Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Absurdalne fakty z historii. Mózg Lenina, zwłoki Chaplina i ostatni dodo - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
28 kwietnia 2023
Ebook
43,99 zł
Audiobook
41,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
43,99

Absurdalne fakty z historii. Mózg Lenina, zwłoki Chaplina i ostatni dodo - ebook

Czy wiesz, że Stalin obrabował bank? Że zwłoki Charliego Chaplina zostały porwane dla okupu, a Agatha Christie zaginęła w tajemniczych okolicznościach na jedenaście dni? Jeśli dodać do tego Hitlera na haju, Churchilla mordującego owce i wieczerzę, na której podano ostatniego ptaka dodo, to stężenie absurdu wywołuje niedowierzanie i niekontrolowanie głośne „serio?”.

Giles Milton jest mistrzem narracji historycznej i w swojej książce szczegółowo opisuje sto najbardziej zwariowanych wydarzeń w dziejach – historie te czyta się jak fikcję, ale są w stu procentach prawdziwe. Pełna szpiegów, łotrzyków, kanibali, poszukiwaczy przygód i niewolników książka „obejmuje” kilkaset lat i sześć kontynentów. Perfekcyjnie zbadane przez autora fakty rzucają nowe światło na najbardziej ekstrawaganckie i barwne postacie (i zwierzęta) w historii.

Łatwo przyswajalne kompendium historycznych dziwactw postaci sławnych i niesławnych.

„Kirkus Reviews”

Giles Milton jest członkiem Królewskiego Towarzystwa Historycznego oraz autorem bestsellerowych książek historycznych, m.in. Muszkatołowej wojny Nathaniela i Ministerstwa niedżentelmeńskich działań wojennych. Jego książki zostały przetłumaczone na ponad dwadzieścia języków i ukazywały się w odcinkach zarówno w audycjach radiowych BBC, jak i w brytyjskich gazetach. Został doceniony przez „New York Timesa” oraz „Time” jako pisarz, którego „niezwykłe badania dają zabawne i bogate w informacje spojrzenie na przeszłość”.

Kategoria: Historia
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8135-761-6
Rozmiar pliku: 1,9 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Angielska dziewczyna Hitlera

Unity Mitford wyglądała pospolicie, miała zepsute zęby i wydatny brzuch. Nigdy jej to jednak nie przeszkadzało, gdyż wiedziała, że wymarzonego mężczyznę zdobędzie raczej mówiąc, co myśli, niż popisując się urodą.

Latem 1934 roku wybrała się do Monachium z nadzieją poznania swojego idola, Adolfa Hitlera. Chociaż ten był już wówczas Füh­rerem Niemiec, spotkanie go nie sprawiało większego problemu, ponieważ spędzał dużo czasu w mieście i codziennie bywał w tych samych kawiarniach i restauracjach.

Kiedy Unity dowiedziała się, że jej idol jada lunch w restauracji „Osteria Bavaria”, też zaczęła tam bywać. Robiła wszystko, żeby zwrócić jego uwagę. Musiało jednak upłynąć dziesięć miesięcy, zanim Hitler zaprosił upartą angielską panienkę do stołu. Rozmawiali pół godziny, ale szybko zrozumieli, że są pokrewnymi duszami. „Był to najpiękniejszy i najcudowniejszy mojego życia – napisała ojcu. – Jestem taka szczęśliwa, że mogłabym umrzeć. Jestem chyba najszczęśliwszą dziewczyną na świecie. On jest dla mnie największym człowiekiem wszech czasów”.

Uczucie dziewczyny zostało odwzajemnione. Hitler był wyraźnie zaintrygowany drugim imieniem Unity, Valkyrie. Nie krył podekscytowania, gdy usłyszał, że jej dziadek przełożył z niemieckiego antysemicką książkę Houstona Stewarta Chamberlaina, jednego z ulubionych autorów niemieckiego przywódcy.

Hitler zaczął coraz częściej widywać się z jasnowłosą Angielką, irytując tym „osobistą” sympatię, Evę Braun. „Jest znana jako Valkyrie i tak też wygląda, łącznie z nogami – Braun zanotowała z pogardą w swoim dzienniku. – Ja, kochanka najpotężniejszego człowieka Niemiec i całego świata, muszę siedzieć i na niego czekać, a słońce wyśmiewa się ze mnie przez szyby”.

Unity przedstawiono już wówczas członkom wewnętrznego kręgu Hitlera. Szczególnie przypadli sobie do gustu z agresywnym Juliusem Streicherem, wydawcą jadowitej antysemickiej gazety „Der Stürmer”.

Kiedy Unity wysmarowała rasistowską diatrybę przeciwko Żydom, Streicher zapytał, czy mógłby ją wydrukować w swojej gazecie. Unity poczuła się zaszczycona. „Anglicy nie zdają sobie sprawy z żydowskiego zagrożenia – brzmiało pierwsze zdanie artykułu. – Najgorsi z naszych Żydów prowadzą wyłącznie zakulisowe działania. Z radością myślimy o dniu, w którym będziemy mogli ogłosić, że Anglia jest dla Anglików! Precz z Żydami! Heil Hitler!” Jej tekst kończył się słowami: „Proszę wydrukować moje pełne nazwisko, aby wszyscy wiedzieli, że nienawidzę Żydów”.

Hitler był tak uradowany tym, co napisała, że nagrodził ją odznaką Złotej Swastyki i prywatną lożą podczas Igrzysk Olimpijskich w Berlinie w 1936 roku.

Była już wówczas jedną z bliskich przyjaciółek Füh­rera i odwiedzała go przy różnych okazjach, stale wyrażając podziw dla niego. Hitler też stracił dla niej głowę: w 1938 roku podarował jej nawet mieszkanie w Monachium. Unity miała wielką nadzieję, że zastąpi Evę Braun i stanie się głównym obiektem jego uczuć.

W tym czasie jej postępowanie wzbudziło podejrzenia brytyjskiej Secret Service. Oficera MI5, Guya Liddella, szczególnie niepokoił jej bliski związek z Hitlerem. Uważał on, że przyjaźń z Füh­rerem uzasadniała postawienie Unity przed sądem pod zarzutem zdrady stanu, gdyby wróciła do Wielkiej Brytanii.

Dziewczyna nie zamierzała wyjeżdżać z Rzeszy, nawet po wypowiedzeniu wojny Niemcom przez Wielką Brytanię 3 września 1939 roku. Była jednak tym mocno przygnębiona. Obawiała się, że konflikt wywrze negatywny wpływ na jej związek z Hitlerem.

Udała się do Englischer Garten w centrum Monachium, przystawiła sobie do głowy pistolet z rękojeścią z masy perłowej, który dostała od Hitlera, i nacisnęła spust. Została poważnie ranna, ale, o dziwo, przeżyła. Trafiła do szpitala w Monachium (rachunki za leczenie zapłacił Hitler), potem przewieziono ją do Szwajcarii. Gdy poczuła się nieco lepiej, jej matka i siostra Deborah przyleciały do Berna, aby zabrać ją do domu w Anglii. „Nie byłyśmy przygotowane na to, co ujrzałyśmy: kobieta leżąca w łóżku była bardzo poważnie chora. Schudła prawie 13 kilogramów. Z dawnej Unity pozostały jedynie wielkie oczy i potargane włosy, nietknięte, odkąd kula przeszyła czaszkę”.

Dalsze wypadki okrywa tajemnica. Według oficjalnej wersji rodzina zabrała ją do domu w Swinbrook, w hrabstwie Oxfordshire. Nauczyła się tam chodzić, ale nigdy nie wróciła do pełni zdrowia. Zmarła w 1948 roku w wyniku zapalenia opon mózgowych spowodowanego przez kulę tkwiącą w mózgu.

Istnieje jednak bardziej intrygująca wersja jej losów. Krążyły nigdy niepotwierdzone pogłoski, że zabrano ją do prywatnego szpitala położniczego w Oxfordzie, gdzie w całkowitej tajemnicy powiła dziecko będące owocem miłości jej i Hitlera.

Kobieta, która tak twierdziła, Val Hann, była siostrzenicą dawnej menedżerki szpitala Betty Norton. Betty opowiedziała tę historię swojej siostrze, a ta przekazała ją Val. Jeśli to prawda, dziecko Hi­tlera może żyć do dziś i mieszkać gdzieś w Anglii. Nigdy jednak nie dowiemy się tego z pewnością: Betty Norton zmarła dawno temu, a szpital położniczy nie rejestrował niemowląt urodzonych podczas wojny.Amerykański bratanek Hitlera

Do śmierci utrzymywał w sekrecie prawdziwą tożsamość. Żaden z jego sąsiadów w wiosce Patchogue na Long Island nie wiedział, że przyszedł na świat jako William Hitler i że jego wuj był Füh­rerem nazistowskich Niemiec.

William zmarł w 1987 roku, ale prawda o jego tożsamości ujrzała światło dzienne dopiero wiele lat później. Nadal jednak pozostaje kilka pytań, na które jego trzej synowie żyjący do dziś w Stanach Zjednoczonych nie uzyskali odpowiedzi.

Historia Williama rozpoczyna się w Liverpoolu epoki edwardiańskiej. Przyrodni brat Adolfa Hitlera, Alois, przeprowadził się tam w 1911 roku. Poślubił swoją irlandzką kochankę Bridget Dowling, która wkrótce zaszła w ciążę. Kiedy mały William przyszedł na świat, sąsiedzi nazwali go Irlandzkim Hitlerem.

W 1914 roku Alois porzucił żonę oraz syna i wrócił do Niemiec. Musiała upłynąć cała dekada, zanim odnowił kontakt z Bridget. Poprosił ją, by pozwoliła Williamowi pojechać do Niemiec.

W 1929 roku William odbył krótką podróż, żeby zobaczyć się z ojcem, ale cztery lata później zjawił się na dłużej. Miał nadzieję wykorzystać fakt, że jego wuj był kanclerzem Niemiec.

Początkowo Hitler załatwił mu tymczasową pracę w banku. Później wystarał się dla niego o robotę w fabryce samochodów, ale William nienawidził tego zajęcia. Bez przerwy nagabywał wuja o lepszą posadę, jednak Hitler odmówił dalszego pomagania bratankowi. W końcu po oskarżeniu o próbę sprzedaży samochodów z osobistym zyskiem został zwolniony na polecenie Hitlera.

Chociaż William spotykał się sporadycznie z Hitlerem, Adolf nie był już przyjacielskim wujkiem z dawnych czasów. „Nie zapomnę ostatniego razu, gdy po mnie posłał – napisał. – Kiedy przyjechałem, był wściekły. Krążył po pokoju z pejczem z końskiej skóry, obrzucając mnie wyzwiskami, jakby wygłaszał jakąś polityczną mowę. Tamtego dnia jego mściwa wściekłość sprawiła, że zacząłem się lękać o swoje fizyczne bezpieczeństwo”.

William zrozumiał, że czas najwyższy opuścić Niemcy. W lutym 1939 roku wyjechał do Stanów Zjednoczonych.

Po wybuchu wojny William podróżował z wykładami po USA, potępiając wuja za wystawny styl życia. „Zamiast wzgardzić ostentacyjnym okazywaniem bogactwa – powiedział swoim słuchaczom – otoczył się większym luksusem niż Kaiser. Aby udekorować jego nową kancelarię w Berlinie, niemieckie muzea ograbiono z bezcennych dywanów, gobelinów i obrazów”.

Kiedy Ameryka przystąpiła do wojny, William napisał do prezydenta Roosevelta, prosząc o wyrażenie zgody na wstąpienie do amerykańskiej armii. List przesłano do FBI, które uznało, że nie ma do tego żadnych przeciwwskazań. W jednym z raportów urzędnik zajmujący się rekrutacją podobno napisał: „Jestem rad, że cię widzę, Hitler. Nazywam się Hess”.

Po zakończeniu wojny William założył laboratorium medyczne, które analizowało próbki krwi dla szpitali. Podczas procesów norymberskich próbował całkowicie zerwać z przeszłością. Zmienił nazwisko na William Stuart-Houston i osiedlił się wraz z żoną na Long Island. Małżeństwo doczekało się czterech synów.

William zmarł w 1987 roku i został pochowany w tym samym grobie, co matka. Na tym jego historia mogłaby się skończyć, gdyby nie amerykański dziennikarz David Gardner, który zaczął badać dzieje rodziny Hitlera. Natknął się na dziwną historię o Williamie Hitlerze i odkrył, że członkowie rodu nadal żyją, mieszkają w Ameryce i dobrze im się powodzi.

Rodzina podkreśla, że William do śmierci nienawidził Hitlera, i z dumą wskazuje na jego wzorową służbę podczas wojny, w walce z nazistowskimi Niemcami.

