Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

"...i wtedy wspiąłem się na drzewo". Opowieść o karierze, odwadze i życiu. - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
27 listopada 2019
Ebook
29,99 zł
Audiobook
29,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
29,99

"...i wtedy wspiąłem się na drzewo". Opowieść o karierze, odwadze i życiu. - ebook

Człowiek pełen sprzeczności. Z jednej strony twardy konkurent w biznesie, z drugiej - zaangażowany społecznie wrażliwiec. Dirk Rossmann, pionier współczesnego rynku drogerii, wielki przedsiębiorca i milioner. Jego credo: nigdy się nie poddawaj!

Już w wieku 12 lat wykazał się duchem przedsiębiorczości: kupował artykuły z drogerii o 10% taniej i dostarczał je rowerem do klientów. W wieku zaledwie 25 lat otworzył w Hanowerze pierwszą w Niemczech drogerię samoobsługową, kładąc podwaliny pod imperium swojej firmy.

Ale historia jego sukcesu miała również gorsze momenty: w 1996 roku firma była w stanie upadłości, prywatnie Dirk Rossmann spekulował na giełdzie papierów wartościowych i w tym samym roku doznał zawału serca. „Od tego czasu porzuciłem wszystkie inne zajęcia i próbowałem uratować firmę”.

Przez ten kryzys Dirk Rossmann przeszedł głęboką przemianę. Uważa to za powód swojego dzisiejszego sukcesu. Rossmann to człowiek konsekwentny, bogaty w doświadczenia życiowe, którego książka pomaga obrać dobry kierunek w trudnych czasach.

Bestseller w Niemczech. Ponad 200 tysięcy sprzedanych egzemplarzy!

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-240-6068-9
Rozmiar pliku: 2,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WSTĘP DO POLSKIEGO WYDANIA

DROGIE CZYTELNICZKI, DRODZY CZYTELNICY,

wiosną 1994 roku przyleciałem z Hanoweru do Warszawy. Taksówką pojechałem z lotniska dalej, do Łodzi. Tam, na najważniejszej ulicy handlowej miasta, Piotrkowskiej, ROSSMANN otworzył swój pierwszy w Polsce sklep. Położenie Łodzi w środku kraju także zadecydowało o tym, że właśnie tu ulokowaliśmy centralę, administrację i centrum logistyczne naszej firmy. Odwiedziwszy nasz pierwszy sklep, przespacerowałem się też cztery kilometry ulicą Piotrkowską. Przyszła mi wtedy na myśl postać najsłynniejszego krytyka literatury niemieckiej Marcela Reicha-Ranickiego. Dla niego Łódź miała szczególne znaczenie, stąd pochodziła rodzina jego żony i tutaj został spoliczkowany przez niemieckiego żołnierza jego przyszły teść, pan Langnas. Wydarzenie to przyczyniło się do jego załamania psychicznego i w efekcie samobójstwa. Te tragiczne fakty poprzedziły spotkanie Marcela Reicha-Ranickiego z jego przyszłą żoną, osobą, która w ich wspólnym życiu stała się dla niego opoką. Oboje uciekli potem z warszawskiego getta i zostali przyjęci i ukryci przez rodzinę pewnego ubogiego zecera. Mając tak mało, ludzie ci nie tylko dzielili się z nimi, czym mogli, ale zaryzykowali ukrycie zbiegów w nadziei, że wojna kiedyś się skończy i nadejdą lepsze czasy.

Pamiętając o dwóch wojnach światowych, jakie miały miejsce w pierwszej połowie XX wieku, chciałem nie tylko wprowadzić na polski rynek niemieckie przedsiębiorstwo handlowe. Od początku miałem także nadzieję, że ROSSMANN przyczyni się do osłabienia uprzedzeń po obu stronach oraz że współpraca Polaków i Niemców stanie się swoistą cegiełką w procesie budowania wzajemnego zaufania pomiędzy naszymi sąsiadującymi ze sobą krajami.

To, co w 1994 roku było dla mnie, wówczas czterdziestosiedmiolatka, tylko mglistym marzeniem, dziś stało się rzeczywistością w niewiarygodnym wręcz wymiarze. Poza jedynym Niemcem, Hartmutem Schnitzke, który wraz z Marcinem Grabarą czuwał nad kwestią zakupów, menadżerami ROSSMANNA w Polsce – od początku do dziś – są wyłącznie Polacy. To właśnie Marcin Grabara i Marek Maruszak, który chwilę później dołączył do Zespołu, a także pozostali wspaniali współpracownicy, sprawili, że ROSSMANN stał się w Polsce liczącym się przedsiębiorstwem. Zapewne w początkowych latach swego istnienia ROSSMANN w Niemczech pod wieloma względami stanowił wzór dla polskich placówek firmy, dziś jednak jej niemieckie filie wielu rzeczy mogą się uczyć od ROSSMANNA w Polsce. Poza tym nasze wzajemne kontakty są zawsze serdeczne, nacechowane wielką uprzejmością i obustronnym szacunkiem. W moim życiu zawsze ważne było zaufanie, a ono rodzi się tylko w szczerej atmosferze. O sukcesie naszej firmy decydują autentyczne relacje.

Był mniej więcej przełom lat 1945/46, kiedy moja matka, jako żona Bernharda Roßmanna, miała romans z sąsiadem Theo Kayserem. Jestem więc synem sąsiada. Na nagrobku mojego biologicznego ojca, który obecnie znajduje się w ogrodzie otaczającym mój dom, jest wyryty napis: Theo Kayser urodzony w Warszawie w 1899 roku, zmarły w Hanowerze w 1968 roku. Wiem, że moi dziadkowie będący Niemcami przez kilka dziesiątków lat żyli w Polsce. Obraz Polski w ciągu ostatnich dwudziestu pięciu lat zmienił się zasadniczo. Zachwyca mnie dynamika i piękno wielu miast – Krakowa, Gdańska, Wrocławia, Szczecina, Torunia, by wymienić tylko kilka największych.

Warszawa jest dziś bardzo nowoczesnym miastem z wieloma pięknymi budynkami. Z dziewięcioma przyjaciółmi – podobnie jak ja starszymi panami – byłem w 2016 roku przez tydzień na Mazurach. Odwiedziliśmy także przepiękny hotel znanej producentki kosmetyków, dr Ireny Eris. I oczywiście wielkie wrażenie zrobił też na nas Malbork.

Rozwój Polski w ostatnim ćwierćwieczu jest dla mnie przekonującym dowodem na to, że wszystko jest możliwe, jeśli współpracują z sobą zaangażowani, mądrzy, pracowici i kreatywni ludzie.

A z jaką swobodą i jak radośnie potrafią Polacy świętować, przekonywałem się wielokrotnie na dużych festynach naszej firmy. Po raz ostatni w Sopocie, gdzie z okazji 25-lecia istnienia ROSSMANNA w Polsce bawiło się 2100 pracowników.

W autobiografii, która leży przed Państwem, opisałem, jak mały słabo wykształcony Dirk został z czasem dużym przedsiębiorcą. Bajka stała się dla mnie rzeczywistością. I to jest może coś, co szczególnie łączy mnie z Polską. Powstanie ROSSMANNA w Polsce i liczba filii w Waszym kraju pokazuje, że marzenia się spełniają.

Na koniec mam jeszcze prośbę. Jeżeli spodoba się Państwu (lub nie) moja autobiografia, ucieszy mnie, jeśli zechcą Państwo napisać pod adres: [email protected].

Obiecuję odpisać w każdym wypadku, nawet jeśli będzie to wymagało ode mnie nieco czasu.

Przyjemności z lektury życzy

i serdecznie pozdrawia

Dirk RoßmannPRZEDMOWA
ŚWIAT DIRKA ROSSMANNA

Kiedy zrodził się pomysł tej książki, Dirk Roßmann obiecał w trakcie naszego pierwszego spotkania zabrać nas do swojego świata. W fascynującym życiu, jakie wiódł i wiedzie, człowiek, który jest jedną z największych osobowości wśród niemieckich przedsiębiorców, objawiał różne oblicza.

„Jest we mnie mnóstwo sprzeczności”, stwierdził w trakcie jednego z naszych licznych spotkań. Ma rację. Jego życiorys jest nietuzinkowy, a on sam pełen kontrastów. Dotrzymał obietnicy – wprowadził nas w swój świat, pokazał środowisko, w którym się obraca. I tak pewnego sobotniego popołudnia podczas meczu piłki nożnej rozgrywanego na Arenie HDI poznaliśmy prezesa klubu piłkarskiego Hanower-96 Martina Kinda oraz profesora Christiana Pfeiffera, kryminologa – dwóch najbliższych przyjaciół Roßmanna. Wspólnie oglądaliśmy występy zespołu Ehrlich Brothers, Chrisa i Andreasa, najsłynniejszych niemieckich iluzjonistów, których Roßmann wcześniej wspomagał finansowo. Dziś jest z nimi zaprzyjaźniony. Pewnego szarego jesiennego dnia towarzyszyliśmy Dirkowi Roßmannowi do Landsbergu, leżącego na północ od Lipska. Pokazał nam tam, spektakularny od strony technicznej, główny magazyn swego koncernu. Dowiedzieliśmy się również wielu rzeczy na temat logistyki jego przedsiębiorstwa. Niemal 38001 sklepów Rossmann w Niemczech, w Polsce, na Węgrzech, w Czechach, Albanii i Turcji trzeba przecież zaopatrzyć w 17 tysięcy najrozmaitszych produktów. Roßmann wziął nas w podróż w czasie, oprowadził po swoim rodzinnym mieście Hanowerze, pokazał miejsca swego dzieciństwa i młodości, skąd wszystko wzięło swój początek, gdzie jego rodzice prowadzili niegdyś małą drogerię – budynek niedawno został rozebrany – i gdzie on sam w 1972 roku otworzył tę, która zapoczątkowała całą sieć tego typu sklepów. Zwiedziliśmy także siedzibę Niemieckiej Fundacji Ludność Świata, współzałożoną przez Roßmanna, i dowiedzieliśmy się istotnych szczegółów dotyczących jego pracy w Afryce. Poznaliśmy problem eksplozji demograficznej i konieczność planowania urodzin. Zaangażowanie Dirka Roßmanna – nie tylko na tym polu – pojawiło się w jego życiu dość dawno, ciągle trwa i pochłania wiele czasu. Jego motto brzmi: zarabiać pieniądze, żeby pomagać innym. Ze wszystkich ekscytujących spotkań, jakie zdarzyły nam się podczas tego roku, najwięcej o Dirku Roßmannie jako człowieku i przedsiębiorcy powiedziało nam drobne zdarzenie: wracamy z Landsbergu, gdy nieoczekiwanie Roßmann decyduje, że zboczymy na krótko do Hettstedt, gdzie właśnie przed dwoma miesiącami otworzył kolejną filię, jeszcze jej nie widział i teraz chciałby to nadrobić. Jak powiedział, tak uczynił. Wjeżdżamy do centrum Hettstedt, miasteczka na południowych obrzeżach Harzu, z pięknie odrestaurowaną starą zabudową. W centrum, na terenie dawnej mleczarni, stoi nowa filia drogerii Rossmann. Należy zauważyć, że nazwę firmy pisze się przez ss, a nazwisko rodzinne przez ß; różnica bierze się stąd, że ß w nazwie firmy, działającej przecież również poza granicami Niemiec, rodziłoby kłopot.

Dirk Roßmann zdecydowanym krokiem wkracza do drogerii w Hettstedt, jednej z 21002 na terenie Niemiec. Tendencja jest wzrostowa. Mijając pracowników obsługi sklepu, zatrzymuje się i pozdrawia ich, zwracając się do każdego po nazwisku i podając rękę. Takie zachowanie będziemy mieli okazję obserwować częściej w ciągu tego roku. Roßmann kieruje się wprost do jednej z dwóch kas, patrzy na wizytówkę zdumionej kasjerki, podaje jej rękę i wita się kordialnie.

– Dzień dobry, droga pani Müller, jak się pani wiedzie?

Ze strony kasjerki zdumienie i brak odpowiedzi.

– Wszystko w porządku?

Cisza. Po chwili młoda kobieta odpowiada nieśmiało:

– Tak, dziękuję, wszystko w porządku.

– A wie pani, pani Müller, kim jestem?

Tym razem długie milczenie.

– Może jednym z szefów…?

– Tak, a jak się nazywam? – drąży Roßmann z tłumionym uśmiechem.

Kasjerka znowu milczy. W tym momencie z końca kolejki rozlega się na cały sklep głos klientki:

– No, przecież to Roßmann. To jest pan Roßmann!

Wszyscy się śmieją. Młoda kasjerka, która jest zresztą w pracy po raz pierwszy, najpierw lekko się czerwieni, a po chwili też się śmieje.

Roßmann przemierza sklep wzdłuż wszystkich regałów, przegląda je, sprawdza, czy są odpowiednio zapełnione. Towarzyszy mu kierowniczka filii. On pyta, czy wszystko idzie jak należy i jak mieszkańcy miasteczka przyjmują pojawienie się nowego sklepu, czy klienci są zadowoleni. Interesuje się wszystkim. Chce też coś wiedzieć o ludziach zatrudnionych w nowej placówce. I kiedy rozmawia z kierowniczką, wokół stopniowo gromadzi się cała załoga. Każdy chce uścisnąć dłoń szefa i wszyscy oczywiście chcą sobie zrobić z nim _selfie_. Dirk Roßmann nie widzi problemu. Po około dwudziestu minutach ta błyskawiczna wizyta – inspekcja z zaskoczenia – dobiega końca. Udała się i oczywiście będzie zapewne wydarzeniem dnia, jeśli nie tygodnia albo miesiąca…

Gdy odjeżdżamy, pracownicy drogerii machają szefowi na pożegnanie. Czy kiedykolwiek jeszcze zdarzy im się tak bezpośrednie z nim spotkanie jak w to listopadowe popołudnie? W drodze powrotnej jesteśmy ciągle pod wrażeniem serdeczności, jakiej byliśmy świadkami. Pytamy Dirka Roßmanna, jakie to uczucie szefować pięćdziesięciu tysiącom ludzi. Czy odpowiedzialność za tak ogromne przedsiębiorstwo nie przytłacza? Jakich cech potrzeba, żeby właściwie z niczego stworzyć sklepowe imperium? Dirk Roßmann odpowiada:

– Opowiem wam pewną historię…

Olaf Köhne i Peter Käfferlein

1 Dziś drogerie Rossmann to 4002 sklepy i 25 tysięcy różnych artykułów (przyp. red.).

2 Dziś 2178 (przyp. red.).PROTEST NA DRZEWIE

Jest to historia o tym, jak kiedyś na znak protestu wspiąłem się na drzewo i nie chciałem zejść. Żeby to wyjaśnić, muszę cofnąć się w czasie do najgorszego okresu mojego życia, okresu służby w Bundeswehrze. Generalnie nie mam nic przeciw Bundeswehrze jako instytucji. Wojsko z pewnością jest ważne, a jego istnienie słuszne, ale wtedy widziałem to zupełnie inaczej. Dokładnie w dniu moich osiemnastych urodzin, 7 września 1964 roku, otrzymałem powołanie do służby zasadniczej. Termin wyznaczono na kwiecień następnego roku. Służba zasadnicza trwała wtedy półtora roku. Mój ojciec Bernhard zmarł przed sześcioma laty, a matka Hilde cierpiała na silny reumatyzm i nie była w stanie sama prowadzić naszego niewielkiego rodzinnego sklepu – drogerii w Hanowerze. Mój brat Axel studiował, nie mógł więc pomagać; utrzymywał się zresztą dzięki skromnym dochodom, jakie przynosił nasz sklep, ze sklepu żyli też moi dziadkowie. Krótko mówiąc, byłem żywicielem rodziny, odpowiedzialnym za utrzymanie pięciu osób. Dzierżąc w ręku decyzję o powołaniu do wojska, zrozumiałem, że muszę się bronić. Ale co mogłem uczynić? Najpierw potrzebowałem jakiejś wiedzy. Ściągnąłem więc literaturę fachową i wczytałem się w niemieckie przepisy dotyczące prawa obywatela do obrony, a potem złożyłem protest w sprawie mojego powołania. Wystąpiłem w nim z wnioskiem o przewidziane prawem „zwolnienie z powodu wspierania osób będących w potrzebie życiowej”, jak to się nazywało. Służba obronna powinna być dostosowana do możliwości powołanego, a w szczególnych sytuacjach można go z niej zwolnić, tak stanowiły przepisy. I na te przepisy się powołałem. Nie chciałem być kimś, kto odmawia służby wojskowej, po pierwsze, dla zasady, a po drugie, taka odmowa zrodziłaby zupełnie nowe problemy. Obstawałem więc przy swoich prawach. Nasz skromny sklep przynosił miesięcznie około tysiąca pięciuset marek zysku i – jak już wspomniałem – moja rodzina mogła z tego jakoś się utrzymać.

„Jeżeli dacie mi tysiąc pięćset marek miesięcznie – oświadczyłem swoim wojskowym przełożonym – wtedy będę mógł zatrudnić kogoś, kto mnie zastąpi i poprowadzi nasz sklep, a wówczas ja stawię się do służby”. Na to oczywiście się nie zgodzono i oddalono mój protest. Pozostałem jednak nieugięty. Matka podpowiedziała mi, żebym poradził się Josefa Augsteina. Josef, brat Rudolfa Augsteina, wydawcy „Spiegla”, był z zawodu adwokatem i już wtedy bardzo znanym prawnikiem. Nasze rodziny – Roßmannów i Augsteinów – znały się od kilkudziesięciu lat. Byliśmy niejako sąsiadami. Stary Augstein prowadził wcześniej w Hanowerze zakład fotograficzny pod nazwą „Foto Augstein. Specjalność – doskonałe powiększenia zdjęć”. Mieścił się on przy Vahrenwalder Strasse, a drogeria moich dziadków, o której później opowiem, położona była kilka ulic dalej. Augsteinowie robili zakupy u moich dziadków i aż do lat pięćdziesiątych byli ich stałymi klientami.

Poszedłem więc do Josefa Augsteina. Wysłuchał mnie uważnie. Zastanawiał się przez chwilę – dziś jeszcze widzę, jak siedzi naprzeciw mnie z żarzącą się końcówką papierosa w ustach i sceptycznie mi się przygląda. Skomplikowana sprawa, ocenił, lecz mi pomoże. Nie wystąpi wprawdzie osobiście jako mój adwokat, ale skieruje mnie do jednego ze swych kolegów, a ten zajmie się moim przypadkiem. Z nowym adwokatem wniosłem sprawę do sądu. I przegrałem. Lecz poddanie się, kapitulacja nie wchodziły w grę, nie leżały w mojej naturze. Czułem, że prawo jest po mojej stronie, i prawo naprawdę było po mojej stronie. Ostatecznie chodziło przecież o finansowy byt moich bliskich. Złożyłem odwołanie. Adwokat poinformował mnie, że potrwa to z półtora roku, zanim sąd ostatecznie rozstrzygnie sprawę. Tymczasem zbliżał się dzień mojego stawienia się w jednostce – 1 kwietnia 1965 roku. Byłem pewien, że wygram sprawę, dlatego nie miałem zamiaru pojawiać się w koszarach. Przecież dopóki nie zapadnie wyrok, nie muszę, sądziłem. Mój adwokat uświadomił mi, że jestem w błędzie; postępowanie sądowe, które jest w toku, nie skutkuje niestety odsunięciem wyznaczonego terminu stawienia się do służby zasadniczej.

– Jeśli nie zgłosi się pan w terminie do wojska, zostanie to potraktowane jako osłabianie niemieckich sił obronnych, a pana uznają za recydywistę – oświadczył prawnik. – Odradzam ten krok. Będąc w wojsku, może się pan dalej procesować, ale najpierw musi się pan w nim fizycznie znaleźć.

Nie mogłem pojąć tej logiki!

– To znaczy, że wygram to odwołanie, tyle że wyrok zapadnie dopiero za półtora roku, kiedy ja tymczasem dawno już skończę służbę w Bundeswehrze, chociaż wcale nie musiałem jej odbywać! A nasz sklep w tym czasie splajtuje!

– Niestety, w najgorszym razie tak właśnie może się zdarzyć – odparł adwokat.

Nie miałem wyboru: 1 kwietnia rozpocząłem służbę w Bundeswehrze. A moje wejście tam wyglądało tak:

– Nazywam się Dirk Roßmann. Jestem obywatelem Niemieckiej Republiki Federalnej. Zaskarżyłem sądownie nakaz odbycia zasadniczej służby wojskowej i…

– Szeregowy Roßmann, stulić pysk – wrzasnął przełożony.

– Nazywam się Dirk Roßmann. Jestem obywatelem…

Tu znów mi przerwano:

– Zamknąć mordę! To nie do wytrzymania!

– Nazywam się Dirk Roßmann. Jestem obywatelem Niemieckiej Republiki Federalnej. Jestem tu tylko z powodu protestu.

– Na co pan sobie pozwala?!

– Nazywam się Dirk Roßmann. Jestem obywatelem Niemieckiej Republiki Federalnej…

I tak w kółko. Przez pięć miesięcy. Doprowadzałem przełożonych do szału, cały czas będąc uprzejmym, co ich wykańczało. Od kwietnia, przez maj, czerwiec, lipiec i sierpień, aż do 7 września 1965 roku prowadziłem wojnę – z Bundeswehrą. Trzymiesięczną służbę zasadniczą musiałem, zgodnie z oczekiwaniami, powtórzyć jako ten, kto konsekwentnie odmawia wykonywania wszelkich poleceń. Chodziłem z innymi tam, gdzie kazano, ale kiedy na przykład miałem za zadanie złożyć broń i padał rozkaz: „Roßmann, broń!”, odpowiadałem: „Nie zrobię tego. Proszę się nie wysilać, nie złożę broni. Nie potrafię, a poza tym nie chcę”. To była moja standardowa odpowiedź.

– Jeśli dalej będzie się pan tak zachowywał, zamkniemy pana! – grozili.

– No to co? Mogę iść do puszki.

Kiedy nocą oddział ćwiczył alarm, nie ruszałem się z łóżka. Za każdym razem kończyło się wrzaskiem przełożonych. Robiłem wszystko, żeby im grać na nerwach. W efekcie od rana do późnego wieczora słyszałem połajanki i reprymendy. Inni żołnierze też dystansowali się ode mnie, a nawet byli agresywni i kiedy mi dokuczali, ja im tłumaczyłem:

– Jeśli państwo lekceważy własne prawa, obywatel nie ma obowiązku mu służyć.

Gdy patrzę na to po czasie, nie wiem, skąd brała się we mnie tamta bezczelność. Byłem człowiekiem niezamożnym, bez żadnej pozycji. Szkołę powszechną skończyłem jako młodzieniec, który nie wierzył w swoje możliwości. Nie miałem otoczenia, które by mnie wspierało, nikogo, kto by mi pomógł, nawet dziewczyny, która by przy mnie stała. Moja słabego zdrowia matka musiała radzić sobie beze mnie z prowadzeniem drogerii, bo mój studiujący brat był zajęty innymi sprawami.

Oczywiście bałem się, że mogą dotkliwie ukarać mnie fizycznie, jeśli nadal nie będę wykonywał rozkazów. Do tego jednak na szczęście nie doszło, to było zresztą zabronione, ale przecież nigdy nie wiadomo… Jedynym środkiem nacisku z ich strony pozostała często przywoływana groźba karceru. Co mi tam, niech mnie zamykają, myślałem. Było mi wszystko jedno. Odebrano mi jednak prawo wychodzenia z koszar na weekend. Przez pięć miesięcy ani razu nie miałem wolnego weekendu, podczas gdy koledzy wyjeżdżali do domów. To była kara za mój protest. Do tego mój adwokat też nie dawał żadnego znaku życia. Zrobiłem, co mi zasugerował, i teraz tkwiłem w koszarach.

Ponieważ przełożeni nie wiedzieli już, jak sobie ze mną poradzić, zamknęli mnie, tak jak grozili, w karcerze, ale tylko na dwa dni. W końcu przydzielono mnie do oddziału sanitarnego. Uznano chyba, że przynajmniej tam na coś się przydam, jeśli jestem do niczego w innych sprawach.

W dziale sanitarnym spotkałem lekarza sztabowego nazwiskiem Weinzierl, który stał się moim nowym przełożonym. Jakoś mnie polubił, może z litości, a może – w głębi duszy – czuł do mnie coś w rodzaju szacunku. W każdym razie dobrze się rozumieliśmy i regularnie graliśmy w szachy. W szachach byłem mocny, grałem w nie od dziecka. Zaczynało być już prawie przyjemnie, kiedy nagle wszystko się zmieniło. Żeby okiełznać krnąbrnego Roßmanna, Bundeswehra zastosowała ostrzejsze środki. 1 sierpnia wsadzono mnie do jeepa i odtransportowano do Kliniki dla Nerwowo Chorych w Hanowerze-Langenhagen. Panowała tam zupełnie inna atmosfera od tej, do której przywykłem w ostatnich miesiącach. W koszarach byłem zawsze tylko „szeregowym Roßmannem”. A tu lekarze zwracali się do mnie _per_ „panie Roßmann”. Podobało mi się to. Myślałem, że teraz będzie już tylko lepiej.

– Panie doktorze – rzekłem – nie jestem chory i nie mam zaburzeń psychicznych; jestem zupełnie normalny.

Lekarz – był ode mnie nieco wyższy – wziął mnie pod ramię:

– Ależ oczywiście, my przecież wiemy, że pan jest normalny.

Lecz powiedział to tak, jakby myślał dokładnie coś przeciwnego, i wtedy po raz pierwszy przemknęło mi przez głowę, że może ze mną rzeczywiście jest jednak coś nie w porządku. Ów medyk był wobec mnie tak miły, że jego zachowanie zbiło mnie z tropu. W klinice skierowano mnie na oddział otwarty, co mi bardzo odpowiadało, a życie toczyło się tam właściwie bardzo przyjemnie. Spędzałem dni, grając z pacjentami – sam nie uważałem się za pacjenta – w ping-ponga. Sprzątałem i starałem się pomagać, jak umiałem. Poza tym psychiatrzy niczego wobec mnie nie stosowali. W ten sposób minęły – abstrahując od okoliczności, które mnie tu przywiodły – cztery bezstresowe tygodnie. Tym, co mnie tylko nękało, była sytuacja w domu. Jak moja matka radzi sobie z prowadzeniem sklepu? Po mniej więcej miesiącu lekarz, który rozmawiał ze mną podczas przyjęcia do kliniki, poprosił mnie do siebie.

– Panie Roßmann, muszę panu przekazać wiadomość: dziś zostanie pan zwolniony z kliniki i przekazany Bundeswehrze. Pański pobyt u nas się zakończył. Według mnie jest pan obliczalny, nie stwierdziliśmy niczego złego. Z punktu widzenia medycyny nic nie stoi na przeszkodzie, żeby kontynuował pan służbę wojskową. Ale ja wiem, co jest pana problemem, i napiszę w opinii, że jest pan nerwowy i że nie powinno się pana obciążać sytuacjami stresogennymi. Nie mogę jednak napisać, że jest pan zaburzony psychicznie; jako lekarz nie mogę tego uczynić, obowiązuje mnie lekarska precyzja. Diagnoza, która teraz pomogłaby panu uzyskać zwolnienie ze służby wojskowej, później, w życiu zawodowym, mogłaby panu tylko zaszkodzić. W mojej opinii umieściłem więc jedynie uwagę, że jest pan psychicznie niestabilny.

I znów wsadzono mnie do jeepa – był 6 września 1965 roku – i odwieziono do batalionu obrony przeciwlotniczej. Po południu znalazłem się znowu w koszarach. Moi przełożeni zakładali, że te cztery tygodnie w klinice dla nerwowo chorych złamią mnie i sprawią, że spokornieję. Tak się jednak nie stało. Dla mnie nie zmieniło się nic. Zachowywałem się tak samo jak przed pobytem w klinice – nie spełniałem rozkazów. Kiedy tamtego popołudnia kazano mi posprzątać rewir, przebiegło mi przez głowę: „Jeśli teraz popełnię jakieś czyste wariactwo, to oni się wreszcie załamią”.

Wyjąłem z szafki na ubrania mundur wyjściowy i włożyłem go. Wyszedłem na zewnątrz w pełnym rynsztunku. Naprzeciw wejścia do koszar stał potężny dąb, najwyższe drzewo w okolicy. Po drzewach wspinałem się od dziecka jak małpa. Piękny, wysoki dąb u wejścia do koszar nie był więc dla mnie szczególnym wyzwaniem. Wiedziałem, jak trzeba się ubezpieczać, wspinałem się coraz wyżej, w zupełnym spokoju, i doszedłem do samego wierzchołka. Tam znieruchomiałem, trzymając się mocno drzewa, i tkwiłem na dębie w swoim mundurze wyjściowym.

Po kilku minutach przechodził podoficer i kiedy spostrzegł mnie wysoko w górze, osłupiał. Z pewnością pierwsze, co przyszło mu do głowy, to myśl, że ten Roßmann to jednak czysty wariat. Krzyknął:

– Roßmann, co pan tam robi? Natychmiast schodzić! Co za świr! Kompletnie mu odbiło!

Ciskał się i grzmiał niby hałaśliwy kobold3. Nie reagowałem.

– O, pan się jeszcze przekona – groził. – Złazić na ziemię, ale już!

Wrzeszczał tak, że głos odmówił mu posłuszeństwa. A ja siedziałem przy wierzchołku dębu i obserwowałem wszystko z wysokości dwudziestu metrów. Opanowało mnie nieznane dotąd, dziwnie odurzające uczucie – połączenie strachu i zuchwałości. Po mniej więcej godzinie pojawił się wyższy rangą oficer dyżurny.

– Szeregowy Roßmann, czy zechce pan zejść z drzewa? Moglibyśmy wtedy wszystko omówić w spokoju.

Najwidoczniej ustalono, że jeśli groźby nie skłoniły mnie do zejścia na dół, trzeba zmienić taktykę. Oficer zabrał się do sprawy uprzejmiej, mądrzej psychologicznie. Ale to także nie odniosło żadnego skutku. Dalej siedziałem na drzewie nieporuszony. U dołu zaczął gromadzić się tłumek, wokół dębu zbierało się coraz więcej żołnierzy. Trzymali czasem w ręce piwo z kantyny, rozsiadali się na trawie i przyglądali niesłychanemu zajściu. Po południu zgromadziło się już kilkuset gapiów – wreszcie coś się działo! Pamiętam, że tamtego wieczoru szła w telewizji transmisja jakiegoś ważnego meczu piłki nożnej, ale Roßmann na dębie stanowił, jak widać, większą sensację.

Po zachodzie słońca uruchomiono reflektory. Powoli mijały godziny. Jak długo tkwiłem wysoko na drzewie, nie potrafię dziś już powiedzieć, musiało to być z pięć albo sześć godzin. W pewnej chwili zrozumiałem, że zaczynają się problemy. Poczułem, że muszę koniecznie do toalety. Załatwić się z góry – nie, to byłoby jednak za dużo dobrego. Musiałem po prostu wytrzymać. Późnym wieczorem, gdzieś około godziny 22.00, kiedy ani prośbami, ani groźbami nic nie wskórano, wezwano wóz straży pożarnej. Straż miała mnie ściągnąć za pomocą długiej drabiny. Przeliczono się jednak: moje drzewo było wyższe niż ich drabina. Straż się wycofała. Zrobiła się północ. Teraz przyjechała straż z Langenhagen, lepiej wyposażona niż ta pierwsza. Napięcie wzrosło: jej drabina sięgnęła wierzchołka drzewa. Na górę wdrapał się jeden ze strażaków. Kiedy zrównał się ze mną, sięgnął ręką w moją stronę, żeby mnie chwycić.

– Ręce przy sobie – ostrzegłem go – bo inaczej spadniemy obaj. Zabieraj drabinę, sam zejdę na dół, dla mnie sprawa jest zakończona.

Powiedziałem tak, bo strasznie chciało mi się sikać. Zresztą i tak bym nie mógł przecież wiecznie siedzieć na drzewie. Kiedy zszedłem i stanąłem na ziemi, zewsząd słyszałem okrzyki powitalne licznie jeszcze zgromadzonych widzów. Poza tym w pogotowiu stało czterech strzelców wyborowych, żeby mnie eskortować, gdy postawię stopę na ziemi. Był też obecny lekarz sztabowy, z którym grałem w szachy, a który nadal był moim przełożonym.

– Stop! Ja się nim zajmę. Pójdzie ze mną na oddział sanitarny – powiedział do żandarmów i zabrał mnie z sobą.

Przed salką, w której spałem, postawiono straż, żebym nie uciekł. Po akcji na drzewie wszystkiego można się było po mnie spodziewać. Mimo całego napięcia, jakie przeżyłem, spałem mocno i głęboko. Następnego ranka zostałem wezwany do lekarza sztabowego.

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: