Dobra pustynia - ebook
Dobra pustynia - ebook
Fabularyzowana relacja z obrzędu przejścia, jakim dla autorki stał się wolontariat w północnym Afganistanie. Choć wyjazd poprzedziły wielomiesięczne studia i konsultacje u znawców regionu, zastana rzeczywistość przerosła wszelkie wyobrażenia. Pracy dwojga polskich nauczycieli w prowincjonalnej szkole oraz ich pobytowi w domu wielopokoleniowej rodziny afgańskiej towarzyszyło silne zderzenie kultur. Narratorka oraz jej partner mieli do wyboru narzucić Afgańczykom swoje wartości lub stanąć z boku i wsłuchać się w głos Innego. Wybrali to drugie. Weszli w odrębne światy kobiet i mężczyzn, w których problem wykluczenia - wbrew obiegowej opinii Zachodu - dotyczy obydwu stron. Powstała opowieść o potrzebie więzi i nadziei, o życiu i śmierci w jednym z najbardziej niebezpiecznych zakątków świata, o tym, że w epoce gwałtownej globalizacji nie można już liczyć na łatwe rozwiązania.
Ostatnie miesiące przed wyjazdem spędziłam na żmudnym kompilowaniu podręcznika, którego zawartość nie uraziłaby niczyich uczuć. Zakrywałam zdjęcia przedstawiające roznegliżowane nastolatki w czułych objęciach przystojnych chłopców. Usuwałam czytanki o policjantkach, o przyjaciółkach robiących zakupy w supermarkecie, o projektantach mody i czirliderkach zagrzewających do boju piłkarzy. Zastępowałam je neutralnymi pogadankami o przyrodzie, przepisami na proste potrawy, fragmentami artykułów z czasopism popularnonaukowych. Miałam uczyć dziewczęta - czternastolatki z dobrych, względnie liberalnych domów, które poszły do szkoły w porę i mogły kontynuować edukację bez większych kłopotów, choć niektórzy przechodnie popatrywali krzywo na ich odsłonięte twarze i ozdobione tanimi pierścionkami dłonie. Dziewczęta w miarę beztroskie i pełne nadziei na przyszłość. Miałam też uczyć dorosłe kobiety, którym czarna noc talibów zabrała najpiękniejsze chwile dojrzewania. Latami zamknięte w domach, obarczone wspomnieniem niedawnych okrucieństw, skrzywione lękiem, że podzielą los swoich rówieśnic - upokarzanych, bitych, palonych żywcem przez niekochanych mężów. Żałośnie niezaradne, wąsko myślące, często przepełnione żądzą odwetu. Miałam je wszystkie zarazić swoją zachodnią pogodą ducha, odemknąć im okienko na świat, uświadomić, że mimo różnic kulturowych mamy podobne troski, marzenia i aspiracje. Wspólnota płci dawała mi rękojmię bezpieczeństwa.
Trudniej było oswoić się z myślą, że stanę naprzeciw bandy ciekawskich, nieobliczalnych wyrostków. Urodzonych wojowników, przyszłych panów tej ziemi, gorliwych obrońców swych matek i sióstr. Nie jestem stąd. Nie ma między nami żadnej wspólnoty. Jestem obcą, dziwnie myślącą, mówiącą osobliwym językiem kobietą z Europy.
(fragment)
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7747-401-3 |
Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Niedługo wiosna i będzie czerwono. Jak zakwitnie pustynia. Bo zakwitło błoto. Na czerwono, ale jakoś ciemniej i gęściej. Bo ja leżę chyba. Leżę i rozkwitam. Albo nie ja, tylko błoto. Na czerwono. Tak.
Zdziwiony. Wyszedłem przed dom, od razu odjechali. Wczoraj było święto. Dzisiaj jest noc. Stukali do bramy. Córka zawołała. Ten sam motocykl co zawsze. Dwa migacze. Jeden stłuczony. Sakwy z kilimu. Na pewno ten sam.
Tego drugiego mężczyzny nie znam. Pierwszego znam. Nosi turban jak mułła. Nie lubię mułłów, nie pójdę do meczetu. Ma biały szalwar kamiz. Bieluteńki jak śnieg. Biały. Kiedy odjeżdżali, zrobił się czerwony. Jak błoto pode mną.
Dlaczego pode mną? Przecież ja stoję. Nie. Nie stoję. Leżę. Położyłem się, jak strzelili. A potem już ich nie było. Szkoda, bo nie wiem, po co tu przyjechali. Dziwnie jest. Zimno i lepko. Teraz dzieci nie chcą do mnie podejść, tylko krzyczą. Albo nie krzyczą. Policzę do trzech. Znowu krzyczą. Cisza. Raz, dwa, trzy. Bir, ikki, ucz. Krzyczą. Cisza. I znów krzyczą. Jakby ktoś umierał.
Chodźcie tu bliżej. Bo ja nie wiem dlaczego, ale trudno wstać. Straszne błoto dokoła. Straszne, czerwone błoto. Ziemia się otwiera. Błoto czerwone, a nie kwitnie. Za gęsto i za lepko. Jak nie wstanę, to mnie podnieście. Dlaczego krzyczycie? Raz, dwa, trzy, cisza.
Nie chcę do Mazar-e Szarif. Już byłem. Przywieźliśmy wszystko, co trzeba. Nie krzycz. Po co mamy znowu jechać? Muszę porozmawiać z tym z motocykla. Tego drugiego nie znam. Pierwszego znam. Dlaczego odjechali? Dlaczego błoto jest czerwone? Chcę wstać.
Nic nie boli. Nic nie widać. Coraz gęściej. Niosą, kołyszą, krzyczą. Bo nie mogę wstać. Teraz to już nawet nie chcę. Poczekam. Słucham. Serce pompuje krew. Dlatego błoto jest czerwone. Dlatego rozkwitło. Lekarze biegają. Raz, dwa, trzy, krzyk, cisza. Krew krąży. Raz, dwa, trzy. Bir, ikki, ucz. Cisza. Asystolia, mówią. Jakie piękne słowo. Nie znam. Krew nie krąży. Raz, trzy, dwa. Bir, ucz, ikki. Cisza. Krzyk. Bardzo gęsty i bardzo czerwony.
Śmierć. Ładne słowo. Po persku marg. A ja chcę po uzbecku. Jestem Uzbekiem. Marg. Śmierć. Death. Nie pamiętam. Cisza. Krzyk, krzyk. Cisza. Długa taka. Gęsta. Czerwona. Czarna. Tak.Poniedziałek, 19 lutego 2007 roku
Miejscowy działacz społeczny, dziennikarz i współpracownik niemieckiej organizacji pozarządowej został zastrzelony przez nieznanych sprawców w prowincji Farjab na północnym zachodzie Afganistanu, doniosły w poniedziałek tutejsze władze.
W sobotę dwóch uzbrojonych mężczyzn na motocyklu otworzyło ogień do dziennikarza przed jego domem w Andchoj, powiedział zarządca prowincji Abdul Latif Ibrahimi.
Nie wiadomo, czy napastnicy należeli do jakiejś bojówki. Śledztwo jest w toku, poinformował Ibrahimi. Jak dotąd żadne ugrupowanie nie wzięło na siebie odpowiedzialności za zamach.
W zeszłym roku niezidentyfikowani mężczyźni zastrzelili w północnej prowincji Baghlan dwoje dziennikarzy niemieckich. Miesiąc temu uprowadzono włoskiego reportera w prowincji Helmand. Po trzech tygodniach został zwolniony przez porywaczy.
Bojownicy ostrzegają dziennikarzy, by nie rozpowszechniali żadnych informacji o ofiarach bez porozumienia z oddziałami talibów.
Źródło: agencja Xinhua1
A kto powiedział, że się nie baliśmy? Baliśmy się obydwoje, każde na swoim końcu Polski, każde po swojemu, mniej lub bardziej organicznie. Lękaliśmy się o siebie samych i siebie nawzajem. Mieliśmy spędzić wiele tygodni jak skuci razem skazańcy, którzy uciekli z konwoju i znaleźli się na zupełnie obcym terenie.
Nikt nas ze sobą nie poznał. Jedno mieszkało we Wrocławiu, drugie w Warszawie. On przeczytał ogłoszenie w internecie, mnie doszły wieści od jednego z pomysłodawców przedsięwzięcia. Poszukujemy wolontariuszy. Andchoj, prowincja Farjab, północno-zachodni Afganistan, tuż pod granicą turkmeńską. Względnie bezpiecznie. Około setki młodzieży w wieku licealnym. Nauka angielskiego na poziomie intermediate i obsługi pakietu Windows. W ścisłej współpracy z jedną z niemieckich organizacji pozarządowych. Nie ma się czego obawiać, Niemcy mają doświadczenie.
Ale my nie.
Sprawy potoczyły się jak lawina. Propozycję dostałam w marcu 2006 roku, kurs w Andchoj miał ruszyć na początku sierpnia. W lipcu zadzwonił mój partner z Wrocławia. Obydwoje mieszkaliśmy przy ulicy o tej samej nazwie, tylko w innych miastach. Obydwoje ufaliśmy, że to zbieg okoliczności, a nie żart któregoś z organizatorów. Reszty o sobie mieliśmy się dowiedzieć na miejscu.
Kiedy 27 grudnia 1979 roku rozpoczęła się operacja Sztorm-333, miałam niespełna szesnaście lat. Wciąż byłam na tyle dziecinna, że anegdota o bufetowej z baru mlecznego, która w odpowiedzi na uporczywe pytania „czy są Ruskie w Kabulu?”, wystawiła w okienku tabliczkę z napisem „ruskich w kabulu nie ma”, śmieszyła mnie do łez. Ale byłam już na tyle dorosła, żeby pamiętać wcześniejszą o półtora roku rewolucję kwietniową, w której zginął prezydent Mohammad Daud. Władzę przejęła wówczas Ludowo-Demokratyczna Partia Afganistanu. Relacje z późniejszych wydarzeń docierały do Polski w strzępach, odpowiednio zresztą spreparowane przez propagandę radziecką. Mało kto wiedział o istnieniu w LDPA co najmniej dwóch frakcji: umiarkowanych parczamistów, zwanych szyderczo „Królewską Partią Komunistyczną”, oraz chalkistów, zwolenników radykalnej rewolucji ludowej. Prawie nikt nie wiedział, że w skład Parczamu wchodziła przede wszystkim inteligencja: Pasztunowie z plemienia Durranii przedstawiciele mniejszości tadżyckiej. Działacze Chalku z kolei rekrutowali się spośród pasztuńskich Ghilzajów, soli ziemi afgańskiej, synów pasterzy i wieśniaków. Parczamiści mówili w dari, języku perskiej dynastii Sasanidów. Chalkiści posługiwali się paszto, mową koczowników z południa.
Nawet w Moskwie nie przewidziano, że afgańscy komuniści aż tak się zapalą do marksistowskich reform. Równocześnie z oddłużeniem hipotek i wprowadzeniem powszechnego obowiązku szkolnego zaczęły się czystki mniejszości szyickiej, prześladowania duchownych muzułmańskich, eksterminacja herackich i kabulskich Żydów. W marcu 1979 roku, po masakrze w wiosce Kerala, rebelię wszczął Ismael Chan, były oficer armii afgańskiej. W niedługim czasie zajął Herat. Zginęli wtedy Rosjanie. Radzieckie migi zbombardowały miasto. Zginęły dziesiątki tysięcy cywilów. Komuniści afgańscy ponawiali prośby o wsparcie wojskowe. Moskwa dała im wszystko – z wyjątkiem broni chemicznej i śmigłowców.
Terror narastał. Niemal całą elitę intelektualną wymordowano lub zmuszono do emigracji. W sierpniu afgańscy tajniacy dokonali masakry trzystu Hazarów podejrzanych o współpracę z powstańcami. Połowę żywcem pogrzebano, połowę żywcem spalono. Zaczęła się wojna domowa.
Nikt w Polsce nie wiedział, jak daleko zaszedł konflikt w łonie samej LDPA. Premier Muhammad Nur Taraki, chalkista i jeden z przywódców rewolucji kwietniowej, zginął 14 września, prawdopodobnie zaduszony poduszką przez popleczników Hafizullaha Amina, człowieka numer dwa we frakcji Chalk. Po kolejnej rewolucji, zwanej tym razem pałacową, Amin został przewodniczącym Rady Rewolucyjnej Afganistanu i 25 grudnia poprosił Związek Radziecki o bratnią interwencję. Inwazja zaczęła się zresztą już poprzedniej nocy.
Dwa dni później funkcjonariusze specnazu w przebraniu żołnierzy afgańskich wtargnęli do pałacu prezydenckiego, zabijając Amina i jego dwustu gwardzistów. ZSRR wyniósł do władzy parczamistę Babraka Karmala, sekretarza generalnego KC partii komunistycznej, przemianowanej na Afgańską Ludowo-Demokratyczną Partię Jedności.
Czterej starcy z Moskwy – Breżniew, Ustinow, Andropow i Gromyko – chcieli upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu: zdławić partyzantkę i pozbyć się radykała Amina. Żaden z nich nie wiedział, że spychają Związek Radziecki w przepaść. Wojna trwała dziewięć lat. W 1982 roku Rosjanie zaczęli rozpylać ze śmigłowców napalm. Zrzucili nad Afganistanem kilkadziesiąt milionów min przeciwpiechotnych. Zatruli wieśniakom studnie. Cztery lata później sytuacja wymknęła się spod kontroli. W 1986 roku odsunięto od władzy Karmala. Zastąpił go Mohammad Nadżibullah. Gigantyczny odwrót armii radzieckiej trwał następne trzy lata. Komuniści afgańscy upadli dopiero w roku 1992, kiedy uzbeckie oddziały Abdula Raszyda Dostuma przeszły na stronę opozycji.
W 1993 roku premierem został Gulbuddin Hekmatjar. Bohaterski mudżahedin, potężny szafarz pomocy wojskowej dostarczanej z Zachodu i z krajów arabskich, fundamentalista muzułmański. Zachód stracił zainteresowanie Afganistanem. Przyczyną miała być utrata wpływów wśród byłych bojowników. Wybuchła kolejna wojna domowa, w której Kabul ucierpiał bardziej niż Warszawa w Powstaniu. W 1996 roku talibowie – do niedawna członkowie jednej z wielu nieformalnych organizacji planujących wprowadzenie w Afganistanie ustroju opartego na prawie koranicznym – dopadli i zamordowali Nadżibullaha, przebywającego od czterech lat na terenie przedstawicielstwa ONZ w Kabulu. Wkrótce kontrolowali już niemal cały kraj – z wyjątkiem stanowisk armii tadżyckiej pod dowództwem legendarnego komendanta mudżahedinów Ahmada Szacha Masuda. W październiku 2001 roku, po udanym zamachu na Masuda 9 września i późniejszym o dwa dni ataku na WTC, siły NATO rozpoczęły interwencję w Afganistanie. W 2002 roku ogłoszono koniec reżimu talibów. W czerwcu Loja Dżirga, czyli afgańskie Zgromadzenie Narodowe, obrało na prezydenta popieranego przez Zachód Pasztuna Hamida Karzaja. Zwycięska koalicja zadeklarowała odbudowę kraju z dwudziestoletnich zniszczeń wojennych. Rok później znów coś się popsuło. Organizacje pozarządowe zaczęły się powoli wycofywać z terenów znajdujących się pod władzą lokalnych watażków.
Nikt nie wie, co będzie dalej.
W 1979 roku przynajmniej wiedzieliśmy, co to jest sos kabul. W wydanym kilka lat temu słowniku wyrazów obcych znalazłam pod tym hasłem dość szczegółowy opis sosu cumberland.
Przyszedł czas, kiedy bufetowa mogła już z czystym sumieniem wystawiać tabliczkę „ruskich w kabulu nie ma”. Wyszli 15 lutego 1989 roku. Kończyła się zimna wojna. Związek Radziecki walił się w gruzy. Pogrzeb Imre Nagya zapoczątkował zmiany ustrojowe na Węgrzech, upadł mur berliński, w Czechosłowacji rozegrała się aksamitna rewolucja. W Polsce Magdalenka, Okrągły Stół, wreszcie wolne wybory 4 czerwca.
I wciąż żywa pamięć wydarzeń, które doprowadziły do 13 grudnia 1981 roku. I pamiętna piosenka z refrenem „wejdą – nie wejdą”. Nie weszli. Nie starczyłoby im sił. Dwa lata wcześniej ugrzęźli w Afganistanie.
Do walk z „duchami” rzucili przeszło pół miliona żołnierzy. Poległy dziesiątki tysięcy. W skrupulatnych wyliczeniach strat w sprzęcie wojskowym figuruje między innymi 147 czołgów i 1314 transporterów opancerzonych.
Ciosy wymierzane przez kraje byłego bloku wschodniego tylko przyśpieszyły agonię czerwonego niedźwiedzia. I tak by zdechł. Z kręgosłupem przetrąconym w dolinie Pandższiru. Z łapami połamanymi w przegranym wyścigu zbrojeń. Przeżarty rakiem korupcji.
Za pyrrusowe zwycięstwo Afganistan zapłacił milionami istnień ludzkich. I płaci dalej. Sam nie wie już za co. A to przecież niespełna trzy dekady w dziejach ziem, które zaczęto zasiedlać pięćdziesiąt tysięcy lat temu.
Wystarczyło trzydziestolecie, by Afganistan obrósł mnóstwem stereotypów, powielanych w nieskończoność przez korespondentów wojennych, publicystów i działaczy organizacji pomocowych.
Manichejski stereotyp szlachetnych, walczących z otwartą przyłbicą mudżahedinów i zacofanych, tchórzliwych talibów, zasłaniających się żywymi tarczami z ludności cywilnej.
Stereotyp inicjacyjny, czyli rzekomy chrzest bojowy zachodniego dziennikarza w oddziałach partyzantki afgańskiej. Rytuał przejścia w tożsamość wojownika, coraz cenniejszą w gnuśnym, zniewieściałym świecie Zachodu.
Seksistowski stereotyp kobiety okutanej przez zazdrosnego męża w czador, który pozbawia wędrowca uciechy obcowania z jej urodą.
Feministyczny stereotyp kobiety odartej z prawa do stanowienia o własnej karierze, zniewolonej tradycyjnym podziałem na role męskie i żeńskie.
Romantyczny stereotyp miłości niemożliwej, prowadzącej do tragedii kochanków, którzy padają ofiarą afgańskiej struktury klanowej.
Kolonialny stereotyp cywilizatora, niosącego dzikusom oświaty kaganiec.
Łamanie szablonów wymaga często zastępowania ich innymi, ściągniętymi z przeciwstawnego bieguna. Przygotowując się do wyjazdu, uległam stereotypowi szczęśliwego dzieciństwa. Cudzego. Dzieciństwa spędzonego w Kabulu przez moją przyjaciółkę, której rodzice wrócili do Polski po bezkrwawym zamachu stanu, obaleniu monarchii i przejęciu władzy przez Mohammada Dauda.
W lipcu 1973 roku Zahir Szach wyjechał do Włoch, żeby podreperować zdrowie. Władcą był dość nieudolnym i chyba zdawał sobie z tego sprawę. Przez blisko trzydzieści lat panowania wyręczali go premierzy-regenci, skądinąd członkowie najbliższej rodziny. Król Afganistanu – słynący z zamiłowania do sztuki i pięknych kobiet – przejął ster rządów dopiero w 1963 roku, bardziej z chęci dopieczenia ambitnym krewniakom niż sprawowania władzy.
Szwagier Mohammad Daud nie zapomniał mu tej zniewagi, odczekał dziesięć lat i wykorzystał pierwszą nadarzającą się sposobność. Zahir Szach nie chował urazy. Abdykował miesiąc po ogłoszeniu republiki. Niewykluczone, że odetchnął z ulgą. Zamieszkał w Rzymie, gdzie odtąd wiódł spokojny żywot ostatniego afgańskiego monarchy.
Zbuntowana siedmiolatka nie mogła się za to pogodzić z zesłaniem do Warszawy. Brudnego, szarego miasta przygnębionych ludzi, które na wiosnę nie rozkwitało mnóstwem róż i tulipanów. Dziury, w której nie było nawet Marksa & Spencera. Zaniedbane wille na Saskiej Kępie tylko wzmagały jej tęsknotę za spacerami wśród modernistycznych rezydencji kabulskiej dzielnicy rządowej, gdzie w latach dwudziestych ubiegłego wieku król Amanullah kazał wznieść olbrzymi neoklasyczny pałac Darul Aman. Dar-ul-Aman, dosłownie „Dom Porządku”. W znaczeniu metaforycznym strefa bezpieczeństwa, zawieszenia broni między Domem Pokoju a Domem Wojny. Między światem islamu a światem niemuzułmańskim.
Kiedy moja przyjaciółka dorosła, nie chciała uwierzyć w prawdę ekranu. Niemożliwe, żeby wszystko legło w gruzach. Niemożliwe, żeby kurz wdzierał się w każdą szczelinę. Kabul wciąż musi być piękny. O zachodzie słońca w krystalicznym górskim powietrzu zawisa błękitnoróżowa poświata. Sama zobaczysz.
Samolot zrobił zwrot przez skrzydło i wylądował na kabulskim lotnisku Chwadża Rawasz – poranionej, okrytej karbunkułami ruin niecce na wysokości blisko tysiąca ośmiuset metrów nad poziomem morza, u stóp strzelistych wzniesień Hindukuszu. Góry stały po pas w smogu barwiącym poranną mgłę na brudnofioletowo, zacierającym ostry rysunek żlebów w litej skale.
Zdążyliśmy się już trochę poznać. Godziny oczekiwania na lotnisku w Stambule spędziliśmy na rozmowach ze studiującą w Polsce Pasztunką i z czeskim lekarzem, pracownikiem jednej z misji medycznych w Afganistanie. Pasztunka bała się powrotu do domu po trzech latach rozłąki. Lekarz straszył nas leiszmaniozą, paskudną chorobą przenoszoną przez muchy piaskowe, których ukąszenie prowadzi do owrzodzenia i trwałego oszpecenia skóry. Umówiliśmy się z Czechem nazajutrz, przed wejściem do Muzeum Kabulskiego.
Nic nie wyszło z tego spotkania.
Od przylotu do Kabulu, gdzie przejęli nas dwaj afgańscy pracownicy stowarzyszenia, nasze życie potoczyło się innym trybem. Z dnia na dzień staliśmy się zakładnikami tutejszej gościnności, nacechowanej mnóstwem najrozmaitszych odcieni. Obawą, żeby Europejczyk nie wpakował się w jakąś kabałę i nie ściągnął kłopotów na gospodarzy. Godnością, każącą wziąć gościa na utrzymanie nawet kosztem domowników. Przekonaniem, że gość zda się na opiekunów i zostawi im prawo wszelkiego wyboru: miejsc godnych zwiedzenia, ludzi godnych zaufania, potraw godnych prawdziwej uczty.
Po południu przed dom zajechała terenowa toyota z napędem na cztery koła – jedyny niezawodny środek transportu w Afganistanie.
– Be kodża mirawim? – spytałam nieśmiało kierowcę.
Z ust brodacza popłynął strumień słów w dari, tutejszej odmianie języka perskiego. Słuchałam jak zaczarowana, próbując wychwycić znajome dźwięki, których i tak nie zdołałam złożyć w odpowiedź, dokąd jedziemy. Wreszcie odważyłam się przerwać mężczyźnie i wyjaśnić, że słabo znam perski.
– Aaaa... – odparł cicho. Nie uśmiechnął się, nawet nie spojrzał w moją stronę i zamilkł na dobre.
Po chwili dosiadł się jeden z naszych opiekunów, oznajmił po angielsku, że jedziemy na wzgórze Marandżan, po czym wdał się w rozmowę z moim towarzyszem.
– Jak się nazywasz? Cessar, tak? Będziesz uczył angielskiego, prawda?
– Nie, obsługi komputerów. Angielskiego będzie uczyła...
– Aaaa... – przerwał mu Afgańczyk, zafrasował się i ważył sytuację w milczeniu.
Górujące nad Teppe Marandżan ponure mauzoleum Nadir Szacha, ojca ostatniego króla Afganistanu, jest jedną z najbardziej charakterystycznych budowli Kabulu. Wyciosane z czarnego marmuru, zwieńczone metalową kopułą wspartą na ciężkich kolumnach, ucierpiało mocno w czasie walk toczonych w tym strategicznym miejscu w latach dziewięćdziesiątych, wciąż jednak gromadzi tłumy kabulczyków.
Starsi być może rozpamiętują krótkie, czteroletnie władanie padyszacha, który przepędził od tronu tadżyckiego „uzurpatora” Habibullaha Kalakaniego, znienawidzonego przez Pasztunów za przerwanie dynastii Barakzajów i przejęcie władzy po zmuszonym do abdykacji Amanullahu. Wojska Nadir Szacha otoczyły miasto w październiku 1929 roku. Kalakani, zwany też pogardliwie Bacza-je Saqo, czyli „synem woziwody”, zbiegł wpierw do rodzinnej wioski, żeby wkrótce dać się uwieść intrygom Nadira, mamiącego go nadzieją objęcia posady w rządzie. Nieszczęsny Tadżyk ukląkł w końcu przed plutonem egzekucyjnym, mimo wszystko dziękując Bogu, że spełnił jego najskrytsze marzenie i uczynił go królem. Nadir Szach zginął w 1933 roku z ręki nastolatka Abdula Chaliqa, przekupionego najprawdopodobniej przez ludzi wypędzonego do Włoch Amanullaha.
Młodsi kluczą między rzędami cyprysów, przewracają się w kurzu i gonią przed sobą stadka kóz, trenując zajadle przed świętem latawców przypadającym w czasie marcowych obchodów Nauruz, czyli afgańskiego Nowego Roku. W 2005 roku, kiedy wznowiono je po trzydziestu latach wojennej zawieruchy, na wzgórze Marandżan ściągnęło przeszło sto tysięcy widzów.
Nagły podmuch wiatru porwał latawca skleconego z wyklepanych prętów i kilku warstw przezroczystych toreb foliowych. Załopotały zielone proporce na grobach męczenników-szahidów. Zeszłam w dół po strzaskanych schodach i skryłam się za węgłem mauzoleum, żeby podpatrzyć parę synogarlic. Bezmyślnie minęłam tablicę ostrzegającą przed minami przeciwpiechotnymi. Nikt nie zwrócił na mnie uwagi. Z oddali dobiegł tubalny śmiech naszego opiekuna, który rozprawiał w najlepsze z „Cessarem”, obejmując go za szyję.
Słońce zachodzi. W ciężkim od upału powietrzu wisi zasłona spalin z generatorów, włączanych tysiącami przy każdej przerwie w dostawie prądu. Kurz wdziera się w najskrytsze zakamarki ciała. Poza smrodem oleju napędowego i duszącym zapachem pyłu nie czuć prawie nic – trudno nawet zwietrzyć woń brudu i zgnilizny. Ekspaci barykadują się we własnych enklawach, ściągnięci nadzieją zarobku. Afgańczycy koczują, gdzie popadnie, obserwując świat z łóżek ustawionych rzędem na skraju przepaści – z piątej kondygnacji domu przeciętego na pół przez pocisk artyleryjski. Dzieci żebrzą na ulicach, wciskając cudzoziemcom poplamione egzemplarze wydanego trzydzieści lat temu planu Kabulu. Żołnierze suną po mieście w opancerzonych samochodach, a z oczu wyziera im strach pomieszany z obrzydzeniem.2
Wyjechaliśmy nazajutrz.
Zostawiliśmy w tyle Muzeum Kabulskie i nadzieję na zwiedzanie miasta z czeskim lekarzem, nie dowiedzieliśmy się nic o naszej misji w Farjabie, przeżyliśmy kolację w ulubionym lokalu opiekuna, gdzie uraczono nas porcją paskudnych mantu – gotowanych na parze pierogów z tłustą baraniną. Pierwsze zetknięcie z kuchnią afgańską nie wypadło najlepiej. O uroku wieczoru miała jednak stanowić obecność wirtuoza rubabu, czternastostrunnej lutni o krótkim gryfie.
Tradycyjne lutnie, skrzypce i bębny ucichły, gdy wybuchła wojna domowa. Nie tylko mułłowie, ale i przywódcy ruchu oporu nawoływali do uczczenia pamięci męczenników milczeniem, przerywanym tylko modlitwą i kołysankami dla następców. Silebant Musae inter arma Sovietica. Milczały też później, po wycofaniu wojsk radzieckich. Po nastaniu talibów rzuciły się do ucieczki. Muzyków ścigano i osadzano w areszcie, bezcenne instrumenty niszczono, na rozstajach dróg wystawiano upiorne znaki ostrzegawcze z potrzaskanych kaset i powiewających na wietrze strzępów taśmy. Po 2001 roku mistrzowie lutni i skrzypiec sarinda zaczęli ściągać z powrotem do Kabulu. Nie wszędzie witano ich z otwartymi ramionami. Donośny dźwięk syntezatorów i keyboardów skuteczniej mącił znienawidzoną ciszę. Żeby posłuchać prawdziwych ustadów, trzeba zaufać miejscowym przewodnikom, rozsiąść się w lepkim mroku którejś z kabulskich spelunek i odłożyć nadzieję dobrego posiłku na lepsze czasy.
Kładąc się spać, wciąż miałam w ustach mdły posmak pierogów oblanych sosem, w którym lichy olej i jogurt walczyły o lepsze z czosnkiem, kolendrą i sokiem z cytryny. Obudziłam się z krótkiego snu przerażona: że nie podołam, zapomnę języka w gębie, nie zniosę narzuconej mi z dnia na dzień roli stworzenia bez płci i tożsamości. Istoty obcej kulturowo, z trudem tolerowanej przez mężczyzn, dopuszczanej do świata kobiet pod warunkiem przestrzegania obowiązujących w nim reguł. Z zazdrością obserwowałam mojego towarzysza, który bez większych kłopotów wszedł w komitywę z Afgańczykiem. Wprawdzie i jemu przytrafiła się gafa, kiedy zbyt obcesowo spytał go o narzeczoną. Młodzieniec niechętnie się żegnał ze stanem kawalerskim. Zagadnięty, podąsał się chwilę, zmierzył nas ponurym wzrokiem, coś tam bąknął o konieczności podporządkowania się woli rodziców, po czym wrócił do radosnej konwersacji, co rusz przerywanej wybuchami śmiechu.