Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

(Nie)zdobyta - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
6 grudnia 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

(Nie)zdobyta - ebook

Pierwszy tom romantycznej serii górskiej pełnej miłości.

Julka ma trzydzieści dwa lata i słabo płatną pracę dziennikarki w czasopiśmie dla kobiet. Kiedy redaktorka naczelna sugeruje, by napisała artykuł na chwytliwy temat (z przystojnym szejkiem, celebrytą, milionerem lub alpinistą w roli główniej) Julka zaczyna zbierać materiały na temat polskich himalaistów. Niebawem natrafia na informację o ekscentrycznym Jeremim Jansonie (zwanym JJ), który wydaje się być idealnym tematem na artykuł. Planuje on bowiem jako pierwszy człowiek w historii zdobyć zimą szczyt K2, i to solo, co jest istnym szaleństwem.

Wydawnictwo podchwytuje temat i proponuje dziennikarce duży budżet na napisanie reportażu. Jest jednak jeden warunek – Julka musi wziąć udział w wyprawie organizowanej przez JJ-a i dojść do bazy pod K2. Ona – która nie ma pojęcia o alpinizmie, nie znosi zimna i jest w słabej kondycji fizycznej. Jednak największy problem tkwi w tym, że Janson jest outsiderem i wcale nie chce zostać bohaterem książki. Czy uda jej się przekonać nieustępliwego himalaistę do wspólnej wyprawy? To wyzwanie okaże się ciężką próbą sił, i to nie tylko fizycznych. Julka nie zdaje sobie sprawy, że najtrudniej jednak będzie opanować silne przyciąganie, które narasta między nią a intrygującym Jansonem.

Kategoria: Romans
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8178-223-4
Rozmiar pliku: 2,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Już czwarty dzień szukam odpowiedniego materiału na wywiad. Z tematów zaproponowanych przez Lidkę najbardziej czuję chyba alpinistów, choć o himalaizmie wiem tyle co nic. Czytam artykuły z wypraw najwybitniejszych polskich wspinaczy. Trudno jest oszacować, który z nich jest najlepszy. Czy mam rozpatrywać ich pod kątem ilości wypraw, czy zdobytych szczytów? Ci, którzy są najbardziej uznani przez środowisko, są już na tyle popularni, że napisano o nich biografie, brali udział w reklamach, są ikoną i wzorem dla innych wspinaczy. A ja szukam świeżej krwi, kogoś, o kim nikt jeszcze nie słyszał, a kto skradnie serca czytelniczek.

Jestem pod wrażeniem osiągnięć zarówno tych, którzy nadal się wspinają, jak i tych, którzy już odeszli. Andrzej Bargiel – pierwszy człowiek, który zjechał na nartach z K2. Na nartach, z ośmiotysięcznika!; Piotr Pustelnik – zdobył szczyt Annapurna jako pięćdziesięciodziewięciolatek, był to czternasty ośmiotysięcznik, który udało mu się zdobyć, podczas gdy jego rówieśnicy mają problem, żeby przejść dziesięć kilometrów z kijkami; Adam Bielecki – zamiast gnić przed komputerem jak jego koledzy, w wieku siedemnastu lat samotnie wszedł w stylu alpejskim na Chan Tengri, stając się tym samym najmłodszym zdobywcą tego szczytu; Krzysztof Wielicki – z powodu braku sprzętu wspinaczkowego zdobył Mount Everest w okularach spawalniczych; Jerzy Kukuczka – zdobywca czternastu szczytów Korony Himalajów i Karakorum w przeciągu ośmiu lat, imponujące i rzadko powtarzane osiągnięcie; Wanda Rutkiewicz – pierwsza kobieta na świecie i pierwsza Polka, która zdobyła K2; Wojciech Kurtyka – w przeciągu jednej doby zdobył dwa ośmiotysięczniki pod rząd – Czo Oju i Sziszapangmę...

Śledzę sylwetki kolejnych wspinaczy i nie mogę uwierzyć, że mieliśmy i nadal mamy w kraju tak niezwykłych ludzi. I chociaż ich nazwiska obijały mi się wcześniej o uszy, to tak naprawdę nic o nich nie wiedziałam.

Czytam i niestety nie potrafię zrozumieć pobudek, dla których zaczęli się wspinać i robią to nadal. Skąd tak ogromne samozaparcie, chęć zdobywania kolejnych szczytów, ryzykowanie życia po to, by wejść na jakąś górę, która jest niczym więcej jak wypukłą formą ukształtowania terenu? Przecież taki szczyt to nie żaden koniec tęczy! Nie czeka tam gar ze złotem ani obietnica wiecznej młodości. Nie potrafię pojąć motywacji wspinaczy. Z jednej strony ich dokonania są dla mnie imponujące, wręcz niewiarygodne, z drugiej zaś najzwyczajniej w świecie nie rozumiem, jak można być tak zawziętym i lekkomyślnym równocześnie.

Śledzę statystyki zdobywanych ośmiotysięczników. Te w Himalajach pochłonęły do tej pory prawie osiemset istnień ludzkich, a i tak nie są to dokładne dane. Część ciał nigdy nie odnaleziono, niektóre udało się przetransportować, większość jednak leży pod śniegiem w wiecznej zmarzlinie. Mam ciarki na skórze, kiedy oglądam materiały prasowe z akcji ratunkowych. Tych ludzi nikt nie napadł, nie byli ofiarami nieszczęśliwego wypadku, nie dopadała ich nieuleczalna choroba, nie zabiła ich góra (choć zauważyłam, że takiego sformułowania często używa się w artykułach o wspinaniu).

Ci ludzie sami, z własnej woli, żądni wrażeń i osiągnięć oddali górom swoje życie. Doskonale wiedzieli, jakie ponoszą ryzyko. Byli świadomi tego, że mogą nie wrócić ze wspinaczki. I nie wrócili.

Tomasz Mackiewicz zmarł z wyczerpania w 2018 roku na Nanga Parbat. W chwili śmierci miał 43 lata, osierocił trójkę dzieci. Maciej Berbeka zaginął w 2013 roku w wieku 59 lat na Broad Peak. Zostawił żonę i czwórkę synów. Z tej samej wyprawy nie wrócił dwudziestoośmioletni Tomasz Kowalski...

Lista wspinających się Polaków, którzy zginęli w górach wysokich, sięga sześćdziesięciu osób. Wygląda na to, że najwięcej ofiar ma na swoim koncie Mount Everest.

Przeglądam zdjęcia z wypraw z ostatnich miesięcy na tę górę (którą zwą również Czomolungma) i włosy stają mi dęba: kolejka na szczyt! Dwustu pięćdziesięciu wspinaczy w ciągu jednego majowego, słonecznego dnia atakuje górę. Czegoś takiego się nie spodziewałam. Jeden za drugim, niczym mrówki, za pomocą przygotowanych wcześniej lin poręczowych wspinają się na zbocze Mount Everestu. Nie wiem, czy się śmiać, czy kręcić z dezaprobatą głową.

To, co widzę na zdjęciach i w materiałach wideo, sprawia, że postanawiam z marszu umówić się na spotkanie z Mateuszem Malcem, który jest organizatorem wypraw na najwyższą górę na ziemi, nazywaną dachem świata.Okazuje się, że jeśli nie liczyć tego, czego dowiedziałam się od Malca, nie mogę znaleźć zbyt wielu informacji na temat JJ-a. I to nie dlatego, że nie jest znany w środowisku, lecz dlatego, że skutecznie unika mediów i rozgłosu. Nie jest nigdzie zrzeszony, nie obraca się w towarzystwie wspinaczy, na wyprawy chodzi tylko z szerpami, bez dodatkowego tlenu i często bez asekuracji. Na forach krążą o nim różne legendy. Niektórzy piszą o nim z podziwem, inni szydzą z jego brawury, wróżąc mu rychłą śmierć w górach. Niezaprzeczalnym jest fakt, że facet spędził sporą część życia na wspinaniu. Trzydziestosześciolatek zdobył całą Koronę Himalajów (dziesięć szczytów) i Karakorum (cztery szczyty), co zajęło mu w sumie siedemnaście lat. Taki wyczyn udał się zaledwie trzydziestu dziewięciu osobom na świecie, lecz nikomu z nich nie udało się wspiąć na K2 zimą. To ostatni ośmiotysięcznik niezdobyty o tej porze roku.

Namierzam Jansona dzięki wpisowi do KRS-u. Prowadzi jednoosobową działalność gospodarczą w zakresie arborystyki (czyli wycinki i pielęgnacji drzew) i prac na wysokościach. Firmę zarejestrowano w Małej Wsi, która znajduje się jakieś trzysta kilometrów od mojego miasta. Staram się skontaktować z JJ-em przez numer znaleziony w internecie, ale przez cały dzień nikt nie odbiera. Jednak późnym wieczorem, kiedy biorę kąpiel, oddzwania. Gdy tylko widzę jego numer na wyświetlaczu, serce zaczyna mi szybko walić. Próbuję odebrać połączenie mokrym palcem, jednak ślizga się po ekranie. Do diabła! Przesuwam nosem po wyświetlaczu. Udało się.

– Halo.

– Dobry wieczór. Jeremi Janson. Dzwoniono do mnie z tego numeru – odzywa się niski, głęboki głos, od którego po ramionach przebiega mi przyjemny dreszczyk.

Prostuję się w wannie.

– Dobry wieczór. Dziękuję, że pan oddzwonił. Nazywam się Julia Kabat i jestem dziennikarką. Chciałabym z panem porozmawiać o wyprawach w góry. Czy moglibyśmy...

– Nie jestem zainteresowany – przerywa mi w połowie zdania. – Dobranoc.

– Może chociaż zgodziłby się pan na krótkie spotkanie?

Cisza.

– Halo? – odzywam się do słuchawki.

Zerkam na wyświetlacz. Cholera, rozłączył się.

Wybieram jego numer. Czekam, czekam, czekam. Nie odbiera. Dzwonię ponownie. Ta sama sytuacja.

Odkładam telefon na deskę klozetową, wychodzę z wanny, owijam się ręcznikiem i wybieram jeszcze raz numer Jansona. Po sześciu sygnałach wreszcie odbiera.

– Zakłóca pani moją ciszę nocną.

Boże, jaki ten facet ma boski głos. Powinien zatrudnić się w radiu.

– Przecież to pan oddzwonił o tak później porze.

– Bo miałem aż siedemnaście nieodebranych połączeń z pani numeru. Sądziłem, że to coś ważnego.

– To jest ważne. Czy moglibyśmy się spotkać?

– Po co?

– Słyszałam, że wybiera się pan zimą na K2.

– Od kogo pani tak słyszała?

– Od Mateusza Malca.

W słuchawce rozlega się sapnięcie.

– Nie mamy o czym rozmawiać. Życzę spokojnej nocy.

– Moment! – Podnoszę głos. Jestem pewna, że facet znów się rozłączy. – Halo! Jest pan tam?

– Tak.

Staram się zebrać jak najszybciej argumenty, żeby przekonać Jeremiego do dalszej rozmowy. Po jego reakcji na nazwisko Mateusza domyślam się, że nie pała do niego zbytnią sympatią.

– Chcę przeprowadzić wywiad z alpinistą, który rozbudzi wyobraźnię czytelniczek naszego czasopisma. Spotkałam się z Malcem i przypadkowo rozmowa zeszła na pana. Zaintrygowała mnie pana osoba i chciałabym żeby to właśnie pan był tym alpinistą...

Chwila ciszy.

– Skoro rozmawiała już pani z Malcem, to dlaczego nie chce pani napisać właśnie o nim?

– Bo chcę pisać o panu.

– Dlaczego?

– Bo zamierza pan samotnie zdobyć K2 zimą, czego nikt inny jeszcze nie dokonał. Bo większość wypraw, jakie ma pan na koncie, odbył pan solo, a podobno wspinaczka wysokogórska to aktywność zespołowa. Bo jest pan outsiderem i chociaż nie życzy pan sobie rozgłosu, to jest spore grono ludzi, którzy pana podziwiają.

– Nie obchodzi mnie, co sądzą o mnie ludzie. I jak słusznie pani zauważyła, nie życzę sobie rozgłosu, więc proszę już do mnie więcej nie dzwonić. Dobranoc.

– Chodzi tylko o krótki wywiad. Jak mogę pana przekonać? – Odpowiada mi cisza, a to oznacza, że albo Janson się zastanawia, albo się rozłączył. – Halo?

Zerkam na wyświetlacz.

No, kurwa, rozłączył się. Co za dupek.

***

Uparłam się. Tak już mam – im trudniejszy cel do zdobycia, tym większa motywacja. Teraz to już na pewno nie odpuszczę. Nie chcę nikogo innego. JJ mnie intryguje. I ten jego głos... Jezu, aż mi się robi gorąco jak sobie przypomnę głęboki tembr. Zastanawiam się, jak mogę nakłonić Jansona na wywiad. Facet nie chce rozgłosu, więc zaoferowanie mu darmowej reklamy w piśmie kobiecym będzie atrakcyjne jak wyprzedaż wentylatorów zimą.

Sądząc po tym, co mówił o nim Malec, znalezienie sponsora pewnie również nie zadziała jako wabik.

Zostaje kasa. Odpowiednia gotówka potrafi zdziałać cuda.

– Julio, na jakiej planecie ty żyjesz? – Lidka ściąga okulary, kładzie je na biurko i patrzy na mnie jak na małą dziewczynkę, która prosi o kucyka na urodziny.

– Na planecie gdzie rządzi pieniądz.

– No dobrze, rozumiem. Ale płacenie za wywiad? I to komuś, o kim nikt nie słyszał? Facet ci odmówił, trudno. Sięgasz po telefon i dzwonisz do następnego. To jemu powinno zależeć na darmowej reklamie, to on ma o ciebie zabiegać, nie ty o niego. To nie jest gwiazda filmowa ani znany piosenkarz, żaden też z niego celebryta. To zwykły szaraczek, który wspina się po górach.

– Wiem, wiem... – Wachluję się kapeluszem, bo najwyraźniej zarząd postanowił zaoszczędzić na naprawie klimatyzatora w gabinecie Lidki. – Ale mam przeczucie, że on będzie strzałem w dziesiątkę.

– Nic o nim nie wiesz.

– Wiem na tyle dużo, by chcieć dowiedzieć się więcej.

Lidka odchyla się na fotelu i patrzy mi w oczy, co trwa dobrą minutę. Wytrzymuję jej spojrzenie, muszę jej pokazać, że nie mam żadnych wątpliwości, co do słuszności przeprowadzenia wywiadu z Jansonem.

– Tysiąc pięćset brutto – odzywa się w końcu i opiera o biurko.

– Cztery tysiące na rękę – odpowiadam.

– Ile? – Śmieje się.

– Tyle dostał Denis Urubko za udzielenie wywiadu jednej z branżowych gazet – tłumaczę.

– Kto?

– Brał udział w narodowej zimowej wyprawie na K2. Zaatakował szczyt sam, nie informując o tym reszty zespołu.

– Zdobył szczyt?

– Nie. Nikomu się to jeszcze nie udało. Być może JJ będzie pierwszy. Pierwszy na świecie. A my będziemy mieli z nim wywiad, który zostanie opublikowany tuż przed wyprawą.

Lidka mruży oczy.

– Tysiąc pięćset teraz, a resztę jak wróci z wyprawy. I wywiad na wyłączność.

– A jeśli nie zdobędzie szczytu?

– Zostanie z tym co dostał.

Biorę głęboki wdech. Cztery tysiące złotych to moje dwie miesięczne pensje netto. Dla mnie to dużo. Biorąc jednak pod uwagę, jak wielkie są koszty wyprawy wysokogórskiej, jak znaczącym będzie wyczyn zdobycia K2 zimą, to wręcz śmieszne pieniądze. Czuję, jak palą mnie policzki na myśl o tym, że będę musiała zaproponować JJ-owi takie wynagrodzenie za udzielenie wywiadu na wyłączność.

– A gdyby udzielił nam dwóch wywiadów, przed i po wyprawie, ile możemy mu wówczas zaoferować?

– Ze zdjęciami ze szczytu?

– Być może... – zawieszam głos. – Szefowo, ja naprawdę wierzę, że to będzie dobry materiał. Czy kiedyś cię zawiodłam? Wiesz, że mam nosa do ludzi. Każdy mój wywiad, każdy mój artykuł, był mocny aż do bólu.

– I pewnie dlatego ludzie nie chcieli ich czytać... – wzdycha.

– Opiszę faceta tak, że będą za nim piszczały wszystkie czytelniczki. Ale muszę go najpierw przekonać do wywiadu.

Lidka mruży oczy. Zakłada okulary, sięga po myszkę od komputera i przenosi wzrok na monitor. Śledzę każdy jej ruch, serce bije mi mocno. A ona nuci pod nosem jakby spacerowała z psem po parku, skroluje płynnie myszką, wpisuje coś powoli na klawiaturze, po czym marszczy nos, przybliża twarz do monitora i pyta:

– Kiedy ma być ta wyprawa?

– Jakoś w grudniu, nie znam dokładnej daty.

– A kiedy powrót? – Nie odrywa wzroku od komputera.

– Nie wiem.

– Mniej więcej.

Jezu, nie mam bladego pojęcia.

– Ostatnia narodowa wyprawa na K2 zimą trwała osiemdziesiąt dni.

– Ile? – Lidka zerka na mnie znad okularów.

– Też byłam zaskoczona. Tylko że w niej brało udział trzynaście osób, to był potężny projekt podzielony na etapy. Dużo czasu spędzili w bazie u stóp góry, aklimatyzując się, planując kolejne kroki, przygotowując poręczowanie...

– Hm. – Lidka z powrotem przenosi wzrok na monitor. – Dział książki polskiej ma jeszcze wolne miejsca w planie wydawniczym na wrzesień przyszłego roku. Wyrobisz się do czerwca?

– Wyrobię z czym? – pytam, bo nie nadążam za jej tokiem myślenia.

– Z napisaniem książki. Skoro facet ma wejść zimą na drugi co do wielkości szczyt Ziemi, co jak twierdzisz nikomu się jeszcze nie udało, to możemy mieć światowy bestseller. – Klika myszką, ciągle ze wzrokiem wbitym w ekran.

Jest mi cholernie gorąco. Czuję, że cała twarz mi płonie, a serce zaraz wyskoczy z piersi i odtańczy przed Lidką taniec dziękczynny.

Książka. Moja książka. Moja własna książka!!! Mam napisać swoją książkę z gwarancją publikacji!

Odchrząkuję, bo zaschło w gardle. Staram się zachować poważny wyraz twarzy.

Nie uśmiechaj się. Zachowaj spokój i profesjonalizm.

– Mówisz poważnie? – pytam, próbując powstrzymać nutę ekscytacji w głosie.

– Skoro i tak zbierasz materiały, to szkoda je marnować na jeden czy dwa artykuły. Wierzę w ciebie. Myślę, że masz w sobie potencjał. Być może ten alpinista okaże się strzałem w dziesiątkę.

O tak! Jestem tego prawie pewna. To będzie moje pięć minut. Wreszcie się wybiję. Wreszcie napiszę coś, co się sprzeda. I wyjadę na wakacje! Do Włoch! Nad morze z lazurową wodą, z ciepłym piaskiem, i będę opychać się oryginalną pizzą i makaronem, popijać chłodne wino w cieniu piniowej sosny...

Ale najpierw książka.

– Na ile znaków? – pytam, z trudem trzymając podekscytowanie na wodzy.

– Minimum czterysta tysięcy ze spacjami. Do tego zdjęcia, mapki. Wszystko, co uda ci się zdobyć podczas waszej wyprawy.

– Podczas jego wyprawy – poprawiam ją.

– Nie. Waszej. Pojedziesz razem z nim.

– Słucham? – Prostuję się na krześle. Moje ciało z nastroju ekscytacji wprowadza się w stan zagrożenia: „walcz lub uciekaj”.

– Dojdziesz z nim do bazy i poczekasz, aż zdobędzie szczyt.

Oszalała. To przez ten brak klimatyzacji.

– Ale ja nie chodzę po górach. Nawet ich nie lubię.

– To polubisz.

Jezus Maria. Ona mówi poważnie.

Lidka kilka myszką, patrzy w komputer, a mnie krew odpływa z twarzy. Robi mi się słabo. Nienawidzę zimna. Grudzień, styczeń i luty to dla mnie najgorsze miesiące w roku, podczas których jedyne, na co mam ochotę, to zaszyć się pod kocem na kanapie w towarzystwie Kocura (który i tak by uciekł, gdybym chciała się przy nim ogrzać), z gorącą herbatą z rumem i wciągającą książką. Ja się po prostu nie nadaję na taką wyprawę. Jedno to napisać o ekspedycji w Karakorum, a drugie to samemu wziąć w niej udział. A mogłam pisać o jakimś szejku. W Dubaju przynajmniej jest ciepło. I mają morze, i złociste plaże.

– A co jeśli odmówię? – pytam.

Lidka zdejmuje okulary, pochyla się w moją stronę i patrzy mi w oczy.

– Julio, istnienie działu wisi na włosku. W przeciągu najbliższego tygodnia muszę zwolnić trzy osoby. Nasz budżet woła o pomstę do nieba. Prędzej czy później zlikwidują naszą sekcję. A jeśli czegoś nie wymyślę, to czeka mnie zasiłek dla bezrobotnych, bo w moim wieku raczej nie jest łatwo o pracę w tej branży. Zresztą, w twoim również nie jest kolorowo. Jeśli natomiast nasz projekt wypali, to istnieje szansa, że wraz z likwidacją działu prasy drukowanej przeniosą nas do działu książki. Jak ci się widzi taka opcja?

Przełykam ślinę. Jak mi się widzi? To spełnienie marzeń.

– A ich budżet ma się lepiej?

Lidka odchyla się na krześle.

– Dostali dofinansowanie na promocję czytelnictwa w obszarze literatury faktu. Do wzięcia jest prawie czterysta tysięcy złotych.

Wciągam z sykiem powietrze.

– Oczywiście nie możemy liczyć na całość dotacji – dodaje. – Ale na jedną czwartą, czemu nie... – Uśmiecha się jak lisek chytrusek. – Przygotujemy prezentację dla zarządu, oszacujemy koszty wyprawy, sporządzimy kalkulację przewidywanych zysków... Tylko nie podniecaj się jeszcze zbyt mocno. Sama nie wiem, co powiedzą na ten koncept, ale nie możemy nie spróbować.

Boże, tyle pieniędzy.

– A co jeśli projekt nie wypali? – pytam.

– To znaczy?

– Jeśli Janson nie zdobędzie szczytu? Albo zginie w górach?

A ja razem z nim – przemyka mi przez myśl, lecz szybko wyrzucam to z głowy.

– To opiszesz wszystko ze szczegółami. Liczy się fakt, że facet próbuje dokonać czegoś nadzwyczajnego, a ty przy tym będziesz. I nawet jeśli ten twój cały JJ porywa się z motyką na słońce i skończy zamarznięty na sopel lodu gdzieś w górskiej szczelinie, to będzie z tego niezły materiał. Bierz go i działaj. Umówię spotkanie z zarządem na przyszły tydzień, musimy ich przekonać, że to będzie bestseller.Moja najlepsza przyjaciółka jest sadystką. Znamy się od szkoły średniej, co w sumie daje nam piętnastoletni staż przyjaźni. Wyszła za mąż już na studiach, gdzie poznała swojego przyszłego męża i obecnego wspólnika, z którym prowadzi gabinet stomatologiczny o jakże oryginalnej nazwie JaBe (skrót imion Jagna i Bernard). Na samym początku, za każdym razem kiedy słyszałam JaBe, miałam ochotę złapać się pod boki i zaśpiewać za Smoleniem: „Ani me, ani be, ani kukuryku”. Teraz już mi przeszło, ale cicha muzyczka nadal gdzieś tam w tle rozbrzmiewa.

Kocham Jagnę jak siostrę, której nigdy nie miałam, ale nienawidzę zawodu, jaki sobie wybrała. Jagna jest lekarzem stomatologiem. W gabinecie zmienia się w modliszkę, która pod osłoną długich blond włosów, dużych niebieskich oczu i rozkosznego małego noska usidla swoich pacjentów na fotelu w pozycji leżącej, powodując, że pocą się jak myszy. Niby milutka, cichutka, skromniutka, ale jak już się dorwie do tego pieprzonego wiertła, to aż wióry lecą.

Za każdym razem kiedy pytam ją, dlaczego została dentystą, odpowiada z miną niewiniątka, że przecież już jako dziecko lubiła rękodzieło – wyszywanie, robienie bransoletek i wisiorków z koralików... Jak można, do jasnej cholery, przyrównywać dłubanie w zębach spoconych ludzi do robienia biżuterii ozdobnej?!

– Zawsze chciałaś napisać książkę, prawda? – Jagna grzebie mi w zębie już dobre dziesięć minut. Ssak wbija mi się w dolną wargę, wałeczki wypychają policzek.

– Yhy – odpowiadam, a raczej pomrukuję.

– Tylko te nieszczęsne góry. – Kręci głową. – Pamiętasz, jak ostatnim razem byłyśmy w górach?

Jak mogłabym zapomnieć?

– Yhy.

– Dobrze, że Bernard był wtedy z nami. Prawda? – Unosi brwi, które w zestawieniu z błękitnymi oczami, długimi rzęsami i maseczką chirurgiczną, zasłaniającą dół twarzy, wyglądają jeszcze idealniej niż zwykle. Mnie nigdy nie udaje się osiągnąć tak jednolitego kształtu brwi. Jej zaś są perfekcyjnie symetryczne. W ogóle Jagna jest perfekcyjna. Dlatego męczy mnie z tymi zębami średnio co pół roku. „Jeszcze mi podziękujesz na starość, jak nasi rówieśnicy będą marudzić, że pesteczki od truskawek wchodzą im w sztuczną szczękę, a ty będziesz chrupać ze smakiem prażone fistaszki w miodzie” – mówi mi przy każdej wizycie na fotelu, którego jawnie nienawidzę.

– Nie dałabyś rady zejść z tą zwichniętą nogą. Myślałam, że po tamtym zdarzeniu już nigdy nie pójdziesz w góry.

Ja też tak sądziłam. I chyba nadal tak sądzę. Boże, na co ja się zgodziłam?

Niespodziewanie przeszywa mnie potworny ból zęba.

– Kua! – Uciekam głową, przeklinając z ssakiem w ustach.

Jagna wywraca oczami.

– Daj spokój, przecież to mała dziurka. Moi ośmioletni pacjenci są odważniejsi.

Rzucam jej mordercze spojrzenie.

– No dobrze... – wzdycha. – Chcesz jeszcze jedno znieczulenie?

Chryste, to będzie już trzecie. Nienawidzę zastrzyków, nienawidzę borowania, nienawidzę bólu! Mój próg odporności na ból w skali jeden do dziesięciu (gdzie jeden to tragiczny brak odporności, a dziesięć to: „krój mnie żywcem, a ja w tym czasie poczytam”, wynosi minus sto. Jestem ułomna jeśli chodzi o znoszenie z godnością jakiegokolwiek dyskomfortu fizycznego. Nawet głupia menstruacja to dla mnie comiesięczny kataklizm – rwie mnie w dole brzucha, cycki mam ciężkie jak kamienie, łupie mnie w krzyżu, przez co przez bite trzy dni jestem na haju od No-spy forte i Paracetamolu. Moimi najlepszymi przyjaciółmi są wtedy termofor i święty spokój. Lidka już się przyzwyczaiła, że pracuję w „te dni” w domu, chociaż czynności, które wtedy wykonuję, trudno nazwać pracą. Jestem w totalnej rozsypce. Syf w kuchni jak po przemarszu wojsk, pusto w lodówce, głowa tłusta, a na twarzy i dekolcie pryszcze przypominające wulkany przed erupcją. To kolejny powód, dla którego plan wyprawy w góry jest totalnie poroniony.

– No, dawaj pyska. – Igła w metalowej strzykawce zbliża się niebezpiecznie w moją stronę. Zaciskam mocno dłonie, w których trzymam mokrą od potu chusteczkę.

– No daj buziaczka. – Oczy Jagny się uśmiechają.

No sadystka, jak Boga kocham.

– Szerzej, szerzej...

Rozdziawiam spierzchnięte usta, zamykam powieki i czuję ukłucie.

Kurza twarz! Igła chyba przeszła na wylot od wnętrza polika aż do ucha!

– Aaaa! – Wiję się jak wąż na fotelu, pot spływa mi po kręgosłupie w dół, aż do majtek. Boże, za jakie grzechy muszę tak cierpieć?

– Już dobrze... – Słyszę kojący głos Jagny, który zamiast uspokajać, tylko mnie wnerwia.

Odwraca się i stuka tymi swoimi sadystycznymi narzędziami na stoliku obok, po czym sięga po wiertło.

– Jeszcze trochę go oczyszczę i będziemy wypełniać. Zdrętwiał ci język?

Język? Sparaliżowało mi pół twarzy od skroni po szyję.

– Ehe – odpowiadam słabo.

– To działamy dalej, prawda? – orzeka śpiewająco.

To jej notorycznie powtarzane „prawda” nigdy mnie nie denerwowało, ale teraz mam ochotę ją zakneblować. Jestem cała spięta, chcę już do domu!

– Zrelaksuj się, a potem pójdziemy na kawę. Ja stawiam. – Puszcza do mnie oko i radośnie zabiera się za dalsze maltretowanie mojego dolnego trzonowca.

Niech spłonie!

***

Nie mogę napić się kawy ani nawet wody. Za każdym razem, gdy przystawiam szklankę do ust, płyn cieknie mi po brodzie.

– Ale żeś mnie urządziła – mówię niewyraźnie i przyglądam się z zazdrością przyjaciółce, która z gracją popija latte. Wygląda jak modelka na sesji fotograficznej producenta kawy. Jagna ma ten typ urody, obok którego nie sposób przejść obojętnie. Odnoszę wrażenie, że im jest starsza, tym jej rysy twarzy stają się piękniejsze. Zawsze miała powodzenie u chłopaków. W sumie dzięki niej na studniówce miałam atrakcyjnego partnera. Załatwiła nam wtedy podwójną randkę z dwoma studentami AWF-u. Do tej pory jak sobie ich przypomnę, czuję przyjemne mrowienie między nogami. A może to przez to, że nie byłam z żadnym facetem od roku? Albo przez to piekielne znieczulenie. Musiałam dostać naprawdę silną dawkę.

Co do Jagny i jej facetów, zawsze sądziłam, że wyjdzie za mąż za przystojniaka. Byłam w ogromnym szoku, kiedy pierwszy raz zobaczyłam Bernarda. Początkowo sądziłam, że spotykają się dlatego, że on jest świetnym studentem, a ona chce to wykorzystać podczas egzaminów. Ale wystarczyło pół godziny, żeby ulec jego czarowi. Bo mąż Jagny to złoty człowiek – dobry, uczynny, przemiły, zabawny, nadziany... Tylko niezbyt obdarowany urodą. Ma duży, garbaty nos, blisko osadzone oczy, wysokie czoło. No, nieładny jest, ale kochany i to jest najważniejsze.

Jagna i Bernard należą do typu par „on brzydki, ona ładna”. Kiedyś czytałam w „Journal of Personality and Social Psychology”, że podobno takie pary są szczęśliwsze. Wygląd partnerki jest dla mężczyzn istotniejszy niż atrakcyjność mężczyzny dla kobiety. Jeśli żona jest atrakcyjna, mąż stara się bardziej dbać o jej potrzeby. Wówczas ona jest szczęśliwa i tym samym stara się uszczęśliwić swojego faceta, między innymi w łóżku. Chociaż jak sobie pomyślę o nagim Bernardzie w pościeli i uszczęśliwiającej go Jagnie, to odechciewa mi się w ogóle myśleć o seksie.

– Znieczulenie minie za jakieś trzy godziny. – Słyszę głos przyjaciółki i dociera do mnie, że musiałam zrobić krzywą minę. – Ważne, że udało się uratować zęba bez leczenia kanałowego, prawda? Będziemy obserwować te twoje szóstki. Za miesiąc zrobimy zdjęcie panoramiczne. Górna też mi się nie podoba.

Jezu, ile można gadać o zębach?

– Odezwali się z kliniki w sprawie wyników? – pytam Jagnę, a ona momentalnie się usztywnia. Twarz ma spiętą, usta zaciśnięte. Odstawia filiżankę na stół.

– Nadal czekamy – odpowiada, nie dając nic po sobie poznać. Ale ja znam ją na tyle dobrze, by wiedzieć, że to czekanie ją dobija. Jest mi jej strasznie szkoda.

– Na pewno przyjdą lada dzień i będą pozytywne. Będzie dobrze, zobaczysz. – Pocieszam ją, chociaż wiem, że nie istnieją słowa, którymi mogłabym jej poprawić nastrój w tej sprawie. Bo Jagna i Bernard od trzech lat starają się o dziecko. Od pół roku bardzo intensywnie i bezskutecznie.

– Zobaczymy. Mają zadzwonić jak już będą coś wiedzieć. – Zakłada nogę na nogę i upija łyk kawy. – A kiedy wybierasz się do tego Iniemamocnego w wersji himalajskiej? – zmienia temat.

Cała Jagna, nigdy nie lubiła biadolić i użalać się nad sobą.

– Icemana? – poprawiam ją. – Pojutrze.

– Daleko mieszka?

– Trzysta kilometrów na południe, w totalnej wiosce, gdzie psy dupami szczekają. Mam nadzieję, że go zastanę. Skurczybyk nie odbiera ode mnie telefonów.

– Zalazłaś mu za skórę.

– Nie miałam nawet okazji. Facet ewidentnie nie życzy sobie kontaktu z mediami. Jeśli jednak uważa, że osłabi mój zapał i zniszczy moje samopoczucie takim zbywaniem, to grubo się myli.Jest godzina trzynasta. Mój smartfon wskazuje trzydzieści osiem stopni Celsjusza. Żar leje się z nieba, a ja zasuwam z buta wąską asfaltową drogą bez chodnika już trzeci kilometr w kierunku Małej Wsi. Mam przed sobą jeszcze taki sam dystans pieszego marszu, bo do wioski nie dociera żaden publiczny środek transportu. Co więcej, od czterdziestu minut nie minął mnie ani jeden samochód, który mógłby podwieźć mnie do celu. Jest mi cholernie ciężko, odpada mi ramię, bo zamiast jak cywilizowany człowiek zapakować się do podręcznej walizki, upchałam wszystko w wielką szmacianą torbę. Mam w niej między innymi laptop, aparat, kosmetyczkę, ciuchy na zmianę i kostium kąpielowy (bo w końcu jadę nad jezioro). Muszę wyglądać jak żebrak-zbieracz, przekrzywiony na jedną stronę pod ciężarem swojego dobytku.

W oddali majaczy ciemny pas lasu, a ja już nie mogę doczekać się cienia. Mimo kapelusza słomkowego na głowie, przewiewnej sukienki, okularów przeciwsłonecznych i półtora litra wypitej wody czuję się jak pustynna jaszczurka. Dobrze, że przed wyjściem z domu posmarowałam się kremem z filtrem, bo spaliłabym się jak burak, niemniej jednak i tak czuję, że powoli zaczynają mnie piec ramiona.

Obym tylko zastała w domu tego całego Jansona, bo inaczej palnę sobie w łeb. Ale nie narzekam. Lepszy upał i słońce niż śnieg i mróz.

Gdy tylko wkraczam w zalesiony obszar, dostrzegam pojedyncze skromne zabudowania, a im dalej, tym domy są bardziej okazałe i zadbane. Wioska przypomina raczej miejscowość wypoczynkową niż typową wieś. Pewnie mają tu trochę turystów z okolicznych miast. Na mapie znalazłam małe jezioro i lokalny hotelik „Pod sosnami”, w którym planuję się zatrzymać, bo najwcześniejszy autobus mam dopiero jutro o jedenastej rano.

Mijam wąskie, szutrowe uliczki odchodzące od głównej ulicy, aż w końcu trafiam na sklep spożywczy. Przed wejściem w cieniu sosen siedzą na ławeczce trzej mężczyźni i piją piwo. Zerkam na nich i myślę sobie, że sama z chęcią napiłabym się zimnego browarka, którym na bank bym się spiła. W taki upał chłodzenie się alkoholem nie jest dobrym pomysłem.

Wchodzę do środka i od razu zachłystuję się zimnym powiewem z klimatyzacji. Przyjemny dreszcz przebiega mi po odsłoniętych ramionach.

Starsza kobieta za ladą wstaje ze stołka i odkłada krzyżówkę na blat z miną świadczącą o tym, że nie cieszy się z mojej wizyty.

Pochodzę do lodówki z napojami, otwieram ją i mam ochotę przysiąść na dolnej półce, byleby się na moment ochłodzić. Wyciągam dużą butelkę niegazowanej wody, zamykam drzwiczki i zerkam kątem oka na zamrażalnik.

Z chęcią bym w nim posiedziała przez kilkanaście sekund. Podchodzę bliżej, przesuwam klapę zamrażalnika, schylam się i wkładam głowę do oszronionej komory wypełnionej lodami.

Jezu, jak dobrze. Jak cudownie. Czuję na rozgrzanej twarzy mroźne muśnięcie. Lubię upały, ale dzisiaj za mocno mnie przygrzało. Mózg mi zaraz wyparuje.

– Proszę wybierać szybciej, bo rozmrozi mi pani zamrażalnik. – Dobiega mnie głos sprzedawczyni.

Momentalnie się prostuję, po czym łapię loda Bambino, którego uwielbiałam jako dziecko. Zasuwam klapę i podchodzę do lady. Próbuję sobie przypomnieć, kiedy ostatnio jadłam te lody. Chyba w podstawówce, co było jakieś... Przeliczam w myślach, ale mój przegrzany umysł stanowczo nie zamierza ze mną współpracować. Kładę produkty na ladzie, skupiając się na banalnie prostym odejmowaniu.

Ostatnio loda Bambino jadłam jakieś.... Dwadzieścia lat temu!

– Boże, jaka jestem stara – mówię do siebie.

– Jak pani jest stara, to ja już umarłam – komentuje sprzedawczyni zrezygnowanym głosem. – Kupuje pani coś jeszcze?

Spoglądam na regał za jej plecami wypełniony słodyczami. Mój wzrok pada na ptasie mleczko w mlecznej czekoladzie. W autobusie zjadłam dwie kanapki i banana, paczkę paluszków z sezamem i herbatniki, które miałam naszykowane na drogę. Lada moment zjem loda. Chyba wystarczy tego obżarstwa na dzisiaj. Ale na samą myśl o puszystym wnętrzu oblanym czekoladą cieknie mi ślinka.

Lubię sobie czasami (łamane przez często) zjeść coś dobrego. Trochę się obawiam, że nie zmieszczę się w kostium kąpielowy, który ze sobą zabrałam. Ostatnio przymierzałam go jakieś... dwa lata temu!!

O zgrozo.

A co tam, przeszłam taki kawał, że pewnie spaliłam z tysiąc kalorii. Kostium na pewno będzie pasował, a ja zamierzam popływać w tutejszym jeziorze.

– Ptasie mleczko poproszę.

Kobieta podaje mi opakowanie i nabija wszystkie produkty na kasę.

– Dziewiętnaście pięćdziesiąt.

Wyciągam kartę płatniczą, rozglądam się po ladzie, ale nie mogę namierzyć terminala.

– Tylko gotówka.

Wzdycham z niezadowoleniem.

Mam nadzieję, że w hoteliku będzie można płacić kartą, bo zostało mi czterdzieści złotych w portfelu.

Wychodzę na zewnątrz, wypijam od razu duszkiem kilkanaście łyków wody, po czym odpakowuję loda.

– Pani siądzie. – Mężczyzna koło sześćdziesiątki z zarostem, łysiną i w wytartym podkoszulku przesuwa się w stronę swoich dwóch współtowarzyszy, robiąc mi tym samym miejsce na ławce. Choć siedziałam długi czas w autobusie, z ochotą korzystam z propozycji.

– Pani nad jezioro? – pyta jeden z tutejszych, odpalając papierosa. – Jest czyste jak łza. Występują w nim węgorze. Są olbrzymie i piękne. Prawdziwe okazy.

Ble, nie cierpię ryb, no chyba że są już usmażone i w towarzystwie frytek na talerzu.

– Nie, odwiedzam kogoś.

– Kogo? – zagaduje trzeci, suchy jak patyk, z pomarszczoną twarzą i zapadniętymi policzkami.

– Jeremiego Jansona. To trzy ulice dalej, prawda? – upewniam się, czy przypadkiem Google Maps nie zrobił mnie w konia i nie wyprowadzi w szczery las.

– Trochę sobie panienka na niego poczeka – mówi pierwszy i upija łyk piwa. – Jerko zjeżdża do domu po robocie koło dwudziestej drugiej, jak robi się ciemno.

No tak, mogłam się spodziewać, że będzie w pracy. Widać lokalni dobrze go znają. Nie zaszkodzi ich trochę podpytać.

– No tak... zjeżdża późno. Tak sądziłam. A skąd zjeżdża dzisiaj? – Obgryzam kawałek czekolady z loda Bambino, zostawiając sobie śmietankowe wnętrze na sam koniec.

– Ostatnio robi na działce u Markowskiego. Przygotowują teren pod budowę drugiego hotelu, ma być podobno z basenem. Bogacze, wielcy inwestorzy, w dupach im się poprzewracało – prycha palacz.

– Nie wiedziałam, że Jeremi jest budowniczym.

– Nie jest. Robi wycinkę drzew, żeby ekipa budowlana mogła wylać fundamenty.

– Ach, jasne. A daleko stąd ta działka?

– Przy jeziorze. Będzie z kilometr. Możemy odprowadzić – proponuje chudy.

– O, dziękuję – odpowiadam i zacieram ręce na spotkanie z Jansonem.

------------------------------------------------------------------------

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: