Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Zespół ojca - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
15 lutego 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Zespół ojca - ebook

Dramat ojca, który toczy najtrudniejszą walkę w swoim życiu

Historia z pozoru typowa – on, ona i dziecko. Szczęśliwa codzienność. Jednak pewnego feralnego dnia przypadkowe spotkanie ujawnia prawdę, która niszczy ich rodzinę. Od tej chwili zaczyna się piekło nienawiści i bezwzględna walka o dziecko, jaką musi stoczyć ojciec. W zmaganiu z prawem, ukochaną do niedawna kobietą, wreszcie z własnymi słabościami pomoże mu jego jedyny sojusznik – syn.

Zespół ojca to historia ojcowskiej miłości, męskiego przywiązania i szczególnego porozumienia, ale także gorzka opowieść o starciu marzeń z rzeczywistością.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8032-143-4
Rozmiar pliku: 1,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Od autora

Ta powieść nie jest autobiografią i nie zawiera wątków autobiograficznych wyjąwszy drobne szczegóły takiej natury wykorzystane w niej, lecz niezwiązane z fabułą i pozostające poza jej kontekstem.

Wydarzenia przedstawione w książce nie mają związku z moim życiem osobistym ani moją rodziną.

Jest to historia fikcyjna, fikcyjny jest również jej główny bohater, którego poglądy nie pokrywają się z moimi. Należy jednak przyznać, że zarówno bohater, jak i fabuła książki zostali stworzeni na podstawie przeżyć osób autentycznie istniejących.

Postać syna głównego bohatera była częściowo wzorowana na moim własnym synu w początkowej części powieści.

Oświadczam też, że w moim rozumieniu, zgodnym z moimi intencjami, książka ta nie zawiera żadnych elementów wskazujących na gloryfikację przemocy, nietolerancji i dyskryminacji ze względu na płeć, narodowość lub orientację seksualną, podżeganie do takich praktyk ani subiektywnej krytyki w zakresie tych sfer.

Moim zamiarem było przedstawienie tej historii bezstronnie, obiektywnie i racjonalnie, po to, by pokazać, że takie historie mogą zdarzyć się naprawdę. Wierzę, że czytelnicy również tak odbiorą tę książkę.Szum wiatru z lekka się wzmagał.

W dniu moich czterdziestych urodzin była noc i przyśnił mi się mój ojciec, który był martwy od piętnastu lat. Ja i mój ojciec klepaliśmy się po głowach jak w Bennym Hillu. Wicher w Dublinie wiał wtedy wściekle i w oknach drżały szyby, a po okolicy niosła się symfonia alarmów samochodowych. Deszcz siekł krótkimi seriami, zmieniając kierunki jak wytrawny erkaemista, drzewa tańczyły chory taniec pijanych drzew, zginając się raz w lewo, raz w prawo, a ja myślałem, że ten wiatr w końcu rozwali nasze okna i wymiecie z parapetów doniczki. Chciałem wstać w tym śnie, bo śniło mi się, że jesteśmy u mnie, chciałem wstać i trzymać framugi, żeby nie wyleciały, bo tu tynk taki słaby. I nawet chyba słychać, jak trzeszczy, czuć, jak szamocze się z tym powietrzem, prawie czuć, jak przegrywa i pęka, i jak wiatr zaraz zerwie ten dach, te okna, to wszystko, i wymiecie nas ponad innymi dachami. Nasze piętro było najwyższe w okolicy, a za nim już tylko góry z jednej, a port w Dún Laoghaire z drugiej strony. Gdyby nie ta pogoda, stałbym w tych oknach do zmęczenia, podziwiając okolicę, ale trudno się zmusić do podziwu, czując pękające ramy i taki napór powietrza. Pomyślałem, że jeśli starczy mi odwagi, stanę twardo i wyzwę ten wicher na pięści. Mam cię dosyć, ty mendo. Śmierdzący królu wygwizdowa. Teraz się wreszcie sprawdzimy. Teraz ci dowalę za wszystko. Mój ojciec słyszał moje myśli. Zatroskał się i kazał mi siedzieć, i nie przejmować się tym wszystkim ani trochę.

– Nie rzucaj się na wiatr – powiedział. – Otul się nim.

Potem się obudziłem i ojca już nie było, a dotąd siedział obok, jak żywy. Spojrzałem na biały pikacz w telefonie i była druga dziesięć. Urodziłem się dokładnie o drugiej dziesięć przed czterdziestoma laty. Zamiast wiążących pokoleniowych wniosków, które można miewać w takiej chwili, przebiegło mi przez głowę zwyczajnie, że nie wiem, kiedy ostatni raz używałem zwykłego ręcznego zegarka. Na sąsiedniej poduszce głowa Belle, rozrzucone ciemne włosy, splątane w nieładzie, opływające jej połowę łóżka w świętym bezruchu, niezmąconym i pomnikowym, chociaż niedającym pewności. Jak węże. Gotycki kontur jej ciała jest ludzką wersją średniowiecznej katedry; chudy i pełny jednocześnie, napięty i drapieżny. Miesza się z tą wichurą w tle, szaloną, chorą, zginającą drzewa, nieustanną. Wyszedłem do przedpokoju, najpierw po ścianie, po omacku, potem przy stłumionym świetle ekonomicznej żarówki, która nieposłusznie długo dochodziła do jasności. Brnąłem przez swoje życie, bezwiednie trzymając w ręku telefon komórkowy, unosząc go co chwilę i robiąc zdjęcia. Elektryczny kaloryfer z cegłami w środku – po jakiego grzyba oni montują w przedpokojach kaloryfery? Niebieski plakat na drzwiach pokoju Filutka. Na plakacie kolaż wyklejanek i odcisków dziecięcych dłoni. Filutek sam zrobił go w przedszkolu. Miał już prawie cztery lata. Idąc tym korytarzem, przez chwilę miałem wrażenie, że dopiero się rodzi. Zaraz potem, że jeszcze go nie ma. I natychmiast potem, że jest już dorosły. W łazience waga, plastikowa miednica, pudełko z proszkiem do prania, gumowe kaczuszki. Obraz – po jakiego grzyba nam obraz obok sedesu: kelner z czerwonym nosem i ścierą przewieszoną przez ramię, wącha wino w kieliszku. Na zakręcie drzwi do bojlera, wydającego z siebie kosmiczny bulgot o każdej porze dnia i nocy. W kuchni szafka zamknięta, szafka otwarta, w szafce stos talerzy, jak ta skala na framudze drzwi w moim rodzinnym domu, gdzie naznaczano kolejne etapy mojego wzrostu. Na szczycie stosu mały talerzyk w kwiatki i komplet mikroskopijnych sztućców o zaokrąglonych końcówkach. Za oknem noc, góry z jednej strony, port z drugiej, wielki, ustawny pokój jadalny ze skórzaną sofą, z dużą i niewiarygodnie niską ławą do kawy. W rogu bujany fotel na drewnianej podstawie. Wszystko to unurzane w mroku, ledwo widoczne, zlewające się ze sobą, pozbawione naturalnych kształtów, jak zbyt długie życie, którego epizody mieszają się i mylą; ich przebieg jest coraz mniej jasny, ich daty przestają być jednoznaczne. Za oknem zmulona noc, bez gwiazd i księżyca, nieprzestająca dąć wichrem w te nieszczęsne drżące okna.

Musiałem przesiedzieć na tej ławie jakieś trzy godziny. Robiłem zdjęcia nieba. Pierwsze były całkiem czarne. Kolejne trochę jaśniejsze. Potem otworzyły się drzwi i do pokoju bez słowa wszedł Filutek, niosąc swój ulubiony kocyk, zwinięty w wielki kłąb, z trudem trzymany jak bęben dobosza. Nigdy nie wstawał tak wcześnie, a w dodatku tak bezgłośnie. Minę miał poważną i skupioną. Patrzył na mnie tak, jakby nie był już małym Filutkiem, jakby już dorósł, pokończył szkoły, ożenił się, a potem pochował mnie, posadził drzewo. Ja zaś byłem w jego oczach mały, maluśki, niezdarny i ledwo narodzony. Właśnie nalałem do świeżo zmienionej pieluszki. On był teraz mną, a ja byłem nim. Patrząc na nas obu z tej nieznośnie wielkiej góry, jakbyśmy obaj mieli rozdwojenie jaźni i widzieli się zza weneckiego lustra, i ja nie miałem odwagi odezwać się do niego ani słowem. Bo jakich słów można użyć, kiedy dorosły czterolatek przychodzi na jawie do przewiniętego czterdziestolatka? Nie ma ich nawet w żadnym słowniku, jak wszystkich, które byłyby naprawdę ważne. Słowa, których używa się w ludzkich językach, to tylko marny substytut nieistniejących wyrazów wielkiej wagi. Ludzkość nie stworzy nigdy takiego ideału. Idealizm polega przecież na tym, by ciągle dążyć do tego, co jest nieosiągalne.

Filutek usiadł obok mnie na ławie kawowej, która była tak niska, że nawet on musiał podkurczyć nogi, okrył nas obu swoim kocykiem w lokomotywy i przytulił się. Patrzyliśmy na zgon nocy i jaśniejące niebo. Świat wokół nas zmieniał się, nabierał kształtów i barw. Na szaroburym niebie zaczęły pojawiać się krwiste pęknięcia, zniknął wiatr i chmury zaczęły ustępować wschodzącemu słońcu. Ustało drżenie okien i przyszedł dzień. Głowa Filutka spoczywała na moim ramieniu, ułożona pod kątem jak do snu, ale oczy miał szeroko otwarte. Jego mądre, błyszczące oczy patrzyły na herbaciany wylew nieba. Jego buzia była teraz marzycielsko uśmiechnięta.

Nie wiem już, od czego się to wszystko zaczęło. Przełomów się nie dyktuje, one nadchodzą samoistnie. Są ponad świadomością. Mało tego, nie docierają do nas nawet wtedy, kiedy są już wystarczająco przełomowe. Nawet kiedy ich przełomowość dotarła już do całej reszty świata, my ich w ten sposób nie widzimy. Są zawsze historyczne, bo ich moc dociera do człowieka z opóźnieniem. Trzeba czasu przeszłego i długo wyczekiwanej nostalgii, która zaćmi emocje i nauczy nas dystansu, żebyśmy nasze przełomy dostrzegli właściwie, może nawet je docenili. A najgorsze jest to, że każdy przełom, bez względu na jego charakter, nosi w sobie zarówno pierwiastek radości, jak i tragedii. To dlatego że jest otwarciem, a każde otwarcie, choćby książki albo domu, albo człowieka, to początek jakiegoś końca.

To chyba wszystko przez Belle i miało początek w tym jej cholernym Paryżu. Nigdy nie doszedłem, dlaczego właściwie stamtąd wyjechała, a jeszcze bardziej nie rozumiem, dlaczego tak nieustannie nosiło ją z powrotem. Paryż już od dawna nie jest Paryżem, jest teraz Disneylandem dla dorosłych. Nie bez powodu tuż obok zbudowano podobny Disneyland dla dzieci. Sartre jest Myszką Miki, a Les Deux Magots pałacem dobrej wróżki ze skrzydełkami w dupie, czy gdzie ona je tam miała, ta z filmowej czołówki.

Pamiętam, że był kwiecień albo maj i że byliśmy na Montmartrze, który jak nigdy był wtedy prawie pusty, bez tych wszystkich Włochów, Hiszpanów i Angoli, którzy oglądali Amelię z niezdrowym przejęciem i jednakowo bolesnym brakiem zrozumienia. Teraz ich nie było. Może to przez pogodę, bo jak na maj to była całkowicie irlandzka, i znowu musiałem założyć swoją całoroczną ocieplaną kurtkę z kapturem. Byłem przekonany, że zabieram ją ze sobą tylko z powodu paranoicznej zapobiegliwości. Belle zawsze chodzi w swoim czarnym płaszczu, tak gotyckim jak ona sama. Choćby go miało zmoczyć dokumentnie. W tym płaszczu i w swoich długich, jednakowo czarnych włosach wygląda czasami jak duch w prześcieradle, tylko że czarnym, oczywiście. Ma brązowe oczy i pociągłą francuską twarz, która jest blada niemal do białości i trzeba całej butelki wina, by coś w niej poczerwieniało. Nie pojmuję tego fenomenu, bo Belle potrafi autentycznie wyżłopać całe wino, zjeść smażony syf składający się z wołowiny i frytek, następnie pójść spać, w międzyczasie dawszy dupy, i to całkiem aktywnie, za co kocham ją z całego serca, a potem wstać tak samo chuda i blada jak zawsze. Przysięgam, jak tu siedzę, że mimo zupełnie znośnych cycków jest wciąż chuda jak szczapa, a wręcz uważam, że ma zbyt chudą dupę. Pokochałem jej nieforemność. Pokochałbym ją nawet, gdyby w ogóle nie miała dupy. Zawsze jakoś byśmy sobie z tym poradzili.

Poszliśmy na skwer Suzanne Buisson i usiadła na tej samej ławce, na której fotografowałem ją przed pięcioma laty, kiedy tak nas wzruszały wszystkie dzieci napotkane po drodze. Od tej sceny na skwerze Suzanne Buisson w pewnym sensie zaczął się żywot Filutka. Filutek przyszedł na świat mniej więcej dziewięć miesięcy później. Myślę, że został spłodzony w hotelu Flor Rivoli, a czyn ten poprzedziła projekcja filmu Presentiment w pobliskim kinie. Jej pociągła, blada twarz była tej nocy jeszcze bardziej blada i pociągła. Ja natomiast z wysiłku poczerwieniałem jak burak. Musieliśmy zatem wyglądać jak polska flaga, bo tak sobie to wyobrażam. W dniu, w którym Filutek został powołany do życia.

Natura uczyniła go wypadkową nas obojga. Po matce dostał czarne włosy, bladą gębulę i tendencję do chuderlawości. Po mnie zielone oczy i odrobinę przydługi nos. Wszyscy poznają nas po nosie. Znajomi zwykli uważać, że na jego podstawie nie wyprę się raczej Filutka. Szkoda, że nie odziedziczył po mnie rudej czupryny, byłby wtedy bardziej irlandzki, chociaż przyznaję, że zawsze jestem nieomylnie brany za obcokrajowca, podobnie zresztą jak Filutek i Belle. Z obserwacji wynika, że to z powodu ubioru. Poza tym dopiero niedawno ściąłem kitkę. Belle zażyczyła sobie krótko ostrzyżonego faceta, więc ma. Tylko przyzwyczaić się nie mogę za cholerę. Chodzę po ulicy i rzucam nieistniejącą grzywą, co wzbudza niezdrowe emocje wśród innych przechodniów, ale nie przejmuję się tym specjalnie. Tym bardziej nie biorą mnie za Irlandczyka. Wróćmy na skwer Suzanne Buisson. Zapamiętałem, że pełno jest tam gołębi, między którymi majestatycznie przechadzają się koty. Jedne drugim nie wchodzą w paradę. Dzieci dokazują i krzyczą jak w rozbiegówce do Jardin du Luxembourg Joego Dassina, i tak właśnie kojarzy mi się to miejsce. Żeby było zabawniej, do Ogrodów Luksemburskich nie nabrałem żadnego sentymentu. Bo nic nie przebije Łazienek w Warszawie, których kochać nigdy, ale to nigdy nie przestanę.

Potem przemknęły cztery lata, no, prawie pięć, i przyszedł ten kwiecień albo maj, kiedy ja i Belle znowu wylądowaliśmy w Paryżu. Ogarnął nas wtedy festiwal szaleństwa na St. Germain. Nic, tylko tonąć w wystawach pełnych książek, a potem gnębić się akademickimi dysputami, a wszystko to na kawiarnianych tarasach, zapłaciwszy za kawę osiem euro. Myślałem, że zesram się ze szczęścia w dorosłym Disneylandzie. Montmartre naprawdę był pusty. Nikt mi nie wierzy, kiedy o tym mówię. Przed wyjazdem poszliśmy do wielkiego Fnaka w Halach i Belle kupiła mi płytę z największymi przebojami Têtes Raides. Masz, posłuchaj, spodoba ci się. To chyba twoje klimaty. Belle nie zna się kompletnie na rokendrolu. Wszystko, co nie jest totalną Eurowizją, to dla niej moje klimaty. Przyjąwszy podarek, schowałem go do torby, gdzie leżał jeszcze przez trzydzieści dni, spokojnie ustępując pierwszeństwa najróżniejszym duperelom pośledniej wagi, jak każda rzecz nieodwracalnie przełomowa. Przełomy wymagają cierpienia. Tak już mają w naturze. Może powiecie, że to tak samo, jak bitwę poprzedza artyleryjskie przygotowanie, ale ja wolę porównywać to do rany, która wreszcie przestaje boleć po przedwczesnym zerwaniu strupa. W końcu to też oznacza gojenie.

Zjedliśmy sushi w Naoko – jak pragnę zdrowia, bar nazywał się właśnie tak – a potem wróciliśmy do domu. Miesiąc później odstawiałem ją na samolot do Polski; leciała z Filutkiem na wakacje. Zamierzała spędzić je częściowo u mojej matki, choć to był zawsze powód do stresu, bo moja matka nie mówi ani po francusku, ani po angielsku, a Belle nie zna polskiego i jest w stanie wygenerować z siebie tylko podstawowe zwroty. Filutek wciąż był za mały na tłumacza, a czasy, gdy przyjdzie mu odgrywać tę zaszczytną rolę, były dopiero przed nim. Teraz zajmował się dokazywaniem za dziesięciu, w oczekiwaniu na letnie wakacje. Nie wiem dlaczego, ale zmordował mnie przez tych parę tygodni dokumentnie. Wycisnął mnie jak cytrynę, do ostatniej kropli. Nigdy wcześniej nie był aż tak niesforny. Podnosił coraz wyżej poprzeczkę: jego limit ośmiokrotnego powtarzania poleceń, na które nie miał zamiaru reagować, wzrósł teraz do czternastu. Dopiero wtedy zwykle brałem go pod pachę i przestawiałem z miejsca na miejsce, gdy chodziło o ruch w poziomie, albo grzecznie podnosiłem z krzesła, gdy miałem na myśli pion. Belle też nie była wtedy lepsza, a jej humory przekraczały normę wszystkich okołomiesiączkowych syndromów zatruwania ludziom życia. Tylko że jej nie mogłem przenosić z miejsca na miejsce, więc kiedy przestawały na nią działać słowa mówione, pisane albo gestykulowane, mogłem już tylko wyjść do sypialni i patrzeć na drzewa, permanentnie zgięte od wiatru. Mogłem zasugerować grzecznie, by zaczęła brać coś na nerwy, bo to, co wyprawia, nie jest przyswajalne dla ludzkiego umysłu, ale to by oznaczało awanturę. Ludzie, którzy powinni brać coś na nerwy, bardzo nie lubią, kiedy im się to wypomina. Milczałem więc wymownie, zachowując w pamięci radę, że prawdziwy mężczyzna w pierwszej kolejności powinien milczeć i pielęgnować zmysł obserwacji. Na wykonywanie innych czynności nie miałem już siły i kiedy wreszcie wyfrunęli na te wczasy, a ja prułem em pięćdziesiątką z lotniska na południe, odbiła mi kompletna szajba. Muszę przyznać, że była dość krótkim zrywem, który na szczęście okazał się mieć opóźniony zapłon. Od świtu liczyłem godziny do jej nastania, ale sama szajba trwała dużo krócej. Euforia psa spuszczonego z łańcucha po południu zamieniła się w panikę. Wystarczyło samemu pochodzić po sklepie, nigdzie się nie spiesząc, i wsadzać do koszyka, co się tylko zachce, a potem jechać bezmyślnie przez Dundrum z bagażnikiem pełnym żarcia i wina, puszczając na cały regulator radio, w którym akurat grali Louie Louie w wersji Iggy’ego Popa. Obrócić klucz w drzwiach i za chwilę przekroczyć próg absolutnej nicości, bezruchu i ciszy. Miesiąc w pustym domu, pierwszy raz w tej dekadzie, o bwana kubwa, mój ty panie. Co ja teraz ze sobą zrobię? Przecież to będzie nie do wytrzymania. Może się okazać, że siądę w fotelu i przy dobrych wiatrach, jeśli to się zdarzy w sobotę, przez pięć godzin nie będzie żadnego powodu, bym wstał. Przecież ja tego nie wytrzymam.

Właściwie naprawdę nie wstawałem zbyt wiele, ale kiedy już wstałem, był to czyn wiekopomny. To są te chwile w żywocie ludzkim, kiedy można zapaść w nicość. Napić się wina we własnym towarzystwie, najeść się chrupek albo czego tylko się chce, oglądać filmy z płyt, nierozpakowanych, od kiedy zostały kupione przed czterema laty. Albo wyjąć z szuflady płytę Têtes Raides. Zawsze lubiłem takie balladowe mamroty. Nadawały się do słuchania przy papierosie. Brzmiały jak poskręcany szalik, na który spadają płatki popiołu.

Jedna z tych piosenek była inna i nagrał ją w połowie zespół o nazwie Noir Désir. Tak przynajmniej wynikało z napisów na okładce. Nigdy wcześniej nie słyszałem o Noir Désir. Czas miał pokazać, że było to karygodne uchybienie, a nasze losy przeplatały się w wyjątkowo przedziwny i mroczny sposób, zaliczając coraz bardziej nieprawdopodobne zbiegi okoliczności. Włączyłem internet i wysłuchałem jednym ciągiem czterdziestu piosenek Noir Désir, natychmiast zamówiwszy ich płyty we francuskim Amazonie, bo nic mnie tak nie brzydzi jak dzielenie się z bliźnimi cudzym prawem autorskim. Zanim jednak płyty nadejdą, nieskończoną liczbę razy będę słuchał tego niezdarnego nagrania, przetworzonego w plik cyfrowy przez program do przetwarzania tego, co znalazł w internecie. Do rana nie udało mi się zasnąć. Nie udało mi się też zasnąć niemal do następnego wieczoru. W końcu dzień i noc zmieszały się i przestały mieć znaczenie. Byłem na urlopie. Nie pojechałem z nimi na wakacje. To było trzy lata temu i nie pamiętam już, z jakiej przyczyny tak się stało. Belle od miesiąca pracowała z domu. Znalazła zdalną pracę w reklamie, co mi w końcu przestało grać na nosie, chociaż dalej byłem pewien, że to ja powinienem był dostać taką fuchę, nie ona. Niestety filozofia z warszawskiego uniwerku nie liczy się kompletnie przy wieczorowym marketingu na Sorbonie. Tak prawdę mówiąc, filozofia z warszawskiego uniwerku nie liczy się kompletnie przy czymkolwiek. To cud, że ja w ogóle miewałem w Polsce jakieś zatrudnienie, które nie było kostiumem wielkanocnego kurczaczka w wejściu do galerii handlowej w sobotnie popołudnie. Co innego Belle. Belle miała pracę już na studiach. Praca sama się do niej zgłasza. Do dziś zbywa telefony od rekruterów, twierdząc, że nie chce pójść do korporacji. Bo i nie musi. Kto by musiał, gdyby starzy płacili za niego rachunki? Belle mogła pracować, skądkolwiek tylko chciała, pod warunkiem że ma internet. Teraz jedynym powodem, dla którego mogłaby chcieć pracować akurat stąd, byłem ja sam. Wymyśliła sobie miesiąc wakacji, w zasadzie nie reagując nawet, kiedy nie zaprotestowałem.

Sam nie wiem, czy przeklinać ten moment, czy uznać go za cud. Czy za symbol. Czy za otwarcie i zamknięcie, i początek jakiegoś końca.

Z pokoju Filutka, który nie miał zbyt pokaźnej garderoby i użyczył mi swojej szafy jako składowiska, wyniosłem futerał z gitarą, po raz pierwszy od dnia, w którym został tu przywieziony z Polski. Dotąd jej obecność w tym domu mnie nie interesowała. Przenosiłem ją tylko raz na kwartał z miejsca na miejsce, kiedy trzeba było przestawić meble. Kurz zbierał się na niej przeokrutny, jak na wszystkim. Tutaj kurz jest wieczny i nieśmiertelny, i błyskawicznie samoodradzalny. Wszyscy muszą mieszkać w syfie, bo inaczej musieliby odkurzać codziennie swoje domy. Wytarłem futerał brudną skarpetą, siorbiąc wino, zażerając się rozczłonkowanym roquefortem, nadziewanym na kuchenny nóż, i trzeszcząc przechodzonymi martensami, które też znajdowały się w filutkowej szafie. Oba rekwizyty pochodziły z innej galaktyki i miały co najmniej dwadzieścia lat. Pamiętam, jak po którejś Wigilii przywiozłem je ryanairem z Warszawy, kiedy jeszcze latał z Etiudy w te strony. Zrobiłem wtedy awanturę na lotnisku, bo mimo specjalnej opłaty kazali mi wrzucić gitarę na pas transmisyjny dla głównego bagażu. Trzeba było sprowadzonego specjalnie dyrektora, który z wyglądu miał maturę i wiedział, dlaczego dla gitary to nie jest najlepsze posunięcie. Wyjaśnił to celnikom, wśród których była jedna zupełnie nie najbrzydsza kobieta, choć okrutnie rozciągnięta w poziomie. Ona jedna podzielała moje zdanie, ale nie mogła wiele zrobić, pozostając w mniejszości. Reszta celników, w liczbie siedmiu albo ośmiu osobników płci męskiej, histerycznie gardłowała w sprawie rzucenia mojej gitary na pastwę losu razem z bagażami. Ale uratowałem swoje próchno z pogromu i pozwolili mi zabrać je na pokład. Potem wiozłem ją na pustym siedzeniu obok, przypiętą pasami, jak człowieka albo urnę z moją młodością.

Nie będę się długo rozwodził nad tą polską gitarą. Zresztą już jej nie ma. Kiedyś chciałem ją rozwalić o scenę, ale na starość zmieniłem zdanie, aż wreszcie przestała istnieć z inicjatywy Filutka. Nie mam też już polskiego wzmacniacza. Kupił go ode mnie rumuński piosenkarz disco. Jeszcze będzie okazja wspomnieć o tej sprawie, gdy tylko poruszę znacznie ważniejsze wątki.

To była kopia telecastera, zrobiona na zamówienie w roku dziewięćdziesiątym drugim, w Warszawie. Była beznadziejna, miała gryf dwa razy cięższy od deski. Trzeba było podtrzymywać go nadgarstkiem, żeby nie poleciał ku ziemi, a przez to grać się na niej dało jedynie proste akordy, przynajmniej w pozycji stojącej. Wszystko inne wymagało stołeczka i dlatego nie cierpiałem tej gitary. Wystąpiła na kilku koncertach, których sednem było rozbijanie butelek i wrzaski. Razem z nią zamówiłem osiemdziesięciowatowy wzmacniacz, który miał metalową kratę zamiast płótna kryjącego głośniki, i on też tam wystąpił, swoją kratą dzielnie broniąc głośniki przed butelkami. Potem minęły prawie dwie dekady i moja matka używała go jako stojaka do kwiatów. Niedługo po wspomnianej Wigilii przyjechał do Dublina autokarem, wraz z wąsatymi troglodytami, z których każdy miał w ręku reklamówkę. Zamieszkał w sypialni przy toaletce, jako blat do wszystkiego, co się już na niej nie mieściło. Był tranzystorowy, ale wzorowany na starych fenderach. Od góry, oprócz gumowej rączki, miał równą deskę oklejoną czymś, co wyglądało jak tapeta. Nastroiłem gitarę na ucho, strunę od struny, nie wiedząc od zawsze, jak wysoko powinno brzmieć wysokie E. Trudno, i tak gram sam ze sobą. Gryf nie był wcale zanadto wypaczony, choć spędził większość życia przy kaloryferze. Wzmacniacz zabłyszczał czerwonymi diodami, jak gdyby ostatnie dwadzieścia lat nie miało w ogóle miejsca.

Teraz zjednoczyłem ich ze sobą w pustym pokoju jadalnym, w pomarańczowej poświacie słońca zachodzącego nad Dublinem. Wino stało na stole, ser stał obok wina, ja stałem obok sera. Tak naprawdę nie lubię roqueforta. Wolę irlandzki cashel blue, ale nie mieli go akurat w żadnym okolicznym sklepie. W telewizji spiker mówił bezgłośnie i pokazywał straszne kataklizmy. Był czerwiec i gitara wyglądała na wygłodzoną, a i wzmacniacz nie miał gitary od całkiem długiego czasu. Wszedł w nią stanowczo swoim kablem stereo, który też miał dwadzieścia lat, a jego wtyczka aż chrobotnęła w jej dziurze. Ona, wpiąwszy się w niego, zaskrzeczała całkiem dobrymi przetwornikami, ręcznie robionymi onegdaj przez bardzo zdolnego elektryka, i zawyła, czując, jak złocisty jack przebija się przez sprężyste blaszki jej gniazda i dochodzi do końca, natrafiając na opór obręczy. Oba jej pokrętła sterczały twardo i gitara zawyła w podskoku, kiedy znalazły się pod palcami. Wzmacniacz wzbierał w sobie ładunek swojego wszechpotężnego soku. Treble do oporu w prawo. Bass do oporu w lewo. Middle in the middle. Jak za starych czasów. Gain do góry, na czternastej, a reverb godzinę później. Kiedy zrobiłem dwa kroki do tyłu, by dać im się dopasować, wycie ustało, a ja, patrząc na świecące pokrętła wzmacniacza, uderzyłem zamaszyście długie, otwarte E, które zatrzęsło podłogą i zaswędziało w uszach, gdzieś w środku głowy, wymuszając zaciśnięcie powiek. To uczucie występuje jedynie przy lizaniu się z pierwszą dziewczyną w życiu oraz w chwili, gdy grzmocisz długie, otwarte E na elektrycznej gitarze. Po nim idzie otwarte A i otwarte B, a po nim idzie dreszcz, który daje objawy opuchnięcia mózgu. A kiedy już minął wraz z drżeniem membrany głośnika i pobliskiej mu klepki, a gitara odsapnęła po przeciągłym wrzasku, odczekałem chwilę ciszy, patrząc otwartymi oczyma w zachodzące słońce, po czym zamknąwszy powieki, uderzyłem raz jeszcze. I jeszcze. I jeszcze. I jeszcze. I od tyłu. B, A, E. I od tyłu. I jeszcze. I przebiegło przeze mnie całe życie, i ten jazgot wywlókł je na powierzchnię, jak morze wywleka trupa, a potem zmył go falą tak silną, że cofnęły się po nim brzegi, odsłaniając pusty kawałek ziemi. A w mojej opustoszałej głowie rozbłysła atomowa eksplozja. To nie bure chmury gwałciły słońce. To moja bezgranicznie potężna wola uniesienia świata i walnięcia nim o bruk.

Gdy się to stało, a ręce ochłonęły, przyjrzałem się w skupieniu swojej ułomnej gitarze o zbyt ciężkim gryfie. Na czarnym podstrunniku czy tam scratchplejcie, czy jak, widniały dziwne ciemnobordowe plamki, tuż na dole, pod pierwszą struną, suche i nieświeże, kaskadowo rozsypane między przetwornikami. Spoglądałem na nie długo, usiłując dociec, skąd się tam wzięły i czy to aby nie jakieś uszkodzenie albo efekt uboczny działania robactwa. Rozgrzebawszy pamięć do pustego dna, kiedy już brakło w niej żadnych innych możliwości, dotarło do mnie wreszcie, że to jest moja własna krew z tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego trzeciego. To było w jakimś irlandzkim pubie na Żoliborzu. Musiał być dziewięćdziesiąty drugi albo trzeci. Przyszli miejscowi patrioci i występ zamienił się w jatkę, ze mną w roli puenty, bo rozbiłem statyw do mikrofonu o względnie niski sufit, kończąc długi i coraz wolniejszy numer w beznadziejnie leniwym hardrockowym stylu. Dotąd siekałem wtedy to długie otwarte E i tak wściekle, aż przyszło mi uderzać w struny palcami, trzymającymi kostkę, później wierzchem dłoni, a potem całą pięścią. Więcej już razem nie zagraliśmy. Teraz przyglądałem się uważnie swojej krwi sprzed dwudziestu lat, słuchając przyspieszającego wiatru, który znowu targał szybami w oknach. Była to czynność absolutnie bezmyślna, a jednak znowu pełna czegoś, czego się zwykle nie nazywa, bo jest uczuciem zbyt mocnym, by znaleźć na nie słowa. Zmyłem swoją krew watą namoczoną w spirytusie, bo inaczej nie chciała zejść z plastiku. Krwawe kłębki powędrowały do śmietnika i podstrunnik był teraz prawie jak nowy, czysty i błyszczący. Tylko podłużne łukowate rysy, wykonane niegdyś powtarzalnymi ruchami kostki, świadczyły o tym, że instrument ten przeszedł swoje i od dawna nie ma w nim żadnego dziewictwa. W końcu po to nazywają tę płytkę scratch plate. Było już ciemno i pustkę mieszkania wypełniał mi jedynie szum w uszach, pozostały po zbyt głośnej grze. Jeżeli coś jest dobre w wypełnianiu pustki, to tylko takie doświadczenia. Tylko brutalne pasje albo niedokończone sny. I złowieszcza wyobraźnia, że tylko to mi zostanie i tylko tym będę żył, bo inne światy są zawsze ulotne, i w ostatecznym rozrachunku niegodne lojalności. Burza powróci tam, gdzie od zawsze mieszkała, i dokona finałowego spustoszenia. A ja nie wiem, jakie drzwi otwieram i dokąd idę, i co skończy się, a co zacznie.

Przewróciłem swój świat do góry nogami. Tak naprawdę kopnąłem go tylko, a on zaczął przewracać się sam. W końcu stracił już nad tym kontrolę i odtąd był światem nie do ujarzmienia, i pędził przed siebie, niby na stracenie, a niby dla wolności. Zacząłem mieć znowu dziewiętnaście lat, potem urodziłem się, potem umarłem, potem urodziłem się znowu. Przepuściło mnie przez pralkę życia i na zewnątrz byłem teraz nowy, czysty i świeży, a jednocześnie tak samo brudny w środku. Ta historia jest jak kij, ma dwa końce: dobry i zły. Mało tego, ja sam nie wiem, który z nich jest właściwy, a nawet który jest którym. Może to i dobrze. W niewiedzy łatwiej się żyje.

Nie ma żadnej drugiej młodości. To tylko pierwsza starość, która się tak przewrotnie objawia. To są pierwsze i niewinne symptomy, bo potem będzie już tylko gorzej. Ale trzeba się zestarzeć, żeby opadły emocje, a brutalna prawda była widoczna jak na dłoni, zakrwawionej od uderzania w struny.

Mieszkam w Stillorgan. Kojarzy mi się to z kutasem albo ze złamaną ręką. Jestem tu już od dziesięciu lat. Nie mam pojęcia, w jaki sposób trafiłem w te strony ani z jakiej przyczyny się to stało; moja pamięć jest już na tyle zapchana, że tak zamierzchłą historię przeglądania zaczęła skrupulatnie wyrzucać do kosza. Znam tu każdy zaułek każdego z jednakowych osiedli, poznaję z widzenia wszystkich obcych ludzi z sąsiednich ulic, sprzedawców w pasażu, benzyniarzy na benzyniarce, Hindusów z hinduskiego take awaya i Chińczyków z chińskiego. Znam na pamięć historię sklepu muzycznego zamienionego na pralnię i meblowego, który stał się supermarketem. Wypożyczalni wideo, z której zrobiono bank. Basenu w Glenalbyn, który stoi zamknięty i pusty, i jest przedmiotem nieustających i równie nieskutecznych petycji, by go znów otworzono. Warsztatów Esmonde Motors, po których niedługo zostanie już tylko zabytkowa ruina z czasów dobrobytu, z szyldem urwanym na pół. Mieszkałem tu w trzech różnych miejscach, oddalonych od siebie o niecałe tysiąc metrów. Coraz częściej mam wrażenie, że mieszkałem tu zawsze. Że jestem stąd, urodziłem się tu, sam chodziłem do szkoły, do której teraz posyłam Filutka, w czasach szkolnych wariowałem na kręgielni w Leisurepleksie, tak jak to robią tutejsze nastolatki, a pierwsze kroki ku dorosłości stawiałem w pubie Boland’s. Wszystko to, co działo się przed moim przyjazdem w te strony, wydaje mi się nierealne i urojone. To są dwa tak różne światy, że jeden z nich nie może być prawdziwy. Ten, który mnie teraz otacza, przemielił się ze mną ordynarnie i przestałem uważać go za niecodzienność. Nie jest piękny i nawet nie wiem, czy go lubię, ale jest mój. A to już zupełnie coś innego. Zaś ten świat, od którego uciekłem, wydaje mi się teraz tak nieskończenie odległy i mały, że nie wierzę w jego istnienie. Myślę czasem o Polsce i przyłapuję się na tym, że gdyby była kobietą, nie pamiętałbym już, jak wygląda. Pamiętałbym zamgloną ideę. Polska jest kolażem stop-klatek, stop-klatkami jest życie moich dawnych znajomych, byt miejsc, które coraz trudniej jest mi sobie przypomnieć. Do ubiegłego roku byłem w Warszawie tylko kilka razy. Zawsze w Wigilię i zawsze bez opuszczania rodzinnego domu. U mojej matki zatrzymał się czas. Na ścianie kalendarz nietknięty od dnia, kiedy wyjechałem z Polski. Na stole, na tym samym stole, który trzydzieści pięć lat wcześniej, przykryty zielonym kocem, udawał Rudego 102, stoją kasza i zrazy z sosem. Nigdzie takich nie ma. Matka zawsze mówi wtedy to samo zdanie. Minęło już tyle a tyle lat, od kiedy cię nie ma. A przecież jestem, nie przepadłem. Wspominamy moje dzieciństwo. Ostatnio bardzo lubię wspominać swoje dzieciństwo, ale tylko to wczesne, to niewinne i kolorowe. To najpiękniejsze. Proszę ją, żeby nie włączała telewizji ani nie mówiła mi, co się tam teraz dzieje. Obiecałem sobie, że dowiem się tego dopiero za wiele lat, żeby zobaczyć, jaka przepaść wyrosła między dzisiejszą Polską a tamtą moją, której już nie ma. Potem ona bawi się z Filutkiem, wyciąga moje stare zabawki. Filutek je lubi. A ja siedzę marmurowo we własnym pokoju, w którym czas zamrożono jeszcze bardziej dramatycznie. Moje szkolne biurko i półki z „Tomkami na tropach Yeti” wywlekają mnie na drugą stronę lustra. Przez chwilę żyję w rzeczywistości równoległej: teraz to tamten świat nie istniał nigdy, był tylko snem, z którego właśnie się budzę. Patrzę naokoło, jak to po przebudzeniu. Och, jak to dobrze być znowu u siebie. To na szczęście tylko się śniło.

Znajomi poznikali. Z innymi mamy sobie coraz mniej do powiedzenia. Ci, z którymi zachowałem kontakt, odzywają się na tyle nieregularnie, że ich życie przypomina mi zaledwie spis treści ich życia. Otrzymuję pobieżne, jednozdaniowe streszczenia rozdziałów, które im zajmowały wieki, i żałuję, że oni sami nie mogą go widzieć w ten sposób, tylko czekają na wszystkie te wydarzenia z mozołem. Dla mnie to mgnienie. W jednej sekundzie się żenią, w drugiej już mają dzieci, w trzeciej już się rozwodzą. Potem widzę te dzieci na zdjęciach, jak mają na sobie szkolne mundurki. Stoją na tle miejsc, które wedle ich rodziców znam bardzo dobrze, ale ja nie umiem przypomnieć ich sobie ani trochę.

Wracam z drugiej strony lustra jak ze snu, który już na pokładzie samolotu trzepie mnie po policzkach wraz z głosem stewardesy, której muszę odpowiedzieć po angielsku na przywitanie. Piętnaście minut później nie wierzę, że byłem w Polsce. Wydaje mi się, że mi się śniła, bo przecież Polski już nie ma. Stan ten nasila się wraz z przemierzaniem kolejnych ulic przez autokar, który dociera z lotniska prawie pod nasz dom. Mija szpilę na O’Connellu, Trinity College, jedzie en jedenastką na południe i staje przed pasażem handlowym w Stillorgan. Stąd również odjeżdża w stronę lotniska i za to go lubię. Lubię wszystkie miejsca, z których można odjechać w jasną cholerę, ale teraz nie myślę w ten sposób o przystanku w Stillorgan. Myślę, że to dobrze być znowu u siebie. Boże miłosierny, ja pod tym Tesco spędziłem całe życie. Obok mój syn stawiał pierwsze kroki. Spod kiosku, który teraz jest Starbucksem, trzymany za obie ręce odbył pieszą podróż życia do pralni, która była kiedyś sklepem Golden Discs. To był marny sklep, chociaż z tradycjami. Sprzedawali tam płyty, po które trzeba było podejść do lady, bo plastikowe okładki stały na półkach puste, żeby nikt nie ukradł. Kupiłem tam kiedyś pierwszy album The Fratellis i musiałem czekać tydzień, aż nadejdzie zamówiona okładka, bo ktoś zwinął ją z półki. Stillorgan już chyba zawsze będzie mi się kojarzyć z tą muzyką. Do bankomatu po drugiej stronie jezdni, przez którą wszyscy przechodzą, jak im się tylko podoba, tańcząc między samochodami, idę po raz milionowy. Chodziłem do niego zawsze. To wszystko było zawsze. Ja zawsze tu byłem, a to wszystko nieprawda, co mówicie. Nie wiem, czy mam choćby sznurówkę, która pochodziłaby z tamtego świata, więc on przyśnił mi się na pewno. Trochę żal, bo w tym śnie była bardzo ładna pogoda. Ale to chyba normalne, że śnią nam się takie rzeczy, w tym wygwizdowie.

Idę w stronę domu, turkocąc walizką po chodniku. Zwykle udaje mi się utrafić moment bez deszczu, choć raz dopadła mnie ulewa i w domu wyżymałem spodnie. Przechodzę przez próg i zlewam się z tym miejscem w spójną całość. Jestem tu niezmiennie przez całe życie. Tak naprawdę już nawet nazwa nie kojarzy mi się wcale z kutasem ani złamanymi kończynami. Zrobiła się tak bezpłciowo geograficzna, jak Łazienki dla rodowitego warszawiaka, który nigdy nie pomyślał o nich przez pryzmat ubikacji.

Moja Polska nie jest zamkniętym etapem. Jest otwartą raną. Nigdy się nie zagoi, więc nauczyłem się nie myśleć o niej, choć to się często nie udaje.

Nie pojechałem na wakacje, ale urlop wziąłem przepisowo. Mam pięć tygodni rocznego limitu wakacji i mniej więcej już od marca zawsze dręczą mnie w pracy, bym zaczął podbierać z niego nawet pojedyncze dni, ponieważ to niedopuszczalne, żeby nietknięta kumulacja zebrała się w grudniu. Choćbym nie miał absolutnie żadnych planów, tak jak wtedy, tamtego roku. Do kumulacji było zupełnie blisko i zostałem skazany na urlop bez specjalnego prawa do odwołania. Pierwotnie nie miałem też pomysłu, co zrobię ze sobą, kiedy już ten urlop nadejdzie. Zamierzałem zanudzić się na śmierć. Później postanowiłem wykorzystać go poprzez szwendanie się po mieście, ale pierwszego dnia po tej nocy z gitarą nie dotarłem zbyt daleko. Może dlatego że była niedziela i że już po południu, bo to grzech wstać za wcześnie w niedzielę, kiedy jest się słomianym wdowcem i grzmociło się przez północy otwarte E na udawanym telecasterze polskiej produkcji. Poprzez równie polski wzmacniacz gitarowy, kupiony przez rumuńskiego piosenkarza disco, o czym wciąż jeszcze nie wspomniałem ze szczegółami i czego nie zrobię przez jakąś chwilę. Za wcześnie w niedzielę i za leniwie na samochód. Zaniosło mnie tylko piechotą do Sandyford, a że to pod górkę i że było gorąco, spociłem się jak świnia. Potem zerwał się wiatr, a niebo zrobiło się szare. W Sandyford szkielet niedokończonego wieżowca. Inne szklano-metalowe, puste, z zakurzonymi oknami. Tablice z napisem „To Let”. Czemu po prostu nie wstawią „i” i nie wynajmą tego jako publicznego szaletu. Byłoby zabawnie i wyobraźcie sobie tylko tych ludzi sikających na podłogę, na wielkim pustym piętrze w opuszczonym biurowcu. Przynajmniej jakikolwiek pożytek płynąłby z tych miejsc przed ich nieuchronną rozbiórką. Kiedyś było tu pełno budowlanych dźwigów. Wicher zaczął mrozić moją koszulę, przemoczoną od potu, podwiewając to z lewa, to z prawa poły marynarki. Śliwkowo-srebrzysty Luas, zapowiadając w dwóch językach jedyne dwa przystanki, które zamierzałem przebyć, przemknął brzęcząco-szeleszczącym ruchem przez swój okop między dzielnicami i wysadził mnie w Balally. Mijałem ludzi z mnóstwem papierowych toreb, idących w przeciwną stronę, bo o tej porze już nie robi się zakupów. Teraz pojadą do domu zeżreć to wszystko, co kupili, i wypić hektolitry cydru, bo zawsze kupują całe zgrzewki. Potem wyskoczą do Cabinteely albo Marlay Parku z żonami i dziećmi, chociaż dziś pewnie już się im nie zbierze, wiatr robi się coraz silniejszy, niebo czarne, a deszcz zaczyna siekać bocznym ogniem, akurat kiedy wbiegam na parking centrum handlowego w Dundrum, po schodach od strony skrzyżowania. Trochę dysząc.

W kawiarnianej części Frangosa zawsze ta sama Węgierka, piegowata brunetka po czterdziestce, z matczynym uśmiechem wita się zawsze tak samo. Dziś bez małego. Tak, wyjechał. Przypomnij mi właściwie, jak masz na imię. Aniko. Aha, Aniko, będę pamiętać. To aby nie po japońsku? Nie, no co ty. Ale ja mówię serio. Był taki serial, Szogun się nazywał. Tam jedna taka nazywała się tak jak ty. Widziałaś Szoguna? Nie. U was nie pokazywali? Nieważne. Pewnie kawę, tak? Tak, kawę. A dużego bajgla z mielonym serem też? Nie, to tylko mały zjada. No tak, no tak. Przyjdźcie jeszcze kiedyś, jak wróci z wakacji. No jasne, że przyjdziemy, przecież to obowiązek. Zresztą wiesz co, daj mi tego bajgla. On dziś nie je, ja zjem za niego.

Patrzę przez okno na Dundrum Wood, obmacując brzegi stolika, który odmierzał dotąd wszystkie etapy Filutkowej egzystencji. Plastikowe krzesełko dla małych dzieci. Krzesełko drewniane dla dzieci większych. Fotel ze skóry. Oprócz tej Węgierki nikt mnie tu nie zna, jestem perfekcyjnie niewidzialny wśród tych konsumujących stworzeń, obładowanych torbami z cydrem i srajtaśmą. Spoglądają na mnie czasem, bo nie wyglądam tak jak oni. Nie wyglądam jak ktokolwiek w tym mieście. Ja mam na głowie czapkę leninówkę, udawany letni szalik na szyi, czarną koszulę i marynarkę. Oni są wszyscy, ale to bez wyjątku wszyscy, w koszulkach polo. Tylko niektóre kobiety mają wydekoltowane bluzki z napisami, które nic nie znaczą w żadnym języku. Dzieci są w paski. Obowiązkowo. Patrzą więc na mnie i zawstydzeni szybko odwracają głowę, wracając do swoich toreb z cydrem i dyskusji o rugby. Ja im zawsze odwzajemniam te spojrzenia. Właściwie to po prostu gapię się na nich bezczelnie i nie śmieję się przy tym od ucha do ucha, jak wszyscy. Mógłbym, tylko po co? Zwalam to na różnice kulturowe. Czasem ktoś pyta, czy może wziąć dodatkowe krzesło. Gada przy tym o wszystkim i o niczym, jak to oni, ale ja nie mam siły. Przytakuję tylko grzecznie i on odchodzi. Albo ona. Jestem podejrzany o istnienie. Ale nie dam się tak łatwo.

W południowym Dublinie wszystkie drogi prowadzą do Dundrum i nikt już nie nazywa w ten sposób dzielnicy. Podobnie jak Ameryką nie nazywa się już żadnego kontynentu, Dundrum dla mieszkańców tego miasta stało się jednoznaczne z centrum handlowym o tej samej nazwie. Choćbyś nienawidził centrów handlowych i starał się unikać Dundrum jak ognia, prędzej czy później wylądujesz tu mimowolnie. Przy tutejszej pogodzie przez większą część roku to często jedyne miejsce, po którego korytarzach można pójść na spacer suchą stopą. W tej części miasta niczego nie ma i nic się tu nie dzieje. I nawet jeśli to chwilowo nieprawda, to oprócz parków, nie za bardzo użytecznych z powodu deszczu i wiatru, albo plaż kompletnie nieprzydatnych z tego samego powodu, w Dundrum można spędzić cały dzień, zakosztowując symulacji normalnego świata, w którym zawsze jest jasno, zawsze panuje taka sama temperatura, pozwalająca zdjąć kurtkę, nigdy nie wieje i zawsze można zrobić zakupy. Gdyby mnie spytano, co robiłem przez ostatnie dziewięć lat, od kiedy wyniosłem się w te strony, powiedziałbym zupełnie uczciwie, że byłem w Dundrum. Wyjąwszy te nieliczne chwile szczęścia, kiedy siedziałem na trawie w Marlay Parku albo bujałem huśtawkę na placu zabaw w Cabinteely. Po to tylko, by zerwać się i popędzić na parking, a stamtąd do Dundrum, zawsze kiedy niebo zachodziło popiołem i zaczynał lać deszcz. Tak naprawdę, jeśli nie spędziłem tych lat w Dundrum, to musiałem je spędzić w samochodzie, jadąc albo do Dundrum, albo z niego wracając, i oglądałem w skupieniu trzeszczące wycieraczki. Myślę, że nie ma zbyt wielu innych opcji.

Choć przyznaję, że ostatnio kilka razy mieliśmy tu prawdziwe lato. Raz trwało całe osiemnaście dni, a temperatura dochodziła nawet do dwudziestu pięciu stopni. Wtedy Dundrum roznosi się po okolicy, a do samej galerii handlowej przychodzą już tylko wielbicielki grasowania po butikach, klienci lokalnego Tesco oraz niezmordowani bywalcy restauracji naprzeciwko stawu przed głównym wejściem, którzy całymi rodzinami zaludniają je w porze obiadowej w niedzielę. To od nich odwracam głowę, nie chcąc wdawać się w ich katorżniczy small talk i myśląc o małym Filutku, który w Warszawie odbierał telefon matki po polsku, a we Francji – we franglais, odruchowo podejrzewając, że nie wszystko, co powie tacie w narzeczu tubylców, może zostać przez niego zrozumiane. Nie rozmawialiśmy od dwóch dni, ale na to potrzeba zamknąć się w samochodzie, kiedy już zjadę do parkingu. Na tej hali, nadającej gwar, muzykę i anonse o zagubionych portfelach na zmianę z reklamami obniżek cen sandałków, musiałbym się wydzierać do słuchawki, a Filutka słyszałbym tylko intuicyjnie, domyślając się, że coś mówi. Dundrum jest tak banalne, że aż święte. Tylko banały pretendują do świętości. W Dundrum się rodzę, żyję i umieram, i rodzę ponownie. W Dundrum poznałem Belle. W Dundrum wychowałem Filutka. W Dundrum stało się wszystko. Ciągle gniecie mnie strach, że w Dundrum umrę jakiegoś wyjątkowo pechowego dnia. Rozwalę się na zawał albo wylew, padając na posadzkę na środku korytarza. Będzie zbiegowisko, amatorskie filmy na YouTubie, może nawet wzmianka w gazecie. Tu akurat piszą o takich rzeczach, choć to żadna reklama. Raz napisali nawet o morderstwie przed kinem. Ktoś zadźgał człowieka, to się w tym mieście często zdarza.

Potem patrzę martwym wzrokiem, przytykając czoło do szyby, w której odbijają się lata. Jakbym się z czymś żegnał, chociaż nic nie zniknęło, i witał z czymś, chociaż nie przyszło. Bajgiel z mielonym serem leży nietknięty, bo z roztargnienia zapominam, że Filutek nie zje go dziś. Nie wrócił jeszcze z wakacji.

Każdy miał kiedyś nierealne marzenia i wszyscy z nich zrezygnowali. Nie spotkałem jeszcze innego przypadku. Każdy chociaż przez chwilę dusił w sobie coś, czego zdusić się nie da, bo choćby zadeptał nawet pamięć o takich słabościach, one dopadną go w dniu, kiedy przyjdzie żegnać się ze światem. I wtedy zaśmieją mu się w twarz. Zastanawiam się, ilu ludzi wyśmiewają tu i teraz, jeszcze dziś. Codziennie ktoś schodzi z tego padołu. Zastanawiałem się, jak bardzo wyśmieją mnie, aż do dnia, kiedy dotarło do mnie, że ja już niczego w sobie nie duszę. Zawsze chciałem wiedzieć, co za wariat zdobędzie się na taki krok, i zawsze mi się zdawało, że ludzie są na to zbyt dorośli i że nie ma takich wariatów, aż do chwili, kiedy zrozumiałem, że to jestem ja sam. I to wszystko nie jest nowa pokusa dla starych marzeń. Nie wtórne gówniarstwo ani zaległy kompleks niespełnienia. Nie ma w tym żadnego kryzysu i nie obchodzi mnie, że tak będą to nazywali. To jest marzenie odzierane z pokus przez lata, a każdym rokiem rana po nich pogłębia się i krwawi coraz obficiej. Coraz bardziej boli i coraz głośniej woła o opatrunki. To jest marzenie wieczne, z którym się rodzimy, które jest przeznaczeniem, walką, drogą i sensem, a gonitwa za nim jest celem samym w sobie. To, co jest tak silne, że się tego boicie. To, co jest tak blisko, tak proste, tak wielkie i tak beznadziejnie oczywiste, że przeraziło was i wmówiliście sobie jego nierealność. Okopaliście je i okaleczyliście je, i odarliście z honoru przed samymi sobą, przed tym zakłamanym dorosłym światem, z jego faszystowską obłudną powagą, która kazała wam stać w miejscu jak pomnikom i obrastać w mech. A ono wyje w was i wyć nie przestanie, i pewnego dnia ogłuszy was tym krzykiem, ale wtedy będzie już za późno. O takim marzeniu mówię. Czy mieliście je kiedyś?

Ciąg dalszy w wersji pełnej
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: