Zatańczą ci, co drżeli - ebook
Zatańczą ci, co drżeli - ebook
Brawurowa opowieść o grupie najbardziej znanych dziś polskich artystów, którzy wchodzili w świat sztuki na początku lat 90. Bohaterami książki, której akcja toczy się w Warszawie, a także w Budapeszcie, Kairze, Sopocie i Wenecji, są m.in.: Zbigniew Libera, Katarzyna Kozyra, Paweł Althamer, Artur Żmijewski. Karol Sienkiewicz opowiada o ich artystycznej działalności, pokazując nie tylko postawy i twórczość, ale także realia społeczne i obyczajowe zmieniającej się w okamgnieniu Polski. Bardziej od dzieł sztuki interesują go wydarzenia, których sztuka była bohaterem lub sprawcą, i sposób, w jaki artyści określali się wobec rzeczywistości i kształtowali dyskusję. Odsłania też okoliczności powstania wielu głośnych dzieł, takich jak Piramida zwierząt czy Lego. Obóz koncentracyjny. Ta prowadzona ze swadą i dowcipem opowieść zachowuje nerw i rytm czasu zmian.
Kategoria: | Sztuka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-62376-71-1 |
Rozmiar pliku: | 10 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pod koniec 1999 roku, po dość długiej przerwie Althamer wrócił do witryny sklepu przy ulicy Freta. Przez trzy miesiące pracował nad nietypowym domem dla lalek. Był to przekrój kamienicy z sąsiadami mieszkającymi na dwóch piętrach – jak Paweł i Gaweł z bajki Aleksandra Fredry. Na górze zamieszkał odpowiednik Pawła – tego, co „nie wadził nikomu” – dziadek z dwojgiem wnucząt. Starszy mężczyzna to artysta, rzeźbi coś na kawalecie, a na ścianie wiszą jego rysunki. To skromne, ale ciepłe mieszkanie. Przy łóżku stoi miniaturowa choinka z czerwonymi bombkami – witryna powstała z myślą o okresie świątecznym – a dzieci może właśnie odpakowały prezenty. Chłopiec z niewielkim irokezem mierzy do lustra z plastikowego pistoletu, jakby niedawno oglądał Taksówkarza Martina Scorsese i wcielając się w Roberta de Niro, mówił „You talkin’ to me?”. Postaci dziewczynki Althamer nadał rysy swojej córki, chłopiec przypominał jego synka. Piętro niżej mieszka krępy mężczyzna – może dresiarz, może lump, może drobny przestępca. Najwyraźniej spędza święta samotnie w zaśmieconym mieszkaniu. Z ręką na temblaku wpatruje się w telewizor – miniaturowy telewizorek Althamer kupił na Dworcu Wileńskim, w ciągu dnia był włączony i przez sklepową szybę można było zobaczyć, co aktualnie nadaje Jedynka.
Artysta chciał też, by w drugim oknie sklepu umieścić produkowany seryjnie domek lalki Barbie, dla kontrastu, by oba światy się uzupełniały.
Przy okazji nowej witryny, co odnotowała śledząca już poczynania Althamera prasa, mówił: „Po przerwie poczułem silną potrzebę zrobienia czegoś w przestrzeni publicznej. Czegoś dostępnego dla szerokiej publiczności. Wyrażenia się językiem przystępnym dla każdego. Obserwuję, że moje lalki bawią zarówno dzieci, jak i dorosłych”.
Czy to przypadek, że akurat wtedy Althamer wyrzeźbił sąsiadów? Mówił, że przychodzi mu do głowy pomysł, by w takim lalkowym miniaturowym świecie odtworzyć klatkę schodową w bloku na Bródnie, gdzie od wielu lat mieszkał na piątym piętrze, najpierw z rodzicami, a potem z własną rodziną. „Wygląda ona przytłaczająco. Jednak przetworzenie tej rzeczywistości na świat lalek może spowodować, że stanie się ona malownicza, w jakiś sposób bliska i przyswajalna”, mówił. Chyba jednak znalazł na to lepszy sposób. Gdy cały świat z lekką obawą oczekiwał nadejścia roku 2000 (jeśli nie apokalipsy, to przynajmniej milenijnej pluskwy, przez którą zwariują komputery i wysiądzie zasilanie), Paweł Althamer wpadł na iście szatański pomysł: chcecie cudu, będziecie mieli cud.
W swojej sztuce Althamer coraz mniej miejsca poświęcał… sobie. Wprawdzie ciągle, jak we wcześniejszych performansach, odbywał wędrówki do swego wnętrza, ale coraz chętniej rozglądał się wokół. Pod koniec 1997 roku w kinoteatrze Tęcza, w prowadzonej przez Krzysztofa Żwirblisa Galerii Przyjaciół A.R., pokazał kolekcję niecodziennych przedmiotów, które znalazł na swoim osiedlu, Bródnie, a które uznawał za dziwne, niewytłumaczalne, ważne czy po prostu ładne. Przedmiotów, które na stałe weszły do jego wyobraźni. Był to na przykład kamień pomalowany przez jedną z mieszkanek Bródna na żółto-czerwono, drzwi do zsypu z rysunkiem Wenus, kwiatek doniczkowy na pniu brzozy czy tablica informacyjna z klatki schodowej. O wypożyczenie tych przedmiotów Żwirblis zwracał się w piśmie do Urzędu Gminy Warszawa-Targówek: „Niektóre z tych przedmiotów, jak np. fragment ogrodzenia, drzwi od zsypu pokryte rysunkiem, są szczególnie ważne dla naszej wystawy, która będzie dokumentowała współczesną kulturę wizualną w najszerszym tego słowa znaczeniu. Jednocześnie gwarantujemy zwrot po wystawie w/w obiektów i przywrócenie poprzedniego stanu”.
Sztuka Althamera nie mieściła się w galerii. Jego kolejne wystawy w Galerii Foksal dosłownie ją rozsadzały. Ograniczona przestrzeń galeryjna przyprawiała go o klaustrofobię. Zawsze szukał ucieczki na zewnątrz. Marzyło mu się zorganizowanie solarium w więzieniu – kąpiele słoneczne dla więźniów.
Althamer mówił o sobie jako artyście w różnych rolach. Czasami bywał po prostu „rzemieślnikiem”, gdy działał bezpośrednio z materią, rzeźbił. „Lubię coś zrobić”, mówił w wywiadzie, „Można dużo czasu spędzić, budując koncepcję wystawy, ale jak coś »zajdzie« mi pod rękę…”. Z drugiej strony artysta to „człowiek bez miejsca”, który potrafi się odnaleźć w każdej sytuacji, odpowiedzieć na różne konteksty. A jednak Bródno to dla Althamera miejsce szczególne – blokowisko na obrzeżach Warszawy stało się jego naturalnym środowiskiem.
Gdy w styczniu 1992 roku wrócił z podróży do Mali, uświadomił sobie, że Bródno to fenomen co najmniej dorównujący egzotyce afrykańskiego plemienia Dogonów. Wszystko zależy od punktu widzenia.
Pomyślał: dlaczego by nie wykorzystać fasady bloku, w którym mieszkał, jako wyświetlacza? Ze zgaszonych i zapalonych okien powstanie napis „2000”. Już sama data wydawała się magiczna, niezależnie od tego, że ktoś kiedyś arbitralną decyzją ustalił początek odliczania. W sylwestrową noc z 1999 na 2000 rok nie nastąpił wieszczony koniec świata, ani światło nagle nie zgasło. Może właśnie było co świętować.
Na Bródnie za sprawą Althamera Nowy Rok świętowano jakby dwa razy. Datę wyznaczono na 27 lutego. Wcześniej do swojej idei Althamer musiał przekonać sąsiadów, wszystkie rodziny mieszkające przy Krasnobrodzkiej 13 w 187 mieszkaniach, których okna tworzyły główną fasadę bloku, tę od strony rozległego parkingu. Przecież nie mógł zrealizować swego pomysłu, narzucając go siłą jak nadgorliwy kaowiec – skoro nie będzie kabaretu, będzie chór.
Powodzenie projektu zależało od współdziałania wszystkich mieszkańców bloku, przełamania typowo osiedlowej anonimowości. Wprawdzie Althamer mógł liczyć na pomoc logistyczną z Galerii Foksal, ale galeria galerią, a blok to jego podwórko. Zaczął od własnej klatki. Włączył się w akcję zbierania pieniędzy na instalację domofonu i przy okazji opowiadał o swoim pomyśle, zarażając entuzjazmem sąsiadów. Oczywiście, znalazło się też wielu cierpkich sceptyków.
Jednak dziesięciopiętrowy blok z kilkoma klatkami schodowymi przekraczał jego możliwości. Znalazł pomocników – harcerzy, którzy pukali do drzwi wszystkich mieszkań, informując o akcji Bródno 2000, przekonując, przypominając, wreszcie – w ostatniej fazie – wręczając ulotki i dokładne instrukcje, które okna w danym mieszkaniu powinny pozostać oświetlone, a które zaciemnione. Pomógł fakt, że projektem zainteresowała się prasa, informując o zamierzeniu Althamera już na początku lutego.
Im bliżej niedzieli 27 lutego 2000, tym więcej ludzi i instytucji gromadziło się wokół pomysłu artysty. Zgłaszali się sami, spontanicznie oferując pomoc. Mieszkańców bloku do udziału w akcji Althamera zachęcał Marek Kamiński, burmistrz Targówka (dzielnicy, do którego administracyjnie należy Bródno). Objął honorowy patronat nad akcją, a do każdego mieszkańca bloku wystosował specjalny list. „To zapalenie lub zgaszenie światła pozwoli ludziom zrozumieć, że stanowią wspólnotę”, przekonywał. W organizację włączył się Dom Kultury „Świt”. Ktoś obiecał załatwić muzykę, ktoś – fajerwerki, ktoś – gorącą zupę. Wydarzenie wymykało się spod kontroli Althamera.
Wreszcie nadeszła wyczekiwana data. Tego dnia to Krasnobrodzka 13, a nie Alternatywy 4, miała stać się najsłynniejszym blokiem w Polsce. Rano Althamer jeszcze raz obszedł wszystkich sąsiadów. Z rachub wynikało, że dziewięć na dziesięć osób jest po jego stronie.
Przed 19-tą, godziną zero, harcerze z planem fasady sprawdzali, czy wszystko się zgadza. Mieli też lotne brygady, które starały się pukać do mieszkań, w których oświetlenie odbiegało od schematu. Łączność ze sztabem zapewniały krótkofalówki. Na prowizorycznej scenie Kapela Praska grała „Więc chodź na Pragie” Na ścianie bloku okna zaczęły formować się w napis. Wprawdzie w jednym czy dwóch mieszkaniach ktoś pozostał nieprzekonany, a kogoś po prostu nie było w domu, ale udało się. Jedna z wolontariuszek przekonywała dziennikarza, że w ogóle nie mieli roboty: „tylko w jednym mieszkaniu zwróciliśmy uwagę, żeby wyłączyli lampkę w pokoju”. Na kilkadziesiąt minut na fasadzie wyraźnie pojawiła się liczba „2000”. Ci stojący bliżej, mrużyli oczy, by lepiej widzieć napis. „Czuję się oszołomiony, jakbym wypił drinka”, dziennikarz notował słowa płynące z ust artysty. Zauważył też entuzjazm burmistrza Kamińskiego.
Przed blokiem zebrał się spory tłum – około trzech tysięcy osób. Przemawiali lokalni politycy, grała kapela, ludzie tańczyli. Dla rozgrzania rozdawano grochówkę z wojskowego gara. Nad blokiem rozbłysły fajerwerki. Niektórzy składali sobie życzenia, jak w sylwestra. Na biegnącej nieopodal Trasie Toruńskiej zatrzymywały się samochody.
Następnego dnia „Super Express”, gazeta raczej stroniąca od kultury, donosił na pierwszej stronie: „Bródno świeci przykładem”, reprodukując zdjęcie świetlnego napisu na bloku. „Życie na wielkim, betonowym osiedlu nie musi być nudne”, dodawano poniżej. Nawet ksiądz w lokalnej parafii docenił akcję Althamera – w kazaniu, odnosząc się do napisu na bloku, mówił o boskiej naturze światła. Cud się ziścił.
Pewien sceptyczny dziennikarz „Wyborczej” oczekiwał natychmiastowych i długotrwałych skutków akcji Althamera. Niecały miesiąc po „świetlnym cudzie” wrócił na Krasnobrodzką i wypytywał mieszkańców bloku. „To cały czas to samo blokowisko”, powiedział jeden, inny podsunął plotkę, że artysta na pewno świetnie na tym zarobił. A o pamiątkowych koszulkach „Bródno 2000”, które w ramach podziękowań otrzymali mieszkańcy bloku, dziennikarz napisał: „Schowali je chyba głęboko do szafy i nigdy wszyscy razem ich nie założą”. Nie założą – kilka lat później artysta wpadnie bowiem na pomysł złotych kombinezonów, w których będzie zabierał swoich sąsiadów na bliższe lub dalsze wycieczki.
Althamer potrafił zadziałać w każdych warunkach. Czasem tworzył sztukę ludyczną. Taką, z którą niemal każdy, niezależnie od edukacji czy doświadczenia, potrafił się utożsamić. Sztukę na wskroś egalitarną, bez presji jakości. Otwierając okno w Galerii Foksal, musiał jeszcze kalkulować – w tym historycznym wnętrzu jednak nie na wszystko mógł sobie pozwolić. Zerwanie z rządzącymi galerią regułami, rytuałem i hierarchią – rzeczywiste, niebędące pustą deklaracją – nie mogło nastąpić. Bródno pozwalało na więcej oddechu.
Może to właśnie od Althamera płynęła nowa nauka, którą brali do serca kuratorzy z Galerii Foksal, zwani wtedy przez pismo „Raster” Lisami. Od 1995 roku, czyli wystawy Luca Tuymansa, pracowali w miarę samodzielnie, coraz mniej odczuwając ciężar autorytetu szefa galerii, Wiesława Borowskiego. W 1999 roku zorganizowali wystawę „Pełzająca rewolucja”. Obiektywnie – mało to było rewolucyjne, ale na pewno pełzało. Wystawa prezentowała malarstwo, które wyszło z płócien na ściany – od Richarda Wrighta po niebieski pasek Edwarda Krasińskiego. Do tego kuratorzy zapowiadali, że wystawa potrwa tak długo, jak długo ktoś będzie chciał ją oglądać. To przy okazji tej wystawy Piotr Uklański, artysta wykształcony w Polsce, ale robiący karierę w Nowym Jorku, stworzył mozaikę na filarze modernistycznego Domu Handlowego Smyk w centrum Warszawy. Mozaika składała się z odpadów z fabryk ceramiki stołowej w Ćmielowie i Pruszkowie, czyli z częściowo potłuczonych talerzy. Kojarzyło się to z poprzednią epoką, ale przede wszystkim ze sposobem zdobienia domów na polskiej prowincji. W ten sposób Uklański zderzał kulturę niską (tandetną mozaikę) i wysoką (elegancką, choć podstarzałą architekturę późnego modernizmu).
Prawdziwa rewolucja była gdzie indziej – w myśleniu o instytucji. W 1995 roku z inicjatywy trójki kuratorów powstała Fundacja Galerii Foksal; zarejestrować ją pomagał kolega Joanny Mytkowskiej z liceum, który – jak się okazało – pracował w tym samym budynku na Foksal i był prawnikiem. Wcześniej Galeria Foksal kilkakrotnie jeździła na targi sztuki – do Hamburga i Frankfurtu. Pieniądze ze sprzedaży rzeźby Mirosława Bałki, ofiarowanej przez artystę, służyły do łatania dziur w skromnych budżetach foksalowych wystaw i stały się kapitałem założycielskim Fundacji. Powstała ona poniekąd z konieczności – galeria zmagała się z ciągłymi problemami administracyjnymi, spadając coraz niżej w systemie samorządowych instytucji kultury. Fundacja dawała galerii choć odrobinę niezależności.
W końcu 2001 roku Fundacja uniezależniła się od galerii całkowicie – Mytkowska, Przywara i Szymczyk odeszli z Foksal i przenieśli się do nowej siedziby na ostatnim piętrze modernistycznego pawilonu przy ulicy Górskiego. Typowe dla corbusierowskiej architektury wstęgowe okna wpuszczały mnóstwo światła, za nimi górowała bryła Pałacu Kultury. Nic bardziej odmiennego od małego i zamkniętego wnętrza Galerii Foksal. Fundację również można było jednak sobie pomyśleć jako domek dla lalek. Althamer tak ją przedstawił kilka lat później. Białe, puste wnętrze, stół, półka na książki i kilka ludzików ubranych na czarno.