Pozostają jednak dwie zagadki. Dlaczego William Hitler na swoje nowe nazwisko wybrał „Stuart-Houston”, uderzająco podobne do imion ulubionego antysemickiego autora Adolf Hitlera, Houstona Stewarta Chamberlaina?

I dlaczego najstarszemu synowi Alexandrowi dał na drugie imię Adolf?Czy Hitler brał kokainę?

Pora zastrzyków rozpoczynała się krótko po śniadaniu. Gdy tylko Adolf Hitler dojadł do końca owsiankę z siemieniem lnianym, wzywał swojego osobistego lekarza Theodora Morella. Doktor podwijał pacjentowi rękaw, aby wstrzyknąć niezwykły koktajl z leków, spośród których wiele uznano by dzisiaj za niebezpieczne, uzależniające i nielegalne.

Codziennie przez okres dziewięciu lat doktor Morell podawał pacjentowi amfetaminy, barbiturany i opiaty w takich ilościach, że nazwano go „Mistrzem Iniekcji Rzeszy”. Niektórzy z członków wewnętrznego kręgu Hitlera zastanawiali się nawet, czy nie próbował otruć Füh­rera.

Theodor Morell był zbyt oddany Hitlerowi, aby go zamordować. Ten otyły lekarz – szarlatan o kwaśnym, cuchnącym oddechu i odrzucającym zapachu ciała – poznał niemieckiego przywódcę na przyjęciu w rezydencji Berghof.

Hitler od dawna skarżył się na skurcze żołądka, biegunkę i przewlekłe wzdęcia powodujące, że po posiłku musiał wstawać od stołu z powodu silnych gazów.

Jego stan zdrowia pogorszyła nietypowa dieta. W 1931 roku zrezygnował z jedzenia mięsa, gdy porównano je do konsumowania ludzkich zwłok. Od tego czasu spożywał duże ilości wodnistych warzyw, w formie purée. Doktor Morell obserwował Füh­rera przy jednym z takich posiłków, a następnie przeanalizował konsekwencje: „Rzadko widywałem tak silne zaparcia i wzdęcia” – napisał. Zapewnił Hitlera, że ma cudowny lek, który mógłby rozwiązać jego problemy.

Zaczął od podawania pacjentowi małych czarnych tabletek nazywanych „pigułkami doktora Küstera na wzdęcia”. Hitler brał ich szesnaście dziennie, nie zdając sobie sprawy, że zawierały pewną ilość strychniny. Chociaż tabletki przynosiły częściową ulgę, powodowały też niemal na pewno chwilową utratę koncentracji i ziemistą cerę, charakterystyczną dla wodza Rzeszy w ostatnich latach życia.

Morell przepisał mu następnie Mutaflor, rodzaj hydrolizowanej bakterii _E. coli_. Specyfik ten zdawał się dodatkowo stabilizować jelitowe problemy Füh­rera. Hitler był tak zadowolony z pracy swojego lekarza, że zaprosił go do wewnętrznego kręgu nazistowskiej elity. Od tej pory Morell stale mu towarzyszył.

Oprócz skurczów żołądka Hitler cierpiał na poranną senność. By temu zaradzić, Morell wstrzykiwał mu wodny roztwór, który przyrządzał z proszku przechowywanego w saszetkach ze złotej folii. Nigdy nie zdradził, jaki był aktywny składnik tego specyfiku, który nazywał Vitamultinem, ale ten działał istne cuda za każdym razem, gdy go podano. Po kilku minutach Hitler podnosił się z kozetki pełen wigoru.

Ernst-Günther Schenck, lekarz SS, nabrał podejrzeń wobec cudownych leków doktora Morella i zdołał wejść w posiadanie jednej z takich saszetek. Kiedy sprawdził jej zawartość w laboratorium, okazało się, że zawiera amfetaminę.

Dopóki specyfik działał, Hitler nie był zaniepokojony tym, co zawiera. Nie minęło dużo czasu, a tak się uzależnił od „leków” Morella, że złożył w ręce doktora wszystkie kwestie dotyczące swojego zdrowia, co miało katastrofalne długofalowe skutki. Füh­rer wydał rozkaz rozpoczęcia ataku na Związek Radziecki naszprycowany osiemdziesięcioma różnymi specyfikami, między innymi testosteronem, opiatami, środkami uspokajającymi i przeczyszczającymi. Z notatek medycznych doktora wiemy, że podawał mu także barbiturany, morfinę, byczą spermę i probiotyki.

Najbardziej zaskakującym lekiem, jaki doktor Morell przepisał Füh­rerowi, była kokaina. W latach trzydziestych XX wieku stosowano ją w Niemczech w leczeniu pewnych dolegliwości, ale zawsze w bardzo małych dawkach i stężeniu nieprzekraczającym pięciu procent. Morell zaordynował Füh­rerowi kokainę w formie kropel do oczu. Wiedząc, że Hitler oczekuje lepszego samopoczucia po wzięciu leków, podawał mu krople z dziesięciokrotnie większą dawką kokainy. Tak duża ilość narkotyku mogła powodować zachowania psychotyczne, które Hitler zresztą przejawiał w późniejszych latach.

Füh­rer uznał kokainę za wysoce skuteczną. Z dokumentów, które ujawniono w Ameryce w 2012 roku (w tym z czterdziestosiedmiostronicowego raportu sporządzonego przez Morella i innych lekarzy opiekujących się pacjentem), wynika, że Hitler zaczął wkrótce łaknąć narkotyku. Było to wyraźną oznaką rozwijającego się poważnego uzależnienia. Zażywał kokainę nie tylko w postaci kropli do oczu, ale także wdychał ją, „żeby oczyścić zatoki i ukoić gardło”.

Kokaina mogła wywoływać dobre samopoczucie, ale w żadnym stopniu nie zwiększała niskiego libido Füh­rera. W celu zaradzenia wstydliwej dolegliwości Morell zaordynował zastrzyki wzmacniające męskość. Zawierały one wyciąg z gruczołu krokowego młodych byków. Morell przepisał również lek o nazwie Testoviron, specyfik uzyskiwany z testosteronu. Hitler miał go sobie wstrzykiwać przed spędzeniem nocy z Evą Braun.

Długofalowym skutkiem przyjmowania wspomnianych leków, szczególnie amfetamin, było nasilenie nieobliczalnych zachowań. Do najbardziej spektakularnej manifestacji tego rodzaju zachowania doszło w trakcie spotkania z Mussolinim w północnych Włoszech. Podczas próby przekonania włoskiego przywódcy, żeby nie zmieniał wojennych sojuszników, Hitler wpadł w dziką histerię. Historyk III Rzeszy Richard Evans pisał: „Możemy być całkowicie pewni, że przed naradą z Mussolinim Morell podał Hitlerowi jakieś tabletki. skrajnie podekscytowany, co można było rozpoznać po tonie głosu, trajkotaniu i prędkości, z jaką wypowiadał słowa”.

Pod koniec wojny Hitler bardzo podupadł na zdrowiu. Uzależniony od leków, miał tak pokłute ręce od zastrzyków, że Eva Braun nazwała Morella „szarlatanem iniekcji”. Doktor zamienił Hitlera w narkomana. Mimo to nadal czcił ukochanego wodza jak bohatera i pozostał przy nim niemal do końca w jego berlińskim bunkrze.

Amerykanie schwytali doktora Morella wkrótce po upadku III Rzeszy. Przesłuchiwano go ponad dwa lata. Jeden z alianckich oficerów był zbulwersowany jego brakiem dbałości o higienę osobistą.

Nigdy nieoskarżony o zbrodnie wojenne, Morell zmarł na udar w 1948 roku, krótko po opuszczeniu więzienia. Zostawił po sobie notatniki z zapiskami medycznymi, które wskazują na niezwykłe uzależnienie jego ulubionego pacjenta od narkotyków.

Jak na ironię, człowiek odpowiedzialny za leczenie Hitlera przyczynił się w stopniu większym niż inni do jego upadku.Zwłoki na Evereście

Zamarznięte zwłoki zbielały od słońca. Leżały w śniegu, twarzą w dół, wyprostowane i zwrócone w kierunku szczytu. Górna część ciała przymarzła do lodowego piargu. Umięśnione ramiona były uniesione ponad głowę.

Alpinistę George’a Mallory’ego widziano po raz ostatni 8 czerwca 1924 roku – w dniu, gdy on i Andrew Irvine zaginęli podczas próby pierwszego wejścia na Mount Everest. Od dziewięćdziesięciu lat trwały ożywione dyskusje, czy zdołali osiągnąć cel.

Wiosną 1999 roku Amerykanin Eric Simonson zorganizował ekspedycję poszukiwawczą, która miała odnaleźć ciała Mallory’ego i Irvine’a. Pięciu doświadczonych alpinistów wyruszyło na Everest, aby znaleźć ciało jednego lub dwóch wspinaczy.

Dysponowali kilkoma wskazówkami, które miały im pomóc w poszukiwaniach. W 1975 roku chiński alpinista Wang Hung-bao natknął się na „martwego Anglika” na wysokości 8100 metrów. Wang powiadomił o tym swojego partnera z namiotu na krótko przed porwaniem przez lawinę. Jednak dokładnej lokalizacji wspomnianych zwłok nigdy nie ustalono.

Nie zraziło to członków sześcioosobowego zespołu doświadczonych alpinistów, którymi kierował Eric Simonson. Conrad Anker, Dave Hahn, Jake Norton, Andy Politz i Tap Richards byli zdeterminowani, chociaż szanse odnalezienia ciał wydawały się niewielkie.

Poszukiwania skoncentrowali na szerokim śnieżnym tarasie wielkości dwunastu stadionów piłkarskich. Niebezpieczne, nachylone pod kątem trzydziestu stopni zbocze znajdowało się na wysokości niemal 8000 metrów. Alpiniści wiedzieli, że jeśli stracą równowagę, runą 2000 metrów w dół, by wylądować u stóp lodowca Rongbuk.

Pierwszego maja przeczesujący pochyłość Conrad Anker krzyknął do kolegów. Spostrzegł wystające z lodu, białe jak alabaster ciało. Pozostali członkowie zespołu dołączyli do niego i zaczęli wydobywać zwłoki z lodowatego miejsca spoczynku. Podczas pracy uważnie zbadali ciało. Kości piszczelowa i strzałkowa prawej nogi były złamane, prawy łokieć uległ przemieszczeniu, poważnie uszkodzony był też prawy bok. Lina asekuracyjna owinęła się ciasno wokół klatki piersiowej.

Zidentyfikowanie ciała nie zajęło im dużo czasu. Tap Richards, oglądając ubranie, znalazł identyfikator z napisem „G. Mallory”. Dave Hahn wspominał: „Może z powodu wysokości i dlatego, że zdjęliśmy maski tlenowe, dopiero po chwili dotarło do nas, że mamy przed sobą zwłoki samego George’a Mallory’ego”.

Bez odpowiedzi pozostało jednak pytanie, czy Mallory i Irvine dotarli na szczyt. Do wypadku doszło w trakcie wspinaczki czy podczas zejścia?

Członkowie zespołu liczyli na to, że odnajdą aparat fotograficzny Mallory’ego. Według ekspertów z firmy Kodak film, chociaż stary, być może dałoby się jeszcze wywołać. Ale kiedy alpiniści zajrzeli do torby wiszącej na szyi Mallory’ego, znaleźli wewnątrz jedynie metalową puszkę z kostkami bulionu z napisem „Brand & Co.’s Savoury Meat Lozenges”.

Przy zwłokach natrafili również na inne przedmioty: mosiężny wysokościomierz, scyzoryk, chusteczkę z monogramem i nieuszkodzone okulary przeciwsłoneczne, tkwiące w wewnętrznej kieszeni.

Okulary stanowiły ważną wskazówkę na temat zdarzeń tamtego feralnego dnia 1924 roku. Kilka dni przed podjęciem próby zdobycia szczytu partner Mallory’ego Edward Norton dostał ostrej śnieżnej ślepoty, gdyż zaniedbał noszenia okularów.

Mallory nie zdjąłby okularów, gdyby wspinał się w świetle dnia. Fakt, że okulary znajdowały się w kieszeni, sugerował, że obaj mężczyźni zakończyli wspinaczkę za dnia i zaczęli schodzić po zapadnięciu ciemności.

Nie mniej intrygująca była koperta znaleziona przy zwłokach Mallory’ego. Papier pokrywały cyfry: odczyty ciśnienia w butlach tlenowych, które mieli ze sobą. Przez długi czas uważano, że wspinacze nie mieli dość tlenu, aby dojść na szczyt. Jednak z zapisków Mallory’ego wynikało, że alpiniści dźwigali pięć, może sześć butli – co wystarczyłoby z nawiązką do wejścia na wierzchołek.

Poszukiwacze mieli nadzieję znaleźć przy ciele Mallory’ego jeszcze coś. Wiedziano, że wspinacz przysiągł zostawić na szczycie zdjęcie swojej żony, Ruth. Fotografii przy nim nie znaleziono, chociaż portfel i inne dokumenty pozostały nienaruszone.

Alpiniści, którzy odnaleźli Mallory’ego, odtworzyli wypadki z feralnego wieczora. Jest to opowieść o przygodzie i tragicznym błędzie, który doprowadził do śmierci.

Późnym wieczorem 8 czerwca, długo po zapadnięciu zmroku, obaj wspinacze nadal przebywali na dużej wysokości. Wyczerpani, dysponując coraz mniejszym zapasem tlenu, postanowili zejść w bezpieczne miejsce. W trakcie przechodzenia przez zdradziecki odcinek marmuru i fylitu, nazywany Żółtym Pasem, jeden z mężczyzn się poślizgnął.

Mógł nim być Mallory. Jeśli faktycznie tak się stało, upadek powstrzymała lina, która rzuciła go na skalną wychodnię. Podczas spadania doszło do złamania żeber i dyslokacji łokcia. Mallory zawisł na linie, kołysząc się w próżni.

Później lina niespodziewanie pękła i Mallory pogrążył się w ciemności. Wylądował na stromej śnieżnej półce, łamiąc kość piszczelową i strzałkę. Jednak się nie zatrzymał. Siła ciężkości pociągnęła go z ogromną prędkością w dół Północnej Ściany.

Alpinista był przerażony, sparaliżowany bólem, ale pozostał świadomy, próbował się ratować. Chwytał się rozpaczliwie zmrożonego rumowiska, ryjąc palcami lód. Zjeżdżał coraz szybciej, aż w końcu uderzył czołem o ostrą skalną wychodnię, która przedziurawiła mu głowę.

Zatrzymał się w tej samej chwili, w której stracił przytomność. Ból i wychłodzenie doprowadziły do szybkiej śmierci. Po kilku minutach George Mallory był martwy.

Irvine’a niemal na pewno spotkał ten sam los. Spadł z dużej wysokości, został poważnie ranny i uległ hipotermii. Kilka minut po śmierci Mallory’ego skapitulował pod wpływem zimna.

Czy zdołali osiągnąć cel? Czy byli pierwszymi ludźmi, którzy stanęli na szczycie Everestu? Zespół Erica Simonsona nie potrafił odpowiedzieć na to pytanie z całkowitą pewnością. Odnalezienie ciała Mallory’ego było ważnym wydarzeniem, ale dopóki nie znajdziemy aparatu, zagadka pozostanie nierozwiązana.

Tylko jedna osoba czuje się na siłach powiedzieć, czy Mallory i Irvine zasługują na miano zdobywców Everestu. Syn Mallory’ego, John, miał zaledwie trzy lata, gdy stracił ojca. Według niego skoro George Mallory nie wrócił do domu, odpowiedź jest jasna: „Uważam, że warunkiem zdobycia szczytu jest bezpieczny powrót do domu. Jeśli nie zejdziesz, robota jest tylko w połowie wykonana”.Pijak na „Titanicu”

Był 14 kwietnia 1912 roku. Charles Joughin po całym dniu ciężkiej pracy w kuchni w końcu zasnął. Nagle obudziło go potężne szarpnięcie. Transatlantyk gwałtownie zadygotał, po krótkiej przerwie jednak popłynął dalej.

Joughin był zdumiony, ale nie przesadnie wystraszony. Wiedział, że w pobliżu dostrzeżono góry lodowe unoszące się w wodzie. Wiedział również, że kapitan Edward Smith polecił zmienić kurs, kierując „Titanica” południowym szlakiem, aby uniknąć potencjalnej katastrofy. Joughin uznał, że niebezpieczeństwo minęło, zamknął więc oczy i spróbował zasnąć. Jednak około 23.35, kilka minut po szarpnięciu, został wezwany na mostek. Tam przekazano mu dramatyczną informację.

Kapitan Smith wysłał inspekcję pod pokład, aby sprawdzić, czy coś nie uległo uszkodzeniu. Jego ludzie wrócili ze straszną nowiną: statek uderzył w górę lodową. Siła uderzenia spowodowała poważne odkształcenie kadłuba. Nity puściły na długości około dziewięciu metrów i woda z ogromną prędkością wdzierała się do wnętrza.

Takie wiadomości mogłyby wywołać panikę, ale tak się nie stało. Większość ludzi wierzyła, że „Titanic” jest niezatapialny. Statek miał szczelne grodzie, które należało zamknąć w razie kolizji. Dzięki temu nawet najpoważniejsze uszkodzenie kadłuba można było opanować.

W chwili kryzysu ujawniła się jednak katastrofalna wada konstrukcyjna. Kiedy grodzie wypełniały się wodą, obciążały dziób statku, ciągnąc go w dół. W ten sposób woda wdzierała się do kolejnych sektorów pod pokładem. Gdy grodzie czwarta, piąta i szósta wypełniły się wodą, dla kapitana Smitha stało się jasne, że „Titanic” zatonie.

Joughin, główny piekarz „Titanica”, ściągnął z łóżek pozostałych szefów kuchni i wspólnie zaczęli gromadzić wszystkie bochenki chleba, jakie można było znaleźć. Później pobiegli na pokład i umieścili po cztery w każdej łodzi ratunkowej. Wiedzieli już, że szalup nie wystarczy dla wszystkich pasażerów. „Titanic” miał na pokładzie 2223 ludzi, ale łodzi ratunkowych wystarczało jedynie dla 1178.

Charles Joughin uznał, że jako członek załogi może nie znaleźć miejsca w żadnej z nich. Kiedy statek zaczął się niebezpiecznie przechylać, postanowił upić się do nieprzytomności. Zszedł do swojej kabiny i wypił dużą ilość whisky (jedna z relacji powiada, że opróżnił dwie butelki). Później wrócił na pokład i z pijacką werwą zaczął wpychać kobiety do szalup ratunkowych.

Wykonawszy to zadanie, powlókł się silnie przechylonym pokładem spacerowym, rozmyślając, ile czasu pozostało do zatonięcia liniowca. Po drodze wyrzucił za burtę około pięćdziesięciu leżaków i innych siedzisk wraz z poduszkami, licząc na to, że ludzie znajdujący się w wodzie zdołają je wykorzystać w charakterze tratw.

Nie minęło wiele czasu, a sam wylądował w lodowatej wodzie Atlantyku. „Wlazłem na rufę po stronie sterburty i znalazłem się w wodzie – wspominał później. – Trudno w to uwierzyć, ale nie zanurzyłem głowy. Zdawało mi się, że ujrzałem jakieś szczątki”.

Joughin podpłynął do przedmiotów unoszących się na wodzie, nie czując zimna z powodu wypitej whisky, „i ujrzał szalupę B z panem Lightollerem i około dwudziestoma pięcioma mężczyznami”.

Dla Joughina nie było już miejsca. „Próbowałem się wdrapać do środka – wspomina – ale mnie odpychali. Mimo to trzymałem się w pobliżu. Później przepłynąłem na drugą stronę, gdzie kucharz Maynard mnie rozpoznał i przytrzymał”.

To cud, że Joughin nadal żył. Woda miała temperaturę dwóch stopni poniżej zera. Większość pasażerów i członków załogi, którzy wskoczyli do wody, zginęła w ciągu piętnastu minut z powodu hipotermii.

Jednak Joughin przeżył jeszcze cztery godziny, zanim został wciągnięty do innej szalupy. Podobnie jak innych ocalałych uratował go statek RMS „Carpathia”, który przypłynął na miejsce katastrofy o 4.10.

Joughin był przekonany, że niezwykłe ocalenie zawdzięczał dużej ilości wypitej whisky. Tysiąc pięćset siedemnastu członków załogi i pasażerów „Titanica” nie miało tyle szczęścia. Zginęli w lodowatej wodzie, trzeźwi i przemarznięci.

Zatonięcie „Titanica” nie było ostatnią katastrofą morską Jough­ina. Kucharz znajdował się na pokładzie SS „Oregon”, który tonął w wodach Zatoki Bostońskiej. Wyszedł cało także z tej katastrofy, choć nie wiadomo, czy ponownie dodał sobie animuszu jedną lub dwiema butelkami whisky.Pogrzebany za życia

Młodego londyńskiego maklera giełdowego Augustine’a Court­aulda praca nudziła. Nudzili go koledzy. Miał po dziurki w nosie papierkowej roboty. Rozpaczliwie pragnął doświadczyć w życiu czegoś ekscytującego.

W 1930 roku usłyszał, że szukają ochotników do ekspedycji mającej przeprowadzić obserwacje pogodowe w stacji meteorologicznej – placówce zbudowanej specjalnie w tym celu na pokrywie lodowej Grenlandii. Stacja, oddalona o 180 kilometrów od głównej bazy ekspedycji, znajdowała się na wysokości 2600 metrów nad poziomem morza. I było tam zimno, bardzo zimno.

Danych meteorologicznych z arktycznego rejonu Grenlandii jednak rozpaczliwie potrzebowano. Najszybsza droga powietrzna z Europy do Ameryki Północnej prowadziła nad pokrywą lodową, lecz nikt nie wiedział, jaka panuje tam pogoda, szczególnie w okresie zimowym. Augustine Courtauld pojechał to sprawdzić.

Wyruszył z wybrzeża razem z grupą, która miała dostarczyć do stacji pożywienie i opał dla dwóch mężczyzn. „Zła pogoda tak nas spowolniła, że większość prowiantu przeznaczonego dla stacji meteorologicznej zjedliśmy po drodze. Wyglądało na to, że placówka pozostanie zamknięta” – zanotował jeden z mężczyzn wiozących zapasy.

Courtauld uznał, że zakończenie ekspedycji z powodu braku odpowiedniej ilości prowiantu byłoby hańbą. „Wykombinowałem sobie, że mógłbym przeżyć tam samotnie pięć miesięcy – napisał później. – Odmroziłem palce u stóp, więc nie miałem ochoty na podróż powrotną. Postanowiłem zostać sam, żeby stacja mogła działać”.

Odmrożenie palców u stóp to dziwny powód pozostania na pokrywie lodowej Grenlandii w połowie zimy, ale zdaniem Courtaulda była w tym pewna korzyść. Mógł przynajmniej przez kilka miesięcy odpocząć. Gdy tylko zadomowił się w nowym miejscu, zaczęły się obfite opady śniegu. Śnieg przykrył jego mały namiot tak, że nad powierzchnię wystawał jedynie czubek rury wentylacyjnej. Wkrótce biały puch całkowicie pokrył stację, a Courtauld został skutecznie pogrzebany żywcem.

Zapasy żywności i paliwa szybko się kurczyły, Courtauld jednak nie miał żadnego kontaktu ze światem zewnętrznym. Mimo to nie stracił nadziei, że ekipa ratunkowa w końcu do niego dotrze.

„Chociaż mijały kolejne miesiące bez ratunku, byłem coraz bardziej pewny jego nadejścia – napisał później. – Kiedy zasypał mnie śnieg, ani przez chwilę nie zwątpiłem. Czerpałem z tego ogromną pociechę. Nie będę próbował tego wyjaśnić, ale rzeczywiście miałem wówczas wewnętrzne przeświadczenie, że pomimo mojej bezsilności działała jakaś zewnętrzna sprzyjająca mi siła, więc moje kości nie pozostaną na czapie lodowej Grenlandii”.

Nawet na chwilę nie poddał się rozpaczy. Śnił o trzaskających ogniskach i o żonie, Mollie, śpiewającej mu piosenki. Modlił się również o to, aby Gino Watkins, kierownik ekspedycji, szybko przyszedł mu z pomocą.

„Miałem całkowitą pewność – napisał. – Wiedziałem, że nawet gdyby Gino musiał zaczekać na lepszą pogodę, nie zawiódłby mnie. Zdałem sobie sprawę, że nie zostawią mnie na pewną śmierć. Pojąłem, że znajduję się w rękach Odwiecznego”.

Piątego maja, dokładnie pięć miesięcy po tym, jak został sam, kuchenka Primus wydała ostatnie tchnienie. „Później usłyszałem coś przypominającego odgłosy dochodzące ze stadionu piłkarskiego. Pomoc nadeszła! W dachu pojawił się otwór wypełniony jasnym światłem dnia. Gino powiedział: »Załóż to«. Podał mi parę śnieżnych okularów. Było zupełnie inaczej niż ostatnim razem, gdy oglądałem świat. Nadszedł maj, świeciło oślepiające słońce. Nie przypuszczałem, że tak to będzie.

Nie tracili czasu i szybko mnie wyciągnęli. Okazało się, że właściwie nic mi nie jest. Może miałem odrobinę słabe nogi. Następnego dnia wyruszyliśmy z powrotem, do domu. Jechałem całą drogę na saniach, czytając _Hrabiego Monte Christo._ Pogoda była dobra i dotarliśmy do celu w ciągu pięciu dni. Powrót do kraju zajął nam sześć tygodni”.

Po przygodzie na Grenlandii Courtauld zrezygnował z posady maklera. Zamiast wrócić na giełdę, wyruszył w niezwykłą, liczącą 965 kilometrów podróż wzdłuż nieznanego wybrzeża Grenlandii, w otwartej, liczącej niecałe sześć metrów długości łodzi wielorybniczej. Było to znacznie bardziej pasjonujące niż siedzenie za biurkiem w Londynie.Długa wojna pana Hirō Onody

Mieszkał w gęstym lesie deszczowym. Żywił się dzikimi kokosami, których było tam pod dostatkiem. Jego głównym nieprzyjacielem była armia komarów nadciągająca z każdym ulewnym deszczem. Jednak w świadomości pana Hirō Onody istniał jeszcze jeden, nieuchwytny wróg.

Nieświadomy tego, że II wojna światowa skończyła się dwadzieścia dziewięć lat temu, w dalszym ciągu toczył samotną walkę partyzancką w filipińskiej dżungli.

Amerykanie wylądowali na wyspie Lubang w lutym 1945 roku. Sześć miesięcy później dobiegła końca II wojna światowa. Mimo to Hirō Onoda i jego mały oddział nigdy nie dostali rozkazu złożenia broni. Przeciwnie, kazano im walczyć do końca. Onoda wykonywał ten rozkaz jeszcze w 1974 roku. Jego historia to opowieść o odwadze, farsie i lojalności doprowadzonych do granic absurdu.

Hirō Onoda był urodzonym żołnierzem. W wieku dwudziestu lat zaciągnął się do Cesarskiej Armii Japońskiej i został przeszkolony w działaniach wywiadowczych oraz wojnie partyzanckiej. W grudniu 1944 roku on i mała grupa komandosów trafili na filipińską wyspę Lubang.

Otrzymali zadanie zniszczenia małego pasa startowego oraz urządzeń portowych znajdujących się na wyspie. Zabroniono im kategorycznie złożenia broni lub popełnienia samobójstwa. „W żadnym wypadku nie wolno wam zginąć z własnej ręki – przeczytał w swoim rozkazie Onoda. – Dopóki będziesz mieć choć jednego żołnierza, masz nim dowodzić. Być może będziecie musieli się żywić orzechami kokosowymi. Jeśli tak się stanie, macie je jeść! Pod żadnym pozorem nie wolno ci się poddać”.

Onodzie nie udało się zniszczyć lotniska na Lubangu, dzięki czemu Amerykanie i Filipińczycy opanowali wyspę. Większość japońskich żołnierzy trafiła do niewoli lub zginęła. Lecz Onoda i trzech jego ludzi uciekli na wzgórza, gdzie ślubowali kontynuować walkę.

Wyspa Lubang jest niewielka – ma 26 kilometrów długości i zaledwie 9 kilometrów szerokości. Porasta ją jednak gęsty las, więc czterej japońscy żołnierze mogli pozostać w ukryciu. Cały swój czas poświęcali na toczenie wojny partyzanckiej. W jednej z akcji zabili przynajmniej trzydziestu Filipińczyków, kilkakrotnie wdali się w starcia z policją.

W październiku 1945 roku znaleźli ulotkę, w której napisano: „Wojna skończyła się 15 sierpnia. Zejdźcie ze wzgórz”. Onoda nie uwierzył. Był przekonany, że to aliancka propaganda.

Kilka miesięcy później znaleźli inną ulotkę, zrzuconą z samolotu. Zawierała rozkaz złożenia broni wydany przez generała Tomoyuki Yamashitę, dowódcę XIV Armii. Onoda i jego ludzie ponownie nie dali wiary i ślubowali kontynuować japoński opór. Minęły cztery długie lata, a mały oddział w dalszym ciągu pozostawał w lesie. W końcu jeden z czwórki – Yūichi Akazu – nie wytrzymał. Opuścił kolegów, poddał się armii filipińskiej i wrócił do Japonii. Poinformował przełożonych, że trójka jego towarzyszy żyje w przekonaniu, iż wojna trwa nadal.

Po dwóch kolejnych latach nad lasem na wyspie Lubang zrzucono fotografie i zdjęcia rodzinne. Onoda znalazł je, ale był przekonany, że to chytra sztuczka. On i dwaj jego towarzysze pozostali zdeterminowani, by toczyć walkę do samego końca. Mieli niewiele sprzętu i prawie żadnego prowiantu. Żywili się orzechami kokosowymi i bananami, czasami mięsem zabitej krowy. Mieszkali w strasznych warunkach, w tropikalnym upale i ciągłym deszczu, nękani przez szczury. Spali w prowizorycznych chatkach z gałęzi.

Lata zamieniały się w dekady, mężczyźni zaczęli się starzeć. W 1954 roku jednego z towarzyszy Onody zabili miejscowi. Drugi przeżył jeszcze osiemnaście lat, zanim go zastrzelono, gdy w październiku 1972 roku wraz z Onodą przypuścił atak na magazyn żywności.

Onoda został sam. Był przedostatnim japońskim żołnierzem walczącym w II wojnie światowej, nie chciał jednak złożyć broni i nadal prowadził działania partyzanckie. W końcu w lutym 1974 roku japoński student Norio Suzuki, podróżujący w tym rejonie, zdołał go wyśledzić i nawiązać z nim kontakt.

Suzuki przekazał mu nowinę, że wojna dawno się skończyła. Onoda nie uwierzył. Odparł, że nigdy się nie podda, chyba że otrzyma wyraźny rozkaz od przełożonego.

Dopiero wtedy interweniował rząd Japonii, aby zakończyć wojnę pana Onody. Zdołano odnaleźć jego dowódcę, majora Taniguchiego, który szczęśliwie nadal żył. Major poleciał na wyspę Lubang, aby osobiście wydać Onodzie rozkaz złożenia broni.

Udało mu się to 9 marca 1974 roku. „Japonia przegrała wojnę – oznajmił Onodzie. – Wszystkie działania wojenne należy natychmiast zakończyć”.

Onoda został oficjalnie zwolniony z obowiązków wojskowych, kazano mu zdać karabin, amunicję i granaty ręczne. Był sparaliżowany i przerażony tym, co usłyszał od majora Taniguchiego. Jego pierwsze słowa brzmiały: „Naprawdę przegraliśmy wojnę! Jak mogli być tacy nieudolni?!”.

Kiedy wrócił do Japonii, powitano go jak bohatera narodowego. Nie lubił jednak zainteresowania, które przyciągał, a współczesną Japonię uważał za marny cień dostojnego cesarstwa, któremu tyle lat służył. Był przekonany, że gdyby inni żołnierze walczyli do końca, jak on, Japonia mogłaby wygrać wojnę.Pilot kamikadze, który przeżył

Dwaj młodzi japońscy piloci, którzy wstąpili do elitarnej eskadry szturmowej Tokkōtai, byli w podobnym wieku. Teraz zgłosili się na ochotnika jako wojownicy kamikadze gotowi oddać życie za Japonię.

Wiosną 1945 roku Shigeyoshi Hamazono i Kiyoshi Ogawa szykowali się do ostatniej misji: druzgocącego ataku na amerykańskie okręty wojenne zgromadzone na wodach wokół Okinawy.

Operacja „Kikusui” miała przypominać rozpędzoną falę atakujących kamikadze, łącznie ponad 1500 samolotów. Jednak nie wszystko poszło zgodnie z planem, o czym Shigeyoshi Hamazono miał się niebawem przekonać.

Hamazono zgłosił się do armii japońskiej po zbombardowaniu Pearl Harbor w grudniu 1941 roku. Jego matka była przerażona: „Przesłała mi list z jedynymi słowami, jakie potrafiła napisać: »Nie daj się pokonać. Nie daj się zabić«”. Zakaz matki zyskał ironiczny wydźwięk, gdy Hamazono został wybrany do operacji „Kikusui”.

Teoretycznie służba w jednostkach kamikadze była całkowicie dobrowolna. Piloci z grupy Hamazono otrzymywali formularz rekrutacji – wpisanie kółka oznaczało, że się zgadzają, krzyżyk był znakiem odmowy. „Trzech postawiło krzyżyk – wspomina Hamazono – ale i tak zmuszono ich, żeby polecieli. Odczuwałem nienawiść do oficerów, którzy wywarli na nich presję”.

Sam Hamazono nie miał wielkiego wyboru, gdy zgłoszono go do operacji „Kikusui”. Od dowódcy usłyszał, że został wybrany i następnego dnia weźmie udział w ataku. „Jako pilot wojskowy nie mogłem odmówić… To był mój obowiązek. Tamtej nocy myślałem wyłącznie o akcji”.

Przeżył już jedną przerwaną misję samobójczą: jego samolot miał awarię techniczną i Hamazono musiał wrócić do bazy. Teraz przygotowywał się, by wykonać ostatnie zadanie. Gramoląc się do swojego myśliwca – mitsubishi zero – Hamazono uświadomił sobie, że już nigdy nie zobaczy rodziny.

Przed wyruszeniem na spotkanie amerykańskiej floty przeleciał nad rodzinnym miastem i zrzucił z samolotu opaskę na głowę, nazywaną _hachimaki_, ze słowami: „Mam nadzieję, że u was wszystko dobrze”. Było to symboliczne pożegnanie.

Jego towarzysz, Kiyoshi Ogawa, miał więcej entuzjazmu. Marzył o wstąpieniu do eskadry kamikadze i z utęsknieniem czekał na atak. Bez żadnych wątpliwości wsiadał do samolotu, aby wyruszyć w ostatnią misję.

Ogawa jako jeden z pierwszych doleciał do amerykańskich okrętów. Kiedy się do nich zbliżył, dostał się pod silny ostrzał przeciwlotniczy. Niezrażony kanonadą, leciał wprost do celu, amerykańskiego lotniskowca USS „Bunker Hill”. Znalazłszy się nad nim, przeszedł w ostry lot nurkowy, zrzucając jednocześnie ćwierćtonową bombę.

Bomba przeszyła pokład i wybuchła, zapalając paliwo. Płomienie rozprzestrzeniły się, obejmując samoloty znajdujące się na pokładzie i doprowadzając do ich wybuchu. Przed zadaniem ostatecznego ciosu i rozbiciem samolotu o płonącą wieżę dowodzenia Ogawa zdążył zobaczyć spustoszenie, jakie spowodowała pierwsza eksplozja.

Na pokładzie zapanowało prawdziwe piekło. Zginęło wielu pilotów „Bunker Hilla”, czekających w „pomieszczeniu gotowości”. Płomienie zassały tlen, co doprowadziło do uduszenia się ludzi znajdujących się w środku.

Hamazono miał zamiar uderzyć w okręt stanowiący jego cel, ale gdy zbliżył się do amerykańskiej flotylli, spostrzegł, że eskadra amerykańskich myśliwców startuje, by podjąć z nim walkę.

Rozpoczął się trzydziestopięciominutowy powietrzny pojedynek: Hamazono unikał kul Amerykanów, jednocześnie próbując wypatrzyć w dole cel. „Pod koniec potyczki ujrzałem w oddali, jak ponownie ruszają do ataku. Byłem przekonany, że zginę w ciągu kilku sekund. Kiedy jednak znaleźli się bliżej, zmienili kierunek i odlecieli. Do dziś nie potrafię odgadnąć, dlaczego to zrobili”.

Hamazono pilotował samolot podziurawiony kulami. Miał poważne skaleczenia oraz oparzenia twarzy i rąk. Zbliżała się noc, więc postanowił wrócić nad Japonię, zamiast kontynuować atak. „Byłem poparzony i zostało mi zaledwie pięć zębów”. Jego misja dobiegła końca.

Hamazono nie został wybrany do następnego ataku kamikadze. Wojna była niemal skończona, a on już nie chciał zginąć.

Przez wiele lat on i garstka innych ocalałych kamikadze musieli żyć z piętnem hańby, ponieważ przeżyli misję, która powinna była zakończyć się ich śmiercią. „Mówili nam, że ostatnimi słowami pilotów było: »Niech żyje cesarz!« – wspomina Hamazono. – Ale jestem pewny, że to kłamstwo. Wołali to, co ja sam bym zawołał. Wzywali swoje matki”.

_Dalsza część rozdziału dostępna w pełnej wersji_
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: