcze suche listki i mech, a jej twarz była usmarowana żywicą.
– Tak jest, Brendanie – odpowiedziała przywołana do porządku łotrzyca.
– Wracajcie do obozowiska!
Obie dziewczyny zerwały się do biegu, niczym sprinterki po wystrzale startera. Tylko Aisling odważyła się zerknąć przez ramię. Uśmiechnęła się lekko i pocieszająco do Kurta, który nie zdążył nacieszyć się tym widokiem, gdyż zaraz potem zmierzwione bokobrody Brendana znalazły się zaledwie kilka centymetrów od jego czoła. Pachniały jak mokry pies.
– A jeśli chodzi o ciebie… – zaczął Brendan, przeciągając słowa, które brzmiały niczym groźny warkot. – A co się tyczy ciebie… Straciłem zbyt wielu wspaniałych łotrów, którym zachciało się postąpić tak jak tobie. Myśleli, że już po wszystkim, już witali się z gąską, gdy nagle TRACH! – Dłoń Brendana, udająca pistolet wymierzony w czoło Kurta, podskoczyła po odrzucie. – I padasz trupem. Pytanie brzmi: dlaczego?
– Nie wzięli pod uwagę uzbrojonych pasażerów.
– Nie wzięli pod uwagę CZEGO?
– NIE WZIĘLI POD UWAGĘ UZBROJONYCH PASAŻERÓW!
– Owszem – zgodził się Brendan. – To największy błąd, jaki można popełnić. Pasażer może być uzbrojony po zęby i z pewnością należy do najbardziej niebezpiecznych osób. W swoim czasie widziałem niejednego napadniętego bankiera, który wyskakiwał z powozu, strzelając w panice na prawo i lewo. Nieważne, że najczęściej trafiał uzbrojonych strażników, a nie łotrów. Nigdy nie podchodź do drzwi! Nawet się do nich nie zbliżaj! Dopóki się nie upewnisz, że ten, kto za nimi siedzi, nie ma zamiaru walczyć. Kapujesz?
– Taaa, kapuję… – odpowiedział Kurt, poprawiając nerwowo uszankę.
Brendan podniósł rękę i klepnął mocno futrzany daszek, opuszczając go na oczy Kurta.
– To dobrze – mruknął łagodniej. – Nie chciałbym stracić najbardziej obiecującego rekruta.
Kurt się rozpromienił. Po raz pierwszy, od kiedy rozpoczął intensywne szkolenie, usłyszał taką pochwałę z ust Króla Łotrów. Wiele tygodni temu, na samym początku ćwiczeń było mu bardzo ciężko. Nie wiedzieć czemu ogromny kłopot sprawiało mu już samo wsiadanie na konia – ciągle z niego spadał. Opanowanie tej umiejętności zajęło mu dobre dwa tygodnie, a Brendan nie zmarnował ani jednej okazji, żeby go obsztorcować. Teraz Kurt wiedział, że zrobił postępy, Brendan bowiem rzadko chwalił podopiecznych.
Septimus chrząknął znacząco.
– A ja? – wtrącił. – A co ze mną? Widziałeś mój manewr? Skok prosto na plecy, prosto pod koszulę!
Brendan spojrzał na szczura.
– Świetnie, Septimusie. Ale trafił ci się łatwy cel. Wiesz, że Henry boi się gryzoni. Otrząśnięcie się z szoku zajmie mu kilka tygodni.
Szczur splótł łapki i strzelił palcami.
– Jakaż to radość tak przerazić człowieka!
Król Łotrów roześmiał się i oznajmił:
– We dwóch nieźle się spiszecie w napadach na powozy. Nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości. – Nagle spoważniał. – Choć obawiam się, że nie będzie zbyt wielu okazji, żeby sprawdzić wasze umiejętności w praktyce.
To była smutna prawda. Przez kilka ostatnich miesięcy zbójeckie bandy opuszczały obozowisko i wracały z pustymi rękoma. O tej porze roku na drodze pojawiało się coraz mniej powozów, a ci podróżni, którzy odważali się zapuścić na zamarznięty gościniec, wieźli nie więcej niż korzec suszonej cebuli czy garniec przemarzniętej zieleniny. Było tak źle, że Kurt nie mógł tego nie zauważyć. Łotrowska starszyzna gderała, że to największa posucha za jej pamięci. Powszechnie mówiono, że nadchodzą ciężkie czasy.
Wiatr się wzmógł. Spomiędzy drzew nadciągała kolejna fala zawiei śnieżnej. Zima nie odpuszczała i nawet w południe panowały ponure ciemności. Teraz, z nadejściem zmroku nad lasem zbierała się ciemnoszara mgła, w której znikały zakręty wijącej się Długiej Drogi.
Brendan zadrżał z zimna i machnął ręką do dwóch stojących przed nim łotrów in statu nascendi.
– Wystarczy na dzisiaj, wracamy do obozowiska. Mamy jeszcze sporo do obgadania i musimy się przygotować na jutrzejsze… – Przerwał nagle, gdy ruszyli ku czekającym na nich koniom. Coś odwróciło jego uwagę. Podniósł dłoń. – Stójcie – powiedział. – Ktoś lub coś się zbliża.
Kurt i Septimus zamarli. Nic nie słyszeli. Szczur uniósł nos i wąchał powietrze, po czym wspiął się po nogawce, następnie po kurtce i usiadł na ramieniu Kurta. Znów powąchał powietrze.
– Ptak? – zapytał.
Brendan, który stał z uniesioną dłonią, kiwnął głową.
– Duży.
Nagle w koronach drzew, nad ich głowami rozległ się głośny trzask, z gałęzi zerwało się drobne ptactwo. Na drogę posypały się połamane suche patyki. Stojące nieopodal konie spłoszyły się i zarżały. Dłoń Brendana powędrowała instynktownie do rękojeści szabli przy boku. Z nieba spadał niewyraźny, szarobłękitny, pierzasty kształt. Uderzył w ziemię z bolesnym stęknięciem, aż sypnęło wokół śniegiem przemieszanym z poszyciem.
Zapadła cisza.
Przerwał ją Brendan:
– Ktoś ty? Przedstaw się!
Sterta piór zadrżała lekko tam, gdzie upadła. W końcu uniosła się nad nią długa szyja niczym przegubowa antena łazika księżycowego. Na końcu szyi wyrósł okazały dziób czapli. Ptak pokręcił głową i oczyścił skrzydła z błota.
– Nic ci się nie stało? – zapytał Kurt, który już się otrząsnął z zaskoczenia.
– Nic mi nie jest, dziękuję za troskę – odpowiedział ptak z zażenowaniem. – Wszystko w porządku.
– Kim jesteś? – spytał Brendan. – I co cię sprowadza do Uroczyska, wodny ptaku?
Czapla, jakby nie słysząc pytań Króla Łotrów, zajęła się odkopywaniem długiego, wrzecionowatego ciała ze śniegu. Kurt był pod wrażeniem majestatu ptaka. Gdy ten stanął wreszcie na nogach, miało się wrażenie, że właśnie się przepoczwarzył. To, co było wcześniej brudną stertą szarych piór, nabrało nagle wdzięku i dostojeństwa. Czapla zmieniła się w najpiękniejszego ptaka, jakiego Kurt kiedykolwiek widział. Długi, wysmukły dziób tkwił na wspaniale wygiętej szyi prowadzącej ku wielkiemu wrzecionu korpusu, pokrytego zwartymi niczym rzemienie szarobiałymi piórami; całość tę podpierały dwie smukłe nogi. Czapla wyciągnęła szyję, najdalej, jak mogła, żeby się przyjrzeć otoczeniu. Była prawie tak wysoka jak Kurt.
– Nazywam się Maude – przedstawiła się wreszcie. – I przysyła mnie Książę Korony Ptaków. – Obróciła głowę, aby spojrzeć Kurtowi prosto w oczy. – Przyleciałam po ciebie, chłopcze. Twojej przyjaciółce, dziewczynce McKeel, grozi wielkie niebezpieczeństwo.
*
Kiedy koła samochodu przestały szumieć na dobrze znanej szosie i zachrzęściły na mokrym żwirze szutrowej drogi, pasażerowie auta umilkli. Dziewięcioletnia Elsie Mehlberg bawiła się sprzączką pasa i przyglądała twarzom rodziców, które z każdą chwilą stawały się coraz bledsze i bardziej zatroskane. Wiedziała, że doskwiera im ciężar decyzji, jaką podjęli, ale czy mieli inny wybór? Elsie wcale ich nie winiła. Jej starsza siostra, Rachel, zaczęła się wykłócać, kiedy przedstawiono im plan, lecz ostatecznie i ona się zgodziła, choć z wielkim oporem.
Śnieg zamienił się w gęsty, zimny deszcz, a jego krople spływały szerokimi strugami po tylnej szybie, zniekształcając imponujące metalowe budowle w wybrzuszone, spękane kształty. Jakiś czas temu przekroczyli granicę Przemysłowej Pustyni. Elsie nigdy tutaj nie była. A świat na zewnątrz wyglądał złowrogo. Białe pordzewiałe zbiorniki na chemikalia, stojące przy szutrowej drodze, z krętymi metalowymi schodkami i wijącymi się wokół nich splotami rur, przypominały scenografię z filmu science fiction. Elsie wyobrażała sobie, że gdzieś w głębi tego siedliska maszynerii uwijają się brodate krasnoludy, które nie znają słonecznego światła, a zamiast mieczy i toporów wykuwają drzwi do lodówek i wałki rozrządu do motocykli.
Dziewczynka przeniosła wzrok na tatę, który prowadził samochód po wąskich drogach Pustyni. Na jego skroniach zobaczyła siwe pasemka. Była pewna, że nie widziała ich latem. I te głębokie niczym kaniony zmarszczki na jego czole… ich też wcześniej nie było.
Wszystko to pojawiło się po zaginięciu jej brata.
Na początku przeżyli ogromny szok. Jakby na ich dom spłynął gęsty opar i spod ich dachu wymiótł każdą najmniejszą okruszynę radości. Elsie nienawidziła za to brata. Najpierw przyjechali policjanci. Rozsiedli się w salonie, jakby to był ich dom, i notowali każde słowo powtarzane ze łzami w oczach przez mamę i tatę, którzy opisywali po wielekroć wszystko to, co zapamiętali z ostatniego dnia, który Kurt spędził w domu. Potem pojawili się reporterzy lokalnych wiadomości z kamerami i sąsiedzi, którzy zaglądali w okna, napawając wzrok zrozpaczoną rodziną. W końcu Lidia, mama Elsie, zaciągnęła zasłony. Nikt już nie mógł podglądać, co się dzieje w ich domu. Przez całą jesień w salonie panował mrok, taki sam, jaki zapanował w ich sercach. Tata Elsie, Dawid, stał się nieobecny. Na całe dnie zaszywał się w swoim gabinecie, czuwał na różnych forach internetowych, na których błagał kogo się da o pomoc w odnalezieniu syna. Elsie siedziała nocami w łóżku, nasłuchując przyciszonych rozmów rodziców w pokoju obok, i na zmianę przeklinała brata i błagała go, żeby wrócił. „Nie wygłupiaj się, Kurt – szeptała. – Daj już spokój. Wróć do domu”.
Kiedy więc pewnego dnia tata Elsie przybiegł z gabinetu do kuchni i oznajmił, że przed chwilą odebrał wiadomość, że ktoś w Istambule, w Turcji – właśnie tam! – widział na ulicy amerykańskiego chłopca odpowiadającego rysopisowi Kurta, cała rodzina wybuchnęła niepohamowaną radością. Dopiero podczas kalkulowania kosztów lotu i hotelu postanowiono, że siostry Elsie i Rachel zostaną w Portland, a do Turcji polecą szukać syna tylko starsi Mehlbergowie. A co się stanie w tym czasie z dziewczynkami? Nie mieli w mieście krewnych, którzy mogliby się nimi zaopiekować. Jedynym wyjściem był miejscowy sierociniec, w którym za rozsądną cenę przyjmowano dzieci zdesperowanych rodziców na tak długo, jak było to konieczne.
„Jamisonowie tak zrobili z dziećmi, kiedy pojechali nurkować” – usłyszały na pocieszenie siostry Mehlberg.
Jechali więc wolno wijącym się labiryntem Przemysłowej Pustyni do Domu dla Trudnej Młodzieży imienia Joffreya Unthanka. W słabym świetle przed nimi migotał właśnie taki neonowy napis, a pod nim słabo widoczny dodatek, ledwo żarzące się, jakby gorzej zasilane słowa: „ORAZ CZĘŚCI ZAPASOWE DO MASZYN PRZEMYSŁOWYCH”.
Rachel, która milczała przez całą drogę, uniosła głowę i westchnęła ciężko, gdy jej oczom ukazała się budowla. Spomiędzy długich, prostych, czarnych włosów dziewczynki wychynęła na chwilkę blada jak kreda twarz; wąskie ramiona zadrżały pod znoszonym podkoszulkiem z logo kapeli Corrosion of Conformity.
– Nie wierzę… – szepnęła Rachel i dotknęła palcami splotów czarnej opaski na lewym nadgarstku.
– Uspokój się, kochanie – odezwała się z przedniego siedzenia Lidia. – Mówiliśmy o tym już tyle razy. Nie mamy innego wyjścia. – Wyciągnęła szyję, żeby spojrzeć na córki siedzące z tyłu. – Pomyślcie o tym w ten sposób: pomagamy rodzicom odnaleźć brata…
– Jasne – mruknęła posępnie Rachel.
– Ojej… – dodała Elsie, próbując dostrzec coś przez przednią szybę, omiataną piórami wycieraczek. – Niezbyt tu przyjemnie.
Zapadła cisza. Wszyscy w aucie zgodzili się w milczeniu z tą opinią.
Szutrowa droga, którą przemierzał samochód, wyprowadziła ich wreszcie spomiędzy pozbawionych okien metalowych budowli i zbiorników na chemikalia na otwartą przestrzeń, otoczoną z trzech stron drucianą siatką. Pośrodku tego ugoru stał szary budynek, przeniesiony tu najwyraźniej z innej epoki. Łupkowoszare mury ze sztukaterią zarosły porostami i pokryły się sadzą. Ich równomierną powierzchnię przerywały rozmieszczone regularnie, przesłonięte firankami wysokie okna. Dach, kryty łupkiem i mogący się pochwalić gęstwiną prawdziwie opalizującego mchu, wznosił się ku zegarowej wieży. Tuż za plątaniną przybrudzonych jeżyn wyrastały ciężkie dębowe drzwi. To nad nimi pulsował hałaśliwie neonowy napis – osobliwy nowoczesny kontrapunkt wobec bezsprzecznie dziewiętnastowiecznych architektury i otoczenia.
Elsie poczuła falę niepokoju. Sięgnęła między stopy i rozpięła plecak. Z środka wyjrzała główka jej Nieustraszonej Tiny, lalki, do której dziewczynka uśmiechnęła się ciepło.
– Wszystko okej, Tina – szepnęła. – Wszystko będzie dobrze.
Tina została wykonana z twardego plastiku, miała półdługie jasne włosy. Elsie przesunęła palcami po plecach pustynnego moro lalki, odnalazła mały przycisk między łopatkami. Nacisnęła go i z zadowoleniem wysłuchała przyciszonego oświadczenia, które popłynęło z głośniczka na piersi lalki: „NIEUSTRASZONE DZIEWCZYNY NIGDY NIE COFAJĄ SIĘ PRZED NOWĄ PRZYGODĄ!”. Głos Tiny miał w sobie pokrzepiającą pewność.
Elsie usłyszała westchnienie siostry i spojrzała na nią. Rachel obserwowała ją z ukosa, spomiędzy opuszczonych włosów. Młodsza siostra czekała na surową reprymendę, których Rachel nigdy jej nie szczędziła, gdy znalazła się w zasięgu plastikowego głosu Nieustraszonej Tiny. Tym razem jednak milczała. „Znalazłyśmy się w tak tragicznym położeniu – pomyślała smutno Elsie – że nawet Rach czerpie otuchę ze słów Tiny”.
Samochód Mehlbergów zatrzymał się przed budynkiem. Przez chwilę tata dziewczynek nie gasił silnika. W końcu wyjął kluczyk i auto ucichło. Przez okna dało się słyszeć świst wiatru wiejącego po pustaciach między budowlami Pustyni. Dawid obrócił się i spojrzał na córki.
– Tylko dwa tygodnie – powiedział, siląc się na pocieszający ton. – I to wszystko. Dwa tygodnie. A potem po was wrócimy.
Elsie przesunęła palcami po lnianych włosach Nieustraszonej Tiny, wykonanych z plastiku. „Dwa tygodnie” zabrzmiało jak „wieczność”.