Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

A gdy w głąb duszy wnikniemy - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
17 czerwca 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

A gdy w głąb duszy wnikniemy - ebook

Anka Zagrodzka jest nie tylko aspirującą malarką, ale przede wszystkim idealistką, która czuje potrzebę misji. Namawia swojego mistrza, uznanego malarza Stalewskiego, by wyszedł poza ramy portretowego rzemiosła. Dotychczas Stalewski poświęcał swój czas na malowanie obrazów, które przynosiły mu regularny dochód, ale nie niosły ze sobą wyższych wartości. Anka zaś uważa, że sztuka ma sięgać do głębi ludzkiej duszy. Mężczyzna ulega wpływom uczennicy i za jej namową maluje tajemniczy obraz, który spotyka się z pozytywnym odbiorem wśród krytyków. Wkrótce jednak wychodzi na jaw, że inspiracje Stalewskiego nie były tak moralne, jak pragnęła tego Zagrodzka…

Gabriela Zapolska (1857-1921) – polska dramatopisarka, nowelistka i powieściopisarka. Jest zaliczana do najwybitniejszych autorek dramatów obyczajowych. Twórczości Zapolskiej zawsze towarzyszyła atmosfera skandalu. W swoich utworach często sięgała po tematy, które dotychczas znajdowały się poza zainteresowaniem literatów. Nie bała się pisać o prostytucji czy dyskryminacji rasowej. Obnażała obłudę i podejmowała problematykę ważną społecznie. Jej najsłynniejsze utwory to m.in. „Kaśka Kariatyda”, „Moralność Pani Dulskiej”, „Ich czworo” i „Panna Maliczewska”.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-26-42667-0
Rozmiar pliku: 543 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PRZEDMOWA.

Dwadzieścia lat z górą upłynęło od chwili pojawienia się pierwszych prób talentu G. Zapolskiej. Pamiętam sam—wówczas jako bardzo młodociany czytelnik—ile hałasu wywołała jej „Małaszka“ i „Akwarelle“. Oburzano się na autorkę, gorszono się drastycznością jej tematów, wytykano—jako jednę z najzapamiętalszych naśladowczyń naturalistów francuskich.

Cokolwiekbądź jednak dało się powiedzieć na niekorzyść autorki „Małaszki“, niemniej talent jej uderzał każdego, odcinał się jaskrawo od masy innych, trzymających się utartych dróg i uświęconych tradycyą szablonów.

Być może, najcharakterystyczniejszem dla całej późniejszej twórczości G. Zapolskiej było właśnie unikanie szlaków dobrze wydeptanych, stałe pragnienie zmiany, obawa form stygnących i rodzajów uznanych, niechęć do wyzyskiwania jednych i tych samych materyałów. Zmieniając nieustannie przedmioty twórczości, doskonaląc technikę pisarską, uzupełniała wciąż autorka swój talent, z natury bogaty, ćwiczyła go w rozmaitych kierunkach, poddawała rozmaitym próbom. To też wyrobił się różnostronnie, wszedł w styczność z masą najsprzeczniejszych zjawisk bytu, zaostrzył wrażliwość swoją na to wszystko, co jest głębszą treścią życia, nie zaś jego pozorem, łatwo dającym się chwytać za pomocą zmysłów elementarnych.

W początkach swojej twórczości, kiedy pisała „Małaszkę“, „Kaśkę Karyatydę“ i t. p. utwory, miała G. Zapolska żywe poczucie pierwiastkowych sił, poruszających życiem, sił brutalnych, żywiołowych, decydujących o fizyologii ludzkiej, o fizycznej naturze człowieka. Wszystko, co było fatalizmem temperamentu, grubym i jednostronnym wynikiem działania krwi i nerwów, to wszystko podkreślała Zapolska jaskrawo, odsłaniając śmiało instynkty i namiętności „człowieka-zwierzęcia“. W tym kierunku sztuka jej zaszła daleko, osiągnęła wielką wprawę i swobodę. Tę sprawność w odtwarzaniu człowieka fizyologicznego, całej dzikiej i bolesnej historyi jego nędz, znikczemnień i potworności wszelkiego rodzaju, związanych z życiem jego, zachowała Zapolska nawet i podziś dzień. Na tym jednak stopniu sztuki swojej nie zatrzymała się wyłącznie—nie zesztywniała w zewnętrznym naturalizmie, lecz w ciągu długoletniej ewolucyi twórczej, wyrywając się nieraz z obrębu rzeczywistości brutalnej i poziomej w sferę życia mniej powierzchownego, zupełniejszego i nienapiętnowanego szpetnością instynktów zwierzęcych, wzbogaciła talent swój niejednym pierwiastkiem świeżym, niejednem natchnieniem, unoszącem ducha w promienne dziedziny bytu, mnóstwem uczuć i myśli, oczyszczających i wysubtelniających jej twórczość. Dziś z dawnych upodobań autorki „Kaśki Karyatydy“ nie wiele zostało. W utworach jej „człowiekzwierzę“ został zastąpiony „człowiekiem-duszą“, fatalizmy ciała ustąpiły miejsca zagadnieniom życia psychicznego, udręczenia chorych, zwyrodnionych zmysłów niepokoją ją nie tak, jak niegdyś, sercem jej natomiast wstrząsają sprawy duszy ludzkiej, to, co się ukrywa po za powłoką bytu cielesnego.

„Z jakich bólów twoja dusza wyrosła, z czego się składa godzina twego smutku, czy łzy twoje mają barwę piękna, przez które przeszedłeś?“—zapytuje wciąż w zetknięciu się z ludźmi jedna z postaci ostatnich utworów Zapolskiej. W ten sposób, w zetknięciu się z życiem, z ludźmi, zapytuje i sama ich autorka, na te pytania szuka odpowiedzi, wchodzi w labirynty psychiki ludzkiej, dociera do źródeł życia głębokiego, do tych jego wirów, w których kłębią się i szamocą z bólu dusze żyjących.

Stało się to obecnie pierwszorzędną troską G. Zapolskiej, nutą dźwięczną i natężoną jej twórczości.

Wymownem świadectwem powyższych usposobień jest jedna z ostatnich jej powieści — _A gdy w głąb duszy wnikniemy._

W utworze tym punkt ciężkości życia ludzkiego przeniosła autorka w najgłębsze i najjaśniejsze warstwy ducha naszego, w sfery niezmącone wzburzeniem krwi, rozkiełznaniem żądz, paroksyzmami i wybuchami instynktów. Zostały tu poruszone te siły życia, które potęgę swoją czerpią w pragnieniu oddziaływania duchowego, w kierunku prawdy i dobroci—współczucia dla tych, których trzeba podnosić z upadku i poniżenia, oddania się bezinteresownego tym, co szlachetniejsze pierwiastki ducha swego przykryli warstwą błota życiowego, co się zaparli samych siebie, swej najwewnętrzniejszej istoty, dla tryumfów wątpliwych i powodzeń światowych.

Interes główny, zagadka stosunku pomiędzy ludźmi, polega tu nie na tem, że jedni posiłkują się drugimi dla swoich widoków grubo-egoistycznych, nie na chęci urzeczywistnienia za pomocą kogoś swoich potrzeb materyalnych, zaspokojenia żądz i zwiększania uciech zmysłowych—lecz na szlachetnem pragnieniu budzenia w ludziach tych potęg duchowych, które wypełniają życie wartościami trwalemi, wnoszą w nie czystość uczuć, niezależność dążen, dumne poczucie godności osobistej, zdobiąc je w ten sposób w piękno istotne, oczyszczone z blasków fałszywych, z nieszczerości i pozorów.

Tu jedni pragną przewagi nad innymi, nie po to, by ich wyzyskać, uczynić narzędziem posłusznem, bądź sponiewierać i odtrącić potem, jako rzecz nieużyteczną, lecz po to, by ich odradzać, utrzymywać w dążeniu do celów wzniosłych, krzepić w chwilach zwątpienia o sobie, budzić natchnienia płodne i prowadzić w świetlane dziedziny istnienia.

Powiadają oni do tych, co potrzebują wsparcia moralnego i wchodzą na drogę odrodzeń:—Czerpcie z naszych dusz, bierzcie ztamtąd moc, zachętę życia lepszego, pragnienie oczyszczenia się i umiłowanie prawdy!...

Dają oni innym swoją jasność i czystość, pozostawiają więc w duszach, ku którym się zwracają, wrażenie wielkiej światłości, co się przesuwa przez ich życie, jak zorza walcząca z mrokiem, kreśląca na widnokręgu hasła nadziei, otaczająca atmosferą świeżości i chęci życia.

Pełni dobroci, wysyłają oni tę swoją dobroć, promieniejącą poświęceniem, jak zwiastuna życia lepszego, jak gońca, który wyłamuje kraty więzienne i rozcina pęta skazańców uwięzionych.

Jeżeli z kim walczą, to na dusze, zwracają się do głębszych stron ducha ludzkiego, wnikają weń gorącością serca, słodyczą wewnętrzną, pięknem uduchowionem. Lączą się z ludźmi łagodnem. lecz mocnem i śmiałem wzruszeniem duszy, myśli ich zaś dążą ku nim najczystszemi liniami uczuć.

Bez samolubnego wyrachowania, w prostocie i ciszy ducha, nieznającego podstępu i ścieżek krętych, idą wprost ku głębiom ciemnym dusz ludzkich, by je blaskiem własnej rozjaśnić.

A jeśli nie przetwarzają gruntownie dusz, ujarzmionych materyalną stroną istnienia, to w każdym razie otwierają im oczy na ich nędzę, na błahość celów i poziomość pobudek, budząc w nich świadomość złego, poczucie wstydu, skruchę i chęć śmielszych lotów, podnoszących ich czoła ku szczytom, ożywiających serca tęsknotą za atmosferą prawdy, nieoszpeconej komedyanctwem uczuć i prostactwem myśli.

Ich działanie, poczęte z miłości wielkiej, wyniki ich trudów i starań nie zawsze są wolne od błędów, nie zawsze wieńczone powodzeniem. Zawody, błędy mimowolne i porażki bolesne gotują im ludzie, nie mogący wniknąć w czystość ich zamiarów, w piękno niemateryalne ich pragnień—ci, co na spotkanie ich dusz białych, jak kryształ przezroczystych i tchnących świeżością, wychodzą z żądzą, ukrytą w głębi ich istoty, podczas gdy jej warstwy zewnętrzne lśnią sztucznym blaskiem czystości, nierzetelnej, ale łudzącej.

Sprzeczności instynktów i dążeń, zachodzące pomiędzy temi duszami odrębnemi, uniemożliwiają ich przeniknięcie się wzajemne, rozstrajają chwilową harmonię, czynią sobie obcemi istoty, które się przywoływały i tęskniły do siebie.

Nieporozumienie fatalne pociąga za sobą zwątpienie jednych, zachwiewa ich zaufanie w siły własne i drogi, któremi szły, w kierunku oddziaływań szlachetnych, innych zaś—stawia na bezdrożu, oddaje na pastwę tych sił wrogich, które utrzymywały ich na nizkim poziomie uduchowienia.

Powyżej zaznaczone rysy, właściwe duszom wybranym, skupiła autorka na głównej postaci powieści swojej (Anka), znacząc ją z wielką siłą umiłowania stygmatem istotnego piękna wewnętrznego. Jest to pełna głębokiego uroku postać, utkana, prawdziwie, „z powietrza, z blasków słońca, z gwiazd, ze srebra księżyca, z przeżytych łez i bólu“, słowem z pierwiastków, wytrawionych z brudów życia, odpornych na wszystko, co jest jego ohydą.

Postać Anki przypomina mi jednę z piękniejszych kreacyj kobiecych, artystkę Foscarinę, ze słynnej powieści G. d’Annunzia _IlFuoco._ Niema ona takiego majestatu wzniosłego, takiej bezgranicznej zdolności poświęcenia się, co Foscarina, odznacza się wszakże większą świeżością i tchnie dumą ogromną i wielkiem pragnieniem samoistności duchowej. Jest to niewątpliwie jedna z wysoce poetyckich, głęboko odczutych i z mocą niezwykłą zarysowanych postaci powieściowych. Na niej właściwie skupiła powieściopisarka wszystkie mocniejsze promienie swego talentu, otoczyła jej głowę aureolą światła najczystszego. Ona również jest środkową osobą utworu, głównym działaczem i sprawcą wypadków w nim zachodzących. O nich dowie się czytelnik z samego utworu—tu chciałem tylko zwrócić uwagę na jego charakter i na to, co jest jego niezaprzeczoną ozdobą.

_Wł. Jabłonowski._

––––––––––I.

Początkowy uśmiech ironii, z jakim Anka patrzyła na pochylone nad rajsbretami dziewczęta, stopniał i przeszedł w zamyśleme.

Anka obracała w palcach gałązkę świeżo zerwanego bzu i, oparta o ścianę pracowni, patrzyła przed siebie.

Oczy jej wielkie, czarne, nieco wypukłe, miały wyraz jakby senny i zdawały się pić światło z wnętrza istoty dziewczyny.

Odziana w lekką, muślinową suknię, przytulona do tła spłowiałego Aubusson, obramowanego zielonawą ramą, zdawała się być dziwnie powiewną i jakby lekko naszkicowaną. Płeć jej jednak była ciemna, brwi dość szerokie i czarne, włosy prawie krucze. Mimo to, całość sprawiała wrażenie istoty jasnej, słonecznej, tak, jakby jakieś promienie biły od tej kobiety.

Szeroko otwarte okno pracowni odsłaniało olbrzymi szmat krajobrazu i horyzontu. W oddali siniała dziwnie ciemna fala rzeczna, ujęta w poszarpane ziemistemi płatami zielone brzegi.

Po ścianach domu pięły się liście powoju i winogradu, tworząc w ten sposób wilgotnawą przed słońcem makatę.

Ogródek dobrze utrzymany, pełen błękitów w kształcie serc i kółek, błękitny od niezapominajek, fioletowy od bratków, otaczał dokoła willę i kilku tarasami opadał ku brzegowi rzeki.

Nieliczne drzewka filtrowały słoneczne blaski, a kilka osik drżało osobno, strzelając przy murze zielonawą kaskadą, zakończoną u wierzchołka rzutkami purpurowych liści. Anka utkwiła wielkie, marzące oczy w przestrzeń i zdawała się zapominać o pracowni, o znajdujących się w niej koleżankach, o swym pustym rajsbrecie—o świecie całym.

Tymczasem koło niej mozoliło się kilka istot kobiecych, o pochylonych plecach i starannie uczesanych głowach. Od czasu do czasu z po za rajsbretu wychylała się młoda twarzyczka, przecięta brózdą, z wargą przyciętą z nadzwyczaj wytężającej pracy.

Była to lekcya rysunku z żywego modelu, i dziewczęta przykładały szczególną wagę do tej sprawy, wiedząc, jak bardzo cenił „pan profesor“ rysunek z natury.

W dobrym punkcie świetlnym siedział ów żywy model, poszukiwany i rozrywany na malarskim targu.

Dziewczyna młoda, plaska w piersiach, trochę zgarbiona, odziana w przepyszną fioletową katankę, nasadzoną czerwonemi paciorkami i wyszytą zieloną włóczką. Siedziała w pozie naturalnej, położywszy ręce na kolanach, osłonionych ładną, perkalową, kwiecistą spódnicą.

Twarz miała ogorzałą, a oczy jasne, prawie żołte, o chwilowym zielonawym odcieniu. Zęby zdrowe błyskały od czasu do czasu w wargach opierzchłych. Jasne włosy skromnemi pasmami po za uszy się kryły.

W pozie tej dziewczyny, w jej pochyleniu karku, w apatyi jasnych źrenic, była cała moc jakiegoś lenistwa, pełnego wdzięku, coś, zdającego się na łaskę i siłę natury, jakby pełny kwiat polny, w upalne popołudnie zwieszający się z łodygi nad łąką szmaragdową.

Z tej Maryśki, która codzień do miasta przyjeżdżała na furze swej matki pomiędzy blaszankami, pełnemi sinego mleka, aż biją barwy, jak od kraśnego maku.

Czerń ołówka nie jest w stanie pochwycić zasadniczego tonu piękności dziewczyny i przez to czarne postacie Maryśki, które ładnie uczesane panny na rajsbretach szkicują—nie są _nią_, nie są tą dziewką, tkwiącą w fałdach swych kolorowych szat, jak złoty jaskier w pęku jaskrawego kwiecia.

Tak pomyślała i Anka, gdy spojrzała na „model“, zajmujący podium.

— Nie, nie—zaprotestowała dusza dziewczyny— to nie dla mnie robota.

Niemniej jednak—od horyzontów dalekich, które widać po za oknem pracowni, przeniosła powoli wielkie czarne źrenice na siedzącą w krasie i barwie dziewkę, i oblała ją niejako tem spojrzeniem, które zdawało się zawsze otulać przedmiot widziany, jakby osłoną z czarnej ciepłej mgły.

Ta mgła oczu Anki zaciskała się powoli dokoła postaci „modelu“, odbierała jego formę, przyswajała barwę.

Równocześnie mgła ta przenikała zewnętrzność Maryśki, wchodziła w zetknięcie z jej duchem i chłonęła go w siebie.

Musiało być coś silnego i niepokojącego w tych oczach Anki, bo Maryśka zaczynała się niepokoić i coś, jakby prądy, przebiegały pod jej spaloną skórą.

Kilkakrotnie poprawiła się i widoczne było, iż koncentruje całą siłę swej woli, aby utrzymać pozę.

Drzwi pracowni, pokryte ciężką zasłoną z tak zwanej verdure gobelinowej, zawieszonej na hebanowej strzale, uchyliły się, i w fałdach ciemnej zieleni zamajaczyła głowa mężczyzny, która chwilkę zwróciła się na obie strony, ogarnęła wzrokiem pracujące panienki i dyskretnie zniknęła w fałdach gobelinu.

Dziewczęta poruszyły się nerwowo, sądząc, że „pan profesor“ wejdzie do pracowni kontrolować ich pracę. Ta i owa zacisnęła silniej usta, jedna pokryła się gorącym rumieńcem, Marysia przybrała pozę spiżowego posągu.

Lecz profesor cofnął się w głąb mieszkania, i znów nastała cisza czerwcowego popołudnia, przesyconego wonią bzów i brzękiem roju much, kręcących się w powietrzu.

Anka na widok profesora ani drgnęła.

Stała ciągle oparta o ścianę i tylko z gałązki bzu, którą trzymała w ręku, powoli opadał deszcz kwiatów i czepiał się jej lekkiej sukni.

W gruncie rzeczy nie obchodził jej wcale sąd Stalewskiego. Och! mógł ją nawet ostro złajać wobec koleżanek, iż nie chce brać udziału w programie lekcyjnym. Tak bardzo była w tej chwili daleka od solidaryzowania się w pracy z tą gromadką ładnie uczesanych dziewcząt, iż nagana za ten brak solidarności nie dotykała jej wcale. Wydawały się jej komiczne z tem pochyleniem głów, jakby pod jarzmem, które ręka Stalewskiego na kark im zakładała.

— Bezmyślna trzoda!—przemknęło jej po głowie i naraz uczuła pewien ból, bo w ślad za tą myślą przyszła druga—wyobrażenie Stalewskiego, jako barana-prowodyra tej bezmyślnej trzody.

Mimowoli pobiegła wzrokiem ku drzwiom, zakrytym gobelinem, na którego tle zjawiła się była przed chwilą głowa mistrza. Z nadzwyczajną siłą, jakby wywołane zaklęciem, przesunęło się jakby odbicie słabe tej głowy, pokrytej kędzierzawym, puszystym włosem, o prześlicznym stalowym blasku.

Szafirowe oczy, cera biała z lekkim rumieńcem, prawie dziecinnie świeża, proste rysy nosa, brwi i ust, okolonych ciemnym miękkim zarostem— słowem, twarz Stalewskiego taka, jaka unieruchomiona, zawieszona na autoportrecie, patrzyła ze ścian pracowni—powróciła znów przed oczy Anki.

Ogarnęło ją dziwne zniecierpliwienie, rodzaj cierpkości i gniewu, jaki ją przejmował zawsze za zbliżeniem się profesora. Patrzyła na niego z żalem i uwielbieniem dla techniki, w jakiej był mistrzem.

— Tylko... technika! — pomyślała z rozżaleniem.

Po za kratami ogrodu dały się słyszeć młode, świeże głosy męzkie. Kilka z tych głosów nuciło jakąś piosenkę. Anka oderwała się od ściany i wychyliła przez okno. Banda młodych mężczyzn, niosących pudełka malarskie, parasole, składane krzesełka, stalużki, szła wzdłuż krat willi. Niektórzy z nich byli ubrani z widoczną tendencyą ku ekscentryczności. Granatowe berety, szkockie czapki, ubrania cyklistów—ubarwiały grupę. Jeden z nich miał długie, czarne włosy, gładko na skroniach przyczesane. Twarz jego była ascetyczna i oczy pełne złośliwości. Inny, w długiej po kostki, zakopiańskiej pelerynce, miał okrytą głowę florenckim, dziwacznym kapeluszem.

Anka, zobaczywszy tę grupę, widocznie z myślą przyjrzenia się willi Stalewskiego zatrzymującą się pod kratami ogródka, mimowoli uśmiechnęła się prawie szyderczo. Wielkiemi swemi źrenicami ogarnęła tę gromadkę, lecz nie było to spojrzenie, jakie przed chwilą otuliło siedzącą na podium dziewczynę. Widocznem było, iż Anka nic z tej całej grupy nie chce zabrać w swą duszę.

Patrzyła jednak mimowoli, bo młodość jej ciągnęła młodość tych, chłopców, rozsypanych prawie pod jej stopami. Świeże, dziecięce niemal jeszcze spojrzenia skrzyżowały się. Młody chłopak o długich, czarnych włosach, powiał na wiatr swym białym beretem.

— _Salve!_—zawołał—_salve stella marina!_

Blady uśmiech przesunął się po ustach Anki.

Skinęła głową i patrzyła dalej, a ku niej podnosiły się całe rzędy ócz młodych, świecących, ciekawych.

— My na studya!...—ciągnął czarnowłosy chłopiec—idziemy odtwarzać rachityczne krowy na łące świeżo skoszonej.

Anka ciągle uśmiechała się blado, zainteresowana w tej chwili całą masą przyborów, jaką dźwigali z sobą ci młodzi koledzy.

— Proszę z nami!—zabrzmiało od dołu.

— Prosimy! prosimy!

Kilka rąk czepiło się krat. Ten i ów wyłaził na podmurowanie. Dużo w nich było buty, energii i pewnej zuchwałości paziów, rozpuszczonych samopas podczas nieobecności królewskiej pary.

— Prosimy!... na studya!

Anka pokręciła głową.

— Nie, nie... — odparła wreszcie nizkim, altowym głosem, który, jak ciemny motyl, nagle popłynął w przestrzeń—ja na studya nie chodzę!...

— Dlaczego?—pytano z dołu.—To przecież konieczne. Trzeba wyleźć z nory. Na światło! na światło!...

I z kilku piersi silnych zabrzmialo chórem:

— Na światło!

Anka z pewną litością patrzyła teraz na nich. Ukazywali rękami horyzont i szmaty zieloności, a ten cały obszar wydał się Ance tak zacieśniony, tak przytłoczony w porównaniu z tym ideałem, który w piersi nosiła, iż to rwanie się tej gromadki uczyniło na niej wrażenie raczej komicznych usiłowań małych żuków, uważających krzak przydrożny za całe światy.

Nagle ktoś dotknął jej ramienia.

Obejrzała się.

Był to Stalewski, który od kilku chwil wszedł do pracowni i, przechodząc od rajsbretu do rajsbretu, zajmował się pracą uczennic.

Przechodząc koła okna, dojrzał grupę młodych malarzy, uczepionych u krat jego ogrodu. Na ten widok zmarszczył brwi, wyprostował swą wyniosłą postać i zwrócił się ku Ance:

— Panno Anno! — wyrzekł ostrym, nieprzyjemnym głosem — proszę, zechciej się pani cofnąć w głąb pracowni.

Anka mimowoli usłuchała prośby, a może rozkazu malarza.

Uczyniła to nie dla sprawienia mu przyjemności, lecz dlatego, że natura jej cofała się z odrazą przed jakąkolwiek drobiazgową sprzeczką lub dyskusyą.

Wiedziała zresztą, iż Stalewski żywiołowo nienawidził tych „młodych“ w życiu i sztuce, którzy z taką pychą rozrzucali po drodze życia całe skarby siły i zuchwałej nadziei.

Stalewski cofnął się także równocześnie od okna i nerwowym ruchem wskazał Ance jej pusty rajsbret.

Twarz Anki pokryła się ciemnym rumieńcem.

Z nadzwyczajnym wdziękiem, powoli, uchyliły się jej rzęsy i ciemne jej źrenice spoczęły przez chwilę na twarzy Stalewskiego. Równocześnie ręce zakreśliły prześliczny gest i dłonie roztworzyły się; jak płatki róży.

— Nie mogę! — wyszeptała z pewną pokorą w głosie.

Stalewski zmarszczył brwi i właściwym sobie ruchem brodę przygryzł.

— Trzeba jednak! — wyrzekł — trzeba koniecznie. Co z pani będzie, jeżeli nie potrafisz rysować z natury...

Lecz ona znów powtórzyła ten sam gest i znów cicho wyszeptała:

— Kiedy nie mogę!

— Czy się pani ten model nie podoba?

Anka chwilę nie odpowiadała.

Ogarnęła znów spojrzeniem całą postać Marysi i pewna ekstaza zdawała się ogarniać rysy jej twarzy.

— Owszem, to bardzo piękne—wymówiła, patrząc wciąż na modelkę.

— Jeżeli pani odczuwasz, że to jest piękne, dlaczego nie rysujesz?

— Właśnie... dlatego—odparła Anka z prostotą.

Nagle u krat na dole ożywiła się rozmowa młodych malarzy. Lecz teraz dołączył się do glosów męzkich głos kobiecy, wesoły, trochę skrzypliwy, przerywany kaskadą śmiechu.

Na ten głos zachmurzyło się do reszty czołȯ Stalewskiego. W pierwszej chwili uczynił ruch, jakby chciał podejść do okna, lecz po namyśle cofnął się zupełnie w głąb pracowni. Podszedł do jednej z panien i odebrawszy jej ołówek z ręki, usiadł przed jej rajsbretem, czyniąc odpowiedne poprawki. Inne dziewczęta, podniosłszy się z miejsc, słuchały.

Anka, uwolniona od badania Stalewskiego, zbliżyła się do okna, i oparłszy się o futrynę, patrzyła na scenę, jaka się na dole, przy wejściu do ogrodu, rozgrywała.

U otwartej już furtki stała wysmukla kobieta, w średnim wieku, ubrana w ślicznie skrojoną szarą płócienną suknię. Kamienny kolor płótna, ściśle przylegającego do kształtów kobiety, czynił z niej rodzaj statuy, tembardziej, że poza, jaką przybrała bezwiednie, była ściśle piękna i prześlicznie harmonijna.

Włosy ciemno blond, wpadające w kolor mahoniu, ukryte były pod płaskim kapeluszem, zarzuconym masą liliowych, fantazyjnych kwiatów.

Kobieta owa miała na sobie dużo breloków i łańcuszków, które dzwoniły w takt jej śmiechu. Koło niej mały chłopczyk w białej pikowej sukience i skarpetkach, pociągał ją niecierpliwie za suknię, pragnąc jaknajśpieszniej dostać się do willi.

Lecz strojna kobieta nie śpieszyła się wcale. Oparta o klamkę furtki, rozmawiała z nadzwyczajnem ożywieniem z grupą młodych malarzy. Nie wszyscy wprawdzie zbliżyli się do niej, lecz ci, którzy byli blizko, widocznie jej znajomi, szermowali zręcznie dowcipami, któremi kobieta zdawała się ciskać, jak rakietą.

Pomimo wielkiej uprzejmości, z jej strony widocznej w pochyleniu jej ciała, w staranności tonu głosu pieszczotliwego i jakby schlebiającego, było pomiędzy grupą tych młodych a tą kobietą coś nieszczerego, coś jakby dysonans, który biegł wzdłuż krat ogródka i wstrząsał silnym prądem liście winogradu, okalające okna pracowni.

Anka patrzyła na ten manewr Stalewskiej i poczuła dużą litość dla tej kobiety, która z taką uniżonością starała się zjednać dla siebie zuchwalstwo i siłę tej młodej garstki, imponującej jej przewagą buty, z jaką młodość idzie przez życie.

— Zaprosi ich na fixy! — pomyślała An ka— znając charakter „żony profesora.“

Lecz Stalewska poszła jeszcze dalej w swej wielkiej grzeczności. Pochyliła się ku grządce narcyzów, która rosła obok furtki, i zebrała pęk tych ślicznych kwiatów. Z wytworną grzecznością, lecz bez śladu prawdziwego wdzięku kobiety, manewrującej z kwiatami, zaczęła rozdawać narcyzy pomiędzy młodych malarzy. Kilku z nich wyciągnęło ręce, jeden z nich zatknął śnieżny kwiat w butonierce, inny za uchem, lecz reszta, stojąca na uboczu, przybrała drwiącą postawę. Jeden z nich machnął ręką i demonstracyjnie dalej drogą iść zaczął.

Stalewska poczuła, że przeciągnęła stru nę. Spiesznie, dowcipkując, żegnać się zaczęła, do Anki doleciały słowa: „a więc we wtorek!“

— Zaprosiła ich! — pomyślała Anka z odcieniem ironii—zaprosiła!

Garstka młodych malarzy przesunęła się wzdłuż krat z ruchami uliczników. Młody człowiek o gładko przyczesanych włosach i złośliwych oczach obejrzał się na okna pracowni.

Anka cofnęła się instynktownie, jakby te oczy miały w sobie żądła os. Przesunęła rękę przed sobą, jakby odgarniając jakiś promień włosów, który jednak wcale nie nasunął się jej na czoło. Wzrok tego chłopca mieszał ją zawsze i wyprowadzał z równowagi.

Nie lubiła tego wrażenia.

Spojrzała w głąb pracowni. Zdziwiła się, zobaczywszy ją pustą.

Lekcya skończyła się, panienki wyszły, uprowadzając z sobą Marysię. Równocześnie posłyszała Anka na dole, w ogródku, gwar wesołych głosów.

Panienki wyszły na ogród i zmierzały ku furtce. Spotkały się ze Stalewską, która żegnała je hałaśliwemi oznakami sztucznej serdeczności. I znów powtórzyła się komedya kwiatowa. Stalewska zrywała narcyzy, obdarzając niemi dziewczęta. Chwilę trwał wesoły śmiech i wymiana grzeczności. Poczem wszystko ucichło. Stalewska weszła do willi, panienki poszły w stronę miasta, prowadząc pomiędzy sobą Marysię, jak okaz wystawowy, z całą perfidyą niedojrzałych _snobów._

Anka widziała przez oplecione winogradem okno te dwie gromadki młodzieży, rozchodzące się każda w inną stronę. Skrajem rzeki szli raźno i żwawo mężczyźni, przybierając pozy zaniedbane wielkich mistrzów, kobiety, starające się nabrać swobody ruchów, lecz skrępowane wychowaniem i ogładą salonową.

Szli, unosząc z sobą wiarę w drobiazgi życiowe, które dla nich jeszcze przybierały rozmiary niezwykłych zdarzeń, i siejąc po drodze płatki śnieżne narcyzów.

Za chwilę—a tam, na lewo, zielona spódnica Marysi, na prawo—czerwony beret, mignęły i rozpłynęły się w mgle, która o zachodzie powoli od rzeki podnosić się zaczęła.

Anka stała ciągle wpatrzona, wsłuchana w to życie, które rozsypywało się przed nią na drobne cząsteczki i z których ona całą siłą wyławiała większe bryły, aby z nich wykuć jakiś fakt, który przekonałby ją o celowości istnienia.

––––––––––II.

Anka, znalazłszy się sama, wyciągnęła ręce w górę ruchem kogoś, kto zrzuca z piersi gniotący go ciężar. Postąpiła na środek pracowni i opuściła się prawie bezsilnie na jeden ze stojących na środku taburetów.

O! jakże ona ją znała dobrze tę pracownię Stalewskiego, głośną i znaną w całem mieście, niemal w całym kraju! Był w niej przepych parweniusza, dobry smak kollekcyonisty z zamiłowania, chęć naśladowania Makartowskich pstrokacizn, obok pewnej surowości stylowych, lub barwności góralskich i delikatnych, prawie motylich piękności dzieł japońskich. Jak wielkie Kafarnaum, jakby jakaś jaskinia, gdzie były i kąty renesansowego rozmarzenia, i huculskie, koralowej krasy torby, kilimki, pasy, poprzecinane główkami barokowych aniołków. Główną piękność i wartość tej pracowni, reprodukowanej wielokrotnie w pismach ilustrowanych, stanonowiła kolekcya gobelinów, rzadkiej i wielkiej piękności. Pokrywały one ściany, zwieszały się ze strzał hebanowych, tworząc zakątki, i wszędzie kładły wdzięczną nutę piękności czasów ubiegłych. Pudrowane Junony roztaczały swe wdzięki i suknie o spłowiałych barwach różowych. Twarze nimf i pastuszków szare były i oczy ich straciły niemal barwę, lecz drzewa „hesperyjskich ogrodów“ zachwycały doskonałą świeżością kolorytu.

Ponad sofą, okrytą skórami białych niedźwiedzi, zwieszał się najcenniejszy klejnot całej kolekcyi: Narcyz, przeglądający się w nurtach rzeki. Narcyz ten miał, wbrew modzie z czasów Ludwików, włosy płasko przyczesane na skroniach i długą twarz ascety.

Pochylony nad wodą, patrzył w jej głąb, a wyraz jego twarzy, zamiast legendowego zachwytu, nosił na sobie jakiś nieokreślony uśmiech ironii. Nigdy podobieństwo tego Narcyza gobelinowego do młodego artysty, który przeszedł wzdłuż krat willi, nie uderzyło tak Anki, jak w tej chwili. Na palcach, jakby czając się, piękna i lotna w swych muślinach, podeszła do sofy i przyklękła na białych skórach. Ręce splotła z tyłu i patrzyła w twarz Narcyza, przysłoniwszy oczy dlugiemi czarnemi rzęsami.

— Jaki podobny!—wymówiła do siebie.

Posłyszała szmer, obejrzała się, koło stalug stał teraz Stalewski i normował korbą wysokość umieszczenia płótna. Podmalowana jakaś słodka główka rozpościerała się wśród zielonawego tła. Był to portret córki jednego z kupców miejskich. Dziewczyna w rzeczywistości miała wygląd porcenalowej lalki, na płótnie wyraz ten potęgował się i dochodził do zenitu ogłupienia.

Stalewski zmrużył oczy i patrzył długą chwilę na rozpoczęte dzieło.

Było to piąte z rzędu dziecko kupca, który miał pieniądze i puste ściany w świeżo urządzającym się salonie. Portrety były zamówione _en masse_ za cenę tysiąca dwustu guldenów. Pastele, łatwe, nie wymagające zbytniego wykończenia, ze względu na eteryczność modeli. Ramy należały do kupca.

Stalewski zdawał się być pogrążonym w głębokiej zadumie. Patrzył na pastel, jakby w tem zbiorowisku pewnych form i barw skoncentrował się dla niego cały świat w danej chwili.

Tymczasem Anka patrzyła znów na Stalewskiego i nie mogła oprzeć się temu uczuciu podziwu dla jego niepospolitej piękności, jakiego zwykle na widok malarza doznawała.

Był to podziw, a zarazem i jakiś smutek, że tak uduchowiona postać obraca się w tak ciasnem kole rzeczy widzianych, tych, które dla niego już świat cały stanowiły.

On poczuł ten wzrok i zwrócił ku niej swą piękną twarz szlachetnie starzejącego się mężczyzny. Chwilę milczeli oboje, wreszcie Stalewski przemówił pierwszy:

— Więc stanowczo nie chcesz pani rysować z natury?

Anka oparła się o rzeźbiony, bretoński bufet, z którego spływały sztandary stare, haftowane złotem i buńezuki.

— Tak—odparła prosto i jasno — nie chcę rysować z natury. Do czego mnie to doprowadzić może?

I z nagłem jakiemś okrucieństwem, jakby zapożyczyła go z oczu Narcyza i ust młodzieńca o twarzy ascety:

— Może do... tego?

Ruchem niedbałym, pogardy pełnym, ukazała słodką główkę córki kupca, uśmiechniętą w pełnem świetle letniego popołudnia.

Stalewski, przyzwyczajony do „zuchwalstwa“ dziewczyny, doznał jednak niezwykle przykrego uczucia.

W glosie Anki wyczuł jeszcze większą wzgardę i szyderstwo, niż zwykle.

Piąte dziecko kupca widocznie musiało przepoić goryczą i lekceważeniem duszę Anki.

— Choćby do... tego! — odparł z pewną dumą, której czuł śmieszność—i to ma w sztuce pewne znaczenie!

— Ach!... — zawołała Anka — w sztuce... pan mówi o sztuce?... o jakiej?... gdzie ona ma u pana siedlisko?...

Stała ciągle oparta o ciemną ścianę bufetu, biała i wiotka. Zdawała się nie być złożoną z kości i ciała. Wypełniała sobą jakąś próżnię, lecz nie zajmowała przestrzeni.

Stałewski patrzył na nią oczyma malarza i tą pięknością swoją rozbrajała go. Podziwiał w niej głównie zuchwałą czerń włosów, brwi i oczu, i zachwycał się jej piękną głową i spojrzeniem gazelli. Wolałby linie korpusu piękniejsze, doskonalsze, bardziej „ludzkie“, mniej niknące i dlatego wzrokiem swoim pieścił jej głowę, rad, że widzi coś niezwykłego w galeryi typów, jakie miał przed sobą codziennie. Widział jednak tylko piękne zarysy, długość rzęs, aksamit oczu, doskonały wykrój cienkich nozdrzy. Zatrzymywał się na tym punkcie, niezdolny dalej wyczuć tego drugiego piękna, jakie całym prądem od tej dziewczyny biło.

— Gdzie moja sztuka ma siedlisko? — powtórzył rozbawiony—ależ wszędzie, gdzie jest Piękno.

Długi, ironiczny, cichy śmiech przerwał mu słowa. Anka śmiała się, śmiała prawie spazmatycznie.

— Więc i _to _ jest Piękno?—zawołała wreszcie, wskazując na pastel porcelanowego dziecka o paciorkowatych oczach. I _to _ jest Piękno?...

Stalewskiego śmiech ten zmieszał troszkę. Przyzwyczajony był do żwawej dyskusyi, ostrej wymiany słów, lecz Anka nigdy nie wysmagała go takim śmiechem, pełnym ironii i szyderstwa.

W jednej chwili przed jego oczami przesunęło się to „uznanie“, to uwielbienie, jakiem otaczano go dokoła. Doszedł wreszcie do zajęcia stanowiska pierwszorzędnego, idąc przebojem, lecz doszedł nareszcie. Z szacunkiem wśród sfer burżuazyjno-artystycznych wymieniano jego nazwisko. Dzienniki pisały o nim: „nasz znakomity artysta...“ Ten korowód „uznań“, jak błyskawica, przesunął się przed nim, po za nim czuł coś, co go potężną dłonią zdławiło za gardło, lecz myśleć o tem nie chciał...

Zagryzł usta aż do krwi i spojrzał prawie z nienawiścią na śmiejącą się Ankę.

Wydała mu się brzydką, przypomniała mu gada, który zatruł nagle swym oddechem jego atmosferę przejrzystą.

— Każdy ma odrębny punkt widzenia Piękna...—wyrzekł powoli.

Anka przerwała mu gwałtownie, zrywając się z miejsca.

— Fotografia fajansowej lalki! — zawołała, wskazując na pastel.

— Trzymałem się modelu...

— Trzymałeś się pan ciała modelu...

Rzuciła się do drzwi, jakby chcąc uniknąć dalszej dyskusyi, która ją wyczerpywała.

— Duszę pochwyć! duszę pochwyć! — zawołała od progu.

W ciężkich fałdach zielonej draperyi wionęły muśliny i dziewczyna znikła.

Stalewski pozostał jak martwy i chwilę długą patrzył na drzwi, po za któremi znikła Anka.

— Duszę pochwyć!...—wymówił wreszcie, zwracając się do portretu.

Przyglądał się długo naszkicowanej główce. Dziewczynka była rażąco podobna, spokojna, z ustami zaciśniętemi, tak, jak siedziała rano przed nim w swej białej, dekoltowanej sukience.

Całość zapowiadała się delikatnie i powiewnie. Chcąc dać pewną „nowość“, postanowił Stalewski przeciągnąć dołem obrazu gałązkę świeżo rozkwitłej jabłoni, z po za której miała wyglądać twarz dziewczynki. Lecz rodzice się nie zgodzili, prosząc, aby portrety ich dzieci były takie, jak u „wszystkich ludzi“, to jest dobrze osadzone, _en face,_ i bez żadnych ekscentryczności. Stalewski zrezygnował z gałęzi jabłoni i teraz żałował.

Kto wie, może Anka byłaby się zadowoliła taką nowością i nie obrzuciła go tak pogardliwą ironią.

Nie czuł się w wenie i nie mógł pracować. Położył się na sofie i zapalił papierosa. Zadowolnionem okiem ogarnął swą pracownię, z której był tak bardzo dumny.

— To wszystko moja praca!—pomyślał z wielką dumą.

Każdy sprzęt, każdy mebel, przypominały mu jakieś dzieło, jakiś rysunek, jakiś szkic, sprzedany korzystnie. Wiele także było tu i prezentów, wiele rzeczy, zamienianych za obrazy, przywiezionych z wycieczek po kraju i zagranicą. Całe życie Stalewskiego niemal było tu reprezentowane alegorycznie, zacząwszy od skromnych gipsowych modeli rąk, piersi, nóg, nabytych w Monachium, do ostatniej akwizycyi „Nagiej kobiety“, głośnego studyum Seurata, zawieszonego na tle kwadratu sinawego sukna na najwidoczniejszem miejscu pracowni.

Willa, w której te skarby pomieścił, zaczynała także należeć do niego. Kupił ją na spłaty, i dzięki wielkiej pokupności swych prac, nie zaległ nigdy z ratami. Lipcową ratę miały zapłacić portrety dzieci kupca. Następną—złożyć miały portrety żony i córki pewnego bogatego lekarza, a w części obraz, zamówiony do kościoła Panien Benedyktynek i przedstawiający świętą Cecylię.

— Żonę doktora zrobię a la Carolus Durand— myślal Stalewski—popiszę się malowaniem rubinowego aksamitu i niebieskich lisów, natomiast dziewczynę utrzymam w tonie Velasquezowskich infantek... Po świętej Cecylii, którą machnę w plain airze z żony, zabiorę się do jakiej literackiej maszyny, którą trzeba będzie zareklamować i wystawić może sposobem dyoramicznym. To popłaca...

Spokojnie patrzył w przyszłość, bez troski o ten literacki temat.

— Żona mi go wynajdzie — pomyślał z uśmiechem.

Równocześnie przeniósł wzrok na portret tej „żony“, który stał na ładnych, zielonych stalugach, opięty miękką, kaukazką materyą.

— Poczciwa...—pomyślał—patrząc na olbrzymi pastel, szklący się taflą szklaną i przerażający robotą _correct_ skończonego wirtuoza.

Stalewska zdawała się na tym portrecie być odbiciem córki kupca. Ta sama porcelanowa gładkość twarzy, usta zaciśnięte, paciorki oczu, wpatrzonych w przestrzeń. Pięknie ubrana, siedziała na fotelu, trzymając w obnażonych rękach wachlarz z piór, mistrzowsko wykończony. Ten wachlarz uderzał przedewszystkiem w oczy. Odbijał prześlicznie od złotawej gazy, jaką suknia była przystrojona. Więził uwagę widza i spychał twarz modelu na plan drugi.

Niemniej Stalewska była nadzwyczaj zadowolniona z tego portretu. Pokazując go odwiedzającym pracownię, nie omieszkała nigdy powiedzieć:

— Patrzcie państwo na ten wachlarz!... co za mistrzowstwo w robocie tych piór!...

Chórem zachwytu odpowiadali jej interpelowani.

Stalewski patrzył w tej chwili na portret żony i z nałogu widział tylko ów słynny wachlarz. Do niego więc raczej zwrócił swą apostrofę: „poczciwa!“ Z wachlarza wzrok jego pobiegł na twarz portretu i nagle szarpnęło nim coś dziwnego:

— Fotografia fajansowej lalki!

Zerwał się i usiadł na sofie, jakby odurzony. Więcej portretów zalegało wysokie ściany pracowni. Chciał spojrzeć im w oczy, lecz zdjęła go jakaś niepewność. Położył się nanowo, podkładając ręce pod głowę.

— Duszę pochwyć!

Zaszemrało to, jakby jakiś wielki motyl przyczaił się gdzieś w fałdach gobelinu.

— Duszę pochwyć!

Ramionami wzruszył. Mrzonki dobre dla tych, którzy błąkają się w abstrakcyach i nowych dróg szukają.

On znalazł swą ścieżkę i postanowił iść nią do końca. Ażeby nie wpaść w manierę, będzie się opierał na uznanych mistrzach.

Do świętej Cecylii za wzór posłuży mu Bouguereau.

— Pomieszam trochę z Puvis de Chavannem, aby zrobić ustępstwo. Trzeba jednak ostrożnie. Kler ma swoje pojęcia, od których odstąpić nie chce, a żona ma słuszność, należy oszczędzać i pielęgnować znajomość...

Świat cały zaczął powoli spływać w jego wyobraźni do tego małego, ciasnego koła jego zewnętrznych potrzeb i pragnień. Kraty, opasujące ogródek, oddzielały go od tego, czego pojąć nie chcial i nie pragnął.

— Dziwaczka! — pomyślał o Ance, spoglądając na ślicznie belkowany sufit pracowni.

Słyszał nad sobą jej kroki, choć lekkie i ciche. Lecz, przenerwowany, mimo swej wiedzy, miał słuch doskonały. Anka chodziła niespokojnie na swojem piąterku, to znów przystawała—i wszystko cichło.

— Maluje—pomyślał, uśmiechając się lekko.

Pomimo jej charakteru, którego pojąć nie mógł, i który często obrzucał go świszczącą rózgą sarkazmu, nie żałował, iż przyjął do swego domu tę dziewczynę, tak nieszczęśliwą i osamotnioną.

Córka „rozpolitykowanego“ ojca, tego Adama Zagrodzkiego, wieczystego kandydata, jak go nazywano, bez matki, obdarzona temperamentem, wyobraźnią, tułała się ciągle pomiędzy dworem ojca i klasztorem, gdzie ją dorywczo wychowywano. Zagrodzki, szkolny kolega Stalewskiego, nie wiedział, co począć z tą dziewczyną, wiecznie jakby ironiczną i patrzącą tragicznie na jego polityczne nadzieje. Budzący się talent malarski był pretekstem wysłania Anki do miasta. Nawinęła się Stalewska, wiecznie uprzejma, uśmiechnięta, węsząca w Zagrodzkim udany może wreszcie mandat. Zaofiarowała gościnność i opiekę Ance. Oddano jej do rozporządzenia pokoik „na górze“, nad pracownią. Od czterech miesięcy dziewczyna tam gospodarowała, schodząc dla formy na „wspólne lekcye.“ Co tam robiła na tem piąterku, z którego okno wychodziło na rzekę i na jej brzegi, Stalewski nie wiedział. Zapytywana, mówiła krótko: „maluję.“ Potem dodawała: „czytam, uczę się, myślę... wnikam w siebie...“

Czasem dnie całe siedziała w swym pokoiku i tylko od czasu do czasu słychać było jej lekki, delikatny chód, posuwisty i gładki. Nie malowała wtedy, nie mówiła prawie z nikim. Siedziała nieruchoma u okna, lub leżała z przymkniętemi oczyma. Nagabywana raz przez Stalewską, aby zeszła „do świata“, odpowiedziała:

— Ja właśnie stwarzam... swój świat.

Stalewskiemu przyszły teraz na myśl te słowa, które mu żona ze śmiechem powtórzyła:

— Jej świat się dopiero stwarza, mój jest już stworzony—pomyślał z pobłażliwością.

Niebo zachmurzało się stopniowo i powietrze stawało się duszne i ciężkie. Przez otwarte okno pracowni wpadł wicher i zaszumiał, jakby szydząc z czegoś niewidzialnego.

— Mój świat...—myślał Stalewski—niewielki on, ale solidny i na trwałej zbudowany podstawie. Uznanie, dobrobyt, wreszcie zadowolenie z wypełnionego w życiu zadania...

— Duszę pochwyć!... duszę pochwyć...—zaszumiało w tonach wichru.

— Burza nadciąga?—pomyślał Stałewski z niechęcią—nie cierpię burzy, wyprowadza mnie z równowagi, poniszczy kwiaty...

Wstał i zamknął szczelnie okno pracowni. Gdy to czynił, przyszło mu na myśl, iż Anka z pewnością nie zamknie swego okna, jakby czekając na przybycie piorunu.

— Młoda jeszcze....—pomyślał—szarpie się, nie mając za dużo siły... Życie ją uchodzi. Zrozumie, że nie w burzach, nie w światach, stwarzanych ze złud i abstrakcyi, prawda i moc...

Powrócił na sofę i ułożył się wygodnie, biorąc pod głowę poduszki aksamitne, szyte jedwabiami, łśniące i barwne, jak rajskie ptaki.

— Niech huczą pioruny! — zakonkludował z uśmiechem—ja muszę się wyspać, dziś bankiet w naszym klubie—iść muszę!

Deszcz zaczął bić o szyby pracowni, on leżał nieruchomy, rozleniwiony cały, błąkając się po wygodnym ogródku swych myśli, w którym grządki i klombiki zdań i pojęć były tak czyściuchno uporządkowane, jak pastele w jego pudelkach, jak jego pędzle, palety, węgle, ściereczki, tuby, flaszeczki z terpentyną, z olejem, z werniksem, z sikatywą— jak ten ogródek na dole, w którym biła fontanna, obramowana wieńcem niezapominajek.

A deszcz siekł coraz silniej o szyby, bił ukośnemi strugami, które spływały na liście winogradu i powoje, na płomienne nasturcye i aksamitne bratki.

Stalewskiemu w szumie tej ulewy zdawało się, że słyszy monotonnie powtarzane jedne i te same słowa:

— Duszę pochwyć!... Duszę pochwyć!...

Zatulił się z twarzą w poduszki, aby przerwać tę halucynacyę, która go dręczyć zaczynała:

— Duszę pochwyć!... Duszę pochwyć!...

Miał jeszcze siłę, aby uśmiechnąć się pobłażliwie i z wysiłkiem wyszeptać:

— O, to, to... właśnie...

Zapadł głową głębiej w poduszki.

Zasnął.

–––––––––IV.

Z nerwowym niepokojem, gdy wpadła z dołu od Stalewskiego, rzuciła się Anka na pędzle i płótno, rozpięte i przygotowane na stalugach. Widok owych „porcelanowych“ główek na tle gobelinów pana „profesora“ porwał jej literackie nerwy. Całe oczy i duszę miała pełną wizyi Maryśki takiej, jaką ona ją odczuła i zrozumiała — Maryśki tajemniczej, zamkniętej w sobie, ze sfinksowym uśmiechem, na pół smutnym, Maryśki, uosabiającej podmiejski lud, niby oświecony, niby jeszcze smutniej przyćmiony tą cywilizacyą, która ścieki tego, co w niej najbrudniejsze, posyłała przez łąki i pola ku chatom, błękitno malowanym, okolonym purpurą mchów i różami malw puszystych.

Anka porwała węgiel i rzuciła się do płótna.

Twarz jej pobladła, oczy z pod czarnych rzęs zapłonęły wewnętrznym blaskiem. I w tym małym pokoiku, pod osłoną czarnych, nadciągających chmur, zaczęło się wspaniałe dzieło odtwarzania duszy, którą inna, bardziej wrażliwa dusza, wchłonęła niejako w siebie.

Anka w tej chwili zdawała się być pryzmatem, przez który przechodził duch Maryśki i rozsypywał się na widome części. Postać wiejskiej modelki występowała z płótna, rysowana z brawurą w ruchu śmiałym. Maryśka siedziała na trawie z kolanami złożonemi, ze stopami dziwnie wygiętemi. Cała jej postać, pochylona naprzód, wskazywała połączenie apatyi z wyczekiwaniem. Profil ciekawy zarysowywał się w przestrzeni. Marysia patrzyła uparcie w jakiś punkt, jakby ztamtąd miała się dla niej objawić rzecz jakaś cudowna. Prędko, z szybkością błyskawiczną, Anka zaczęła wypełniać kontury farbą.

Maryśka miała być przedstawiona w harmonii fioletowo-zielonej. Gorąca, oranżowa farba miała zapłonąć tu i owdzie. Ten fiolet wyrażał wrażenie pewnego bezwiednego majestatu, zieleń miała w sobie coś z niedopowiedzianych pragnień, gorąca barwa oranżowa—to rozjaśniona i wysłoneczniona żywiołowa siła.

W pozie prawie zwierzęcej, tonąc bosą nogą i ręką zczerniałą w wielkich grudach ziemi, z okiem, wytężonem w stronę „niewidzialnego“, była ta chłopska dziewa nie allegoryą podmiejskiego ludu, który przykuty duchem do roli, rwie się spojrzeniem ku miastom, lecz była to raczej synteza całej istoty Maryśki, całej jej duszy, którą Anka otuliła swą myślą i formę jej uniosła z sobą w swej duszy.

Najdziwniejsze jednak było to, co otaczało Maryśkę—ta jakaś atmosfera astralna, którą Anka dokonała za pomocą trzech barw, stopniując ich siłę.

Dokoła Maryśki, promieniując z jej ciała, z jej istoty, wznosiła się jakby druga forma dziewczyny, gorąco złota, słoneczna, ciepła. Żar, wchłonięty wsłoneczne południe przez to młode ciało, zdawał się promieniować i obwodzić kontury złotą linią, przechodzącą w oranżowe blaski. Była to właśnie ta żywiołowa siła czcicieli „słonka“, skąpanych w ożywczem świetle i cieple, tak bardzo silna, iż wypromieniować mogła na zewnątrz całe masy, bez ujmy dla istoty, z siebie ten blask wydającej.

Lecz po za oranżową linią rozpoczynała się atmosfera druga—łagodnego seledynu. I był to dziwny, porywający kontrast tego prawie rozmarzonego, niepewnego, prawie księżycowego blasku, z graniczącą i wnikającą w niego zuchwałym blaskiem słoneczną jasnością. Ta niepewność, ten wdzięk, przytem ta nadzieja, niejako rozwiewająca się w mgle, włóczącej się o nocach księżycowych po zieleni łąk, przywodziły wrażenie poezyi i tęsknicy, stanowiącej niejako jądro duszy Maryśki. Pozbierała ona ten blask, który łagodził i otulał złoto żywiołowej siły— po nockach nieprzespanych, kiedy to coś ją gna z chałupy bosą i nawpół odzianą. Wyjdzie od ojcowskiego sadu, w którym śpią ciche jabłonie i grusze, i stanie koło plota, a patrzy na łan zboża, co, jak staw, bez ruchu w świetle księżyca się mieni. Coś ją ściska pod sercem, tęsknica wielka, niby tak silna, jak ta moc, która ją o południu słonecznem w krwawej powodzi maków do śpiewania na całe gardło zmusza. I wtedy Maryśka czuje, że ta „słoneczna“, to nie ona cała, bo ta „księżycowa“ ją dopełnia. I wtedy z tych dwóch powstaje jedna, pełna, dziwna, skomplikowana istota. Dniem pełna żaru i siły, nocką na poły tęskna, na poły nadziei żądna—dusza ludu

Lecz seledyn roztęsknionej i wyczekującej zmienia się w fiolet, z początku majestatyczny, następnie ciemny, niemal tragicznie zamknięty w sobie. To jest ostatnia zasłona, która na zewnątrz duszę Maryśki otacza. Na pozór ciemna, czarna, nie interesująca, następnie przy zbliżeniu okazująca wiele nieufnego majestatu i prawie odpornej ironii, po to, aby rozpłynąć się w nadziei i tęsknocie, przeciętej blaskiem żywiołowej siły.

Wszystko to nie „allegoryą“, lecz symbolem, lecz mową barw i linii wyrażało dzieło Anki.

Dziewczyna malowała szybko, nie zatrzymując się, działając pod wpływem natchnienia, rozpierającego jej piersi. Zdawało się jej, że ktoś z zewnątrz prowadzi jej rękę. Intuicyą odgadywała to, czego jeszcze nie umiała. Uczyła się niewiele, a z tego niewiele wyciągała esencyę, wybierając to, co jej konieczne było.

Ściemniło się, burza nadciągała, gnąc drzewka przydrożne, szarpiąc galarami, stojącemi u brzegu rzeki.

W oddali, na łąkach, porykiwało bydło, jakiś pies zaczął wyć przeciągle.

Zagrzmiało gwałtownie, i Anka, nagle zbudzona ze swej pracy, rzuciła się do okna.

Pchnęła okno na rozścież i wystawiła po za ramę ręce, spalone od gorączki. Kilka kropli deszczu upadło na nie, ręce piły gwałtownie te krople, jak kwiaty piją deszcz po kilkudniowej suszy.

Anka, ochłodziwszy się, powróciła do swego obrazu.

Malowała płasko, sposobem dekoracyjnym, prawie bez cieni, a mimo to, z ogromną plastyką. W ten sposób skupiała swe natchnienie w jednym rzucie, nie stając się ani na chwilę rzemieślnikiem.

Zanim burza minęła i roztoczył się splókany świeżością ulewy zachód słońca, Sfinks-Marysia, z zanurzonemi stopami w olbrzymie skiby ziemi, w swej potrójnej osłonie astralnej, niepokoiła syntezą swej istoty, tak na pozór prostej, a tak skomplikowanej i tak trudnej do przejrzenia, jak otchłań bezdenna.

Przed nią wyczerpana, zamyślona siedziała Anka.

Badała siebie teraz, czy wszystko, co zdołała wchłonąć w siebie z duszy Maryśki, uwięziła na tem płótnie. I zwątpienie wraz z tryumfem mieszało się w niej w dziwnie niepokojące, lecz pełne uroku uczucie.

Tak tworząc, Anka była szczęśliwa.

–––––––––
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: