Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Aberrations 1. Bestia się budzi - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
12 września 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Aberrations 1. Bestia się budzi - ebook

Odkąd Szol ogarnął część hrabstwa Lancashire, w której mieszka Sprytek, chłopiec ukrywał się wraz z braćmi w piwnicy. Teraz bracia nie żyją, zaklęcia ochronne przestają działać i Sprytek musi na zawsze opuścić rodzinny dom. Trafia na zamek i po przejściu próby zostaje jednym z czerwi, pomagających badać tajemniczy Szol - plamę mroku, która rozlewa się coraz szerzej, a każda żywa istota w jej granicach ginie bądź zostaje koszmarnie odmieniona. To już nie ludzie ani zwierzęta - to aberracje, morderczo groźne i złaknione krwi...

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7686-740-3
Rozmiar pliku: 966 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1 Piwnica

Sprytek słuchał szeptów dobiegających z grobów jego braci.

Siedział przy trójnogim stole, patrząc, jak cienie pełzną powoli ku niemu, i wpatrując się w przeciwległą ścianę ciemniejącej piwnicy. O ścianę tę opierała się wysoka, rozklekotana, wąska szafka, która bez tej podpory już dawno by się rozleciała. Kiedyś wypełniały ją zapasy jedzenia. Teraz była pusta.

Sprytek zaglądał do środka mniej więcej co godzinę, ale za każdym razem, gdy ostrożnie rozchylał drewniane drzwiczki, skrzypiące boleśnie na zardzewiałych zawiasach, nie znajdował niczego. Zostawił więc szafkę otwartą, żeby oszczędzić sobie kłopotu sprawdzania, był jednak pewien, że już nigdy się nie wypełni. Kontrolująca ją magia – zaklęcie transportowe, w mgnieniu oka przesyłające przedmioty na dużą odległość – w końcu osłabła i zniknęła. Tu, w granicach Szolu, dobroczynne czary nieludzi nigdy nie trwały długo; na tych terenach władała mroczna magia.

Sprytek zadrżał na samą myśl o tym, co leżało poza murami piwnicy – i wtedy w brzuchu zaburczało mu z głodu. Tu przynajmniej miał ogień, pozwalający nieco przegnać otaczające go ziąb i wilgoć. Teraz w palenisku pozostały tylko żarzące się resztki drewna z łóżek nieżyjących braci.

Oderwawszy na moment wzrok od szafki, obejrzał się na dużą drewnianą biblioteczkę pod drugą ścianą. Jedna z półek wygięła się pod ciężarem książek, które tak bardzo sobie cenił. Aby złagodzić nudę życia w piwnicy, czytał je setki razy, a choć wiele tomów już stracił – trafiły do ognia, by go podsycić – niektórych nie potrafił poświęcić. To były książki ogrodnicze, należące niegdyś do matki.

Na myśl o niej ścisnęło mu się gardło. Nie żyła już rok, ale ból towarzyszący stracie dotąd nie osłabł. Sprytek tęsknił za nią, i to bardzo. A także za szczęśliwym domem, który stworzyła jemu i braciom. Teraz jednak będzie musiał go porzucić. Trzeba odejść z tego schronienia. Odejdzie albo umrze z głodu.

Sprytek nie chciał nigdzie iść. Pragnął zostać tutaj wraz ze wspomnieniami o matce i o dwóch nieżyjących braciach.

Brock i Ben byli bliźniakami starszymi od niego o dwa lata. Dobrze go traktowali, opiekowali się nim – ich szepty nie budziły w nim lęku. Czasami klękał na ubitej ziemi i przykładał ucho do nagrobków, wytężając słuch, próbując zrozumieć, co mówią. Czasem słyszał, jak powtarzają jego imię.

– Sprytek! Sprytek! Sprytek! – szeptali.

Kiedy indziej płakali, a on, przepełniony litością, czuł pokusę, żeby podnieść płyty nagrobków i wypuścić ich. Ale ojciec zabraniał mu zbliżać się do grobów. Sprytek nie rozumiał dlaczego – ojciec nie wiedział przecież o szeptach. Powiedział Sprytkowi, że ma już trzynaście lat i musi być dzielny, spokojny i posłuszny, tak jak jego bracia. Przeżyli swoje życia, a teraz spoczęli w zimnej ziemi. Powinien zostawić ich w spokoju.

I może, pomyślał, tam w dole nie jest aż tak źle? Przynajmniej nie dręczy ich głód. Nie muszą opuszczać bezpiecznej piwnicy i stawiać samotnie czoła zagrożeniom czającym się poza nią.

Powrócił myślami do ojca.

– Znów muszę odejść – oznajmił wówczas, ciasno opatulając szyję czarnym wełnianym szalem. Zapiął szybko długi płaszcz i naciągnął wysokie buty. Kuriera Bensona wezwano do zamku. Nie miał wyjścia, musiał posłuchać; Sprytek wiedział, że kurierzy to cenieni członkowie korpusu zamkowego. – Bądź dzielny, Sprytku… I miejmy nadzieję, że kiedy wrócę, zastanę cię tutaj.

Ojciec mówił to z uśmiechem, jakby żartował. Gdy gdzieś kryło się niebezpieczeństwo, zwykle drwił z niego.

Sprytek nadal tu był i wciąż czekał. Lękał się jednak, że tym razem ojciec nie zdąży wrócić na czas, żeby go ocalić. Powinien był się zjawić już dawno temu. Coś musiało pójść nie tak.

W piwnicy panował lekki przeciąg i Sprytek czuł zapach rozgrzanego wosku. Zawsze go lubił, ale teraz woń ta martwiła go. Coś gorszego niż głód zmusi go do wyjścia z piwnicy, coś bardziej naglącego niż narzekania pustego żołądka.

Piwnica pozostawała bezpieczna, póki oświetlał ją blask magicznych świec zostawionych przez ojca. Były ich trzy, ustawione w trójkąt, każda nabita na szpikulec własnego ciężkiego metalowego lichtarza. Wielkie świece płonęły jasno, niemal nie mrugając, ale nieobecność ojca się przeciągała i przesycająca je dobra magia prawie się wyczerpała. Teraz gasły kolejno. Została już tylko jedna, a i jej blask mocno osłabł. Jeśli Sprytek wkrótce nie odejdzie, nie zdoła odnaleźć drogi do drzwi. A kiedy ostatnia świeca zgaśnie, piwnica przestanie być bezpiecznym schronieniem.

W gasnącym blasku Sprytek po raz ostatni rozejrzał się po pomieszczeniu. Przez niemal rok było dla niego domem, w sumie wygodną kryjówką. Czas jednak ruszać.

Skierował się w stronę schodów ze stopu srebra, wiodących z piwnicy do drzwi za nimi; kolejne prowadziły do kuchni. Srebrne schody stanowiły kolejne zabezpieczenie zainstalowane przez ojca. W chwili, gdy dotarł do najniższego stopnia, usłyszał za plecami nagły dźwięk, który sprawił, że zastygł w miejscu.

Nie były to szepty nieżyjących braci, nie były to również ich jęki i krzyki.

To był dźwięk czegoś przebijającego się przez ubite klepisko podłogi.

Byłem tak blisko… pomyślał Sprytek, czując jak serce tłucze mu o żebra.

Ostatnia świeca zgasła, pogrążając go w nieprzeniknionej ciemności.2 Królowa Bagien

Sprytek wstrzymał oddech, starając się nie poruszyć nawet jednym mięśniem. Miał nadzieję, że jeśli zachowa spokój, to coś, co wypełzało spod ziemi, go nie zauważy.

Łup, łup! Łup! Łup! – waliło mu serce. Jak szybko może bić, nim wyskoczy z piersi?

Świetnie wiedział, co się dzieje. Przez ostatni tydzień kilkakrotnie dochodziło do ataków na piwnicę – najgorszy wydarzył się tuż po tym, gdy zgasła druga świeca. Zaczęło się od łomotów i trzasków w izbach na górze. Brzmiało to tak, jakby coś wielkiego krążyło tam i z powrotem, tłukąc masywnymi ramionami o drzwi i ściany, próbując zniszczyć dom.

Dźwięki te odciągnęły uwagę Sprytka od głównego ataku. Podczas gdy z lękiem zerkał w sufit, coś wdarło się do piwnicy przez podłogę. Długie, chude, kościste palce wysunęły się z miękkiej ziemi w poszukiwaniu ofiary. Z zielonej skóry wyrastały brązowe brodawki; ostre jak brzytwa paznokcie oblepiała zaschnięta krew.

Sprytek odskoczył przerażony, jakby wyczuwając ruch tych upiornych palców, które szarpnięciem wysunęły się wyżej, ukazując dłoń niemal do przegubu. Tym samym jednak wyłoniły się z cienia rzucanego przez stół i padł na nie żółty blask ostatniej świecy.

Brodawki pękły niczym wrzody rozdarte rozgrzaną do czerwoności igłą, skóra zaczęła syczeć i płonąć, spod ziemi dobiegł krzyk, a potem jęki bólu. Dłoń cofnęła się i ku ogromnej uldze Sprytka niebezpieczeństwo minęło.

Teraz jednak nie miał już magicznej świecy, która przegnałaby intruza.

Otoczony nieprzeniknioną ciemnością słyszał mlaśnięcia, chlupoty i cmokania, jakby coś zaczęło wyłaniać się z miękkiej, lepkiej ziemi. Czuł jej zapach. Odwrócił się przerażony i ujrzał słaby, brązowawy blask otaczający głowę, która wyrastała z ziemi niczym grzyb.

Na ten widok Sprytek odetchnął powoli z ulgą. Nic mu nie groziło. Nigdy wcześniej nie zrobiła mu krzywdy.

Na imię miała Bertha i była jego jedyną żyjącą przyjaciółką (nie licząc ojca). Przez cały czas, który spędził uwięziony w piwnicy, odwiedzała go. Z jakiejś przyczyny świece nie zdołały jej przepędzić.

Teraz usiadła naprzeciwko, krzyżując nogi tuż za błotnistą dziurą, z której wypełzła. Otaczający ją łagodny blask oświetlał jej całe ciało, ukazując smukłą dziewczynę o brązowej skórze. Oczy miała wielkie i zielone. Wyglądała jak naga, ale to dlatego, że strój, który niegdyś nosiła, zrósł się z ciałem i wyglądał jak naciągnięta skóra, pokryta siecią zmarszczek, bruzd i fałd. Włosy opadały na ramiona czarnymi, skórzastymi lokami, na czubku głowy tkwiła niewielka złota korona, w której na przedzie osadzono wielki, zielony klejnot.

Była to Królowa Bagien.

Niegdyś wojowniczka, władająca szczepem Segantii, zamieszkującym te obszary w pradawnych czasach, powiodła swych ludzi do wielu zwycięskich bitew. Ale w końcu natknęli się na Rzymian, zbrojnych w długie włócznie i tworzące nieprzenikniony mur tarcze.

Rzymscy wojownicy okazali się tak groźnym wrogiem, iż kapłani Berthy uznali, że nie zdołają ich pokonać bez boskiej pomocy. Złożyli zatem bogom w ofierze swą królową: poderżnęli jej gardło, a potem obcięli wskazujący palec prawej dłoni – choć Sprytek nie miał pojęcia, dlaczego to zrobili. Pogrzebana, po śmierci powoli zapadała się coraz głębiej w bagno i bardzo długo spoczywała tam w szlamie, milcząca i nieruchoma. A potem Szol ogarnął miejsce jej pochówku, przywracając ją do życia. Ci, którzy ją zabili, już dawno umarli, a ona znów żyła. Sprytek często zastanawiał się, czy Bertha nie czerpie z tego choćby odrobinę satysfakcji.

Teraz otworzyła usta. Królowa Bagien zawsze przemawiała cicho, z osobliwym akcentem, więc czasem z trudem rozumiał jej słowa. Pochylił się zatem naprzód, wytężając słuch.

– Przechodząc pod twoimi braćmi, połaskotałam ich w stopy. – Uniosła wyżej powieki. – Szkoda, że nie usłyszałeś, jak się zaśmiewali!

– Ja słyszę tylko ich szepty – przyznał ze smutkiem Sprytek. – Bardzo bym chciał usłyszeć, jak się śmieją.

– Nie smuć się, Sprytku. Odpoczywają tylko. Wiesz, że tutaj to, co martwe, nie pozostaje takie na zawsze. To umieranie jest trudne. Może boleć. Ale śmierć zostawili już za sobą, teraz czekają tylko, aż przyjdzie czas, by się obudzić.

Sprytek spytał ją kiedyś, kiedy to będzie, lecz Bertha z uporem milczała. Albo nie wiedziała, albo nie chciała powiedzieć.

– Od bardzo dawna mnie nie odwiedzałaś – rzekł teraz. – Czy znów przynosisz złe wieści?

Na początku roku, w radośniejszych czasach, gdy bracia wciąż żyli, Bertha składała im wizyty w piwnicy co najmniej raz dziennie; siadała wśród nich i rozmawiali godzinami. Potem, przez ostatnie siedem miesięcy, odkąd ojciec zabrał Brocka i Bena do zamku, Sprytek pozostawał sam. Z początku samotność mu doskwierała i gdyby nie częste odwiedziny Berthy, chyba by oszalał. Teraz jednak zjawiała się rzadko, a gdy przychodziła, to zwykle z kiepskimi wieściami.

W istocie teraz też jej twarz wyglądała ponuro.

– Owszem, wieści są złe, Sprytku, ale zawsze lepiej wiedzieć, gdy zbliża się zagrożenie, żeby móc je przyjąć z otwartymi oczami. Przychodzę cię ostrzec. Twój ojciec wraca do domu.

I to mają być złe wieści?, pomyślał zdumiony Sprytek.

– Świetnie! Nie mogę się doczekać jego powrotu – odparł z uśmiechem. – Stanowczo za długo jestem sam. Nigdy wcześniej nie pozostawał tak długo poza domem. Mam nadzieję, że przyniesie mi nową książkę do czytania.

Królowa Bagien nie odpowiedziała natychmiast, jej twarz pozostawała poważna.

– Ma w rękach czarny kaptur i nóż z bardzo ostrą i długą klingą – oznajmiła.

Serce Sprytka ścisnęło się. Teraz zrozumiał, dlaczego nie ucieszyła się na ten widok. Już raz ojciec wrócił do piwnicy z tymi przedmiotami. Zabrał wówczas do zamku braci Sprytka – ponoć po to, by zostali poddani próbie przez niejakiego Naczelnego Mantę. To Naczelny Manta kierował oddziałami ludzi, Korpusem Zamkowym, próbując dowiedzieć się czegoś więcej o Szolu i – być może – powstrzymać jego nieubłagany rozrost na północ, rozrost, który zagrażał teraz samemu zamkowi.

Każdy z braci, odchodząc przywdział kaptur; ojciec ściskał wtedy nóż tak mocno, że zbielały mu kostki.

Żaden z bliźniaków nie wrócił żywy i ojciec Sprytka odmówił wszelkich rozmów na ten temat. Sprytek zastanawiał się, czy „próba”, której ich poddano, jest bardzo niebezpieczna. Czy teraz nadeszła jego kolej? Czy on też umrze? Na tę myśl serce ponownie zatrzepotało mu w piersi i poczuł, jak pocą mu się dłonie.

Gdzieś na górze rozległ się zgrzyt. Piętro domu, choć lepsze niż wszystko, co kryło się na dworze, nie było tak bezpieczne jak piwnica. Czyżby kolejna aberracja? Sprytek usłyszał trzaśnięcie drzwi, a potem kroki stóp w wielkich buciorach zmierzające do piwnicy. To był ojciec.

– Czas na mnie, Sprytku – oznajmiła Bertha. – Żegnaj.

– Pa, Bertho – wyszeptał przez zaschnięte gardło.

Pomachała do niego lekko prawą dłonią, tą bez palca, i ze smutnym uśmiechem stopami naprzód wśliznęła się do dziury. Ostatnią rzeczą, jaką ujrzał, był czubek głowy ze spiczastą koroną, a potem ziemia zamknęła się i Bertha zniknęła mu z oczu.3 Odległe oddechy

Ojciec Sprytka zamknął za sobą drzwi. Odziany w długi, czarny płaszcz z owczej wełny, trzymał w dłoni świecę rzucającą na ścianę za plecami olbrzymie, migoczące cienie. Zaczął schodzić po schodach, a jego kroki dźwięczały głośno na stopniach ze stopu srebra.

Sprytek zerknął na niego z lękiem i przekonał się, że Bertha miała rację. Ojciec istotnie trzymał w rękach czarny kaptur oraz nóż o długiej ostrej klindze. Dotarłszy na dół, przeszedł przez piwnicę i położył je na trójkątnym stole.

Potem odwrócił się do Sprytka, marszcząc czoło.

– Uśmiechnij się, Sprytku – niemal warknął niskim, donośnym głosem. – Mogło być gorzej.

Jak zwykle ojciec wydawał się chłodny i obojętny. Nie wspomniał nawet o sytuacji syna, tkwiącego tu samotnie w ciemności, ani o grożących mu niebezpieczeństwach. Ojciec zmienił się od czasów śmierci matki i choć Sprytek ucieszył się na jego widok, nie mógł nic poradzić na to, że poczuł się zraniony.

– Gdzie się podziewałeś, ojcze? Jestem głodny – poskarżył się. – I bałem się, że nie wrócisz na czas, żeby mnie uratować. Niedawno zgasła trzecia świeca.

– Cóż, ta, którą trzymam, wystarczy tylko na kilka minut, więc nie mam czasu do stracenia. Zabieram cię do zamku. Dostaniesz tam porządny posiłek. To rozwiązuje pierwszy z twych problemów. Załóż kurtkę, na dworze jest bardzo zimno.

Sprytek posłuchał natychmiast. W Szolu zawsze było bardzo zimno, nawet za dnia.

– Teraz odwróć się do mnie.

Zrobił to posłusznie i przekonał się, że ojciec trzyma w palcach czarny kaptur.

– To dla twojego własnego dobra, Sprytku. Nie mamy jeszcze pewności co do twoich mocy ani tego, czy cię ochronią. Ale tu, w Szolu, żyją stwory, których widok zmroziłby cię do szpiku kości, koszmary o nich dręczyłyby cię do kresu twych dni. Mógłbyś nawet wpaść w panikę i uciec, i kto wie, czy zdążyłbym złapać cię na czas. Lepiej zatem, abyś na razie ich nie oglądał.

Sprytek z powątpiewaniem przyjrzał się kapturowi. Nigdy wcześniej nie przebywał w samym Szolu. Wiedział o nim niewiele – jedynie to, co mówili ojciec bądź Bertha; nic z tego nie brzmiało dobrze. Nie podobała mu się myśl, że miałby nie widzieć, dokąd zmierza.

Dostrzegłszy niechęć syna, ojciec nieco złagodniał.

– Nie martw się, cały czas będę trzymał rękę na twoim ramieniu. Dopilnuję, żebyś się nie potknął. Nie przeczę, łatwo nie będzie, bo muszę chronić nie tylko siebie, ale i ciebie. Ale da się to zrobić, o ile zachowasz spokój i natychmiast będziesz wykonywał wszystkie polecenia. Zrozumiałeś?

Sprytek przytaknął ostrożnie.

– Grzeczny chłopak. To co, gotów?

Ponownie pokiwał głową.

Ojciec podniósł czarny kaptur i nałożył go Sprytkowi, który natychmiast przestał widzieć cokolwiek.

– Czego ode mnie chcą w zamku? – spytał głosem stłumionym przez materiał.

Słyszał, jak ojciec krąży po izbie, bez wątpienia zbierając resztki ich skromnego dobytku. Wyraźnie miał nadzieję, że nie będą już musieli tu wracać.

– Posłał po ciebie Naczelny Manta. Chce cię poddać próbie, Sprytku. Nie martw się, jeśli zdasz, nie będziesz musiał siedzieć dłużej w tej piwnicy; będziesz mógł z nim pracować i pomagać w wypełnieniu obowiązków.

– Co to za próba? – chciał wiedzieć Sprytek. – Ta sama, którą przeszli moi bracia?

– Istotnie, Sprytku. Ale naprawdę nie masz się czego obawiać. Zdasz. Jestem tego pewien.

– Nie mógłbym zostać kurierem jak ty, ojcze? Wtedy sam byś mnie wyszkolił.

Sprytek uznał, że czułby się znacznie lepiej, pracując z ojcem niż z jakimś Naczelnym Mantą w zamku pełnym obcych ludzi.

– Nie, Sprytku. Jesteś stanowczo za młody, aby szkolić się na kuriera. Poza tym nie masz wyboru. Tu nie możesz zostać: widzę, że zaklęcie transportowe z szafki wyczerpało się, nie będę mógł ci więc dłużej przesyłać jedzenia. A teraz chodź. Koniec gadania, ruszajmy w drogę.

Poczuł na ramieniu dłoń ojca, prowadzącą go ku schodom. Wkrótce ich kroki zadźwięczały na stopie srebra, gdy rozpoczęli powolną wspinaczkę.

Żegnaj, piwnico!, pomyślał Sprytek z pewnym smutkiem. Żegnajcie, moi bracia!

Zatrzymali się na najwyższym stopniu. Sprytek usłyszał, jak ojciec naciska klamkę i otwiera drzwi, a potem znów podjęli wspinaczkę. Ostrożnie wymacywał sobie drogę w nieprzeniknionym mroku kaptura. Tym razem pokonali ledwie siedem stopni zrobionych z drewna, na którym buty nie dźwięczały tak donośnie. Kolejne drzwi – i znaleźli się na parterze.

Ojciec pokierował go naprzód, choć na razie Sprytek spokojnie poradziłby sobie bez pomocy – wychowywał się w tym domu. Wiedział, że przechodzą przez kuchnię, w której, będąc dzieckiem, patrzył, jak matka robi ciastka z dżemem i piecze babeczki. Na to wspomnienie uśmiechnął się lekko. A potem wyszli tylnymi drzwiami.

Ziąb odebrał mu dech. W czymś, co obecnie nazywano Światem Dziennym, było lato, ale tu, w Szolu, stale panował co najmniej lekki mróz. Ciałem Sprytka wstrząsnęły dreszcze.

Ruszyli przed siebie. Ich stopy z mlaskaniem odrywały się od grząskiej ziemi.

– Podążamy wzdłuż granicy bagien do miejsca, z którego będziemy mogli skręcić prosto na północ w stronę Lancaster – oznajmił ojciec, zniżając głos.

To właśnie na tych bagnach pochowano Berthę; były jej domem. Sprytkowi nagle przyszło do głowy, że może nigdy już jej nie zobaczy.

Po jakichś dziesięciu minutach ojciec znów się odezwał, niewiele głośniej od szeptu.

– Jesteśmy teraz na ścieżce wiodącej na północ. Po lewej rośnie las, ale wygląda bezpiecznie. W dali po prawej widzę domek, więc lepiej bardzo uważajmy. Budynki bywają niebezpiecznie, Sprytku. Osiedlają się w nich najróżniejsze, straszliwe aberracje. Najczęściej jednak wychodzą nocą. Na razie ledwie minęło południe, to najbezpieczniejsza pora. Przez jakiś czas nie powinniśmy mieć problemów, a zostało nam do przejścia tylko kilka mil.

Przez kolejne pół godziny maszerowali w milczeniu. Wokół zalegała śmiertelna cisza. Nie śpiewał żaden ptak. Sprytek słyszał tylko własny oddech i odgłos butów chrzęszczących na bardziej twardym podłożu. Zrobiło się jeszcze zimniej; zastanawiał się, czy to aby nie śnieg.

Nagle ojciec zacisnął mu palce na ramieniu i zatrzymał gwałtownie. Pochylił się naprzód tak, że Sprytek poczuł na prawym uchu ciepły oddech.

– Nie odzywaj się, nawet nie drgnij. Między drzewami po lewej jest coś wielkiego. Jeśli nam się poszczęści, może nas nie zauważy.

I wtedy Sprytek usłyszał. Coś poruszało się ciężko wśród poszycia, depcząc trawę i miażdżąc gałązki. Słyszał też daleki, ciężki oddech. Ojciec cały czas ściskał mu mocno ramię. Czyżby drżał? A może Sprytek tylko to sobie wyobraził?

W końcu oddechy, szelesty i trzaski oddaliły się. Po paru minutach całkiem ucichły i znów ruszyli naprzód bez słowa, choć Sprytek nie zdołał powstrzymać cichego westchnienia ulgi.

Minęło kolejne pół godziny, a potem:

– Jesteśmy prawie na miejscu, Sprytku! Jeszcze kilka kroków!

I nagle poczuł ciepło na twarzy. Sprytek zachłysnął się głośno. To musiało być słońce! Nie widział go od ponad roku. Nawet przez gruby, czarny kaptur dostrzegał światło.

Wyszli z Szolu i przeżyli! O mało nie roześmiał się w głos z ulgi.

– Nie ruszaj się! – polecił ojciec.

Sprytek posłuchał i silne męskie dłonie delikatnie zdjęły mu kaptur; potem stał tam, mrugając na widok białych chmur przepływających po błękitnym niebie i nadstawiając twarz ku słońcu.

Ojciec wsunął długi nóż do pochwy na szerokim skórzanym pasie, wepchnął kaptur do kieszeni i także głęboko odetchnął z ulgą.

Sprytek rozejrzał się i zobaczył, że od północnej strony rozciąga się rozmigotany kanał, a za nim wzgórze, na którego szczycie stał zamek Lancaster. Z jego blanków łopotały wielokolorowe proporce. Na wąskich, brukowanych ulicach prowadzących do zamku kręcili się ludzie, ale nie tłumy, przez które przeciskał się podczas swojej ostatniej wizyty ponad rok wcześniej. Mimo to, po długim czasie spędzonym w mrocznej piwnicy, widok ten niemal go przytłoczył.

Potem chłopak obrócił się, patrząc na południe w stronę złowieszczej ciemności Szolu. Przypominała wielką. czarną zasłonę, rozciągniętą od ziemi wysoko w niebo, spowijającą i ukrywającą wszystko, co znajdowało się za nią. Wyglądała jak skraj burzy – ściana czarnych chmur, które lada chwila mogą ich pochłonąć i unicestwić to, co pozostało ze Świata Dziennego.

Sprytek wiedział, że tych nielicznych ludzi, którzy zdołali przeżyć w Szolu, zazwyczaj odmieniła jego mroczna magia. Niektórzy, według słów ojca, stali się niezwykle niebezpieczni. Większość nie próbowała odejść. A pozostałych natychmiast zabijały zamkowe patrole graniczne. Inni tkwili uwięzieni na tak zwanych Wysepkach Dnia – kawałkach ziemi, otoczonych Szolem. Ci ludzie polegali na kurierach, takich jak ojciec Sprytka: dostarczali im oni wiadomości i utrzymywali kontakt ze światem zewnętrznym, a czasem nawet przenosili leki czy magiczne przedmioty. Na niektórych wysepkach brakowało ziemi, by móc się wyżywić i jedzenie trafiało tam za pomocą zaklęć transportowych, takich jak to w szafce Sprytka w piwnicy. Był to jednak skomplikowany proces i często zawodził – tak jak to się stało u niego.

I tak ci uwięzieni – dobrzy czy źli – musieli żyć w granicach Szolu i radzić sobie, jak tylko umieli.

Sprytek usłyszał za plecami hałas i ujrzał czterech strażników z patrolu granicznego zbiegających ku nim zboczem. W rękach trzymali miecze, ich kolczugi połyskiwały w promieniach słońca. Kiedy się jednak zbliżyli i rozpoznali w ojcu Sprytka kuriera Bensona, zwolnili kroku i schowali broń.

Jako kurier zamkowy ojciec mógł przekraczać granicę Szolu. Wszystko i wszyscy, których stamtąd wyprowadzał, pozostawali pod jego ochroną; po dalszym badaniu przez władze zamkowe oraz zatwierdzeniu przez Księcia, zazwyczaj pozwalano im przeżyć. Ludzie zwykle ufali osądowi kurierów – ostatecznie znali oni Szol lepiej niż ktokolwiek inny.

Ojciec Sprytka pozdrowił strażników, którzy powitali go bez uśmiechu, a potem leniwym krokiem ruszyli dalej, patrolując granicę między Szolem i Światem Dziennym.

Kiedy i oni podjęli marsz, Sprytek przyjrzał się domom i ujrzał powybijane okna i drzwi zwisające z zawiasów. Budynki porzucono, a prawdopodobnie także splądrowano – złodzieje już dawno zabrali wszelki pozostawiony przez właścicieli dobytek. Każdy, kto miał choć krztynę rozsądku, wynosił się, zanim Szol się zbliżył.

Bo on stale się przesuwa, stale prze naprzód, pomyślał Sprytek.

Szol rozlewał się głównie na północ. Sprytek słyszał też jednak, że powiększył się na wschodzie i zachodzie, poszerzając swe granice. Na południu natomiast przestał się rozrastać. Nikt nie wiedział dlaczego.

Czasami nawet największa ostrożność nie wystarczyła, żeby kogoś ocalić. Choć Szol zwykle pełzł naprzód parę cali na tydzień, czasami potrafił przeskoczyć nawet kilkanaście mil. W żaden sposób nie dało się tego przewidzieć.

Matka Sprytka była akurat na miejscowym targu, gdy Szol ogarnął nagle cały obszar – i zabił ją. Lub odmienił, pomyślał Sprytek, mimo że nie lubił o tym rozmyślać. Ojciec szukał jej całymi tygodniami, a choć nigdy nie znaleźli ciała, musieli założyć najgorsze.

Potem ojciec postarał się zabezpieczyć piwnicę dla Sprytka i jego braci, wykorzystując całą swą wiedzę i umiejętności nabyte podczas pracy kuriera. W ten sposób jednak zyskał im tylko trochę czasu. Wiedział, że w końcu stwory z Szolu – aberracje – dopadną ich.

Zaoferował zatem usługi swoich synów Naczelnemu Mancie, człowiekowi wielce potężnemu. Praca dla niego pozwoliłaby im uciec z Szolu. Ale co ich tam czekało? Śmierć? Aby pracować dla Naczelnego Manty, należało przejść niebezpieczną próbę, jednak Sprytek nie do końca wiedział, na czym polegała. Jego bracia jej nie przeżyli. Na tę myśl żołądek ścisnął mu się nerwowo.

Przeprawili się przez najbliższy most nad kanałem i ulicą Targową ruszyli w stronę zamku. Wzdłuż brukowanych ulic stały dziesiątki kramów, pełnych towarów i wabiących nielicznych ludzi. Sprzedawano tu najróżniejsze potrawy: gorące placki, parujące udźce czekające na pokrojenie, suszony groszek i pieczone ziemniaki. Najmocniej jednak pachniały morskie stworzenia: homary, leniwie poruszające się w wielkich misach wody, krewetki, a także mule z zatoki Morecambe. Sprytkowi zaburczało w brzuchu. Zastanawiał się, co dostanie do jedzenia w zamku.

Z początku odniósł wrażenie, że ludzie żyją dalej, nie zważając na zagrożenie. Kiedy jednak bliżej przyjrzał się ich twarzom, zrozumiał, że jest inaczej. Przepełniały je lęk i obawa; ani na moment się nie odprężały.

Jeśli patrzyło się na północ, poza udręczonymi twarzami, wszystko wyglądało normalnie, lecz na południu, za kanałem, widniały tylko opuszczone budynki, dalej zaś mroczna ściana Szolu.

Podeszli do głównej bramy zamku. Na skinienie ojca strażnicy przepuścili ich pod kratą na brukowany dziedziniec.

– To mój syn! – zawołał ojciec Sprytka do kolejnego strażnika, który wyszedł im na spotkanie. – Naczelny Manta go oczekuje. Jutro będzie z nim rozmawiał.

Strażnik zerknął na Sprytka – czyżby w jego oczach dostrzegł litość?

– Idź z nim, Sprytku – polecił ojciec, odwracając się do niego. – Połóż się wcześnie, żebyś jutro był w pełni sił. I powodzenia. Niedługo wrócę i sprawdzę, jak sobie radzisz.

Sprytek zawahał się, licząc, że może ojciec go uściśnie. Potem jednak przypomniał sobie, że od dnia śmierci matki stał się chłodniejszy, oddalił się od nich. Teraz pożegnał go tylko skinieniem głowy i odszedł. Sprytek poczuł, jak ściska go w gardle, wiedział jednak, że musi być silny.

Dopóki nie usłyszał o jutrzejszym spotkaniu, spodziewał się, że zaprowadzą go wprost do Naczelnego Manty. Zamiast tego, pokonawszy spiralne schody, znalazł się w niewielkiej izbie w jednej z wież. W środku stały łóżko, krzesło i stolik. Z wąskiego okna roztaczał się widok na południową stronę miasta. Sprytek natychmiast zauważył, że na stoliku czeka na niego talerz pełen szynki, sera i chleba. Przełknął ślinę.

Strażnik wyszedł i zamknął za sobą drzwi na klucz, on jednak był zbyt głodny, by się tym przejąć. Podbiegł do stołu i szybko opróżnił talerz. Gdy tylko skończył, nagle ogarnęło go potworne zmęczenie. Zeszłej nocy nie spał, a miał za sobą bardzo męczący dzień. Rozebrał się zatem i wśliznął do łóżka. Spodziewał się, że od razu zaśnie, jednak wydarzenia całego dnia wciąż nie dawały mu spokoju. Wiercił się i obracał, a potem zaczął myśleć o matce. Powróciło dawne wspomnienie z czasów, gdy miał najwyżej pięć, sześć lat.

Zaczęło się w ciemności od odgłosów płaczu.

Obudzony hałasem, chwiejnie zszedł na dół. Przekraczając próg kuchni, ujrzał matkę klęczącą na zimnej posadzce i zapatrzoną w żar dogasającego ognia. Po policzkach płynęły jej łzy, ściekając na brodę.

– Mamo! Mamo! – zawołał Sprytek, także wybuchając płaczem, i pobiegł do niej.

Objęła go mocno, a on wtulił twarz w jej długie włosy, szukając otuchy.

– Co się stało, mamo? Co się stało?

Dźwignęła go, zaniosła na krzesło i posadziła na kolanie, nadal nie wypuszczając z objęć.

– Nic się nie stało, Sprytku, po prostu tęsknię za twoim tatą. Tym razem nie ma go już bardzo długo. Chciałabym, żeby wreszcie wrócił.

Zostali tak, nie mówiąc nic więcej. Cieszył się, że mama trzyma go w objęciach i że już nie płacze. W końcu uniósł głowę.

– Kiedy dorosnę, chcę być jak ojciec. Chcę być wielki jak on, nosić mundur, być kurierem i odwiedzać zamek.

– Kto wie, może twoje życzenie się spełni. – Matka uśmiechnęła się do niego. – Jesteś z Nieludzi, różnisz się od innych. Możesz nadawać się do tej pracy.

– W jaki sposób się różnię, mamo?

– Po prostu się różnisz i tyle. Nie dowiemy się, jak bardzo, póki nie dorośniesz. Ty, twoi bracia i ojciec jesteście nieludźmi. Kiedy urośniesz, bez wątpienia opowie ci o tym.

– Chłopak z sąsiedztwa mówił, że wyrosnę na czarownika i zamkną mnie na zawsze w lochu, będą karmić robakami i wbijać we mnie rozgrzane igły. Jego starszy brat się śmiał.

Matka zmarszczyła brwi i objęła go mocniej.

– Nie zwracaj na to uwagi, skarbie. Ludzie zawsze wyśmiewają się z tych, którzy są inni. A dzieci są najgorsze. Nie zaprzątaj tym sobie główki.

Sprytek poczuł, jak ściska go w gardle. Odepchnął wspomnienie. Dopiero teraz, po latach, zrozumiał, jak bardzo musiała się bać matka za każdym razem, gdy ojciec odchodził, świadoma, że może już nie wrócić, że może zginąć w Szolu, a wtedy już nigdy więcej go nie zobaczy.

To musiało być dla niej trudne. Jako jedyna w rodzinie nie należała do nieludzi. Nie tylko dzieci bywały okrutne – dorośli także obawiali się inności. Utrzymywali dystans i obgadywali ich za plecami. Sąsiedzi ich unikali – gdy matka wychodziła powiesić pranie, ludzie z domu obok natychmiast znikali z ogrodu. Ich dzieci natomiast chętnie z nimi gadały. Uwielbiały się znęcać nad Sprytkiem i jego braćmi.

Sprytek pojął, że czasami matka musiała się czuć bardzo samotna. Ludzie nieczęsto poślubiali kogoś z nieludzi. Patrzyli na nich z góry. Musiała być bardzo odważną kobietą.

A teraz nie żyła, zabita przez Szol, a on nigdy już jej nie zobaczy.4 Zwyczajni ludzie

Następnego ranka Sprytek obudził się i ujrzał różowe zorze brzasku, przenikające przez wąskie spiczaste okno niewielkiej izby. Nie śpieszył się ze wstawaniem – wciąż rozmyślał o swoim dzieciństwie. Kiedy ponownie wyobraził sobie matkę klęczącą na zimnych, kamiennych płytach i płaczącą, do oczu napłynęły mu łzy.

Wiedział jednak, że nie ma sensu płakać. Próbował sobie zatem przypomnieć radośniejsze chwile. Kiedyś byli naprawdę szczęśliwą rodziną. Pamiętał, jak siedział przy kuchennym stole, nie sięgając jeszcze nogami do ziemi, i słuchał ojca opowiadającego, czemu nazywa go Sprytkiem zamiast prawdziwym imieniem Colin.

– Nigdy nie nauczyłeś się raczkować, synu. – Uśmiechnął się do niego szeroko. – Nie musiałeś. Wciąż byłeś niemowlęciem, gdy odkryłeś własną metodę poruszania. Wypatrywałeś coś swoimi małymi oczkami, kuliłeś się ciasno, a potem turlałeś raz po raz, zanim nie znalazło się w twoim zasięgu. Zamiast raczkować, turlałeś się! Zawsze miałeś swój własny sprytny sposób na wszystko.

Sprytek zastanawiał się, czy teraz mu to pomoże.

* * *

Strażnik przyniósł śniadanie: boczek i jajka, które zdążyły już wystygnąć, po czym odszedł bez słowa, ponownie zamykając drzwi na klucz.

Sprytek wciąż konał z głodu, więc pochłonął posiłek i starał się cierpliwie czekać na wezwanie. Bez wątpienia Naczelny Manta miał mnóstwo spraw na głowie. Poddanie go próbie to pewnie jeden z wielu jego dzisiejszych obowiązków.

W końcu późnym popołudniem rozległo się pukanie do drzwi. Inny strażnik wyprowadził Sprytka: rosły mężczyzna, jeszcze bardziej wykrzywiony i noszący za pasem drewnianą pałkę. Zeszli po wielu stopniach, pokonali kilka pozbawionych okien korytarzy i znów ruszyli w dół. Wkrótce Sprytek zorientował się, że są pod poziomem ziemi. Strażnik nic nie mówił, nawet gdy próbował go wciągnąć w rozmowę – jedynie pokazywał ręką albo poganiał go, dźgając palcem w plecy. Sprytek musiał iść przodem. Nie zawsze orientował się od razu, w którą stronę ma skręcić, toteż często obrywał szturchańca.

W końcu dotarli do solidnych, dębowych drzwi ze srebrną kołatką w kształcie wąskiej czaszki. Nie była to czaszka ludzka: miała rogi, wiele zębów i zbyt długą szczękę. Sprytek nigdy w życiu nie widział niczego podobnego. Zastanawiał się, co to.

Nad kołatką przybito dużą, mosiężną tabliczkę.

NACZELNY MANTA

Sprytek odetchnął głęboko. To tutaj – tu odbędzie się próba.

Strażnik zastukał trzy razy, po czym cofnął się o krok. Drzwi się otwarły, lecz Sprytek widział tylko rozciągającą się za nimi ciemność. Poczuł mrowienie strachu na karku. Wcale nie podobała mu się perspektywa wejścia do środka, ale strażnik ponownie szturchnął go mocno w plecy, a kiedy wciąż się wahał, po prostu go popchnął.

Sprytek usłyszał szczęk zamykanych drzwi. Stał nieruchomo w nadziei, że oczy przywykną do ciemności. Przed sobą widział niewyraźny kształt – czyżby się ruszał? Zbliżał do niego? Serce zaczęło walić mu w piersi.

Nagle krzyknął zaskoczony, gdy w miejscu, gdzie dostrzegł ruch, rozbłysło światło, a potem ujrzał sylwetkę wysokiego, chudego mężczyzny, trzymającego w dłoni smukłą świeczkę oraz grubą, czarną gromnicę, której płomień pełgał na brzegu biurka. Mężczyzna zdmuchnął szybko płomień świecy trzymanej w palcach.

Wcześniej musiał więc siedzieć po ciemku. Czemu, do licha, to robił? Dziwny sposób rozpoczęcia próby!

W słabym blasku płomyka Sprytek przekonał się, że pokój jest mocno zagracony. Na biurku piętrzyły się tak wysokie sterty ksiąg i rękopisów, że ledwie starczyło miejsca dla świecy. Wzdłuż ścian ustawiono półki pełne oprawnych w skórę tomów, a wszystko pokrywała gruba warstwa kurzu.

Mężczyzna za biurkiem wstał i postąpił parę kroków ku Sprytkowi. Wyłupiastymi oczami przyjrzał mu się uważnie. Wyglądał, jakby przydało mu się golenie. Przód czarnej szaty pokrywały plamy od jedzenia.

Jeśli to ma być Naczelny Manta, jest zaskakująco niechlujny, pomyślał Sprytek.

Włosy mężczyzny też były czarne, ale siwiały na skroniach. Choć nie starzec, najlepsze lata miał już za sobą.

W końcu się odezwał.

– No co, młodzieńcze, odebrało ci mowę? – spytał ostro. – Lepiej zadaj pierwsze pytanie, nim zacznę się niecierpliwić.

– Pytanie? – zdziwił się Sprytek. Był zaskoczony. Zakładał, że to on będzie odpowiadał na pytania.

– Tak, pytanie! Z pewnością jakieś masz. Jak chcesz się dowiedzieć, czego od ciebie oczekuję, jeśli nie zadajesz pytań?

Sprytek nie bardzo rozumiał, co się dzieje, ale faktycznie chciał spytać o kilka rzeczy

– Czy to pan jest Naczelnym Mantą?

– Tak napisano na drzwiach. Kogo innego spodziewałeś się spotkać w moim gabinecie?

– A czym zajmuje się manta? – chciał wiedzieć Sprytek. Naczelny Manta uniósł brwi, jakby miał do czynienia z idiotą, więc Sprytek szybko podjął: – Och, wiem, że Szolem, ale jak wyglądają aspekty praktyczne?

Zapadła długa cisza. Mężczyzna przyglądał mu się. Gdy znów przemówił, jego głos brzmiał łagodniej.

– Aspekty praktyczne! Poważne słowa, jak na kogoś tak młodego. Zdziwiłbyś się, jak wyglądają aspekty praktyczne. Lękam się jednak, że to sekrety cechu, więc nie możemy ich zdradzać niewtajemniczonym.

– Ale jeśli przejdę próbę, to będę wtajemniczonym, prawda? Kiedy zostanę pańskim uczniem, nauczy mnie pan przecież wszystkiego?

Twarz Naczelnego Manty poczerwieniała. Z początku Sprytek sądził, że go rozgniewał, potem jednak mężczyzna wybuchnął głośnym śmiechem. Przez chwilę krążył tam i z powrotem po pokoju, aż w końcu opanował się i zatrzymał tuż przed Sprytkiem. Pokręcił głową.

– Niemądry chłopcze! Zdanie próby nie oznacza, że mógłbyś zostać moim uczniem. Nie ma mowy, żeby kiedykolwiek tak się stało. Do tego wymagane jest pochodzenie z właściwego rodu, odpowiednie wychowanie i bardzo szczególny rodzaj umysłu. Tylko ktoś taki może zostać bramomantą. Twój ojciec to dobry człowiek i znakomity kurier, ale pochodzi ze zwyczajnych chłopów, podobnie, o ile mi wiadomo, twoja matka. Krew płynąca w twych żyłach jest bardzo pospolita. O tak... przynajmniej jeśli chodzi o hierarchię społeczną tego miasta. Należysz do pospólstwa. Nigdy nie mógłbyś zostać mantą.

– Zatem do czego prowadzi zdanie próby, jeśli nie do nauki, panie?

Sprytek z trudem utrzymywał grzeczny ton głosu. Bardzo nie spodobało mu się, że Naczelny Manta nazwał jego rodzinę pospólstwem. Przypomniało mu to o zaczepkach ze strony innych wypominających, że jest nieczłowiekiem. Ludzie zawsze uważali się za lepszych od niego.

– Jutro dowiesz się dokładnie, z czym to się wiąże, ale brutalnie mówiąc, zostaniesz kimś, kogo nazywamy czerwiem bramy. Dziś jest już zbyt późno, by przeprowadzić próbę, więc przełożymy ją na jutrzejsze południe – oznajmił Naczelny Manta. – To najlepsza pora. I najbezpieczniejsza.

Sprytkowi nie spodobał się ów nowy tytuł. Kto chciałby przechodzić niebezpieczną próbę tylko po to, żeby zostać czerwiem?

– Nie może być aż tak bezpieczna – rzekł. – Zabiła moich dwóch braci i pewnie ja będę następny.

Ale manta pokręcił głową.

– O nie, to nie próba ich zabiła. Obaj zdali śpiewająco. Próba pokazuje tylko, czy nadajesz się do tej pracy. To sama praca jest niebezpieczna. Bardzo niebezpieczna, znacznie bardziej niż próba. I to ona może cię zabić albo wpędzić w obłęd.

Po tych słowach odprawił Sprytka. Ten sam milczący strażnik odprowadził go do izby. Ponownie znalazł się sam w zamknięciu. Monotonię zakłóciła tylko skromna wieczerza z zimnej szynki.

Sprytek chciał już mieć z głowy próbę i im dłużej czekał, tym bardziej się denerwował. Bardzo długo nie mógł zasnąć. A kiedy w końcu mu się udało, nie miał żadnych snów.

* * *

Następnego dnia, tuż przed południem, ten sam strażnik doprowadził Sprytka do tej samej komnaty, wepchnął do środka i zamknął za nim drzwi. Wewnątrz było równie ciemno jak wcześniej i ponownie Naczelny Manta zapalił tylko jedną świecę.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: