Wybór Sary - ebook
Wybór Sary - ebook
Bliski awans ma zapewnić Sarze wszystko, o czym zawsze marzyła. Ale właśnie wtedy na jej drodze do sukcesu pojawia się… ciąża. I choć dziewczynie wydaje się, że kocha swojego chłopaka, to nie ma pewności, czy okaże się on odpowiedzialnym ojcem. A stanowisko, o które stara się Sara, zwolniło się tylko dlatego, że pracująca na nim kobieta odchodzi na urlop macierzyński.
Rozdarta pomiędzy radami koleżanek z pracy oraz naleganiami matki i siostry, w obliczu niepewności co do związku z Mattem i wobec pustki, jaką zostawił po sobie zmarły ojciec, Sara nie ma pojęcia, co zrobić.
Kiedy dziewczyna patrzy na kartkę bożonarodzeniową otrzymaną od tajemniczej starszej kobiety, w jej głowie pojawiają się trzy wizje przyszłości. Czy może jednak im zaufać? Czy są one wyrazami pragnień rozdartego serca? A może to prawdziwe wizje od Boga, o którym Sara myślała, że się od niej odwrócił?
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8065-063-3 |
Rozmiar pliku: | 803 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wszyscy lubimy przyłączać się do czyjegoś śpiewu, gdy wiemy, że ta osoba naprawdę wierzy w słowa, które wyśpiewuje. Wszyscy lubimy słuchać mówcy, który opowiada o czymś z pasją. Wszyscy rozkoszujemy się lekturą, gdy wiemy, że autor pisze z głębi serca i czerpie z bogatego doświadczenia.
Biorąc to wszystko pod uwagę, zdradzę wam pewien sekret.
Pokochacie Wybór Sary! W książce tej moja dobra przyjaciółka, Rebecca St. James, razem z autorką bestsellerów, Nancy Rue, opowiadają historię, która trafi do was pod bardzo wieloma względami. Ich pisarstwo jest jak śpiew Rebekki… świeże, kreatywne, i płynące z serca… Śmiałe, ale empatyczne, mądre, ale pełne miłosierdzia, zabawne, ale szczere.
Tu, w Ameryce, łatwo jest stać się nieczułym na statystyki. W ostatnich czterech dekadach przeprowadzono tu ponad pięćdziesiąt milionów aborcji. Na szczęście jednak ludzie tacy jak Rebecca i Nancy nie przestają z odwagą mówić o tym problemie. Jako wieloletni przyjaciel rodziny Rebekki wiem, że Rebecca za pomocą muzyki pragnie zachęcać niezliczone rzesze kobiet do podejmowania mądrych decyzji w kwestii niechcianych ciąż. Jej naprawdę na tym zależy. Wspiera centra pomocy kobietom w ciąży w całym kraju i jest mentorką dla młodych kobiet zmagających się z problemami. Wielu z nich pomogła również odnaleźć uzdrowienie i nadzieję po dokonanej aborcji.
Zarówno Rebecca, jak i Nancy są matkami. Nie sposób nie pomyśleć, że ich miłość do nienarodzonych prześwieca przez karty tej książki właśnie z tego powodu. Nie sposób nie pomyśleć zwłaszcza dlatego, że książka ta została napisana, gdy Rebecca była w ciąży z pierwszym dzieckiem.
Bóg jest dobry.
Niechaj Wybór Sary przypomina wam o tej prawdzie.
Dave Stone
pastor Southeast Christian Churchjeden
Tego ranka Sara ujrzała przed sobą swoją wczorajszą kolację po raz drugi. Potykając się o dwie pary butów i depcząc po swojej aktówce, ledwo zdążyła pokonać drogę z kanapy do łazienki, zanim papryczki jalapeño odsłoniły swoje kolejne oblicze.
Miniaturowe, czarno-białe płytki podłogowe zlały się w bezkształtną masę, kiedy przytknęła do nich czoło. Chociaż raz ucieszyła się, że kaloryfer nie działa. Znowu.
O matko, jak ona nienawidziła wymiotować. Nienawidziła. Tego.
Ochlapała twarz zimną wodą – ponieważ na jakąkolwiek gorącą wodę w kranie trzeba by czekać co najmniej pięć minut – i wymamrotała kilka gróźb pod adresem Matta. To on zamówił nachos z jalapeño, mimo że doskonale wiedział, że jego rodzice będą świadkami każdego jej ataku kaszlu i plucia.
Chłopak był uroczy, ale wstydu nie miał za grosz.
Udało jej się uniknąć powtórki z rozrywki dzięki temu, że zrezygnowała z kawy – a właściwie to w ogóle z wejścia do kuchni. Wzięła tak wiele głębokich oddechów, że nawet hipopotam dostałby od tego hiperwentylacji. Opierając się o zlew, odrzuciła w tył ciemne kosmyki włosów, które przykleiły się do jej twarzy, i skrzywiła się na widok swojego odbicia w lustrze. Odrobina makijażu i zakryjemy ten szparagowy odcień zieleni, prawda?
Okej, więcej niż odrobina.
Powinnaś zostać w domu, powiedziały jej zapadnięte brązowe oczy.
I opuścić dzień w pracy, kiedy ważą się losy jej awansu? O, nie. Thad Nussbaum nie zaryzykowałby pójścia na chorobowe w takim momencie, nawet gdyby miał dżumę. Właściwie to Sara nie była do końca pewna, czy sama właśnie jej nie przechodzi.
I znów bieg do toalety. Zdecydowanie nienawidziła wymiotować.
Niezależnie od tego, czy jej twarz przypominała awokado, czy nie, musiała wziąć się w garść. Po kolejnej rundzie wychyliła jednym haustem pół butelki kropli na żołądek i przestąpiła nad stosem pożyczonych od Megan poradników z cyklu „Jak odnieść sukces”, żeby dostać się do biurka wciśniętego pomiędzy kanapę i drzwi łazienki. Na szczęście musiała poszperać tylko w jednej stercie niezapłaconych rachunków, żeby znaleźć listę, którą przygotowała jej Megan.
1. Ubierz się jak profesjonalistka. Nie jesteś już studentką. Wybierz wersję monochromatyczną, jeśli możesz, ale zadbaj o jakiś kolorowy akcent. Reklama JEST polem do kreatywnego działania – tak mi przynajmniej mówili. I NIE zakładaj tego mysiego szalika.
Sara jęknęła. W tej sytuacji była to całkiem zrozumiała reakcja. Dziewczyna miała nadzieję, że pieniądze, które wydała na odświeżenie garderoby pod czujnym okiem Megan i zgodnie z jej zasadą „daj sobie spokój z dżinsowymi spódnicami”, okażą się tego warte, jeśli – a raczej kiedy – dostanie awans. Dopóki to jednak nie nastąpi, nic dziwnego, że operator grozi jej odłączeniem telefonu.
Pozostałe rachunki leżały poupychane w przegródkach w organizerze, kłując ją w oczy bez względu na to, jak dokładnie próbowałaby domknąć te małe plastikowe szufladki. Co do jej osobistych rachunków… szukała czegoś, czym mogłaby je przykryć, by ich widok nie straszył jej, gdy wróci z pracy do domu.
Jedyną rzeczą, którą udało jej się znaleźć, żeby zasłonić je bez konieczności dokonywania kapitalnego remontu całej kawalerki, było oprawione w ramkę zdjęcie, które dostała od mamy na Święto Dziękczynienia, a którego jeszcze nie powiesiła, bo… po prostu jeszcze go nie powiesiła.
Pomimo nieustających mdłości Sara nie mogła nie uśmiechnąć się, patrząc na tę fotografię. Megan dostałaby załamania nerwowego, gdyby zobaczyła tę dwunastoletnią Sarę z wyprostowanymi włosami, dzięki którym chciała przypominać ciemnowłosą Christinę Aguilerę, i w za dużej todze w kolorze królewskiego błękitu z wielkim i bezspornie tandetnym krzyżem jako uchwytem do zamka. Jej ojciec w tej samej todze wyglądał dużo lepiej. Z drugiej strony jednak wszystko leżało na nim lepiej, tylko dlatego, że to właśnie on miał to na sobie. Fotograf uchwycił Sarę patrzącą na ojca oczami, które szeptały „Będziesz ze mnie dumny, tatusiu”…
Ściśnięte gardło w połączeniu z mdłościami: fatalna kombinacja.
Sara odłożyła zdjęcie spodem do góry na stertę papierów i podeszła do szafy, żeby wybrać coś monochromatycznego z jakimś kolorowym akcentem.
Dziesięć minut później była już prawie gotowa. Mimo całego tego zakupowego szaleństwa nie miała zbyt wielkiego wyboru. Czarna ołówkowa spódnica, kozaki, biała obcisła bluzka i szary dopasowany sweter z wykończeniem w kolorze morelowym; delikatna biżuteria. Do tego wełniany płaszcz w wielbłądzim kolorze – po Megan – i skórzana aktówka, która nawet jak na kupioną na wyprzedaży była stanowczo za droga.
Sara zatrzymała się na chwilę, zerkając na szalik w kilku odcieniach brązu. Miał tak wiele powyciąganych nitek, że przypominał raczej bardzo smutnego węża boa. Nadal jednak pachniał tatą – brytyjskimi funtami, mocną kawą i jakimś piżmowym, tajemniczym zapachem, który po prostu był nim. Wystarczył jeden powiew w odpowiedniej chwili i niemalże słyszała jego głos, jak mówi: Masz to, co trzeba, SJ.
Nie ma innej opcji, założy szalik. Sorry, Megan.
Okej – ostatnie spojrzenie w duże lustro i czas wychodzić.
Już prawie była na zewnątrz. Już trzymała rękę na klamce, kiedy zauważyła, że coś leży pod drzwiami. Wyglądało jak kartka na Boże Narodzenie. Zanim w ogóle zdążyła się schylić, Sara wiedziała już, że to od Catfisha.
Wesołych Świąt, panno Collins napisał pod rysunkiem, który prawdopodobnie miał przedstawiać Grincha. Ale jak nie zapłacisz czynszu, to Mikołaj do Ciebie nie przyjdzie. Z poważaniem, Twój administrator.
Sara rzuciła kartkę w stronę biurka, zdążyła jednak przedtem poczuć na niej jego zapach: cały ten hipsterski aromat niemytego ciała o nazwie „sprawdźmy, ile dam radę nosić te dżinsy, zanim całkiem się rozpadną”. Gdyby spotkała się z nim dziś rano twarzą w twarz, niechybnie zwymiotowałaby mu na buty.
Wszystko wskazywało na to, że dostarczył kartkę wczesnym rankiem, a teraz spał. Catfish był aspirującym muzykiem, który siedział do późna w nocy, udając, że żyje z gry na sitarze, a potem przez pół dnia odsypiał. Sara mogła więc z dużą dozą prawdopodobieństwa spokojnie dojść do samochodu, nie natykając się na niego.
Drzwi wszystkich kawalerek wychodziły na przejścia między budynkami; nie była to najlepsza opcja, biorąc pod uwagę srogie zimy, jakie panowały w Chicago. Jednak budynek, w którym mieszkała Sara, wcześniej służył za motel i ci, którzy go remontowali, najwyraźniej nie chcieli wydawać pieniędzy na zmianę rozkładu mieszkań. Chyba zresztą na nic nie chcieli wydawać.
Jak na przykład na dozorcę, który wysypałby przynajmniej trochę soli na betonowe stopnie, kiedy pojawi się na nich lód.
Sara ruszyła w dół betonowymi schodami, zatrzymując się co chwilę, by upewnić się, że jej droga jest wolna od wszystkiego, co związane z Catfishem, po czym przeskoczyła pomiędzy dużymi plamami zbitego lodu na parking. Przechodząc obok mieszkania administratora na pierwszym piętrze i wstrzymując oddech, aby nie wdychać unoszących się spod drzwi oparów, obiecała mu po cichu, że zapłaci zaległy czynsz, kiedy już dostanie ten awans, po czym serdecznie się z nim pożegna i opuści to miejsce raz na zawsze.
Jak tylko pospłaca to wszystko, co leżało w tamtych plastikowych przegródkach.
Nic dziwnego, że mam mdłości, stwierdziła Sara, sunąc swoją bladoczerwoną toyotą przez poranne, zatłoczone ulice. Określenie „duży ruch” było kompletnie nietrafione. Zamiast się poruszać, samochody wlokły się z Ike w kierunku West Congress, z głośnym sapaniem otaczając Loop. Od tego żółwiego tempa można było dostać szału. Każdy samochód krztusił się spalinami, które w połączeniu z lodowatym powietrzem tworzyły mgłę tak gęstą, że można ją było kroić nożem.
Sara mieszkała tu całe swoje życie; nie licząc sześciu lat, kiedy studiowała w college’u w Nowym Jorku, spędzając zresztą więcej godzin na autostradzie niż na własnej kanapie. W którym momencie ten zapach stał się taki mdlący?
Jeśli chodziło o spaliny, pociąg z pewnością nie był dużo lepszym wyborem, za to przynajmniej szybciej się poruszał. Szkoda, że potrzebowała samochodu w ciągu dnia, żeby dostarczać projekty do klientów spoza miasta. I szkoda, że firma Carson Creative nie udostępniła jej w tym celu służbowego samochodu. Chociaż w tym momencie jazda jakimkolwiek autem wywołałaby dokładnie te same mdłości. Fuj.
Musiała skupić uwagę na czymś innym. Sara włożyła do swojego staroświeckiego discmana płytę z nagraniem motywacyjnym, którą dała jej Megan, i czekała, aż głos brzmiący zdecydowanie zbyt entuzjastycznie jak na ósmą rano poinformuje ją, że jej sukces w dziewięćdziesięciu procentach zależy od jej nastawienia.
Lub też, jak ujęła to Megan w punkcie drugim swojej listy:
2. Od momentu, w którym pojawisz się rano w Carson Creative, aż do chwili, kiedy zaparkujesz wieczorem w garażu, musisz zachowywać twarz pokerzysty. Nie możesz opuścić gardy. Nigdy nie wiesz, kiedy do firmy wejdzie potencjalny klient, musisz więc stale wyglądać tak, jakbyś mówiła: „Potrafię sprzedać wszystko”.
Sara zerknęła w tylne lusterko. Mogła mieć tylko nadzieję, że wszyscy klienci, których dzisiaj spotka, będą potrzebowali kampanii reklamowej leków na żołądek.
Wyłączyła panią „Pozytywne Myślenie”. I tak musiała skupić się na drodze. Mokry, zbrylony śnieg zalegał na szybie, tworząc grudy rozmiaru niedźwiedzich łap, a wycieraczki nie były w najlepszym stanie.
Silnik zresztą też nie. Zgasł chwilę po tym, jak Sara skierowała toyotę na skrzyżowanie Stanowej z Jackson. Zatrąbiło co najmniej pięć samochodów i więcej niż jedno okno otworzyło się po to, by kierowca mógł wypluć z siebie złość i mroźną parę oddechu, połączoną z barwną wiązanką przekleństw.
Ostatecznie, to Chicago.
Sara szarpnęła ze złością kluczykiem, naciskając kilkukrotnie na pedał gazu, dokładnie tak, jak Matt mówił, żeby tego nie robić. Jeśli chodzi o to, co powinna robić, to akurat jej umknęło.
– No dalej, Buzz – powiedziała, mimo że z pewnością nie to zawierała instrukcja Matta. – Nie rób mi tego. Nie dzisiaj.
Czując, jak sznur samochodów za nią dosłownie kipi gniewem, naciskała nerwowo na pedał, powtarzając błagalne słowa. Silnik nieudolnie próbował zaskoczyć, podczas gdy po obu jej stronach samochody, dla których zapaliło się zielone światło, próbowały nie wjechać w nią jak gokarty. W każdej chwili mogło się to zamienić w scenę z The Blues Brothers.
Większości kierowców udało się zahamować z piskiem na lodzie. Jeden z samochodów musiał objechać ją naokoło, podczas gdy jego kierowca wrzeszczał – tak jak tylko rodowity mieszkaniec Chicago potrafi:
– Zabieraj tę… – tu użył dość niecenzuralnego określenia – kupę złomu z drogi, kobieto!
– Pracuję nad tym – wymamrotała Sara. Zęby miała tak mocno zaciśnięte, że czuła, jak ściera sobie szkliwo.
Jeszcze jedno dociśnięcie gazu i Buzz powrócił do życia. Razem przebrnęli przez pozostałe kilka przecznic do Michigan Avenue. Udało im się też dotrzeć do jej miejsca parkingowego. Sara zatrzymała się obok białego bmw typu SUV należącego do Megan. Zanim poznała Megan tak naprawdę – kiedy to zresztą było? Pięć miesięcy temu? – zawsze uważała, że pasuje do niej model sportowy: czarny i szybki, który nawet zaparkowany wygląda tak, jakby zaraz miał ruszyć. Po dziesięciu minutach od zawarcia znajomości Sara wiedziała już, że boxster nie pasowałby do wizerunku, który Megan dla siebie stworzyła. Ta sama Megan wysunęła się teraz z przedniego siedzenia SUV-a z większą gracją, niż Sara potrafiła z siebie wykrzesać w swoim najlepszym wydaniu, zwłaszcza biorąc pod uwagę, że obie ręce miała zajęte kubkami kawy.
Megan zmierzyła wzrokiem trzęsącą się toyotę, która właśnie pogrążyła się w śpiączce.
– Nie przejmuj się – powiedziała. – Niedługo kupisz sobie nowy.
Sara delikatnie zatrzasnęła drzwi i odczekała chwilę. Nic nie odpadło. Dobre i to.
– Nie zapeszaj – odpowiedziała.
Megan wyciągnęła w jej stronę kubek z kawą.
– Mówisz o samochodzie czy o awansie?
– O jednym i drugim. – Sara udawała, że bierze łyk, ale sama para unosząca się nad latte wystarczyła, żeby przywołać pozostałości po nachos. Zabije tego Matta. Wepchnęła go z powrotem do jego małej plastikowej przegródki i spróbowała zebrać myśli.
– Za twój samochód nie mogę ręczyć. – Megan obrzuciła Buzza spojrzeniem zwykle zarezerwowanym dla pleców nadmiernie wymagających klientów, których z wdziękiem odprowadzała do drzwi. – Ale ten awans masz praktycznie w kieszeni.
To Sara powinna mieć taką pewność siebie. Właściwie to każdy powinien ją mieć. Megan miała to coś. Jej włosy były zawsze odpowiednio lśniące, w odpowiednim odcieniu blondu, tak jakby odrosty przerażała sama myśl, że mogłyby się pokazać. Miała nienaganny makijaż; wyglądała jak dziewczyna z okładki, z idealnie zrobionymi kreskami, które unosiły się w kącikach jej niebieskich oczu. Oczu, które mówiły: Mam to wszystko obcykane, więc po co w ogóle jeszcze rozmawiamy?
Ale to usta Megan były tym, z czym Sara nawet nie starała się rywalizować. Pełne. Silne. Lekko ironiczne. Jeśli potrafiło się doprowadzić je do uśmiechu, można było uznać, że ten dzień nie mógłby już być lepszy. Sarze zwykle się to udawało; sądziła, że to właśnie dlatego Megan wzięła ją pod swoją kuratelę.
Jednak w tej właśnie chwili Megan, taksująca Sarę wzrokiem, daleka była od uśmiechu.
– No co? – zapytała Sara.
– Wyglądasz okropnie – stwierdziła bez ogródek Megan.
– Tylko trochę mnie mdli.
– Nerwy?
– Jalapeño. I rodzice Matta – odpowiedziała Sara.
Megan uniosła pytająco aksamitne brwi.
– Nie pałają do mnie sympatią, chociaż ja… tak.
– Jalapeño czy rodzice? – zapytała ironicznie Megan.
– Jedno i drugie – przyznała Sara.
Megan w dalszym ciągu badawczo przyglądała się Sarze, aż do chwili, gdy przebiegła obok nich męska postać, wołając:
– Nie możesz dźwigać, Audrey! Daj, pomogę ci!
Sara starała się nie przewrócić oczami. To też znajdowało się na liście. Coś o unikaniu oczywistych reakcji na dzieciaki, z którymi trzeba było pracować. Nie mogła się jednak powstrzymać, żeby nie szepnąć do Megan:
– Spójrz na niego. Co za wazeliniarz.
– Portret Thada Nussbauma jest w słowniku zaraz obok słowa schlemiel.
Sara pomyślała, że musi później sprawdzić to słowo w słowniku, po czym zaczęła się przyglądać niezmordowanemu, ledwo dyszącemu Thadowi pomagającemu Audrey Goetze w bardzo zaawansowanej ciąży wygramolić się zza kierownicy jej suburbana. Zabrał od niej aktówkę, reklamówkę z drugim śniadaniem i jakąś torbę, która przygniatała go tak, że wyglądał jak boy hotelowy, dzięki czemu Audrey, z wolnymi rękami i kiwając się na boki jak kaczka, mogła wtoczyć się do budynku.
Była w zaawansowanej ciąży.
– Chłopak marnuje tylko swój czas – Megan skinęła głową w stronę tych samych drzwi. – Arrivederci, Audrey.
– Czemu tak mówisz?
– Wiem, że nie wróci tu już po porodzie. Poważnie, nie widziałaś, jak jej się oczy świecą, kiedy wspomnisz w jej towarzystwie o dzieciach? Zamienia się w Rudolfa Czerwononosego.
Sara parsknęła śmiechem. Niezbyt mądrze, biorąc pod uwagę grożące jej znów mdłości. Wzięła głęboki oddech, podczas gdy Megan otworzyła drzwi i przepuściła ją przodem.
– Nawet jeśli Audrey faktycznie wróci, nie będzie już pracowała dla klientów ConExu. Za dużo dojazdów. – Megan potrząsnęła głową, obserwując, jak Thad taszczy rzeczy Audrey po schodach na drugie piętro, szczerząc się i zapewniając ją, że wciąż wygląda świetnie.
Nie wyglądała świetnie. Wyglądała jak ludzik Michelina.
Audrey nigdy nie przypominała wyglądem olśniewającej menedżerki do spraw kluczowych klientów; nic w rodzaju Jennifer Nolte albo, jeśli się nad tym zastanowić, Megan, która stała w hierarchii o stopień niżej. Audrey nosiła niebotycznie drogie garsonki, a na spotkaniach była zawsze superprofesjonalna, ale jeśli Jennifer można było porównać do Jackie Kennedy, to Audrey była co najwyżej Eleanor Roosevelt. A teraz, kiedy ciążowe swetry opinały jej brzuch niczym plastikowa folia, nie potrafiła z siebie wykrzesać nawet tyle.
Megan trąciła Sarę łokciem.
– Masz rację. Thad faktycznie się podlizuje.
– Jest jak mały piesek. – Sara podążyła schodami za Megan. – Brakuje jeszcze tylko, żeby zaczął lizać ją po twarzy i szczekać: „Polub mnie! Polub mnie!”.
Megan poczekała, aż Sara zrówna się z nią na korytarzu, i zniżyła głos, tak jakby miała zamiar wyjawić szczegóły jakiejś konspiracji.
– Thad jest za mało bystry. Nie rozumie, że donikąd go to nie zaprowadzi.
– A co ma robić? Latać za Henrym i Nickiem, i… – Sara nie zdążyła dokończyć zdania.
– Nie. Powinien latać za mną – stwierdziła zdecydowanie Megan.
– Przecież latał za tobą, dopóki praktycznie nie zabiłaś go spojrzeniem – przypomniała przyjaciółce Sara.
Megan zatrzymała się i wbiła w nią wzrok.
– Chciałam przez to powiedzieć, że powinien dostawać takie same rady, jakie ja daję tobie.
Sara zmarszczyła brwi.
– Nie podsuwaj mu żadnych pomysłów.
Megan zaprezentowała jeden ze swoich „prawie uśmiechów”. Tymczasem wchodziły już do labiryntu małych boksów, sąsiadujących z biurami o szklanych ścianach.
– Bez obaw. Jesteś moją jedyną protegowaną – uspokoiła Sarę Megan.
– I jak mi idzie?
– Cudownie. Ale koniec z jalapeño. – Megan uniosła tylko jedną z aksamitnych brwi. – I ile razy już ci mówiłam, żebyś wyrzuciła ten szalik?
Megan rozgościła się w swoim biurze wielkości akwarium, pełnym modnej czarnej skóry i metalowych wykończeń. Sara oparła się o tabliczkę na drzwiach z napisem: „Megan Hollister, zastępca dyrektora do spraw klientów międzynarodowych”, próbując opanować westchnięcie, przez które cały korytarz mógłby wypełnić się uczuciem zazdrości.
– Za kilka miesięcy sama będziesz miała takie biuro – powiedziała Megan.
– A ty co, czytasz mi w myślach?
– Po prostu pamiętam, jak się pracuje w czymś, co przypomina klatkę na szczury. Wtedy nie przemawiało za mną tyle rzeczy, ile za tobą.
Sara powstrzymała się, żeby nie prychnąć.
– Akurat. Co takiego niby mam, czego…
– Dokładnie wiesz, czego chcesz. – Niebieskie oczy wtopiły się w jej twarz. – I nie odpuścisz, dopóki tego nie zdobędziesz.
Trudno było z tym dyskutować. Z małą poprawką; nie było tak, że Sara po prostu tego chciała. Potrzebowała tego. Ponieważ jednak Nigdy, przenigdy nie wyglądaj na zdesperowaną zajmowało jakieś szóste miejsce na liście, przytaknęła tylko energicznie i odeszła wyprostowana w stronę korytarza. Z tyłu dobiegł ją jeszcze głos Megan:
– Tylko pozbądź się tego szalika.
Główne skupisko biznesu w Chicago (przyp. tłum.).
Am. slang „nieudacznik, frajer” (przyp. tłum.).