Białe Walce - ebook
Białe Walce - ebook
Jan Nowicki – aktor. Choć sam o sobie mówi – „były aktor”. Wiadomo, że zagrał w ponad 240 filmach, a najbliższe jego sercu to: „Niepochowany”, „Wielki Szu”, „Magnat”, „Spirala” i „Sanatorium pod Klepsydrą”. Wiadomo, że przez ponad 30 lat jego kolebką był Stary Teatr w Krakowie, a stworzone przez niego kreacje, np. Stawrogina w „Biesach”, Rogożyna w „Natalii Filipownej” i Artura w „Tangu” przeszły do historii. Ale nie wszystkim wiadomo, że dla Jana Nowickiego najpiękniejszą rzeczą na świecie są wyobraźnia i rozmowa z drugim człowiekiem, która wciąga prosto w ramiona literatury, a ta z kolei jest jego największym umiłowaniem. Ostatnio wymyślił, że są ludzie od pisania lub od czytania. Siebie – w nie do końca jasnych okolicznościach – zaliczył do pierwszej grupy. Jest autorem kilku książek, m.in. „Między niebem a ziemią”, „Mężczyzna i one”, wierszy, tekstów piosenek i kolęd. Głównym tematem jego pisarstwa jest przemijanie, które nieuchronnie wiąże się ze starością, i to, że te dwa fakty zbliżają się do momentu absolutnie szczególnego – śmierci. „Mój jakże wypróbowany wspólnik i przewodnik po mrokach Dostojewskiego i innych «przyczynach wszelkich przyczyn», nagle zaprasza do świata pełnego jasności, harmonii i czułości. Jednak szybko i szczęśliwie zaskoczenie minęło i kompani mistrza Serafina rozsiedli się przy moim stole, a ja przyglądałem się im z coraz większym zainteresowaniem i sympatią. Następnego dnia z rozkoszą przyjąłem zaproszenie na dancing w «Zdrojowej», gdzie poniosło mnie do tego stopnia, że aż uwierzyłem, iż umiem tańczyć (...)”.
Andrzej Domalik
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-832-681-607-9 |
Rozmiar pliku: | 2,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wstęp
Czterech panów (czasem wtrąca się ta „piąta”) przyjeżdża Tanimi Liniami Kolejowymi do Ciechocinka, spaceruje po mieście, a nawet wychodzi poza nie, do opłotków pobliskiego Raciążka. Gadają bez przerwy o wszystkim i o niczym.
Kiedyś powiedziałoby się, że pieprzą „o d... Maryny”. Panowie są już w podeszłym wieku, bardziej więc zaprzątają ich chaotyczne wspomnienia, gastronomia, medyczne przypadki, sny i codzienna egzystencja.
Czytamy po raz pierwszy i wiemy już, że bohaterowie Nowickiego prawią czasem bzdury, odległe od nas o lata świetlne. Czytamy po raz drugi i niespodziewanie błyszczy nam gdzieś światełko ostrzegawcze. Coś nam się wydaje bliskie z tym, co wczoraj nagadaliśmy żonie, albo co deklarowały partie w naszym narodowym parlamencie.
Czytamy po raz trzeci i nagle okazuje się, że mistrz Serafin (najpierwszy z bohaterów Nowickiego) przekazuje nam w gruncie rzeczy rudymenty filozofii europejskiej. Właściwie wszystkie jego słowa, gdyby je ubrać w bardziej elegancką formę uniwersyteckiej nowomowy, służyć by mogły za sentencje i złote myśli do przekazywania początkującym studentom.
Czytamy po raz czwarty i nie wiemy już, czy jesteśmy jeszcze świadomi rzeczywistości, czy już tak bardzo ogłupiali. A Jan Nowicki przygląda się nam z odległym półuśmiechem. Jest tu dystans, kpina, ironia, ale przede wszystkim serdeczna empatia.
„Chociaż muszę przyznać, że nocą w moim mieszkaniu pojawia się cień, który wędruje po ścianie salonu, gasi mi światło nad łóżkiem, a potem znika w kuchni, skąd dochodzą odgłosy zmywania talerzy. Z początku myślałem, że to cień ulicznej lampy. Ale kto wie? Może to moja zmarła żona? Zawsze prosiła, żebym nie czytał po nocach i nie zostawiał brudnych talerzy w zlewozmywaku – wyznał skruszony docent, po czym zbielałymi wargami poprosił o następne pół kieliszeczka”.
A co mógł niby innego zrobić, kiedy mu widma gospodarują w kuchni? Wiedząc, iż akcja Białych Walców odbywa się w Ciechocinku, mieście tężni solankowych, gdzie wypijają ostatnie nadzieje z wód chlorkowo-sodowych, bromkowych, jodkowych, żelazistych, borowych etc... Myślałem, że będzie to rzecz o przemijaniu, ciechociński Tomasz Mann.
Tymczasem niewiele z tego. To przede wszystkim opowieść o zagubieniu i uwikłaniu w świecie, który nas przegania, przygnębia i przytłacza, tak że nawet mistrz Serafin nie zdoła go dogonić.
Czytałem maszynopis Białych Walców jeszcze i piąty raz. Zobaczyłem twarz faceta, który mógłby się wygrzewać na Malediwach, ale wolał spotkać mistrza Serafina w Ciechocinku. Nie, nie będę kadził. Kiedy ktoś czyta książkę pięć razy, to może jest coś na rzeczy. Może warto spróbować? Ja na pewno nie pożałowałem.
Ludwik StommaI
Mistrz Serafin o zgubnych skutkach jazdy na kole
Jesienią, któregoś roku – co za różnica, którego? – w pociągu Tanich Linii Kolejowych, zmierzającym do Ciechocinka, spotkało się nieliczne towarzystwo wyraźnie starszych panów, zdecydowanych w końcu przerwać milczenie, które stawało się kłopotliwe.
Siedzący przy oknie – dokładnie w tym miejscu, gdzie pod podłogą wagonu obracało się koło – rozdygotany mężczyzna obrzucił uważnym spojrzeniem pozostałych i głośno rozpoczął, jako... PIERWSZY:
– Pozwólcie panowie, że się przedstawię: Serafin jestem. Dla wątpliwych przyjaciół: mistrz.
– Obydwa człony pana koordynatów są, że tak powiem, wyjątkowe – z odcieniem ironii zareagował... DRUGI, siedzący vis à vis mistrza wtrącił:
– Jeśli o mnie chodzi, to po prostu... Pięta. Kazimierz Pięta. Dzisiaj emeryt. W świetle, że tak powiem, historii, poseł do parlamentu – dodał i chyba dla podkreślenia powagi chwili przełknął głośno ostatni kęs zapiekanki, pokrytej gęsto pieczarkami.
„Konik, mały koń na biegunach” – ni to zaśpiewał, ni to powiedział, siwy jak gołąbek... TRZECI, zajmujący fotel przy drzwiach.
Jego dziwne zachowanie, w połączeniu z bezwzględnie wiedeńskim sznytem marynarki, wywołało przychylną reakcję na twarzach obecnych.
U wszystkich. Z wyjątkiem posła.
– Jak mam to rozumieć? – obruszył się.
– Nie trzeba rozumieć. Nucę, bo jestem szczęśliwy. I tyle. Franciszek Pala, szanowni Państwo. Dla Krakusów – Franio. Dla tych z Wiednia – Mund Kiefel Gesichts Chirurgie. Doppel Doktor, po prostu.
W przedziale zaległo pełne atencji milczenie.
– Nie wiem jak inni, ale ja moją znajomość niemieckiego wyniosłem, że tak powiem, z serialu Stawka większa niż życie. Doktora to jeszcze kumam, ale reszty ani w ząb – wyznał poseł głosem twardym i bezkompromisowym. Zwycięskim – można powiedzieć. Polskim – wypada dodać.
– Doktor wystarczy. Podwójnego może pan sobie darować – odparł uprzejmie Pala.
– Jakiego podwójnego? – wystraszył się były parlamentarzysta.
– Doktora, panie pośle. Doktora!
– Nie ma podwójnego doktora. Tak jak nie ma, że tak powiem, podwójnego posła!
– Jeśli chodzi o posła, to trudno dziś spotkać nawet... pojedynczego – zauważył Pala.
W przedziale pociągu TLK zapanowała ogólna wesołość, do której – trochę wbrew logice – przyłączył się również sam poseł.
– Jestem wprawdzie emerytem, nawet podwójnym, jednak nie na tyle, aby po krótkiej obserwacji nie zaprosić pana, panie pośle, na krótką konsultację w Ciechocinku. W czasie wolnym od poważniejszych zabiegów, rzecz jasna – zaproponował doktor.
– Co pan ma na myśli, że tak powiem?
– Zgryz, panie Kazimierzu. Po prostu zgryz. Nie wiem, czy pan wie, ale każdy ząb musi mieć swojego antagonistę – stwierdził Pala, po czym sięgnął po chusteczkę, którą starł kolejną łzę rozbawienia.
Poseł zdębiał. Jął w zamyśleniu gładzić dolną szczękę od zewnątrz i dla bezpieczeństwa zapadł się w siebie.
Mistrz Serafin śledził mijany pejzaż.
– Zauważyliście panowie, że na naszych łąkach pasie się coraz mniej cieląt? Krowy, jeszcze się trafiają, ale jakieś takie... bezdzietne.
– Może lisy je zagryzły? W Polsce, według mojej wiedzy, żyje coraz więcej wściekłych lisów. Ani jednego zająca, same wściekłe lisy. Tysiące, że tak powiem. Może Włosi wykupili? Wszystko na eksport, cholera!
– Eksportujemy wściekłe lisy? Nie wypada, panie pośle – oburzył się Pala.
– Cielęta, panie kolego! Cielęta!!
Milczący dotąd... CZWARTY, obserwujący coś przez lupkę podręcznego mikroskopu, spojrzał na współpasażerów i groźnie marszcząc brwi zamruczał:
– No, nie wiem... nie wiem.
– Czego pan, że tak powiem, nie wie?
– Znam przypadek, kiedy mały kleszcz zabił stukilogramowe cielę, proszę pana. Nie mówiąc o ludziach. W Kanadzie w 1962 roku dwuletnia Irenka wstała o piątej rano, żeby pobiegać sobie po łące. O dziewiątej zjadła śniadanie i prawie natychmiast zaczęła skarżyć się na nogi. Następnego dnia ogarnął ją bezwład rąk i nóg. Powód? Kleszcz, panowie! Ukryty pod warkoczykiem niewielki Dermacentos Variabilis.
– Rany Boskie! – jęknął poseł powalony tym razem łaciną. – W Polsce żyją takie świństwa? Ja też mam kawałek łąki i małą wnuczkę!
– Jeszcze ich nie ma, ale zawsze ktoś może je przewieźć. Na przykład parlamentarzyści. Z tego, co słyszę, kochają dalekie podróże – rzucił z błyskiem w oku doktor Pala.
– Panowie sobie jaja robią, a tu chodzi o życie! Polskie życie, że tak powiem. Nie... nic nie powiem.
– Na razie jesteśmy bezpieczni. Na-ra-zie – ostrzegł złowróżbnym szeptem CZWARTY. – Przepraszam, ale chyba zapomniałem się przedstawić: Konstanty Łapał. Emerytowany docent. Badacz wszystkich 967 gatunków żyjących na świecie kleszczy.
W ciszy, która musiała zapaść, wrócono do przerwanych lektur i pozorowanych drzemek. Tylko czujny jak zawsze poseł Pięta dyskretnie podwijał nogawkę spodni i na śnieżnobiałej łydce szukał czerwonego punkciku, którego rumień latem dał mu do myślenia, a jesienią o nim zapomniał. Bo rumień zbladł. Poskrobał to coś, obciągnął nogawkę i po głębokim namyśle uznał, że tym razem... nie westchnie.
– No, to wreszcie poznaliśmy się i trochę o sobie wiemy – powiedział mistrz Serafin.
– A ja? – odezwała się nagle ukryta za połą płaszcza kobieta.
– O... jest i PIĄTA! – wesoło zawołał mistrz.
– Stasia jestem. Przedwojenna akuszerka. Mówcie ciszej, chłopaki – powiedziała i chyba zasnęła.
– Żyją jeszcze takie? – zdziwił się poseł.
– Panie pośle... nie wypada – syknął Pala.
– Co nie wypada? Ona i tak nie słyszy. Nie wypada tyle żyć! Żółw proszę bardzo. Ale żeby kobieta? Przecież musi mieć grubo ponad stówę.
– A mimo to podróżuje sama – pogodnie zamknął temat mistrz Serafin, który chwytając w lot chwilę, kiedy to mężczyznom ujęto lat, zaczął: – W czasie naszego turnusu w Ciechocinku na pewno jeszcze nie raz będziemy mieli okazję, żeby ze sobą porozmawiać. Ale teraz, korzystając z tego, że dopiero Toruń, opowiem panom krótką historyjkę, która, jeśli ją wysłuchacie, może was kiedyś ostrzec przed siadaniem na... kole.
– Na czym, że tak powiem?
– Ja panu nie przerywałem panie pośle – powiedział mistrz, po czym dodał:
– Bardzo dawno temu, pociągiem, w pewnym sensie osobowym, jechałem z Włocławka do miejscowości zwanej Psie Pole. W towarzystwie szwagra, który zabrał mnie na pogrzeb swojego szwagra. Ja niespełna szesnastoletni. On, jak się to wtedy mówiło, po wojsku, czyli stary. Reszta podróżnych z powodu ścisku i ciemności panujących w przedziale była nie do rozpoznania. Noc, panowie. Chłód. Twarde, drewniane ławki. Pod sufitem mała żaróweczka. Świeciła skąpym fioletem gasnącym czasem przy hamowaniu pojazdu. Dzisiaj powiedziałbym, że wnętrze przedziału – wypełnione ciałami podróżnych rozrzuconych w konfiguracjach wprost niewyobrażalnych – przypominało raczej jakąś ponurą klitkę w prosektorium. Ale wtedy (Młodość!) nieliczne światła za oknem pociągu przenosiły mnie, bez mała, w rozpustny świat nocnego Las Vegas.
– Do rzeczy mistrzu – poseł sięgnął po mineralną.
– Szwagier siedział naprzeciwko mnie, tak jak teraz pan, panie Kazimierzu. Niby śpiący, ale tak naprawdę bacznie obserwujący scenę, która miała się na jego oczach i uszach rozegrać. Chociaż uszy to się raczej nadstawia, prawda?
– Wszystko jedno – wtrącił poseł i pociągnął łyk.
– O czym to ja?... – mistrz dla wzmocnienia napięcia gubił z rozmysłem wątek. – Aha, już wiem. Więc... noc panowie. Parna, lipcowa noc. Bez kropli wody, panie pośle.
– Mówił pan, że było chłodno – przypomniał zagadnięty.
– Było? Ma pan rację... było. Ale potem bardzo się ociepliło. Bardzo. Różnica temperatur to jeden z wiodących motywów mojego opowiadania, proszę panów. No więc tak... wspomniałem już o gasnącej żarówce i o rozkosznie koedukacyjnej ławce. A na tej ławce... ja i... ona. Para nieznajomych, młodych pasażerów wagonu III klasy.
– Było coś takiego? – zdziwił się Łapał.
– ... Młodość, docencie?
– Wagony trzeciej klasy.
– Nie pamięta pan? Były. Ciemne, rozkosznie przepełnione. Z dziewczynami na kolanach, ze starcami po kątach, którym musiało być wstyd... Z kołami pod spodem, co jak świat światem podrzucały całe pokolenia młodych ciał, raz w górę, raz w dół. Dziś bym tego nie zniósł (kręgosłup!). Ale wtedy, panowie, czułem, jak każde drgnienie wagonu przybliża mnie do czegoś, zachęca, coś zapowiada. W czasie tej wspaniałej jazdy, wpędzany (wybaczcie zapożyczenie) w bez mała „jaskółczy niepokój”, zauważyłem, że głowa opada mi coraz bardziej na lewo. Po prawej siedział pachnący zbliżającą się emeryturą kolejarz. Więc nie było sensu na prawo. W każdym pochyleniu głowy czułem, jak rozpalonym policzkiem dotykam nagiego ramienia młodej, pachnącej jaśminem dziewczyny. Skrytej pod płaszczem. Czy wie?... Czy czuje?... Czy pozwoli?... Czy chce?... stukały złącza szyn. Marzyłem o setkach zwrotnic, przepalonych żarówkach, a nawet wykolejeniu pociągu – mistrz Serafin docierał do granicy szeptu.
– Mów pan głośniej!
– Nie wiem czy wypada.
– Wypada, że tak powiem. Wypada!
– Przy kolejnym dotknięciu jej chłodnego jak ogień ciała, ryzykując życie, panowie, przylgnąłem do niego na dłużej. Na wieczność, powiedziałbym dzisiaj.
– Nie udawaj, że śpisz. Przytul się. Całuj. No...!
– Powiedziała „no”, panowie. Rozkazała. Popędziła. Jak młodego konia, który dotąd nie zaznał galopu poza kraniec tchu.
Nagle usłyszeli tępe uderzenie czegoś twardego o podłogę wagonu! Tego do... Ciechocinka.
– Wysiadamy? – spytała spod płaszcza akuszerka.
– W pewnym sensie, szanowna pani, w pewnym sensie – powtórzył nieludzko opanowany docent Łapał i zaczął zbierać z podłogi części drogocennego mikroskopu, który przed chwilą wypadł mu z rąk.
– Proszę kontynuować, mistrzu – powiedział.
– Muszę pana rozczarować, docencie, bo właśnie zbliżam się do końca mojej opowieści. Tkwiliśmy z dziewczyną, spętleni w jakimś rozżarzonym środku. W klinczu ust, rąk i oddechów, których przecież trzeba było się wstydzić.
– Mistrzu! Mijamy już Aleksandrów Kujawski – ostrzegł milczący dotąd Doppel Doktor, rozpinając pod brodą biały kołnierzyk wiedeńskiej koszuli, który od pewnego momentu wrzynał mu się w szyję.
– Tsunami, panowie! Tyle wam powiem. Mój płaszcz powędrował na nasze kolana. Jej na nasze piersi. Przerażony szwagier naciągnął na głowę marynarkę i podglądał nas przez rękaw. Zatrzęsło! Zgasło! W ciemnościach poczuliśmy się już całkiem bezkarni. Aż w pewnym momencie... (doktorze, pan wie najlepiej, o jaki moment chodzi) pofrunął w górę ciężki but dziewczyny, zwany „pionierkiem”, i opadając wrył się obcasem w skroń kolejarza, który ani drgnął. W ciszy dopadliśmy mety i krótkiego snu, co już nigdy potem nie wydał się nam tak bezgrzeszny.
– Wysiadam! – krzyknął kolejarz. I... wyskoczył przez okno.
Zza horyzontu wypełzał skrawek pomarańczowego słońca.
– Obudziłem się na korytarzu. Zapaliłem papierosa. I wtedy, szanowni panowie, po raz ostatni w życiu usłyszałem za plecami jej młody, lekko schrypnięty głos.
– Kocham cię – powiedziała.
Odwróciłem się. Patrzę. Przede mną stoi piękna, może pięćdziesięcioletnia kobieta z twarzą, której nieprzespana noc musiała odebrać resztę złudzeń.
– Ciechocinek! Wysiadać!
– Nie siadajcie na kole panowie – ostrzegał z uśmiechem mistrz Serafin. – A jeśli już, to na tym, które obraca się w sprawdzonym wcześniej kierunku – dodał sięgając po elegancki sakwojaż ze sztucznej skóry węża.