Człowiek o twardym karku - ebook
Człowiek o twardym karku - ebook
"Urodził się w 1943 roku w getcie w Święcianach – tam, gdzie dzieci nie powinny się rodzić. Jak wiele adoptowanych dzieci dowiedział się z czasem, że ci, którzy go wychowali, nie są jego biologicznymi rodzicami. Ale prawda okazała się dużo bardziej skomplikowana… W 1966 roku otrzymał święcenia kapłańskie. 23 lutego 1978 roku od przybranej matki usłyszał, że jest Żydem. Miał 35 lat. To był dzień jego drugich narodzin. Romuald Jakub Weksler-Waszkinel – ksiądz katolicki i Żyd. Niezwykła historia człowieka o podwójnym nazwisku i podwójnej tożsamości, zakorzenionego w dwóch ojczyznach, choć w żadnej z nich nie jest tak naprawdę u siebie."
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7536-592-4 |
Rozmiar pliku: | 528 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Księga Wyjścia 33, 5
Lecz ty, Izraelu, jesteś moim sługą.
Jakubie, którego wybrałem,
potomku Abrahama, którego obdarzyłem miłością,
ciebie wziąłem z krańców ziemi,
z jej zakątków cię wezwałem
i powiedziałem ci: Jesteś moim sługą!
Wybrałem cię i nie odrzuciłem.
Nie bój się, bo Ja jestem z tobą,
Nie lękaj się, bo Ja jestem twoim Bogiem!
Umocnię cię i będę pomagał tobie.
Tak! Będę cię wspierał
mą prawą ręką niosącą wyzwolenie!
Księga Izajasza 41, 8–10Trzy kobiety
Elżbieta
– Kiedy to było… Dziewięćdziesiąty drugi albo dziewięćdziesiąty trzeci rok, nie pamiętam dokładnie. Ale pamiętam, co się działo. Raz w roku nasze stowarzyszenie organizuje zjazd w Śródborowie. Przyjeżdżają ludzie z całej Polski, bardzo lubią te zjazdy, bo my jesteśmy jak rodzina, czujemy się związani. Nie, to nie jest więź krwi, tylko wspólnota losu. Wspólnie przeżyliśmy, to wystarczy. Więc jest ten zjazd w Śródborowie i zjawia się ksiądz Roman. Zjawia się i opowiada swoją historię. Opowiada to, o czym dziś wszyscy wiedzą, ale wtedy niewielu ludzi znało tę historię, ja jej nie znałam. Więc pojawia się przystojny facet, pełen uroku, pełen niezwykłego wdzięku, mężczyzna, który wspaniale mówi, potrafi wzruszyć, zaintrygować, i opowiada, że jest Żydem, że matka oddała go polskiej rodzinie, że jego żydowscy rodzice zostali zamordowani, a jego polscy rodzice przeszli piekło, ryzykując dla niego życie. On to wszystko mówi, na sali siedzi kilkadziesiąt kobiet, bo przecież w naszym stowarzyszeniu są głównie kobiety, chłopców łatwiej było rozpoznać, więc mniej się uratowało, on mówi, a te wszystkie baby płaczą ze wzruszenia.
Potem, wieczorem, jest jak zwykle bankiet, kolacja, wino. Tam był taki mężczyzna, pamiętam, ze Szczecina przyjechał, nie wytrzymał emocji, upił się, potem leżał na korytarzu nieprzytomny. Przyszłam na tę kolację i byłam zła, bo nie mieli dla mnie pokoju. Ja nie umiem mieszkać z kimś – muszę być sama, a wtedy do Śródborowa przyjechało tylu ludzi, że nie było wolnych jedynek. „Dobra – mówię gospodarzowi – jak nie ma jedynek, to ja zostanę na noc w sali, nie pójdę spać”. I zostałam w tej jadalni, a potem, po kolacji, kiedy już byłam sama, zaczęłam przechadzać się między stolikami i spijać wino. Tu zostało tyle, tam tyle i tak sobie chodziłam, i piłam, i nawet nie zauważyłam, kiedy zaczęło mi być wszystko jedno. Przyszedł cieć i pyta: „Gdzie jest pani pokój?”. „Nie wiem”, mówię. „A gdzie jest pani bagaż?”. „Też nie wiem”.
Wziął mnie za rękę i zaprowadził do jakiegoś pokoju, gdzie było chyba sześć łóżek i jedno wolne. A ponieważ mnie już wtedy było wszystko jedno, więc usiadłam na tym łóżku i zasnęłam. Nie wiem, jak długo spałam, w każdym razie obudził mnie jakiś hałas, rozgardiasz i nagle słyszę: „Dziewczyny, ubierać się, msza się zaraz zaczyna!”.
I myślę: zaraz, zaraz, gdzie ja jestem, ktoś tu zwariował! Zjazd żydowskich dzieci i biegną na mszę? To była niedziela. A co robi katolicki ksiądz w niedzielę? Idzie do kościoła i odprawia mszę. No, a my za nim. Wszystkie baby się jakoś pozbierały i biegiem przez park do kościoła. Była wtedy w Śródborowie moja przyjaciółka z Kanady i potem tak mi opowiada: „Wstaję rano, idę na spacer, takie piękne powietrze w Śródborowie, i widzę jakieś biegnące kobiety, więc pytam: »Gdzie biegniecie, weźcie mnie ze sobą!«. One mówią: »Do kościoła«. »A to nie, ja dziękuję«”.
Potem ta kobieta z Kanady mnie pyta: „Co tu się dzieje, to jest zjazd żydowskich dzieci czy co? Po co te wszystkie kobiety do kościoła lecą?”.
A one się po prostu w nim zakochały. Wszystkie się w nim zakochały…
Joanna
– Pamięta ksiądz, jak się spotkaliście?
– Na wykładzie pewnie.
– Tak, w siedemdziesiątym siódmym roku. Była na pierwszym roku studiów. Przyszła na wykład z psem.
– I co? Kazałem jej tego psa wyprowadzić?
– Nie, wręcz przeciwnie. Pozwolił ksiądz, żeby pies został. Od razu miał ksiądz u niej punkty. Była tym urzeczona. To był cocker spaniel. W którymś momencie ten spaniel wstał i podszedł do katedry…
– …ksiądz Waszkinel pogłaskał psa, a on się otrząsnął i wrócił do mnie. Taki obrazek, pierwsze skojarzenie z księdzem.
To był bardzo dobry wykładowca, potrafił przykuć uwagę studentów, a to nie było łatwe. I pewnie stąd się wziął pomysł, by się do niego zwrócić, gdy na przełomie 1979 i 1980 roku zakładaliśmy z Joasią Turnau wspólnotę dla upośledzonych umysłowo Wiara i Światło. Na to się w Polsce mówi popularnie „muminki”. Podczas urlopu zdrowotnego rok wcześniej byłam we Francji i w Belgii we wspólnotach L’Arche, tam zdrowi ludzie mieszkają z upośledzonymi. Tworzą takie domy rodzinne, ja akurat trafiłam do domu w Trosly pod Paryżem. Poznałam ojca Thomasa Philippe'a, który te wspólnoty zakładał i był ojcem duchowym Jeana Vaniera. To było dla mnie niezwykłe przeżycie, zapaliłam się do pomysłu, żeby stworzyć podobną wspólnotę w Polsce.
Chciałyśmy, żeby ksiądz Waszkinel został naszym opiekunem duchowym. I na początku się zgodził, nawet bardzo mu się to podobało. Zaczęliśmy odwiedzać pewnego chłopca, miał na imię Wojtuś. Wojtuś Wisłocki, mieszkał na Lipowej. To był dorastający chłopiec, wtedy w wieku piętnastu, szesnastu lat, ale cierpiał na niedotlenienie mózgu, to nieuleczalne uszkodzenie, do którego dochodzi przy porodzie. Lekarze zrobili zdjęcie czaszki i powiedzieli matce, że chłopiec nie ma żadnych szans na przeżycie. Wojtuś przeżył, ale mentalnie był na poziomie trzymiesięcznego dziecka. Reagował na obecność – naszą, swojej mamy. Mimo to postanowiliśmy przygotowywać go do pierwszej komunii świętej, wierząc, że Pan Jezus przyszedł również do takich osób. Myśmy uważali, że Wojtuś jest w pełni osobą i może przyjąć sakrament.
Ja byłam wtedy szaloną entuzjastką. Całym sercem wierzyłam, że to właśnie do takich ludzi przychodzi Chrystus, do takich jak Wojtuś. Odwiedzaliśmy go raz na tydzień, odmawialiśmy Ojcze Nasz, a potem modliliśmy się w milczeniu albo własnymi słowami. Zależało nam na tym, żeby czuł się bezpiecznie, żeby czuł naszą życzliwość, miłość. I miałam wrażenie, że Wojtuś to odbiera. Kiedyś, pamiętam, odmawialiśmy Ojcze Nasz, a on wyciągnął rękę… Nie wiem, jak o tym mówić… Ten gest przygarnięcia w czasie modlitwy, w momencie kiedy we czwórkę odmawialiśmy Ojcze Nasz, kiedy on mnie objął… To było tak, jakby rozumiał to, co najgłębsze – że uczestniczy w tej wspólnocie, jest z nami.
Gdy wchodziliśmy do pokoju, wydawał z siebie dźwięk, oczywiście to nie było słowo, tylko jakieś chrząknięcie, jakiś sygnał, że się cieszy, dźwięk radości. I wyciągał rękę, wyciągał rękę przed siebie i to znaczyło, żeby zapalić światło. Chciał światła. Kojarzyliśmy mu się z radością i światłem. Jego mama nam to powiedziała. Ona lepiej te gesty rozumiała niż my. To był dialog obecności, nie słów, obecności, ubogiej obecności…
Ksiądz Waszkinel nigdy nie brał udziału w tych modlitwach. Chyba nie miał czasu, był bardzo zajęty. Ale poprosiliśmy go, żeby udzielił Wojtusiowi komunii świętej. Odmówił.
To mnie bardzo zaskoczyło. Powiedział, że nie udzieli sakramentu. Uważał, że to dziecko jest nieświadome i nie może przystąpić do komunii, bo nic by z niej nie zrozumiało.
I to było potwornie bolesne, że ksiądz, taki mądry ksiądz i dobry człowiek, nie podziela mojej wiary. Jemu też było smutno, tak to odbierałam, ale mówił, że się na to nie zdecyduje. Miałam do niego ogromny żal. Przecież osoba to nie tylko intelekt, Pan Jezus przychodzi do każdego i w każdym widzi człowieka. A ten, do którego przychodzi – poprzez nas, poprzez wspólnotę wierzących – potrafi odczuć jego obecność.
Ale nasz ksiądz Waszkinel tego nie rozumie! Nie chce udzielić komunii Wojtusiowi! Dlaczego nie chce? Myśmy już wtedy wiedzieli, że Jan Paweł II udzielał komunii ludziom głęboko upośledzonym umysłowo i dodatkowo niewidomym, czyli osobom najbardziej zubożonym w sensie intelektualnym. A tu – wspaniały, mądry ksiądz z KUL-u, uniwersytetu papieskiego, a nie chce. Traktowałam księdza Waszkinela jako kogoś więcej niż intelektualistę, wydawał mi się człowiekiem o ogromnym sercu, chrześcijańskiej miłości do innych, on rozumiał sercem. Przecież udzielenie komunii Wojtusiowi nie kłóciło się ani z doktryną katolicką, ani z myśleniem i wiarą księdza Waszkinela. To mogło być piękne świadectwo tego, że głębia osoby ludzkiej wykracza poza fizyczne ograniczenia, namacalny przykład, że Jezus przychodzi do wszystkich. Mogliśmy pokazać, że to jest możliwe, pokazać drogę do osób, które są odrzucane przez świat i ludzi, pozbawiane godności.
Potem nie miał dla nas czasu, nasze drogi się rozeszły. Ja urodziłam dzieci – sporo, bo siedmioro, mieszkałam w Warszawie, działałam w innej organizacji, przez dwadzieścia pięć lat nie byłam w Lublinie. Na mój ślub w Laskach ksiądz Waszkinel niestety nie przyjechał.
I jeszcze o mamie Wojtusia powiem. Ta pani była bardzo doświadczona przez życie, nic innego nie mogła robić, bo Wojtuś wymagał stałej opieki, jak niemowlę. Wychodziła tylko co jakiś czas do sklepu, wracała i z powrotem do Wojtusia.
To był heroizm matki, wspaniałe świadectwo miłości, mogła przecież go oddać do domu opieki, ale nie chciała. Miała na imię Krystyna. Krystyna Wisłocka. Po śmierci Wojtusia – on zmarł w wieku trzydziestu kilku lat – napisała do mnie list pełen żalu i smutku, że jej syn nie był przyjęty przez ludzi, że był odrzucony przez wszystkich, nawet do komunii świętej nie mógł przystąpić.
Meraw
– Na początku nie bardzo rozumiałam, na czym polega problem. Ronit, reżyserka z Tel Awiwu, której mąż jest kuzynem mojego męża, parę lat wcześniej zrobiła o nim film i zwróciła się do naszego kibucu, żebyśmy go przyjęli na ulpan, czyli kurs hebrajskiego. Wysłuchałam tej historii o dziecku, które żydowska matka oddała dobrej polskiej rodzinie, ci ludzie go wychowali, on nie wiedział, że jest Żydem, ale w końcu się dowiedział, bardzo późno, jak już był księdzem katolickim, no i myślę sobie: „OK, teraz wie, że jest Żydem, i chce wrócić do judaizmu. Oczywiście, że mu pomożemy, jakżeby inaczej, przecież to ofiara Szoah, musimy pomóc, chcemy pomóc”.
Jaakow przyjeżdża, przyjmujemy go wraz z całą tą ekipą filmową w Sde Elijahu u mnie w domu. Oni nagrywają, bo Ronit kręciła jednocześnie film o przyjeździe Jaakowa do Izraela, więc wszystko się działo i u nas, i w obiektywie. Pytam go od razu: „Kim jesteś, Jaakowie Wekslerze?”. Dzisiaj się trochę tego wstydzę, bo to nieładnie tak pytać kogoś, kogo widzi się pierwszy raz na oczy: „kim jesteś?”. Ale musisz zrozumieć, że my przyjmujemy do naszego kibucowego ulpanu mnóstwo ludzi. Przez wiele lat byłam dyrektorką ulpanu konwersyjnego, czyli takiej szkoły hebrajskiego, gdzie uczą się młodzi ludzie, którzy chcą przejść na judaizm. I spotykałam wiele dziwnych osób z całego świata. I wszystkich pytałam: „Kim jesteś i czego tu szukasz?”. Mam chwilę na krótki wywiad, interview, i na jego podstawie muszę się zorientować, czy dana osoba naprawdę chce być Żydem. Czy rozumie, po co się nim staje? Dlaczego chce nim zostać? Jak dalej będzie wyglądało jej życie?
Rozumiesz, Dariusz, jak to jest. Do kibucu Sde Elijahu przyjeżdżają bardzo młodzi ludzie, któregoś dnia takiemu młodemu chłopakowi albo młodej dziewczynie strzela coś do głowy – jedzie do Indii, innego dnia – do Ameryki Południowej, a jeszcze innego – do Izraela. Tego sobie spróbuję, tamto zobaczę, trochę buddystą pobędę, trochę w klasztorze jakimś, trochę w kibucu, może Żydem zostanę. Wiesz, po wojnie sześciodniowej w 1967 roku ludzie z całego świata zaczęli zjeżdżać do Izraela, każdy chciał pomóc, pracować w kibucu, ludzie byli zafascynowani, że to takie życie w komunie, niektórzy nawet zostali tu na stałe, choć nie przeszli na judaizm. To byli dobrzy ludzie, mieli dobre intencje, niektórzy znaleźli tu nawet mężów i żony. Ale z religijnego punktu widzenia to jest problem, bo Żyd nie powinien żenić się z gojką, Żydówka powinna wyjść za Żyda. Wiesz, my, Żydzi, czasem musimy się bronić przed ludźmi, którzy mają dobre intencje. Bo oni nawet niechcący problemów narobią. Dobrze chcą, a potem my kłopoty mamy.
Ale wracam do tego pytania. Wiem, że zapytać „kim ty jesteś?” dwudziestolatka to może na miejscu, ale nie człowieka po sześćdziesiątce. Mimo to go pytam: „Jaakowie Wekslerze, czy chcesz z powrotem stać się Żydem, być Żydem jak ja, jak on, jak my wszyscy, którzy tutaj siedzimy? Czy o coś innego ci chodzi?”.
A wtedy on zaczyna mówić. Opowiada swoją historię, mówi, że chce nauczyć się hebrajskiego i poznać judaizm, a potem bardzo uprzejmie – to Polak przecież, Polacy są bardzo uprzejmi – pyta, czy mu pozwolimy, by co niedziela po pracy jeździł do kościoła do Tyberiady, franciszkański kościół tam jest czy jakiś inny, nie znam się dokładnie – czy będzie mógł jeździć na mszę co niedziela.
No to ja w tym momencie… Wow! Jak to?… Albo jesteś Żydem, albo nie jesteś! Jesteś dorosły, wybieraj. Ale powiedz, kim jesteś.
Przyjmujemy tu młodych ludzi, uczymy ich hebrajskiego i naszej kultury. Moja religia mówi, że Bóg jest jeden. Nie ma trzech Bogów, nie ma trzech osób boskich, jeden jest Bóg. Jeśli chcesz wierzyć w Trójcę Świętą – nie ma problemu, to jest twoja prywatna sprawa. Mieszkaj w Izraelu, mieszkaj w kibucu, u nas dziewięćdziesiąt procent kibuców jest laickich, tam nikogo nie interesuje, w co wierzysz ani do kogo się modlisz. Ale jeśli chcesz przyjechać do religijnego kibucu Sde Elijahu jako student, to mamy problem. Jeśli pozwolę ci jeździć do Tyberiady modlić się do Jezusa, to może za chwilę jakiś jeden czy drugi Żyd poprosi mnie, żebym mu pozwoliła modlić się do Buddy albo do Allaha. Tak nie wolno.
Akurat byliśmy w stołówce, poszłam umyć ręce, potem modliliśmy się przed jedzeniem i mówię Jaakowowi: „Nie musisz modlić się tak jak ja, nie musisz robić tego co ja, możesz się modlić, jak chcesz, ale o jedno cię proszę – nie wykonuj gestów religijnych, które nie są żydowskie. W swoim pokoju nie wieszaj na ścianie krzyża ani obrazów Świętej Rodziny. To, co robisz w sercu – twoja sprawa, możesz nawet odprawiać mszę, jak jesteś sam w swoim pokoju, ale na zewnątrz nie rób niczego innego niż ludzie, którzy tu mieszkają”.
Na początku powiedział, że musi pomyśleć. Porozmawiał z polskim rabinem Schudrichem, potem nasz rabin kibucowy Achia porozmawiał z rabinem Schudrichem, potem rabin Schudrich jeszcze raz porozmawiał z Jaakowem i na koniec Jaakow mówi: „Zgadzam się na ten warunek”.
No to i my porozmawialiśmy i powiedzieliśmy: „Dobrze, przyjeżdżaj”. Sprawa była zakończona, Jaakow jest uczciwym człowiekiem, jak coś obiecał, to wiadomo, że tak będzie.
I przyjechał parę miesięcy później. Bardzo dobrze się tutaj zaadaptował. Nie znał hebrajskiego, więc tylko ludzie, którzy znali francuski albo polski – była jedna czy dwie takie osoby – mogli z nim rozmawiać. Ale wszyscy otwierali przed nim domy, poświęcali czas na rozmowę i naukę z nim. W stołówce nigdy nie siedział sam. Wiesz, jak to jest – bierzesz tacę, idziesz po posiłek i siadasz, możesz poczuć się samotny, ale obok niego zawsze byli ludzie. On się tu dobrze czuł.
– Czy chciałaś, żeby został religijnym Żydem?
– Chciałabym, żeby Szoah nigdy się nie wydarzyło, Jaakow jest ofiarą Szoah. Gdyby nie Szoah, byłby normalnym Żydem. Jego rodzice byli syjonistami, nie byli religijni, ale to nie jest żaden problem. Może byłby niewierzący, ale na pewno nie wierzyłby w Jezusa. Może w nic by nie wierzył, tak jak tysiące Żydów na całym świecie. Nie obchodzą szabasu, nie chodzą do synagogi, ale są Żydami.
Serce mnie boli, gdy o tym mówię, ale nie zmienię historii. My, Żydzi, będziemy czekać, aż wróci, aż zostawi Jezusa katolikom i wróci do nas. Wiem, że gdy Jaakow to usłyszy, to się nie zgodzi, może się oburzy. On myśli, że może być Żydem i katolikiem naraz – jak Jezus Chrystus. Tylko że w naszej religii nie ma znaczenia, kim był Jezus – Żydem czy nie-Żydem. To ważne dla Jaakowa, ale nie dla Żydów. Jezus nie był Bogiem. Jeśli ktoś wierzy, że w kawałku chleba jest Bóg, nie jest Żydem. Jeśli ktoś wierzy, że biorąc do ust kawałek chleba, spożywa ciało Boga, i jeśli pije wino, wierząc, że to jest krew Boga, to nie jest Żydem.Święciany
– Słyszałam o nim. Ktoś przyniósł i położył na ganku zawinięte w szmaty niemowlę, tak słyszałam, tak mi opowiadali. Waszkinelowa wzięła to dziecko i od razu pojechała z nim do Łyntup. A z Łyntup pierwszym pociągiem do Polski.
– Na pewno ktoś tak po prostu zostawił? Bo inni mówią, że matka osobiście przekazała dziecko pani Waszkinelowej. A ta nie mogła pierwszym pociągiem wracać, bo wojna jeszcze trwała.
– Może i dała jej dziecko osobiście, ale bałaby się pewnie. Ja o nim za dużo nie wiem, mogę się mylić.
Święciany, siedemdziesiąt kilometrów na północny wschód od Wilna. Godzina drogi ze stolicy, chyba że ktoś zechce wstąpić do Zułowa, gdzie się urodził Marszałek, albo do Powiewiórki, zobaczyć kościół, gdzie go ochrzcili. Ale niewiele zostało: fundamenty domu rodziny Piłsudskich, dąb zasadzony przez prezydenta Mościckiego w miejscu, gdzie stała kołyska Józia. Mało kto tu zagląda, najwyżej polskie wycieczki. A do Święcian to już w ogóle nikt, bo i po co? Kiedyś to było ładne prowincjonalne miasto, handel kwitł, Żydzi z Polakami się mieszali i z Litwinami, ale pod koniec wojny Niemcy wszystko zniszczyli, dziś stoją tu same brzydkie bloki i tylko kościół przypomina stare czasy, dwa cmentarze, kamienie z enigmatycznymi napisami i ludzie, którzy pamiętają.
Teresa Krynicka jest stąd, w Święcianach się urodziła, pamięta.
– Zaraz panu opowiem o Wekslerze, ale u nas w rodzinie też jedną Żydówkę hodowaliśmy. Chce pan posłuchać?
– Chcę.
– Nelly miała na imię, ta mała, co się u nas chowała, córka Margolisa. Ale najpierw Margolisowa oddała dziewczynkę Sajkowskiemu. On na Strunojckiej mieszkał. Potem Sajkowski moim rodzicom ją oddał, ale u nas czwórka dzieci już była, to ją oddaliśmy do cioci z wujkiem. Anna Miksztowa i mąż jej Piotr Mikszta, mój chrzestny ojciec. Oni dzieci nie mieli i ją wyhodowali. Moja ciocia i wujek. Piotr i mój ojciec to stryjeczni bracia byli. Teraz już nie żyją, tu mam ich zdjęcia, o, tu, widzi pan?
Widzę na zdjęciu ciało kobiety w trumnie.
– W trumnie ciocia leży, ja ich chowała, na pogrzebie śpiewała, teraz na wszystkich pogrzebach śpiewam w Święcianach, w Cerkliszkach. Dzisiaj była rocznica śmierci Cybulskiego, to i dziś śpiewała. W domu, potem na cmentarzu. Jak kto umrze, to idę śpiewać. A za Żydów nagrodę dostałam kilka lat temu, żydowski medal od Izraela, do Wilna po niego jeździłam, tutaj mam, o, pan patrzy! Ciocia i wujek sprawiedliwe teraz są czy jak tam, medal i poświadczenie, że wyhodowała ciocia i wujek tę dziewczynkę.
Oglądam medal i dyplom dla Anny i Piotra Miksztów, Sprawiedliwych Wśród Narodów Świata, przyznane 4 marca 2008 roku.
– Ciocia nie wiedziała, co robić, to ochrzciła dziewczynkę, zaraz jak ją wzięła. Ona ją jak córeczkę traktowała. Do chrztu poszła, potem do pierwszej komunii, katoliczką była nasza Nelly. Miała takie piękne zdjęcie w białej sukience ze świecą w rękach i moja ciocia je pokazywała, i mówiła: „To moja córeczka”. Ale nie zachowało się to zdjęcie.
– A co się stało z jej rodzicami?
– Zabici na poligonie.
W połowie sierpnia 1941 roku szef litewskiej policji w Święcianach Januškevičius wydał rozkaz, by wszystkich Żydów z okolic zebrać na starym poligonie wojskowym koło Nowych Święcian, dwanaście kilometrów od Starych Święcian.
Januškevičius i dwóch oficerów gestapo poinformowali burmistrza Święcian Karolisa Cicėnasa i szefa policji w Święcianach Gruzdysa, że wszyscy Żydzi będą rozstrzelani. W lesie na starym poligonie, półtora kilometra od miasta, nad rzeką Żejmianą stało osiem baraków, do każdego spędzono po osiemset osób, mężczyzn osobno, kobiety i dzieci razem. Rów długi na dwieście metrów, na trzy głęboki i na dziesięć szeroki wykopali miejscowi. Pod okiem Litwinów pracowało trzystu chłopów. Egzekucje zaczęły się 8 października. Zabijali Litwini – stu dwudziestu policjantów z regionu Święcian – pod nadzorem gestapo i SD. Dokumenty SD mówią, że 9 października 1941 roku zamordowano 3726 Żydów (1169 mężczyzn, 1840 kobiet i 717 dzieci). W ciągu trzech dni zabito około siedmiu, ośmiu tysięcy ludzi. Pochodzili z następujących miasteczek: Cejkinie, Daugieliszki, Hoduciszki, Ignalino, Kołtyniany, Łabonary, Mielegiany, Podbrodzie, Salamianka, Syłgudyszki, Święciany, Nowe Święciany i okolic.
Nie wszystkich Żydów wywieziono ze Święcian. Koło jednej z bożnic Niemcy zostawili małe getto, którego granica przebiegała między ulicami Szkolną, Rynek, Nowoświęciańską i rzeką Kuną. Tam umieścili około trzystu osób. To byli nützliche Juden – pożyteczni Żydzi: rzemieślnicy, stolarze, ślusarze, krawcy, malarze, wszyscy, którzy mogli się Niemcom przydać. Wśród nich najlepszy krawiec w mieście – Jakub Weksler i jego żona Batia, z domu Waiskońska albo Waiszkuńska. Ich nie wywieźli. Oni przeżyli 1941 rok.
– Zaraz dojdę do Wekslera i jego żony, najpierw skończę o Nelly. Latem 1944 roku jakaś kobieta z Moskwy przyjechała i mówi do niej: „Chodź tu do mnie, ja twoja ciocia jestem”. To Nelly się przytuliła do mojej cioci Anny i mówi: „Mamusiu, boję się” i płakać zaczęła. A Nelly już niemała dziewczynka była. Ona z 1937 roku, dwa lata młodsza ode mnie. Jak się ta niby ciotka dowiedziała, że Nelly Miksztowie ochrzcili, to jaką awanturę im zrobiła! Sądem zagroziła, powiedziała, że odbierze dziecko. A potem odjechała. Potem znowu przyjechała i powiedziała, że będzie sprawa w sądzie. Moja ciocia do Moskwy pojechała szukać wsparcia gieroja Sowietskogo Sojuza Urbanowicza. On w partyzantce był u Markowa i znał Miksztów. Ale ciocia nie wiedziała, gdzie go szukać. Poszła do jednego urzędu, to jej powiedzieli: „U nas mnogo imiejetsa gierojew Sowietskogo Sojuza”. No, ale w końcu znalazła tego Urbanowicza, a on powiedział, że się postara, ale obiecać nie może.
A ta żydowska ciotka znowu przyjechała z jakimiś pomocnikami z Moskwy. Pierwszą sprawę w Święcianach wygraliśmy, ale potem miała być sprawa w Wilnie, bo ta niby ciotka żydowska z Moskwy nie rezygnowała. I ciągle obwiniała ich, że małą ochrzcili, a oni przecież jej życie ratowali. Na koniec dogadali się, że dziecko samo ma powiedzieć przed sądem w Wilnie, gdzie chce żyć – u nas czy u tej żydowskiej ciotki w Moskwie. Powieźli ją Miksztowie do sądu i myśleli, że wrócą z nią do domu. Mój wujek sprzedał nawet krowę i świnię, bo były potrzebne pieniądze na adwokata w Wilnie, na dojazdy. Wszystko robili, byleby tylko zachować córkę. Ale, słuchaj pan, co to się w sądzie wydarzyło!
Zjawiło się dwóch mężczyzn i jeszcze jedna kobieta i porwali dziewczynkę. Zanim wyrok odczytali, powieźli ją! Ona płakała głośno, ale ją wyciągnęli z budynku, wpakowali do samochodu i powieźli do Moskwy. To wszystko w gazecie opisane było, w gazecie „Święciański Kraj”. U mnie to przeświecone, jak wam potrzebne, to dam artykuł.
– Potrzebne.
– To ma pan, tu jest. I zdjęcie wujka z ciocią.
Pani Teresa podaje mi zdjęcie i fotokopię artykułu, córka przynosi kanapki z masłem i szynką, herbatę, ciastka. Na zdjęciu wyblakłe młode postaci. Piotr w galowym mundurze Wojska Polskiego, Anna w ciemnej sukience, białych koralach patrzy zdecydowanym wzrokiem. Artykuł podpisany: Viktoras Piektunas. Autor był inspektorem szkolnym w powiecie święciańskim, po wojnie poznał historię Miksztów, ich żydowskiej córki i jej porwania z sądu w Wilnie. Opisał ją mniej więcej w tej samej formie, co pani Teresa. Może coś przekręcił, w końcu jego też tam nie było. Jego nie było, pani Krynickiej nie było, mnie też nie. Wszystko zasłyszane.
– Pani Tereso, a pani ciocia i wujek nie widzieli, jak im porywają dziecko? Nie próbowali zatrzymać Nelly?
– Ja nie wiem, bo mnie to też inni opowiadali. Nikt nie wie, jak to było naprawdę. Ciocia potem do Moskwy jeździła, poznała adres Nelly, dobrze ją tam przyjęli, ale nie oddali małej. A wujkowi to mało serce nie pękło. Tam to już ta nasza dziewczynka nie Margolisówna tylko Kawina była. I tak zostało…
Tak zostało. Na dyplomie z Jad wa-Szem historia porwania Nelly nie jest opisana. Wspomina się tylko, że po wojnie Nelly Kavina utrzymywała kontakt z Miksztami, odwiedzała ich i korespondowała z nimi aż do ich śmierci.
*
Plac Wolności w Święcianach był kiedyś placem targowym. Kiedyś, czyli przed wojną. Zjeżdżali Żydzi z całej okolicy i handlowali. W czerwcu 1940 roku, kiedy byli tu już Sowieci, w ciągu jednego dnia z placu targowego zrobiono park. To był pierwszy „niedzielnik”, dzień prac społecznych, zorganizowany na wezwanie Fiodora Markowa, mianowanego właśnie na stanowisko sowieckiego przewodniczącego miejskiego komitetu wykonawczego. Markow to ważna postać dla Święcian, wrócę do niej.
Dzisiaj na placu Wolności same lipy, a na lipach ptasie gniazda.
– Utrapienie boskie z tymi ptakami – narzeka pani Krynicka – brudzą tylko. Przyjeżdżają czasem dźwigiem i im te gniazda zwalają, bo potem nie ma kto sprzątać po ptakach.
– Ale po co niszczą gniazda, skoro ptaki tak pięknie śpiewają? – pytam.
– A one wszędzie śpiewać mogą, to tutaj akurat muszą?
Słońce świeci, piękna kwietniowa niedziela, właśnie skończyła się polska msza. Chodzę po parku, słucham ptaków, oglądam dwa pomniki. Jeden to wysoka drewniana menora ustawiona pośrodku gwiazdy Dawida ułożonej z kamieni i napis: „Švenčionių Geto Kankiniams 1941–1944”. A po drugiej stronie parku, od Nowoświęciańskiej, kamień z gwiazdą Dawida i napisem: „Sioje vietoje XVIII–XIX wiek a stovejo 3 synagogas”.
– Tutaj wszędzie, gdzie my mieszkamy, żydowskie domy były – mówi pani Krynicka. – Moja mamusia chodziła im prać bieliznę. Nie bardzo byliśmy bogate, nas osiem było, ale cztery dzieci umarli, cztery się zostali. Tatuś konia miał, to jakoś żyli na Strunojckiej ulicy. Na Strunojckiej też Żydzi żyli, koło nas. Icka był, Lejba był, tacy jedni rybę sprzedawali, smród szedł, pamiętam ten smród ryby z dzieciństwa do dziś. Raubowa była, dentystka, na Nowoświęciańskiej zęby leczyła, też mamusia chodziła jej prać i sprzątać. Moja siostra z trzydziestego trzeciego rocznika i córka Raubowej z trzydziestego trzeciego. Taka Spiżowa była, prawosławna, ale za Żyda wyszła. Zegarki sprzedawali, mieszkali w tym miejscu, gdzie teraz jest ten wielki dom kultury na Wileńskiej. Potem tego jej męża w chlewie trzymali, chowali przed Litwinami i Niemcami, Spiżowa wszystkie złoto oddała, żeby tylko uchować męża, potem mamusia chodziła tam mu jedzenie nosić, bo Spiżowa nic już nie miała. A potem Litwini znaleźli go i zabili – i Spiżową, i jej męża. Spiżowa prosiła ich: „Toż ja nie Jewriejka”, mówiła. „Ale z Jewriejem żyłaś!”. Widziałam, jak ją na śmierć prowadzili. Litwini wiedzieli, kto jest kto, Żyda umieli rozpoznać, bo Niemcy to nie wiedzieli, kto Żyd, a kto nie. I nasze też im pomagali, byli tacy, ale niedużo ich było. I to chytre byli, wszystko Żydom zabierali, całe złoto, że ich niby nie rozstrzelą, jak oddadzą, że się wykupią, a potem i tak ich strzelali.
Kowarski tu mieszkał, doktor znany w całej okolicy, rozstrzelali go Litwini w Cerkliszkach. Niemcy go puścili nawet, ale Litwini zabili. Jak po wojnie rodzina Kowarskiego przyjeżdżała z Izraela, to moja koleżanka z Cerkliszek im dokładnie pokazała, gdzie go zabili. Bo Niemcy go wypuścili, jak im powiedział, że jest doktorem, przeżyłby może, ale on, durny, drogą poszedł. Żeby polem szedł do domu, toby go nie znaleźli, ale on na drogę wyszedł. Szaulisy wozem jechały i go rozstrzelały.
I inne Żydy też były w Święcianach. Na Wileńskiej ulicy jak się wieczorem wyszło, to tylko po żydowsku, więcej nic. Na Szkolnej Druts taki żył, na Nowej Grozul mieszkał, oni przeżyli, wyjechali do Izraela, na Wickiej ulicy garnki lepił taki Bloch…
– Jak Polacy żyli przed wojną z Żydami?
– Dobrze. Mój tatuś to wszystkich ich znał po nazwisku. Aż do śmierci, a zmarł, jak miał dziewięćdziesiąt sześć lat. Jak nie miałeś pieniędzy, to Żyd dawał na dekret, tatuś mówił, a jak kto zmarł i nie mieli za co pochować, bo dawniej to i trzy pudy zboża trzeba było księdzu dać, to szli do Żyda. Żyd pożyczył i pochował człowiek swego. Tak mój tatuś swojego ojca pochował.
– Wielu Polaków ratowało Żydów?
– Lękali się ludzie. Po wojnie też się lękali. Wszystkich się bali. Moją ciocię i wujka Miksztów Sowieci wzięli, ale ich wypuścili, nic im nie zrobili. A mojego ojca tak samo Litwini na policję poprowadzili, że my niby wzięli Żydówkę, ale też go puścili. Bo te Sowieci to też Litwini byli, po litewsku przecież ze sobą rozmawiali, dwuliczne ludzie, teraz oni tacy antykomuniści, a za Sowietów to oni najwięksi sowieciści byli, Ruscy mniej zakazywali jak oni…
Niech pan pije herbatę, może zimna już, nowej zrobię. Zobaczyła ja pana w kościele i od razu wiedziała, że ktoś z Polski przyjechał…
*
Po jednej stronie szosy na Łyntupy katolicki cmentarz, po drugiej żydowski. Katolicki pięknie położony – na wzgórzach, wzdłuż drogi, wśród sosen, buków i lip. Polskie groby legionistów poległych w latach 1919–1921 odnowione, zadbane. Kilka miesięcy przed moją wizytą ktoś pomazał je farbą, tak się ostatnio często dzieje na litewskich cmentarzach. Litwini niszczą polskie groby, jakby mścili się za wszystko, czego im przez wieki poskąpiła historia. Historia, czyli my, Polacy. Ale tego dnia polskie mogiły w Święcianach są już uporządkowane i czyste.
– Od razu wiedziałem, że pan z Polski – mówi mi starszy pan, gospodarz cmentarza. – Wacław Gabrynowicz – przedstawia się i opowiada swoją historię.
Przez lata mieszkał nieopodal, na wsi, tak się złożyło, że zaczął się opiekować cmentarzem, na którym leżą pokolenia Polaków z Wileńszczyzny. Pytam, dlaczego Litwini niszczą polskie groby.
– Bo my dla nich okupanty. Do dziś okupanty.
Po drugiej stronie szosy las, a w nim żydowskie groby, kaskady kamieni zapadnięte w ziemię, porosłe mchem, wydeptana ścieżka wzdłuż mogił, ślady ogniska, śmieci, butelki, puszki po piwie. Jak leśne obozowisko, z którego zapomnieli odejść zmarli. Przeszkadzają żywym. Za co mścili się Litwini na Żydach? Wiadomo – za komunizm. Litwini Żydów mordowali za to, że ochoczo przyjęli sowiecką władzę, która była dla nich lepsza niż litewski czy polski antysemityzm, za wywózki na Sybir, które żydowscy komuniści pomagali organizować, a potem za to, że uciekali z gett do sowieckich oddziałów partyzanckich i siali popłoch w okolicy. Przez Żydów Litwini cierpieli, przez nich i przez Polaków nie mieli własnego państwa. Tak do dziś uważają. A dzieci z rosyjskiej szkoły każdej wiosny przychodzą sprzątać żydowski cmentarz. W tym roku jeszcze ich nie było.
Między drzewami widzę nagle krzyż. Krzyż na cmentarzu żydowskim? Krzyż i tablica: „20 maja 1942 roku rozstrzelano tu czterdzieścioro mieszkańców m. Święciany”.
Jak to „rozstrzelano”? Kto rozstrzelał? Wersja bezosobowa, znaczy – nie wiadomo kto. Ci, których zabijali, mieli imiona i nazwiska, ci, którzy zabijali, mieli imiona i nazwiska. Gdzie one są? Pochowane wraz z ludźmi czy jak?
Litewska wersja napisu mówi „hitlerowscy okupanci rozstrzelali”. To znaczy Niemcy czy Litwini? Nie, hitlerowcy. Teraz się mówi „naziści”. Ale kim byli? Kim są?
– Jak ruscy partyzanci od Markowa zabili Becka, niemieckiego komisarza na okręg Wilna, to Niemcy Polaków zagonili na cmentarz żydowski i tam rozstrzelali – tłumaczy pani Krynicka. – Bo mówili, że współpracowali z partyzantami. Kogo popadło brali, najwięcej Polaków ze Święcian, i tam pomordowali ich, i tam teraz tablica stoi dla Polaków. Na żydowskim cmentarzu. Ja pamiętam to, bo jak ich prowadzili, to ja z mamusią na ulicy stałam i płakałam.
*
Z tymi partyzantami na Litwie bywało różnie. Zwłaszcza z sowieckimi. Byli słabo uzbrojeni, niezorganizowani, najczęściej przemieszczali się małymi grupkami, w których skład wchodzili sowieccy dezerterzy, jeńcy, którym udało się zbiec z niewoli, i Żydzi, którzy uciekali z gett w okolicznych miasteczkach. Ale ci ostatni w ogóle nie nadawali się do walki. Starcy, kobiety, dzieci, praktycznie nikt nie miał broni. A nawet gdyby mieli i tak nie potrafiliby się nią posłużyć. Żydzi z małych litewskich miasteczek nie umieli przetrwać w lesie, często wpadali w ręce innych oddziałów, okradano ich, kobiety gwałcono, niekiedy zabijano. Mimo to partyzantom udawało się prowadzić skuteczne akcje przeciw Niemcom. Tę w Święcianach zorganizował Fiodor Markow i jego ludzie.
Markow był obywatelem polskim, sowieckim agentem, komunistą, przed wojną więźniem Berezy Kartuskiej. Później siedział w Wilnie na Łukiszkach za działalność w nielegalnej Komunistycznej Partii Zachodniej Białorusi. Chciał przyłączyć te tereny do Związku Radzieckiego. W 1939 roku po wejściu Sowietów wyznaczono go do władz Święcian. Gdy Niemcy zaatakowali ZSRR, uciekł na wschód z Armią Czerwoną. Ukończył kurs dla dywersantów prowadzony przez NKWD i został skierowany za linię frontu do rejonu postawskiego. Jego grupa miała prowadzić działania na szlakach komunikacyjnych Niemców. Utworzył nieduży oddział, z którym przeprowadził kilka udanych akcji na trasach kolejowych. A poza tym terroryzował wsie, rabował, palił domy. W sierpniu 1943 roku ludzie Markowa rozbroili polski oddział AK porucznika Antoniego Burzyńskiego. Pięćdziesiąt osób, w tym oficerów, rozstrzelali nad jeziorem Narocz; osiemdziesiąt puścili do domu bez broni, a siedemdziesięciu mężczyzn przymusowo wcielili do oddziału radzieckiego. Polacy z Wileńszczyzny nie mówili o Markowie „partyzant”. Mówili o nim i jego ludziach „bandyci”. Bali ich się tak samo jak Niemców.
To właśnie oddział Markowa zabił Josepha von Becka, komendanta obozu jenieckiego, i dwóch niemieckich oficerów. Prawdopodobnie przez pomyłkę – Beck wcale nie był najgorszym z Niemców pełniących funkcje administracyjne w regionie. Wiele wskazuje na to, że Markow czekał na oddział żandarmów. Litwini oskarżyli o zamach Polaków i zaczęły się egzekucje. Ilu zabito – nie wiadomo dokładnie. Relacje mówią o co najmniej czterystu mieszkańcach Święcian i okolic. Zostali rozstrzelani na cmentarzu żydowskim w Święcianach i w kilku innych miejscach na terenie gmin Łyntupy, Kiemieliszki, Hoduciszki, Komaje i Twerecz w dniach 19 i 20 maja 1942 roku.
Dlaczego Polaków ze Święcian zastrzelono na cmentarzu żydowskim?
– Z pogardy – mówi Zdzisław Chlewiński, który mieszkał wtedy w Święcianach, a potem został księdzem i psychologiem na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim¹. – Chcieli, żeby tamci nawet w chwili śmierci czuli się poniżeni.