Bombel - ebook
Bombel - ebook
Druga książka Mirosława Nahacza "Bombel" to liryczna, a zarazem epicka, śmieszna, a zarazem przejmująco smutna opowieść o życiu wiejskiego pijaczka. Tytułowy bohater, siedząc na przystanku autobusowym w swojej wiosce, opowiada. Poszczególne rozdziały to zarazem kolejne opowieści – o wyprawie na Słowację, o Cyganach, o rybach, o pożarze i potopie..... bohater powierza nam całe swoje życie, aż do końca. W "Bomblu" Mirosław Nahacz po raz kolejny daje dowód absolutnego literackiego słuchu, niezwykłego wyczucia języka, które pozwalają mu nie tylko wysłuchać, ale także wspaniale literacko przetworzyć zasłyszaną opowieść, tak że żyje ona własnym życiem, a jej melodia i rytm głęboko zapadają w pamięć. Pozwalają mu na stworzenie postaci z krwi i kości – cierpiącej, czującej, do bólu autentycznej i żywej. Zarazem jedynej i niepowtarzalnej i w jakiś tajemniczy sposób uniwersalnej, jakby od dawna znajomej. Bombel śmieszy, wzrusza, przestrasza. Cóż więcej może podarować nam pisarz?
"Bombel jest bohaterem chaplinowskim. Nie nosi wprawdzie melonika ani laseczki, ale poza tym robi z nami to samo, co bohater tamtych szybkich filmików. Jaki tam z niego bohater, powiedzą Państwo, zwykły to przecież wiejski pijaczyna. A ja na to odpowiem, że pojawienie się na ekranie wyobraźni takiego bohatera jak Bombel należy do wydarzeń słusznych i nieodwracalnych."
Adam Wiedemann
"Bombel - to my! Jest w tym bohaterze takie zderzenie różnych krańcowości ludzkiej natury, taka żywotność i jednoczesna zgoda na samo zatratę, taka nieumiejętność życia i umiejętność niezmożonego trwania, jakie znamy wszyscy z doświadczenia osobistego, narodowego, zbiorowego. Siedzi on na przystanku autobusowym sam jak palec i mówi do siebie o życiu i śmierci, o tępocie i myśleniu, o marzeniach i rozczarowaniach, o głodzie i o bylejakim winie (bez których nie potrafi udźwignąć swojego losu), o niepewnych przyjaźniach i pewnym osamotnieniu. Cała powieść jest monologiem, wygłaszanym do siebie, nikt się nie pojawia, świat jest zatopiony w nocno-porannych mgłach, nikt go nie słucha."
Helena Zaworska, Czytelnia "Polityki"
"Pisarz Mirosław Nahacz ma odpowiednio nastrojoną wrażliwość i nasiąka historiami jak gąbka. Wyobrażam go sobie, jak dziwiąc się światu robi wewnętrzne zbliżenie, 'blow-up', a potem animuje swoich bohaterów, zachłannie wkrada im się po skórę, kradnie im wzrok i patrzy ich oczyma."
Sandra Śnieg, "Lampa"
"Książka Nahacza wpisuje się w nurt gawędy, gdzie bohaterem jest wiejski prostaczek, który czasem potrafi skomentować rzeczywistość celniej i ostrzej niż niejeden wytrawny badacz polskiej rzeczywistości."
Mariusz Czubaj, "Polityka"
"Mirosław Nahacz to drugie obok Doroty Masłowskiej najbardziej znane nazwisko młodej polskiej prozy."
Justyna Sobolewska, "Przekrój"
"O ile językiem 'Osiem cztery' był bluzg, jaki znamy z 'Z zamku do zamku' Louisa-Ferdinanda Céline'a, o tyle 'Bombel' wydaje się być poczęty w duchu prozy Bohumila Hrabala i Wieniedikta Jerofiejewa" (...) Język Nahacza to polszczyzna mówiona, potoczna, konwersacyjna, uwolniona z reguł i prawideł obowiązujących polszczyznę pisaną, uznawaną poniekąd za stricte literacką. Narracja Nahacza to istny żywioł, jest niczym wezbrana rzeka, która przełamie każdą tamę. (...) Oczywiście pokładamy się ze śmiechu, gdy Bombel relacjonuje swoją awanturniczą peregrynację zagraniczną w brawurowym rozdziale 'Słowacja, Cyganie, piękno i okolice', ale gdy snuje przypowieści o klęskach - o potopie i o pożarze - przetaczających się przez jego wieś, a także o pogrzebie, na który poszedł, bo 'na pogrzeby chodzą wszyscy', śmiech więźnie nam w gardle, zastyga na ustach."
Janusz Drzewucki, "Rzeczpospolita"
"Sympatyczna, choć nie przeciętna; smutnawa, choć nie depresyjna; zabawna, choć nie radosna - taka jest druga książka Nahacza."
"Dziennik Polski"
"Nahacz mimo młodego wieku z powodzeniem penetruje w 'Bomblu' nowe obszary lingwizmu."
Urszula Muszel, "Gazeta Studencka"
Zapraszamy do przeczytania przedmowy Andrzeja Stasiuka
- oficjalna strona internetowa Mirosława Nahacza
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7536-657-0 |
Rozmiar pliku: | 441 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
No więc cześć i strzałka. Jestem Bombel na przystanku, bo siedzę właśnie tu, i dlatego na przystanku. Gadam do siebie i chyba mnie już całkiem pojebało, ale nikogo więcej nie ma w pobliżu, bo te chamy jeszcze śpią i tulą się w pierzyny, kołdry albo i w siebie nawzajem, bo jak śpią, to jest im całkiem obojętne, w co. No więc ma być ekspozycja i w jej ramach coś o sobie, jak w teleturniejach, mam pięćdziesiąt pięć lat, emeryt elektryk, dwie córki i żonę, które teraz gorąco pozdrawiam poprzez machanie im do kamery. Ale na poważnie, bez żartów, to wcale nie mam pięćdziesięciu lat i chyba się skapnęliście, że tylko tak powiedziałem, żeby się nudno nie zrobiło. Nawet fajnie się tak gada do siebie, bo palić mi się mniej chce, a w ogóle to chce mi się bardzo, aż mnie ssie, jakbym nie jadł, jakbym nic nie pił, jakby taki drugi ja siedział mi w żołądku i wciągał powietrze. Ale od gadania, jak już wspomniałem, ssie mnie trochę mniej. Żeby tak powrócić do głównego nurtu o charakterze: cześć, chcę być twoim najlepszym przyjacielem, to w jego ramach powiem, że mam trzydzieści osiem lat, syna, córkę i dom w dobrym stanie po ojcu, który zmarł około roku temu, Panie świeć nad jego duszą. Dodam, że żadnych perspektyw przed sobą nie widzę, przez co najmniej dwa dni, bo dzisiaj jest szesnasty, a listonosz z wąsami zajedzie pod mój dom tym swoim maluchem sponsorowanym przez pieniądze podatników w okolicach osiemnastego i wszystko się wyjaśni. Bo mam nie ten tego z głową, jakieś takie szmery bajery, znaczy się wszystko w porządku na pierwszy rzut oka, ale jak się przyjrzeć dokładnie, to wychodzi takie coś, że ja z tego mam rentę i cała ludność polska co miesiąc zbiera się, żebym ja, który nic nikogo nie obchodzę, mógł dostać pieniądze od listonosza, który nosi wąsy, bo jego żonie podoba się tylko z wąsami i kiedyś nawet mi powiedziała, kiedy się o to zapytałem, że jakby je zgolił, to ona wyrzuci go od ręki z domu. No więc czasami się pocieszam, bo jestem naprawdę ważny, a jak mi ktoś nie pasuje i komuś wydaje się, że ja jestem za bardzo nikt, żeby z nim rozmawiać, to sobie myślę, a ty chuju, możesz mnie nie lubić, możesz o mnie myśleć jak o psim gównie, ale jak cały miesiąc pracujesz, to robisz też na mnie, a jak pierwszego dostajesz wypłatę, to nawet nie zdajesz sobie pewnie sprawy z faktu, że nie ma tam tej części pieniędzy, które państwo odpala mi w związku z powszechnym prawem rent i emerytur.
Najpierw też może o okolicznościach przyrody, bo jest noc, a właściwie już nie, bo wygląda na to, że cały ten sławny prawosławny Bóg wbił wielką strzykawkę pełną mleka w powietrze i teraz szprycuje je powoli, bo robi się jaśniej i bardziej lepko. Mówię już do siebie tak długo, że język trochę mi zdrętwiał i zaczynam słyszeć swój głos jak nie swój. Ale ja wiem, że on jest mój, bo niby czyj, jak nikogo tu nie ma, bo wszyscy jeszcze w domach śpią i tak jeszcze przez jakieś dwadzieścia minut, a potem obudzą się kilka minut przed budzikami i pierwsze, co zrobią, to wyłączą je, żeby nie dzwoniły. Bo im nie trzeba nic mechanicznego do budzenia. Zawsze od kilkunastu lat wstają o tej samej godzinie, zdążyli się w końcu przyzwyczaić. Ale najbardziej mi się chce pić, a niestety nie ma za co dzisiaj, ani Pietrek nie będzie miał, ani Kapitan, który wprawdzie jest stary i bardziej znał się z moim ojcem niż ze mną, a mnie to, jak mówi, pamięta, jak latałem za młodu z kawałkiem patyka i krzyczałem do Pietrka, że zabity i nie żyje. I w ogóle Kapitan mówi, że w wojsku walczył, jak była wojna na granicy polsko-słowackiej i z Niemcami się bił i w związku z tamtym czasem, z tym, co wtedy przeżył, już na całe życie stał się żołnierzem. I kiedy wychodzi z domu, to obowiązkowo w pałatce i w zielonej koszuli, na której ma poprzypinane wszystkie odznaczenia i największe — mimo że cywilne — też, „Budowniczego PRL”, bo nieważne, od kogo, ważne, że medal. I Kapitan nie pozwala mówić nam do siebie dzień dobry, tylko każe salutować i krzyczeć: „Czołem panie Kapitanie!”, a on do nas wtedy odkrzykuje: „Czołem żołnierze!”, bo dyscyplina musi być, inaczej ogół się rozleci, jak mówi pan Kapitan, bez wojska wszystko gówno warte. Kapitan ma największy dochód z nas, ma te całe renty, emerytury, wszystkie dodatki plus pogodne jesienie i ampliko lajfy, kombatanckie dodatki, rodzinne, szkolne i zapomogi na lekarstwa. Kapitan po prostu rozbija bank, nie patyczkuje się z biurokracją, napisał list do żony prezydenta i jej męża, że bronił granicy polsko-słowackiej przed Niemcami, a nawet odegrał w tej obronie ważną rolę, i że strzyka go w krzyżach i kolanach, i że budował też Polskę po wojnie, odgruzowywał cały ten bajzel, co został po niby lubiących porządek Niemcach, a i tak nic z tego nie ma. I dlatego najprawdopodobniej dostał wszystkie możliwe dodatki i od osiemnastego do osiemnastego nie musi się telepać z braku funduszy na łatanie pustych dziur w brzuchu i duszy. Ale dzisiaj Kapitan raczej nie przyjedzie, bo on przyjeżdża tylko czasami, a dlaczego niby miałby dzisiaj? Równie dobrze może jutro, co wcale mnie nie ratuje ani nie pociesza. Bo chce mi się pić dzisiaj, pojutrze i jutro pewnie też mi się będzie chciało, ale liczy się tylko teraz, bo to, że będę miał pragnienie za jakiś czas, nie boli ani nie jest upierdliwe czy drażniąco nieprzyjemne i w ogóle rypał to pies.
A teraz z pragnienia robi mi się jak gdyby troszeczkę zimno i ten chłód jest jak delikatne płatki śniegu, lekko prószące we mnie, może jak kaczy puch, tyle że biały, a nie brązowy, ten chłód zalega we mnie równomiernie i wypełnia mnie całego, a czasami jakby wiał we mnie zefirek odrobinę lodowaty i wtedy, kiedy wieje, mnie trzęsie. Ale to wszystko dzieje się nie z zimna, tylko z pragnienia, a mówię tylko tak, że z zimna, żeby lepiej zobrazować. Jeśli się nic nie wydarzy, nie pojawi jakiś zapomniany kolega, z którym być może umawiałem się kilka dni temu, tylko mi się coś pomieszało, w końcu na to mam papiery i mi wolno, ale to nawet lepiej, bo będę zaskoczony i zadowolony, taka niespodzianka, jak przyjdzie. Gorzej, jak nie. Bo zimno przemieni się w epokę przedlodowcową, lodowcową i polodowcową w jednym mnie, a przy okazji tak mnie wytelepie, że cały ten lód wyrzygam i dla odmiany zrobi mi się potem gorąco i spocę się, jakby padał na mnie deszcz, a wcale nie będzie padać, bo na przystanku dach jest przykryty rżniętym gontem z sosny, i pozwolę sobie powiedzieć, że jak na gonty to sosna jest chujowa, najlepsza jest osika, nieważne, czy rżnięta czy łupana, ale powiem jeszcze, à propos sprawy, że najlepiej łupana i nie ma kwestii sprzecznej w tym temacie, a jak ktoś chce się kłócić, to radzę mu jak kumpel kumplowi: lepiej niech sobie od razu da spokój, bo wiem, że mam rację.
Mówiłem o czym innym, ale zauważyłem, że jak tak mówię do siebie i mówię, to w pewnym momencie nawet nie wiem, co mi wychodzi i aż sam jestem ciekaw, co powiem, słucham uważnie i czuję, jakby to mówił jakiś inny Bombel, jakiś taki mniejszy, ale trochę mądrzejszy ode mnie, czyli Bombla większego, i jak gdyby on siedział w środku i wymyślał to wszystko, może nawet to ten sam, co mnie ssie, jak chce mi się palić. Tak więc to, że zaczynam i czasem nie kończę, to zasługa tego, że kiedy mówię, to nie myślę, tylko liczę na tego we mnie, a on mnie czasami zdradziecko okłamie. Ale teraz się skupię i powrócę z pobocza na środkowy pas, czyli, jak już wspomniałem, do tej cholernej epoki trzy w jednym.
Zawsze jest tak samo. Najpierw się pocę, a potem, jak jestem już mokry i dalej nie mam czym tego zatamować, gdy nie znajdzie się żaden człowiek, który popatrzy na mnie z bólem w sercu i ze współczuciem wyciągnie do mnie pomocną dłoń zakończoną jakimś alkoholem, nie mówię, żeby od razu pól litra, jakieś malutkie winko może być, na nikogo się wtedy nie obrażę, a nawet uśmiechnę się mimo cierpienia i podziękuję. I kiedy nie znajdzie się nikt taki, kiedy już wiem, że nie ma żadnej nadziei, bo wszyscy zmówili się, żeby mnie jak najdalej omijać, wtedy od tego braku w sercu rośnie mi niepokój, a od kręgosłupa promieniują ciarki, jakby ktoś mi tam nawrzucał jakiegoś ścierwa. A potem zaczyna się coś, co w ogóle i ani trochę nie jest śmieszne.
I nikt mi nie chce uwierzyć, że takie rzeczy jak potem w ogóle są, że mogą się przytrafiać człowiekowi naprawdę. Mówią, że mam żółte papiery i dlatego. Ale ja wiem, że to wszystko działo się naprawdę, że to nie był amerykański film za przeciętny budżet krajowy, to było piękne i prawdziwe, wszystko widziałem, słyszałem, wszystko sobie przypominam, i gdyby to nie było prawdą, to w ogóle nie można by powiedzieć, co nią jest, a co nie.
No więc pamiętam taką jedną rzecz, która mi się przytrafiła, już wszystkim ją opowiedziałem, każdy, kto tu mieszka, ją zna, chyba nawet potrafi powtórzyć, bo jak zaczynam komuś opowiadać, to ten ktoś zaczyna krzyczeć: „Spierdalaj, Bombel, już to znamy na pamięć!”. Ale czasami opowiadam turystom, i jest za to piwo, tylko wtedy możliwe, że poczuję się podle, bo to nie są rzeczy tego rodzaju, żeby za nie dostawać piwo. Ale mówię, bo lubię opowiadać. Nawet teraz, sobie samemu, i to chyba normalne, że wiem, co się stanie, bo to przecież ja przeżyłem, nie? Więc to może się wydać głupie, bo niby po co opowiadam sobie, jak to ja tego doświadczyłem, jak wiem, co będzie, bo to się stało nie na przykład Pietrkowi albo Kapitanowi, tylko mnie. No nic, trochę się zapętliłem, w takich wypadkach coś mi w głowie przestaje działać i nie wiem, co mówiłem albo co chcę powiedzieć. Ale teraz wiem. Sprawię sobie przyjemność, wszystko po kolei. Zazwyczaj przychodzą straszne rzeczy, bo najwidoczniej jestem zły, zły okrutnie, ale nie chcę taki być, tylko czasami mi się samemu myśli coś strasznego, mimo że wiem, że to złe. Ale nie o tym.
Więc raz się zdarzyło coś ani trochę nie złego, pewnie dlatego, że długo siedziałem w domu, karmiłem tylko krowy, zawsze je doiłem, żeby ich wymiona nie musiały puchnąć i boleć, żeby nie musiały ryczeć, że już, że zaraz pękną i ból jest ogromny i napierający, tak jakby ktoś mi chuja zawiązał na supełek i kazał wypić dziesięć piw, a potem słuchać, jak z odkręconego kranu leci woda. No więc doiłem regularnie krowy, zmieniałem im siano, żeby miały czysto, żeby nikt nie cierpiał, kurom też rzuciłem co nieco. A ja sam miałem też trochę czasu dla siebie, trochę kupionej wódeczki, żebym był w stanie robić to wszystko, żeby mnie nie zmogło, i żeby mnie te jebane mrówki i inne cholerstwo nie atakowało ze wszystkich stron, z góry, z dołu, z prawa oraz lewa i pomiędzy tym wszystkim też, z wszystkich możliwych ukosów. No ale wódeczka się w końcu skończyła, a nie mogłem więcej w żaden sposób mieć, nic nawet nie mogłem, bo na krechę o czymkolwiek alkoholowym mogę zapomnieć i nawet nie marzyć ani śnić, bo potem tylko mi będzie przykro, jak się okaże, że we śnie mogę, a w naprawdę nie mogę. Kryśka mówi, że jedzenie zawsze, choćby ją mieli wypierdolić z tego byłego gieesu za moje długi, to jedzenie mi da, ale alkoholu na krechę nie da, a sprzeda tylko dlatego, że przez moje pijaństwo nie chce wylecieć z posady, bo nie może odmówić sprzedaży towaru za gotówkę, w końcu to nie ośrodek poradnictwa psychicznego, tylko sklep, gdzie interes ma się kręcić.
No więc wtedy nie miałem już nic. Ale to prawda, nie wspomniałem nic o tym, że mieszkam sam. Bo o córce i synu już napominałem. I powstaje sprzeczność, czyli jak jedno jest tak, a drugie tak, i razem nie mogą obok siebie, bo nie działa. No więc żeby wytłumaczyć, że to tak tylko nie zgadza się pozornie, bo dzieciaki mieszkają w mieście od momentu, jak ich matka, ta kurwa, co się puszcza za wino, też mieszka w mieście, czyli będzie chyba z kilka lat. Alimenty rosną, ale rentę na razie mi dają, a ja mówię zawsze w sądzie, że mam gospodarstwo, z czego wynika, że muszę nabyć paszę dla zwierząt, a oni się nie znają i myślą, że z krowami to jak z psami, że kupuje im się jakieś czapi albo pedigripal, kiedy tymczasem wystarczy, jak krowy i konia wygnam na pastwisko i resztę oleję, a potem pozbieram je albo nawet nie, bo one są wyćwiczone i same wracają. Tak więc alimenty rosną, a komornik ani żaden inny złodziej mojej renty mi nie zajmują, a co innego też nie, bo nie ma. Sam już wszystko, co mogłem, to puściłem, bo grosz czasami się przyda, a zresztą wolę sam to przepić, niż żeby jakiś obcy miał z tego pożytek. Ale znowu się rozgadałem o rzeczach, które dobrze znam, więc nie powinienem o nich mówić, bo po co.
Więc kiedy tak z tą moją trzodą, moją fauną i florą żyłem razem w przyjaźni, i kiedy w końcu w nocy wypiłem więcej niż ta moja wódeczka, więcej niż żeby tylko jako tako funkcjonować, i prawdę powiedziawszy, napierdoliłem się prawie w trupa, i kiedy potem postanowiłem długo nie pić, to wtedy wszystko się zdarzyło.
Bo nie piłem i tradycyjnie od tego zaczęła we mnie opadać temperatura, a we krwi na pewno pojawiły się drobne kryształki lodu, wewnętrzną część skóry pokrył delikatny szron, który potem rozpuścił się pod wpływem ciepła, zamieniającego powoli tę calutką zimę we mnie w lato, a następnie w spiekotę i upał. I nawet już po tym, jak wszystko mi się pomieszało, drżałem cały, jakbym bulgotał od środka, jakby w środku mnie siedziały żaby, całe mnóstwo ropuch, które wściekle rechoczą do siebie, jakbym był dla nich wspaniałym bagnem i środowiskiem naturalnym, w którym one nagle się rozwinęły do stanu dorosłego i teraz podrywały się we mnie tym rechotem, aż marszczyła mi się skóra, naciągała i wydawało mi się, że w niektórych miejscach pęka, i bałem się, żeby tymi szczelinami nie zaczęły wychodzić zastępy żab, bo tego już bym nie zniósł ani trochę. No i jak leżałem tak u siebie w domu, kiedy tak płakałem na podłodze i byłem taki mały, że prawie nie było mnie widać, prawie zniknąłem, przepadłem w szczelinach między deskami, z jakich składa się podłoga, kiedy tak głowa wtapiała się w drewno, zamieniała się w coś twardego i bez czucia, kiedy wyłem jak mój pimpek do suczki z sąsiedztwa, gdy ona ma cieczkę, ale nie mogą nic zrobić, bo i pimpek, i ta suczka są przywiązani łańcuchami gdzie indziej, kiedy wyłem jeszcze bardziej nawet żałośnie, bo z bólu, a nie z żalu, kiedy wydawało mi się, że wyrzygałem jakąś ważną i podstawową część mojego wyposażenia wewnętrznego, czyli organizmu, to wtedy nagle zrobiło się jaśniej i usłyszałem, leżąc tam w zupełnej nocy, nawet bez księżyca i gwiazd, bo była jesień i nie było widać nic poza konturami, wyraźnie usłyszałem, jak drzwi w sieni powoli się otwierają, powoli, a nie szybko, jak wtedy, kiedy otwiera je wiatr. I usłyszałem miękkie stukanie, jakie nie może powstać, kiedy wchodzą jacyś moi kumple, bo oni napierdalają stopami w podłogę, że mało się nie zawali. No i najważniejsze, że słyszałem to wszystko mimo tego, co się wtedy ze mną wyczyniało. A potem zrobiło się jasno, tak jak czasami się robi po przerwie w dostawie prądu z winy elektrowni, kiedy chcą zrekompensować i wynagrodzić, że nie obejrzało się ulubionego serialu w telewizji, i puszczają taki czysty i piękny prąd, który daje jasne i prawie białe światło, tylko trzeba mieć dobre żarówki, bo inne, czyli słabe, nie wytrzymują tego piękna i od razu się psują. Pozwolę sobie na dygresyjkę, bo przyjemnie jest tak oddalać ten moment, kiedy dojdę do sedna sprawy i będę mógł powiedzieć o tym najważniejszym, i słuchanie tego, jak sam to mówię, będzie bardzo miłe i przyjemne.
Bo u nas ludzie są pomysłowi i nawet jak nie ma prądu, a najgorzej jak nie ma prądu w niedzielę wieczorem, kiedy wszystkie domy wyglądają jak świetliki, gdy się patrzy na nie z góry, z tego miejsca, gdzie nowy ksiądz katolicki, zaraz jak tylko przyszedł na parafię, postawił krzyż, oni potrafią sobie z tym poradzić. Kiedy zabraknie prądu, to wszystko gaśnie i robi się pustka, jakby w tej kotlinie ludzie nigdy nie mieszkali, nigdy nie wybudowali ani jednego domu, jakby żaden człowiek już nie istniał, ale żeby tak wyglądało, szlag musi trafić całą linię, wszystkie te transformatory i chuj go tam wie co jeszcze, bo często jest tak niesprawiedliwie, że jedna część ma, a druga nie ma. I wtedy jest tak, jak bywało dawniej, jeden telewizor i chodzenie na Kobrę. Ale właśnie jak nie ma nigdzie prądu, to po chwili zupełnej ciemności, kiedy ludzie w swoich szczelnie wyzamykanych domach poobijają się już o ślubne meblościanki, o kredensy i wystające rogi stołów, żeby wreszcie znaleźć upragnioną świeczkę i ją podpalić, żeby nadać światu kształt i widzieć, do kogo się mówi, domy ogarnia powoli pomarańczowa poświata i wydaje się, jakby czas się cofnął i nie było tych wszystkich anten satelitarnych na dachach, a same dachy były tylko ze strzechy albo jak ktoś bogatszy, to z gontu, i ta cała wieś, którą można zobaczyć, robi się nieprawdziwa, bo ten pomarańcz nie ma szans z ciemnością, za gęstą na te małe i liche świeczki, ta ciemność szczelnie zalepia wszystkie otwory domu, uszczelnia okna i zatyka komin, tak że wewnątrz płomień nie ma już tlenu i jest tak, jakby świeczkę włożyć do słoika. Ale znowu się rozgadałem, bo to mnie porywa tak całkiem, jakbym był latawcem. W tym wtrąceniu to na początku tylko chciałem powiedzieć, że jak nie ma prądu w niedzielę wieczorem, to ludzie wyciągają akumulatory z aut i podłączają je swoimi tajemnymi sposobami do telewizorów, tylko trzeba mieć taki telewizor, który można, bo jak jest tylko na dwieście dwadzieścia, to nie za bardzo, i oglądają, co chcą, na jeden odcinek starcza, a potem na pewno już prąd włączą.
Ale i tak nie o tym mam mówić, tylko właśnie o tej poświacie, jaka z sieni wpadała przez szpary w drzwiach na podłogę. A ja zmusiłem się do podniesienia głowy, mimo że nie wiedziałem za bardzo, co mam zrobić, żeby ją podnieść, tak jak gdy splecie się palce i nie za bardzo wiadomo, który jest który, i na początku nie można ruszyć tym, którym się chce, bo akurat ten okazuje się innym. Albo też tak nie wiedziałem, jak nigdy nie wiem, jak ruszyć uszami. Ale w końcu zaskoczyło i mogłem. A drzwi się otwierały długo i ta szpara między nimi a framugą wyglądała, jakby ją ktoś wybielił wapnem na biało i jeszcze pochlapał przy tym wszystko wokół, bo rozchodziły się promienie, aż kłuło i raziło w oczy i na środku pola widzenia pojawiła się plamka, taka jak kiedy za długo gapi się na słońce, tyle że ona zaczęła się rozrastać i przypominać kogoś w płaszczu. Ale tylko przez chwilę, bo potem płaszcz zamienił się w jakieś płótno i ta cała Postać nabrała niebieskiego albo raczej błękitnego koloru i żółtego na górze. Czyli wokół głowy. I wtedy już doskonale wiedziałem wszystko od A do Z. I mnie poraziło, z wrażenia się porzygałem resztką tego, co mi tam zostało do tej pory, i to już chyba był cud, bo od razu poczułem się lepiej i z miejsca odechciało mi się pić, nie wziąłbym wtedy alkoholu do ust, nawet sam zapach byłby obrzydliwy, tak czułem i tak mi się wydawało, widocznie z tymi rzygami wyleciało coś jeszcze, ten na wpół strawiony mały Bombel, który mieszkał we mnie i czasami przejmował kontrolę nad centrum dowodzenia i wtedy robiłem coś, czego nigdy normalnie bym nie zrobił ani trochę. I widziałem tę twarz, która zeszła do mnie z obrazu i była gładka jak pupa niemowlęcia, jak wszystkie te skóry wypielęgnowane mleczkami i wszystkimi możliwymi margaret astor i loreal. Była tylko świeższa i koloru pod mleko. I na policzku miała tę ranę, co to jeden chuj złamany kiedyś dawno w Częstochowie jej zrobił i od tego ciosu z obrazu leciała krew i łzy jak prawdziwe leciały z płótna, mimo że każdy głupi powie, że jak to z płótna, z czegoś, co jest prawie jak papier, w czym się chodzi albo z czego robi się szmaty, a tu krew. Gdyby pociąć jakiś zwykły obraz, nic się nie stanie, gdyby na niego nawet nasrać, będzie tylko gówno na papierze, nic wielkiego. Ale ten diabeł z nożem to tak jakby pociął samą twarz Matki Boskiej. Ale już jestem spokojny, bo pomyślałem sobie, jak on teraz ma za to przejebane. I To jasne robiło się coraz wyraźniejsze, mimo że ja już nawet wiedziałem, o co chodzi i kogo mam przed sobą, bo mi się ta myśl w głowie pojawiła, jakby ktoś ją tam włożył, jakby mi ją tam zamontowali, od razu bez problemu i po wszystkim.
I zrobiło mi się głupio, nawet okropnie wstyd, bo chałupa nieposprzątana, ja leżę zarzygany i nijak się nie da ukryć, że jestem najebany w trzy chuje, brudny, nieogolony, co było jednak chyba najmniejszym moim problemem w takiej sytuacji. I wiedziałem, kiedy już Ta postać zrobiła się całkiem dokładna, że gdybym nie wiedział, kto To jest, to od razu z miejsca bym się w Niej zakochał, w tej piękności świeżej, w tym powietrzu pachnącym, w tym mydełku o zapachu zielonego jabłuszka. Ale tak zupełnie bez świętokradztwa. Bez miłości cielesnej. Jezu miłosierny, ani trochę nie, nawet mi chuj nie drgnął. Nic a nic. Bo to całkiem nie chodziło o to. Nic sobie nie wyobrażałem, jak normalnie, że śpię pod pierzyną i jest chłodno, bo nie palone, a tu przychodzi w koszuli nocnej prezenterka z wiadomości, z Jedynki, wchodzi pod pierzynę, łapie mnie za chuja i mówi, jak jest jej zimno i żebym coś wymyślił. Nic a nic, bo to było wszystko czyste. Gdybym nie wiedział, kto jest jej facetem, z miejsca powiedziałbym, jak bardzo ją uwielbiam oraz co do niej czuję, że albo życie z nią, albo śmierć bez niej. Ale nie było szans, nawet nie myślałem o tym. To znaczy myślałem, ale od razu wiedziałem, że nic z tego.
No ale wracając do Tej postaci, kiedy ona już weszła i pobieliła wapnem cały pokój oprócz mnie, to zamknęła drzwi. I dookoła zaczęło szumieć jakąś melodią, a potem jakby małe dziewczynki i mali chłopcy śpiewali, ale nie żadne konkretne słowa, tylko jakoś tak wyli pięknie bez sensu. I ta cudownie pojawiona postać z aureolą żółtą jak słońce podeszła do mnie, a ja poczułem się jak ostatni chuj na planecie, jak marność nad marnościami, jak gnój, jak krowie gówno, kiedy ktoś w nie wejdzie butem i powie kurwa mać. A Ta postać, to święte powietrze i błogosławione zielone mydełko, mówi do mnie wysokim i czyściutkim jak nowo kupione prześcieradło głosem, że wcale nie jestem krowim gównem i wszystkim tym, co sobie pomyślałem, a czego nie powiedziałem, bo tylko teraz mówię do siebie, a normalnie to nigdy, czyli wtedy też nie. I wiedziała, co mi powiedzieć, czym nie jestem, i powiedziała, że nie jestem dokładnie tym, czym bałbym się być. I że nie mam żab w żołądku i nigdy do mnie nie przyjdą, że nie składają skrzeku na mnie, jak śpię, bo często się zrywam ze snu, w jakiejś galarecie, pozlepiany, i wydaje mi się, że to żabie jaja, i muszę zapalić światło, bo inaczej umarłbym z obrzydzenia i strachu, i chociaż za każdym razem okazuje się, że to tylko śniła mi się prezenterka z telewizji, to za każdym razem muszę to później sprawdzić. I ona mówiła, że te moje myśli, jak widzę ładne dziewczyny w samych spódniczkach albo i krótkich spodenkach, i jak potem wyobrażam je sobie bez tego wszystkiego, bez tych kolorowych szmatek, bez umalowanych oczu, jak widzę je razem ze mną, jak ja na nich leżę, a one stękają, albo na odwrót, albo jak trzymają całego mnie w swoich niemalowanych ustach, i jak to wszystko sobie myślę — ta Święta Dziewica do mnie mówi, że to wcale nie moja wina, tylko tego małego Bombla we mnie, który jest zły jak szatan. A ja, mimo że byłem najebany w trzy chuje, ukląkłem i popłakałem się, poryczałem się głośno, i ledwo się trzymając na tych kolanach, uważny jak facet z cyrku, który chodzi po linie sto metrów nad zaostrzonymi dzidami, które się palą żywym ogniem, biłem się w piersi i płakałem, cały zasmarkany i zarzygany, że moja wina, moja wina, moja bardzo wielka wina i Boże bądź miłościw mnie grzesznemu. A Ona mi powiedziała, że to nie tak, żebym nie bił się w piersi, tylko położył na łóżku, bo najważniejsze, żebym poszedł spać i nabrał sił, żeby jutro jak najwcześniej wstać i wydoić wszystkie krowy, i nawrzucać im siana, i w ogóle zrobić ze wszystkim porządek, włączając w to siebie. I żebym nie bił się w piersi, bo to nie na tym polega, zresztą to i tak nie moja wina, tylko tego skurwiela, którego właśnie wyrzygałem i który spłynął ze ściekami albo rozpuścił się w kałuży soków żołądkowych na podłodze. A potem się rozpłynęła i rozpuściła sobą wszystko to, co wcześniej pobieliła wapnem, a ja zasnąłem, nawet nie na łóżku, tylko w tym samym miejscu, w którym leżałem, kiedy to wszystko się działo.
I obudziłem się, i było jasno, tak niemożliwie oraz nienormalnie, bo przez noc zdążyłem się przyzwyczaić do tego, że za oknem jest czarno. I wpadł do mnie Pietrek i mówi, że ma na wino, bo mu jakiś bogaty turysta dał za ochronę jego samochodu, bo Pietrek podłapał ten sposób z telewizji i poszedł raz nawet do gieesu i powiedział, że za stówkę będzie ochraniał, a jak Kryśka nie wiedziała, o co chodzi, i on jej wyłożył wszystko czarno na białym, to dostał tak z liścia po mordzie od niej, że mu napuchło i wyglądał, jakby go bolał ząb. No ale wtedy zdobył piątkę, a ja mu mówię, żeby spierdalał, bo ja z pijakami i menelami się nie zadaję, bo muszę wydoić krowy i mam gospodarkę na głowie, i że ciekawe, czy jakby on tak nie mógł się wyszczać, boby mu się zatkało, to czyby mu tak, kurwa, było wspaniale na tym świecie. I kazałem mu sobie jednak pomóc, nie wyjebałem go całkowicie na zbity pysk, bo to nie po chrześcijańsku. Zresztą to kumpel, więc tym bardziej. I wydoiliśmy te krowy, powyrzucaliśmy gnój, ponarzucaliśmy im siana, umyłem się, ogoliłem na wypadek, gdyby znów chciała mnie odwiedzić, ubrałem się w spodnie w kantkę i marynarkę po ojcu, Panie świeć nad jego duszą. I potem wypiliśmy jedno winko, tak na spółkę, bo wino można i pomyślałem, że jak ksiądz pije wino, to jak ja się trochę napiję, nie będzie grzechu, a jeśli już, to taki za lekką pokutę. A kiedy opowiedziałem wszystko Pietrkowi, to on powiedział, że te żółte papiery rzeczywiście nie na darmo mam, i wtedy musiałem go za taką zniewagę wyjebać naprawdę. No i siedziałem i czekałem, aż znowu się pojawi, ale nikt nie przychodził, w końcu zasnąłem i obudziłem się znów, jak było już jasno, z tym że krowy wydoiłem w nocy, i tak z czystym sumieniem i niewinny dopiero przy stole zamknąłem oczy na dłużej.
A rano przebrałem się w normalne spodnie, zwyczajną koszulkę z kilkoma dziurami, poszedłem po Pietrka, potem zadzwonić razem po faceta od kupna bydła, podjechał szybko, bo nie ma co kryć, wiedział, kto ja jestem i że wypić lubię, a co za tym idzie, na kupnie czegokolwiek wartościowego ode mnie można dobrze wyjść. No i on mówi tyle a tyle, a ja mu na to, że wolę na jego oczach zabić te krowy, a mięso wyrzucić do rzeki, niż sprzedać za tę cenę, którą mi podał, i żeby nie być gołosłownym, idę po siekierę i mówię, żeby się zastanowił, bo liczę do trzech. Akcja się udała, bo facet spieniał, a ja mimo wszystko nie przeginałem z ceną i dobiliśmy targu. Konia zostawiłem, bo go nie trzeba doić i w ogóle jakoś mi się udał. A że nie mam konta, zresztą nie mógłbym mieć, bo ten chuj z prokuratury zabrałby wszystko na alimenty, całą kwotę schowałem więc u siebie w domu i po jakimś czasie, że tak powiem, roztrwoniłem, ale nie wszystko, bo kupiłem sobie kolorowy telewizor z pilotem, który jednak musiałem schować do piwnicy i dobrze zakamuflować i zamaskować, przez to zresztą i tak nie mogę oglądać, bo tak daleko nie sięga mi kabel od anteny, a jakbym postawił sprzęt w jadalni, to od razu zjawi się ten złodziej komornik i weźmie.
Z tymi krowami zresztą miałem szczęście, bo komornik przyszedł po trzodę parę dni później, a tu ni chuja, bo konia dałem na przechowanie do Pietrka. Pyta mnie: „Gdzie?”, a ja mu na to: „Co gdzie?”. On mi na to, że majątek materialny w postaci organizmów żywych sklasyfikowanych jako zwierzęta gatunku krowa, sztuk trzy plus obiekt młodociany, i zwierzę gatunku koń. Ja mu na to, że mi wszystkie te gatunki zapierdolili albo same uciekły i nie mogę znaleźć, ale jak znajdę, to dam znak. On mi nie uwierzył i się wkurwił, bo powiedział, że z władzy kpić nie można. I że nie można się tak zachowywać, bo rolnik powinien być ucywilizowany, bo idziemy do Unii Europejskiej, a tam rolnicy jeżdżą traktorami w garniturach. Ja mu na to, że traktora nie mam, więc mimo najszczerszych chęci nic z tego, ale mógł przyjść przedwczoraj, bo też chodziłem w garniturze po ojcu, Panie świeć nad jego duszą, a tak w ogóle nic nie poradzę na złodziei i do czego to doszło, żeby ze stajni mi kradli. A on, że z wywiadu środowiskowego i wizji lokalnej wychodzi mu, że sprzedałem po prostu te krowy, to wtedy się wkurwiłem już całkiem, bo co obcy facet będzie mi mówił, że kłamię, pytam więc kulturalnie, mianowicie kto dokładnie jest w tej wizji lokalnej, a on mi mówi, że inkognito, a ja, że o czym on w ogóle pierdoli. I nie dogadaliśmy się, a bardzo mu się spieszyło, bo przyjechał autobusem, gorszy jest widocznie złodziej od listonosza, nawet malucha mu nie dali i mają rację, bo zdrajcom się nie należy. Więc musiał już jechać, bo inaczej, chcąc nie chcąc, spędziłby następne pięć godzin, nie robiąc nic, bo za tyle właśnie miał następny autobus, a czas to pieniądz. Od wtedy mam spokój. I z tymi jebanymi złodziejami, i z krowami, i ze wszystkim.
Często jak myślę o tej jasności, to robi mi się lekko na duszy i tylko zastanawiam się, czy to rzeczywiście tak było; co prawda mam już ustaloną wersję, bo tyle razy to opowiadałem, że mógłbym słowo w słowo nagrać na dwóch kasetach i jakby je puścił jednocześnie na dwóch magnetofonach, to słychać byłoby jak jedno. Tak się wyszkoliłem. Ale to nic nie znaczy. Bo im więcej czasu jest między tym, co było, a tym, co jest, tym częściej wydaje mi się, że to wszystko to był klasyczny sen, przywidzenie, i że film jakiś po prostu oglądałem kilka dni wcześniej i mi się przypomniało. Ale chcę w to wierzyć. I dlatego zawsze to opowiadam, tak naprawdę dlatego, nie żeby mieć pieniądze czy postawione piwo, tylko żeby samemu w to bardziej uwierzyć, żeby nie było kiedyś tak, że minie tyle czasu, że on zamaże prawdziwość tamtego wydarzenia, że obudzę się kiedyś i dojdę do wniosku że dawno, dawno temu, za siedmioma górami miałem piękny sen.
***
Jezu, tak mówię do siebie i nie poznaję tych słów, które wychodzą z mojej gęby. Gadam jak nienormalny, bo tylko tacy do siebie mówią, a tu już w międzyczasie zrobił się prawie ranek i rosa, i jasno. Słuchać już buczenie dojarek, bo teraz dużo ludzi sobie takie kupiło. Zakłada się na wymiona krowom i już. Ale ja myślę, że to je boli. Nie ma tak, żeby nie. Bo jakby tak na kutasy tym wszystkim rolnikom pozakładać, to może na początku byłoby i fajnie, ale potem nie gwarantuję. Bo żeby się wyłączyło, musi uciągnąć piętnaście litrów, a tyle ładunku to nawet najlepsi katolicy nie mają.
I to buczenie jest stałe, leci przez całą wieś, odbija się od gór, wraca i łączy się z tym prawdziwym, wzmaga jego głos, podwaja efekt, podkręca jak potencjometr. I jak tak siedzę i mówię to wszystko, lepiej się czuję po opowieści i nawet zaraz sobie zapalę, bo przypomniało mi się, że schowałem kiedyś na tym przystanku papieroska na czarną godzinę, czyli na teraz. Ci wszyscy ludzie siedzieli tutaj i nikt nawet się nie domyślał, że gdzieś między belkami może być wciśnięta fajka, nikt nie znalazł, nawet największe cwaniaki, nawet najmądrzejsi. Przechytrzyłem ich wszystkich i jak teraz palę tego szluga, to myślę właśnie o tym. Jaki jestem zajebisty. Z każdym wdechem dymu rosnę, duma mnie przepełnia i jestem wielki i ważny Bombel. Najlepszy, najmądrzejszy, najprzebieglejszy. Tak, to ja. Mogę rozdawać autografy, tylko proszę się nie pchać. Wszystkim podpiszę. Bo jestem też najcierpliwszy.