Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Adresy. Co mówią nam o tożsamości, statusie i władzy - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
9 lutego 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
44,99

Adresy. Co mówią nam o tożsamości, statusie i władzy - ebook

POWIEDZ MI, GDZIE MIESZKASZ, A POWIEM CI, KIM JESTEŚ

Adres – niektórzy świadomie nie chcą go mieć, dla innych jego zdobycie to jedyny sposób na wyjście z ubóstwa. Ten fascynujący reportaż pokazuje, jak miejsce zamieszkania, siatka ulic, ich nazwy, a nawet numeracja domów wpływają na nasze życie – zarówno w wymiarze prywatnym, jak i politycznym.

Jak mapa miasta pomogła zatrzymać epidemię cholery na Haiti?

W jaki sposób odnajdywali drogę starożytni Rzymianie?

Czy to możliwe, że dzięki kodom pocztowym Anglia uniknęła powtórki z rewolucji francuskiej?

I czy w przyszłości tradycyjne adresy będą jeszcze potrzebne?

Autorka na przykładach z całego świata wyjaśnia złożone problemy kryjące się za nazwami ulic oraz strategiami adresowania domów.

Dodatek specjalny dla naszych czytelników: rozdział autorstwa Maksa Suskiego poświęcony polskim adresom.

Deirdre Maskjest finalistką nagrody Kirkus Prize for Nonfiction 2020, a jej reportaż Gdzie mieszkasz? znalazł się na liście najważniejszych książek 2020 roku według magazynu „Time”.

Wykonajcie proste ćwiczenie: spróbujcie wskazać komuś drogę, nie używając nazw topograficznych i numerów. Zobaczycie, jakie to trudne i jak bardzo adres wpływa na nasze postrzeganie świata. Uwielbiam książki takie jak ta – zmuszają do zastanowienia się nad rzeczami, które na pierwszy rzut oka są przezroczyste. Adres jest właśnie jedną z nich.

Filip Springer

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-240-7751-9
Rozmiar pliku: 2,9 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WSTĘP

Dlaczego adres się liczy?

NOWY JORK, WIRGINIA ZACHODNIA, LONDYN

W niektórych latach ponad czterdzieści procent praw uchwalanych przez nowojorską radę miejską dotyczyło zmian nazw ulic1. Warto się nad tym pochylić. Rada miasta jest jak Kongres, a burmistrz – niczym prezydent. Pięćdziesięcioro jeden radnych nadzoruje największy w całym kraju system oświaty i najliczniejszą policję, podejmuje też decyzje dotyczące zagospodarowania terenu w jednym z najgęściej zaludnionych miejsc na Ziemi. Budżet Nowego Jorku przewyższa budżety większości stanów, z których tylko jedenaście ma większą populację niż to jedno miasto. Nazwy i numery ulic funkcjonują tu przeważnie od XIX wieku, niektóre zaś – jak Bowery czy Stuyvesant Street – pochodzą z okresu kolonialnego, gdy Manhattan był niewielką holenderską faktorią2.

Mimo to – powtórzę raz jeszcze – w niektórych latach ponad czterdzieści procent praw uchwalanych przez nowojorską radę miejską dotyczyło zmian nazw ulic.

Radni często zajmują się nadawaniem honorowych nazw ulicom, które od dawna mają numer na mapie. Jeśli więc patrzymy wnikliwie na tablice, możemy zauważyć, że stojąc na Zachodniej Sto Trzeciej Ulicy, jesteśmy zarazem na Humphrey Bogart Place. Podobnie wygląda to na odchodzącej od Broadwayu Zachodniej Sześćdziesiątej Piątej Ulicy (Leonard Bernstein Place), Zachodniej Osiemdziesiątej Czwartej Ulicy (Edgar Allan Poe Street) czy Wschodniej Czterdziestej Trzeciej Ulicy (David Ben-Gurion Place). Rada miejska zatwierdziła niedawno nadanie pewnej okolicy na Staten Island nazwy upamiętniającej hip-hopowy zespół Wu-Tang Clan, przemianowanie jednej z ulic na Brooklynie na Christopher Wallace Way (na cześć rapera znanego jako Notorious B.I.G.), a innej, w dzielnicy Queens, na Ramones Way (na pamiątkę sławnego zespołu)3. W samym roku 2018 nowojorscy radni nadali nowe nazwy odcinkom stu sześćdziesięciu czterech ulic.

Kiedy jednak w 2007 roku odrzucono wniosek o umieszczenie na jednej z nich tabliczki z nazwiskiem Sonny’ego Carsona, radykalnego afroamerykańskiego aktywisty, zwolennicy tej zmiany urządzili protesty. Ich idol, weteran wojny koreańskiej, utworzył społeczny ruch walki z narkotykami, organizował marsze przeciwko brutalności policji i naciskał na zwiększenie udziału lokalnej społeczności w zarządzaniu szkołami. Zarazem jednak wzywał do przemocy i rozpowszechniał koncepcje wyraźnie rasistowskie. Gdy pewna imigrantka z Haiti oskarżyła prowadzącego sklep Koreańczyka o napaść, Carson zorganizował akcję bojkotowania wszystkich koreańskich sklepów. Jej uczestnicy przekonywali innych Afroamerykanów w ulotkach: „Nie musimy już robić zakupów u ludzi, którzy nie wyglądają tak jak my”. Spytany o swój antysemityzm, odpowiedział: „Jestem antybiały. Nie ograniczam swojego »anty« do jednej grupy”4. Oto jak skomentował sprawę burmistrz Nowego Jorku Michael Bloom­berg: „Nie przychodzi mi do głowy żadne nazwisko, które mniej nadawałoby się do oznaczania nim ulic naszego miasta”5.

Zwolennicy zmiany prosili jednak, żeby nie oceniać Carsona na podstawie najbardziej prowokacyjnych wypowiedzi, i podkreślali, że angażował się on w sprawy brooklińskiej społeczności znacznie wcześniej niż ktokolwiek inny. Radny Charles Barron, dawny członek Czarnych Panter, powiedział, że dzięki Carsonowi zamknięto więcej punktów handlu narkotykami niż dzięki nowojorskiej policji. Aktywista budził jednak kontrowersje również i w samej społeczności afroamerykańskiej. Gdy czarnoskóry radny Leroy Comrie wstrzymał się od głosu w sprawie zmiany nazwy ulicy, współpracująca z Barronem Viola Plummer oświadczyła, że kariera polityczna Comriego jest skończona, nawet jeśli trzeba będzie „dokonać zamachu na jego tyłek”6. Radny otrzymał tego dnia policyjną eskortę (Plummer wyjaśniała potem, że chodziło jej o zamach na jego karierę, a nie życie).

Gdy rada miejska ostatecznie odrzuciła wniosek o uhonorowanie Carsona nazwą ulicy (przyjęła za to propozycje uczczenia w ten sposób Jerry’ego Orbacha, znanego z serialu _Prawo i porządek_, czy Alvina Aileya – tancerza i choreografa), w okolicy dzielnicy Bedford-Stuyvesant zebrało się kilkuset mieszkańców Brooklynu, którzy umieścili na Gates Avenue własną tabliczkę z napisem „Sonny Abubadika Carson Avenue”. Charles Barron podkreślał, że w Nowym Jorku od dawien dawna honoruje się osoby o kontrowersyjnych życiorysach, jak choćby Thomasa Jeffersona, którego określił jako właściciela niewolników i pedofila. Przemawiając do gniewnego tłumu, grzmiał: „Może wpadniemy w szał zmieniania nazw ulic, żeby pozbyć się stąd nazwisk właścicieli niewolników!”7.

„Dlaczego przywódcy naszej społeczności zamartwiają się czymś takim jak zmiana nazwy ulicy?” – pytał w liście do „New York Post” Theodore Miraldi z Bronxu8. Świetne pytanie, proszę pana. Dlaczego w ogóle tak nas obchodzą nazwy ulic? Jeszcze do tego wrócę. Ale najpierw opowiem inną historię.

***

Początkowo wcale nie planowałam pisać książki o adresach. Właściwie chciałam tylko wysłać list. Mieszkałam wówczas w zachodniej Irlandii i napisałam kartkę urodzinową do ojca, zamieszkałego w Karolinie Północnej. Nakleiłam znaczek na kopertę, a ledwie cztery dni później list trafił do skrzynki moich rodziców. Naszła mnie myśl, niezbyt oryginalna, że tego rodzaju usługa powinna znacznie więcej kosztować. Zastanawiałam się też, jak w ogóle Irlandia i Stany Zjednoczone dzielą się dochodem. Czy w jakiejś kanciapie bez okien na tyłach poczty siedzi księgowa, która każdy cent dzieli między dwa kraje?

Poszukując odpowiedzi na to pytanie, dotarłam do informacji na temat Światowego Związku Pocztowego (Universal Postal Union, czyli UPU), który został założony w 1874 roku w Bernie w Szwajcarii i należy do najstarszych międzynarodowych organizacji na świecie. To właśnie on odpowiada za koordynację ogólnoświatowego systemu pocztowego. Nie spodziewałam się, że strona internetowa tej instytucji będzie tak fascynująca – oprócz rozważań na temat płatności elektronicznych i zestawienia substancji, których przesyłanie jest zakazane, można tam znaleźć wpisy utrzymane w lżejszym tonie, o Światowym Dniu Poczty czy Międzynarodowym Konkursie Pisania Listów9.

Gdy już znalazłam odpowiedź na nurtujące mnie pytanie (w ramach UPU funkcjonuje skomplikowany system określający, jak poszczególne kraje rozliczają między sobą przesyłki międzynarodowe), natknęłam się na inicjatywę o nazwie _Adresowanie świata – adres dla każdego_10. Dowiedziałam się z niej, że większość domów na Ziemi nie ma adresu i że według UPU ich nadawanie stanowi jedną z najtańszych metod wydobywania ludzi z ubóstwa przez ułatwienie im dostępu do kredytów, udziału w wyborach i zakupów online. Niedługo potem zorientowałam się, że problem wcale nie dotyczy tylko krajów rozwijających się – otóż na obszarach wiejskich w Stanach Zjednoczonych wiele domów również jest pozbawionych adresów. Gdy wybrałam się w odwiedziny do rodziców, pożyczyłam od taty samochód i pojechałam do Wirginii Zachodniej, żeby się o tym naocznie przekonać.

Na początek musiałam jakoś odszukać Alana Johnstona – znajomego znajomych, który ubiegał się u władz swojego hrabstwa o przyznanie mu adresu. Jego ulicy nigdy nie przypisano nazwy, a dom nie miał numeru. Korespondencję Johnston musiał odbierać na poczcie, podobnie zresztą jak większość mieszkańców hrabstwa McDowell. Gdy próbował zamówić komputer u producenta, jego przedstawicielka poprosiła go przez telefon o podanie adresu pocztowego. „Trzeba mieszkać na jakiejś ulicy – mówiła. – Musi pan mieć jakiś adres”. Później zadzwoniła do jego dostawcy energii elektrycznej i poprosiła konsultanta o włączenie się do rozmowy z Johnstonem w celu potwierdzenia jego miejsca pobytu. Doręczycielom przesyłek czasem udawało się go znaleźć, a czasem nie. Często musiał podjeżdżać do oddalonego o kilka mil miasteczka Welch, żeby odebrać przesyłkę od nowego kuriera UPS, słabo zorientowanego w terenie.

Instrukcje dotyczące dojazdu, przekazane mi przez Alana, zajmowały pół strony, ale zgubiłam się już na pierwszym zakręcie. Przekonałam się wówczas, że wśród mieszkańców Wirginii Zachodniej można znaleźć osoby udzielające wskazówek z wyjątkowym entuzjazmem. Pewien człowiek, który z nagim torsem pielił swój trawnik, podbiegł w moją stronę, przecinając ruchliwą szosę, i objaśnił, że przy szpitalu powinnam skręcić w lewo. Jakimś cudem udało mi się jednak skręcić w prawo, przez co znalazłam się na poprzerastanej chwastami drodze, która z każdą milą coraz bardziej się zwężała. Gdy potem tą samą krętą trasą jechałam z powrotem, dostrzegłam mężczyznę opierającego się w upale o swój pikap. Zatrzymałam się i opuściłam szybę.

– Szukam miejscowości Premier – mówię, przywołując nazwę niewielkiej osady położonej na obszarze niemunicypalnym11, w której mieszka Johnston.

Mężczyzna mierzy wzrokiem mnie i pokaźny, czarny samochód taty.

– Pani to się na dobre zgubiła – stwierdza, całkiem zresztą słusznie.

Proszę go o wskazówki dojazdu, jednak kręci głową.

– Będę musiał panią poprowadzić, sama pani nie trafi.

Pomimo moich usilnych protestów nieznajomy gasi papierosa, wsiada do pikapa i rusza. Jadę za nim i w końcu docieram na większą szosę, gdzie dostrzegam budynek stacji radiowej, którego Johnston kazał mi wypatrywać. Kierowca pikapa trąbi i odjeżdża, a ja macham mu, aż znika mi z oczu.

Teraz już wiem, że jestem blisko celu. Alan Johnston mówił, że jeśli dojadę do szyldu firmy B&J Trucking, będę musiała zawrócić. Zauważam dwóch mężczyzn grabiących pobocze i zatrzymuję się, żeby spytać, czy jadę w dobrym kierunku.

– Ale który szyld ma pani na myśli? – pytają, ocierając czoła. – Bo przy tej drodze są dwa takie miejsca.

Przechodzi mi przez myśl, że robią sobie żarty, lecz ich twarze niczego takiego nie zdradzają.

Następnie napotykam stojący na poboczu czerwony pikap. Siedzi w nim starszy pastor w czapce z daszkiem. Próbuję mu wytłumaczyć, dokąd chcę się dostać, aż w końcu z resztkami nadziei mówię, że mam się spotkać z Alanem Johnstonem.

– Ach, z Alanem! – Kiwa głową. – Wiem, gdzie on mieszka. – Potem zastanawia się chwilę, jak mi to objaśnić, aż w końcu pyta: – Kojarzy pani mój dom?

Cóż, nie kojarzę.

Ostatecznie udaje mi się znaleźć odchodzący od głównej drogi pod ostrym kątem nieoznakowany skręt w żwirową drogę prowadzącą do domu Johnstonów. Parkuję obok odrestaurowanego błękitnego busa. Alan Johnston, dla przyjaciół Koci Łeb (to nazwa wypieku popularnego w Wirginii Zachodniej), żyje sobie całkiem przyjemnie pośród krętych skalistych dróg, przez miejscowych zwanych „parowami” (_hollows_). Ma ciepły, solidny, drewniany dom w gęstym lesie, na ścianach wiszą studyjne zdjęcia jego żony i dzieci. Ojciec Alana pracował niegdyś w pobliskiej kopalni, a potem całą rodziną jakoś tu zostali.

Gospodarz, ubrany w dżinsowe ogrodniczki, z siwiejącymi włosami związanymi w kucyk, podczas naszej rozmowy plumka na gitarze.

Nie mam wątpliwości, że naprawdę potrzebuje adresu. Pytam, czy myślał o nazwie dla swojej ulicy.

– Wiele lat temu, gdy jeszcze chodziłem do szkoły, mieszkało tu sporo osób imieniem Stacey. Miejscowi nazywają więc tę okolicę Stacey Hollow.

Wirginia Zachodnia od kilku dekad usiłuje się uporać z projektem mającym na celu nadanie ulicom nazw, a budynkom – numerów. Przed rokiem 1991 w całym stanie większość ludzi mieszkających poza granicami miast i miasteczek w ogóle nie miała adresów. Jakiś czas później władze stanowe przyłapały jednak operatora sieci komórkowej Verizon na zawyżaniu stawek, a w ramach dość nietypowej ugody firma zgodziła się przeznaczyć piętnaście milionów dolarów na to, żeby tutejsze domy znalazły się wreszcie na mapie.

Przez całe pokolenia w twórczy sposób radzono sobie z koniecznością odnajdowania w tej okolicy różnych miejsc. Opisy dojazdu zajmowały nieraz całe akapity. Wypatruj: białego/kamiennego/ceglanego kościoła, starej szkoły/poczty/szwalni, łukowatego zakrętu, wielkiego muralu, salonu tatuażu, restauracji dla zmotoryzowanych, śmietnika w krowie łaty, pikapa stojącego w polu. Wskazówek takich nie potrzebowali oczywiście miejscowi. Pośród dróg gruntowych wijących się w dolinach każdy każdego i tak przecież zna.

Służby ratunkowe dopominały się jednak o nieco bardziej sformalizowane wskazówki dojazdowe. Zamknij oczy i spróbuj wyjaśnić, gdzie jest twój dom, bez podawania adresu. A teraz zrób to raz jeszcze, ale tym razem wyobraź sobie, że masz objawy udaru mózgu. Załoga pewnej karetki pędziła kiedyś na poszukiwanie domu w Wirginii Zachodniej, przed którym miało być stadko kur – okazało się, że takie stadka widać na każdej posesji. Mówiono mi też, że ludzie w tych okolicach mają zwyczaj wychodzić na werandę i machać przejeżdżającym nieznajomym, ratownicy nie potrafią więc stwierdzić, kto po prostu zachowuje się przyjaźnie, a kto daje im znaki. Ron Serino, śniady strażak z Northfork (liczba mieszkańców: 429) opowiadał mi, że rozgorączkowanym dzwoniącym każe nieraz nasłuchiwać wycia syreny alarmowej. Pośród serpentynowych górskich dróg odbywa się wówczas zabawa w ciepło-zimno.

– Czy się zbliżamy? – pytają strażacy przez telefon. – Coraz lepiej nas słychać?

Wiele wiejskich dróg w Wirginii Zachodniej ma numery nadane przez urząd pocztowy, nie widnieją one jednak na mapach. Jak stwierdził pewien człowiek pracujący w centrum powiadamiania ratunkowego: „Nie mamy pojęcia, gdzie te wszystkie miejsca się znajdują”12.

Nie sztuka nadać nazwę pojedynczej ulicy, sprawa jednak nieco się komplikuje, gdy trzeba ich wymyślić tysiące. Zgłębiając ten temat, poznałam Nicka Kellera – elokwentnego koordynatora projektu nadawania adresów w hrabstwie McDowell. Początkowo zatrudniono do tego celu firmę zewnętrzną ze stanu Vermont, lecz coś w tej współpracy poszło nie tak i Kellerowi został po niej tylko stos żółtych karteczek z adresami, których nie potrafił przypisać do konkretnych budynków. (Podobno mieszkańcy Wirginii Zachodniej, z których wielu utrzymuje się z wydobycia węgla, nie odbierają telefonów z numerem kierunkowym stanu Vermont w obawie przed agitacją ekologów).

Nick Keller osobiście nadał nazwy mniej więcej tysiącowi ulic. Inspiracji szukał w internecie, podbierając słowa z wielu dalekich miejsc. Próbował jakoś dopasować do odpowiednich lokalizacji nazwy historyczne. Zużył cały wachlarz słów oznaczających drzewa i kwiaty.

– Ludzie przez wiele pokoleń będą te moje pomysły przeklinać – mówi.

Sam zamawiał też tabliczki i osobiście je montował za pomocą młotka, co jako człowiekowi od dziecka zaprawionemu w rąbaniu drewna przychodziło mu bez trudu.

Każde hrabstwo w Wirginii Zachodniej przyjęło własną strategię nazewniczą: czytano monografie o lokalnej historii i poszukiwano w nich odpowiednich nazw, czasem z większych ośrodków (jak Charleston czy uniwersyteckie Morgantown) wypożyczano książki telefoniczne. Gdy jeden z urzędników szukał krótkich słów, które łatwo byłoby umieścić na mapie, jego sekretarka zaczęła przeczesywać słowniki scrabblisty. Zdarzały się przypływy fantazji: uliczkę, przy której mieszkała pewna „atrakcyjna wdowa”, nazwano ponoć Cougar Lane13. Gdy na końcu innej drogi znaleziono pozostawione po jakiejś libacji puszki po piwie, skrzętnie ten fakt wykorzystano do stworzenia kolejnej nazwy: Beer Can Hollow.

Jeden z koordynatorów projektu mówi, że czasem przez trzy kwadranse siedzi w jakimś zaułku z głową w dłoniach, usiłując wymyślić dla niego nazwę.

– To trochę jak szukanie imienia dla dziecka, prawda? – pytam.

– Tyle że nie ma się na to dziewięciu miesięcy – zauważa z westchnieniem.

Zwykli obywatele też mają udział w tym procesie. W hrabstwie Raleigh poproszono mieszkańców jednej ulicy, żeby ustalili między sobą, jaką jej nadać nazwę. Gdzie indziej pojawiły się pomysły dość nietypowe: ktoś chciał podobno mieszkać przy ulicy płatków śniadaniowych (Crunchy Granola Road), inna grupka uparcie walczyła o zachowanie tradycyjnej nazwy swojej ulicy, oznaczającej w slangu smark z nosa lub kogoś uciążliwego: Booger Hollow. Co jednak w sytuacji, gdy sąsiedzi nie mogą się dogadać?

– Grożę im, że będą mieszkać przy ulicy Chryzantem – mówi jeden z koordynatorów zadziornie.

Pewna kobieta chciała nazwać swoją ulicę Stupid Way. Spytana dlaczego, odparła hardo:

– Bo cała ta akcja z nazywaniem ulic jest głupia.

Dotykamy tu dość poważnego problemu: wielu mieszkańców Wirginii Zachodniej tak naprawdę wcale nie chce mieć adresu. Czasem nie podoba im się nowa nazwa ulicy (pewien farmer z pobliskiego stanu Wirginia rozgniewał się, gdy uhonorowano w niej bankiera, który w czasach wielkiego kryzysu odmówił jego dziadkowi pożyczki14), często jednak nie chodzi o konkretne słowo, lecz o sam akt. Protestujący niestrudzenie powtarzają, że przecież w tych okolicach każdy każdego zna. Kiedy pewien trzydziestolatek zmarł wskutek ataku astmy, bo nie dojechała do niego karetka, jego matka powiedziała dziennikarzom: „Wystarczyłoby spytać kogokolwiek, gdzie mieszkamy!”. (Oto podawane przez nią wskazówki dojazdu: za boiskiem pierwsza w lewo, potem ostry skręt w prawo i podjazd w górę”)15.

Jak jednak mówi Nick Keller: „Można się zdziwić, ile osób nie rozpoznaje ludzi o trzeciej nad ranem”. Ratownik zjawiający się w środku nocy w niewłaściwym domu może się spodziewać, że ktoś mu przystawi broń do głowy.

Jedna z urzędniczek próbowała rozmawiać o projekcie adresowym z seniorami mieszkającymi w hrabstwie McDowell, którzy stanowią sporą część miejscowej populacji (młodsi ludzie często przeprowadzają się w miejsca oferujące lepsze perspektywy zawodowe).

– Niektórzy mówią, że nie chcą mieć adresu. Pytam wówczas: „A jeśli trzeba będzie wezwać karetkę?”. Odpowiadają: „Nie potrzeba nam karetek, sami umiemy tu dbać o siebie nawzajem”.

„Nadawanie adresów to nie zabawa dla mięczaków” – mówił pewien koordynator projektu na zjeździe ogólnokrajowym16.

Pracowników wysyłanych w różne zakątki Wirginii Zachodniej witali nieraz mężczyźni w terenówkach, uzbrojeni w strzelby. Pewien przedstawiciel urzędu napotkał kiedyś człowieka z maczetą zatkniętą w tylną kieszeń – musiał sobie wówczas odpowiedzieć na pytanie, jak bardzo mu na tym adresie zależy.

Część moich rozmówców postrzegała brak adresów w tej okolicy jako dowód zacofania, można jednak patrzeć na to inaczej. Hrabstwo McDowell należy wprawdzie do najuboższych w całym kraju, ale więzi międzyludzkie są tu bardzo silne, a miejscowi znają nie tylko swoich sąsiadów, ale też bogatą historię okolicy. Widzą zatem więcej niż przybysze z zewnątrz. Na przykład w miejscowości Bartley (liczba mieszkańców: 224) wciąż udziela się wskazówek, wspominając o dawnej szkole, która spłonęła przed dwudziestu laty. Ja natomiast posiłkuję się nawigacją GPS nawet w rodzinnym mieście. Zastanawiam się, czy nie postrzegalibyśmy przestrzeni wokół siebie całkiem inaczej, gdybyśmy nie mieli adresów.

Obawy związane z nowym projektem nie są zresztą wcale aż tak dziwaczne i w pewnym sensie można je zrozumieć. Adresy są przecież użyteczne nie tylko dla służb ratunkowych, ale też na przykład dla policji, skarbówki i akwizytorów usiłujących nam sprzedać drogą pocztową coś, czego wcale nie potrzebujemy. Podejrzliwość ludzi z Wirginii Zachodniej wobec projektu adresowego jest uderzająco podobna do sprzeciwu mieszkańców Europy, którym w XVIII wieku przedstawiciele władz nagle namalowali numery na drzwiach – tę historię również w tej książce opowiem.

Wielu mieszkańców Wirginii Zachodniej, takich jak Alan Johnston, potrafiło jednak dostrzec korzyści ze znalezienia się na mapach Google – podobnie jak dawni Europejczycy polubili przyjemny odgłos spadających na podłogę listów wsuniętych przez otwór w drzwiach. Rozmawiałam z Alanem kilka tygodni po mojej wizycie u niego. Powiedział mi, że zadzwonił do urzędu i dowiedział się, że jego nowy adres jest już na mapie.

Alan Johnston mieszka teraz przy Stacey Hollow Road.

Jeszcze jedna historyjka na koniec wstępu. Niedługo po wizycie w Wirginii Zachodniej zaczęłam wraz z mężem szukać domu w północnym Londynie, w dzielnicy Tottenham, zamieszkanej głównie przez osoby średnio zamożne. Niedawno sprowadziliśmy się do miasta i w ramach naszego budżetu nie mogliśmy znaleźć nic, co by nam się podobało. Tottenham to barwna dzielnica kipiąca różno­rodnością. Sąsiadują tu ze sobą knajpki z karaibskim jedzeniem na wynos, delikatesy z żywnością koszerną i sklepy z mięsem halal. Siedemdziesiąt osiem procent mieszkańców stanowią przedstawiciele mniejszości. Na niedużej przestrzeni, odpowiadającej mniej więcej trzem procentom powierzchni Brooklynu, mieszka sto trzynaście różnych grup etnicznych.

Losy dzielnicy bywały burzliwe. To właśnie tu w sierpniu 2011 roku wybuchły zamieszki, które objęły całą Anglię; zginęło w nich pięć osób. Wszystko zaczęło się od tego, że pewien dwudziesto­dziewięciolatek został zastrzelony przez policję. Wkrótce potem płonęły supermarkety i sklepy z dywanami i meblami, a ponad cztery tysiące osób aresztowano za grabież, podpalenia i napaści17. Obecnie w Tottenham wskaźniki bezrobocia i przestępczości wciąż są nieproporcjonalnie wysokie. Kiedy jednak wybraliśmy się z wizytą do mieszkających tam przyjaciół, zobaczyliśmy okolicę pełną młodych rodzin z całego świata. Wkrótce potem poszłam obejrzeć trzypokojowy dom w zabudowie szeregowej, który właśnie pojawił się na rynku nieruchomości.

Okolica wyglądała schludnie, moi potencjalni przyszli sąsiedzi przycinali żywopłoty i sadzili kwiaty na swoich posesjach. Na jednym końcu ulicy znajdował się przyjaźnie wyglądający pub, na drugim stała okazała szkoła państwowa z ogrodem i basenem. W zasięgu krótkiego spaceru był park, a w nim piękne trawniki, ścieżki ocienione platanami, niewielki plac zabaw i korty tenisowe. Nieruchomość znajdowała się w okolicy wyjątkowo zróżnicowanej etnicznie jak na standardy brytyjskie, a może nawet w skali całej Europy.

Agentka imieniem Laurinda wpuściła mnie do środka. Dom okazał się rzeczywiście uroczy, o czym mnie zapewniała przez telefon: nagie deski na podłodze, okna wykuszowe, kominek w każdym pomieszczeniu – nawet w łazience! Szybko mnie oprowadziła – ofertą interesowali się też inni klienci, należało więc się spieszyć.

Naprawdę mi się ten dom podobał. Ale dręczyła mnie jedna myśl: czy rzeczywiście chcę mieć w adresie nazwę „Black Boy Lane”?

Nikt do końca nie wie, skąd się wzięła. Chociaż największy napływ osób czarnoskórych do Wielkiej Brytanii nastąpił po drugiej wojnie światowej, już wcześniej mieszkało tu ich dość sporo. W sztukach Szekspira pojawiają się dwie czarne postacie, na dworze królowej Elżbiety I z pewnością takie osoby służyły i muzykowały. W wyższych sferach do dobrego tonu należało posiadanie w domu czarnego dziecka. Czarnoskórzy pełnili nieraz funkcję dekoracyjną, podobnie jak tapety, gobeliny czy pudle18.

Brytyjczycy należeli do najprężniejszych handlarzy niewolnikami na świecie, choć ogromna większość ludzi wywożonych przez nich z Afryki nie trafiała do Anglii. (Afrykanie w Wielkiej Brytanii nie byli niewolnikami, tylko służącymi, ponieważ, jak to określił pewien sąd, „brytyjskie powietrze jest zbyt czyste, żeby mogli nim oddychać niewolnicy”). Angielskie statki wypływały więc z portów w Bristolu czy Liverpoolu załadowane towarami, za które planowano nabyć w Afryce niewolników. Potem zaś, pełne kobiet i mężczyzn, kierowały się ku Amerykom, żeby tam wymienić ludzki towar na cukier, tytoń, rum i inne dobra Nowego Świata cenione w Europie. Szacuje się, że Brytyjczycy przewieźli w ten sposób przez ocean ponad trzy miliony ludzi19.

Do ruchu abolicjonistycznego należał między innymi były niewolnik Olaudah Equiano – ogromną popularnością cieszyła się jego autobiografia wydana w 1789 roku, w której opisywał, jak go porwano z terenu dzisiejszej Nigerii. Była to jedna z pierwszych opublikowanych w Anglii książek napisanych przez Afrykanina. Najbardziej uznanym przedstawicielem tego ruchu był jednak William Wilberforce – polityk pochodzący z zamożnej rodziny kupieckiej, którego sprzeciw wobec niewolnictwa wynikał z żarliwego nawrócenia religijnego. Był człowiekiem dość niskim, lecz wielkość zapewnił sobie inaczej. Szkocki pamiętnikarz James Boswell (autor m.in. biografii Samuela Johnsona) napisał o jednym z jego przemówień: „Zdawało mi się, że widzę na stole ledwie krewetkę, zacząłem jednak słuchać, a ona rosła i rosła, aż stała się wielorybem”. Wilberforce przez osiemnaście lat przygotowywał kolejne projekty ustawy znoszącej handel niewolnikami, aż w końcu w roku 1807 została ona przegłosowana. Izba Gmin uhonorowała autora owacją na stojąco. Dwadzieścia sześć lat później dotarła do niego wiadomość, że wprowadzono też wreszcie prawo całkowicie znoszące niewolnictwo w imperium brytyjskim.

William Wilberforce był już wówczas na łożu śmierci i tylko chwilami odzyskiwał przytomność. W pewnym momencie ocknął się z letargu i jęknął do czuwającego przy nim syna:

– Ogromnie mi ciężko.

– Tak, ale stoisz na twardej skale – miał odpowiedzieć jego syn Henry.

– Nie określałbym tego tak śmiało, lecz mam nadzieję, że to prawda – odparł ponoć Wilberforce20.

Zmarł następnego ranka; pochowano go w opactwie westminsterskim.

Zrezygnowaliśmy z tego domu przy Black Boy Lane. Może miał zbyt staroświecką kuchnię, może nie byliśmy jeszcze gotowi na podjęcie decyzji, a może jednak nie potrafiliśmy się pogodzić z tym adresem. Jestem Afroamerykanką, moich przodków przewożono pod pokładem. Nazwa ulicy przywodziła na myśl wcale nie tak odległe czasy, gdy każdego czarnego mężczyznę niezależnie od wieku nazywano „chłopakiem” (naprawdę wcale nie odległe: w roku 2008 Geoff Davis, kongresmen z Kentucky, w wypowiedzi na temat amerykańskiej broni nuklearnej użył słów: „Lepiej żeby ten chłopaczek nie dotykał tego guzika”21. „Chłopaczkiem” był Barack Obama).

Niektórzy jednak twierdzą, że Black Boy Lane nie ma nic wspólnego z handlem niewolnikami, że ów „czarny chłopak” odnosi się do króla Karola II Stuarta, nazywanego tak z powodu ciemnej karnacji. Żaden z napotkanych przeze mnie mieszkańców tej ulicy nie uważał jej nazwy za niezręczną. Kiedy zagadnęłam o to starszego mężczyznę pielęgnującego ogródek przed domem, roześmiał się i powiedział, że często stanowi ona ciekawy pretekst do rozmowy.

W każdym razie bardzo się ucieszyłam, gdy w końcu kupiliśmy mieszkanie w sąsiadującej z Tottenham dzielnicy Hackney, nie mniej różnorodnej etnicznie. W pobliżu zielenił się inny park, kuchnia była równie staroświecka, lecz tym razem nazwa ulicy tylko nas utwierdziła w decyzji: Wilberforce Road.

Gdy mój artykuł o Wirginii Zachodniej ukazał się w piśmie „The Atlantic”22, ludzie zaczęli się ze mną dzielić historiami z motywem adresu: dowiedziałam się o pewnej ulicy w Budapeszcie, która w zależności od układu sił politycznych wciąż zmieniała nazwę; o niebezpieczeństwach poszukiwania nieoznaczonych na mapie miejsc w Kostaryce; o petycji w sprawie zmiany nazwy ulicy. Zapragnęłam się dowiedzieć, z jakiego powodu ten temat jest tak nośny i dlaczego uszczęśliwiła mnie wiadomość, że ulica, przy której mieszka Alan Johnston, otrzymała osadzoną w lokalnej tradycji nazwę Stacey Hollow Road.

Wracam więc do miejsca, od którego zaczęłam: „Dlaczego przywódcy naszej społeczności zamartwiają się czymś takim jak zmiana nazwy ulicy?” – spytał pan Miraldi na fali dyskusji o zasługach Sonny’ego Carsona dla nowojorczyków. Napisałam tę książkę, żeby się tego dowiedzieć. Jak się przekonałam, nazwy ulic wiele mówią o kwestiach związanych z tożsamością, zamożnością, a nawet rasą. Przede wszystkim mówią jednak o władzy, to ona bowiem tworzy obraz historii i decyduje, kto się liczy, a kto nie – i dlaczego.

Niektóre książki opowiadają o tym, jak wiele zmienił na świecie jakiś drobiazg: na przykład ołówek czy wykałaczka. To nie jest taka książka. To raczej złożona opowieść o tym, jak oświeceniowy projekt nadawania ulicom nazw, a domom numerów nałożył się na rewolucyjne zmiany w naszym stylu życia i organizacji społecznej. Może nam się zdawać, że adresy mają wymiar czysto funkcjonalny i administracyjny, one jednak mówią o czymś większym: o tym, jak przez wieki przeobrażała się i rozciągała strefa wpływów władzy.

Opowiadam o tym, przytaczając różne historie – na przykład o ulicach nazwanych na cześć Martina Luthera Kinga, o tym, jak poruszali się po mieście mieszkańcy starożytnego Rzymu, o duchach nazizmu na ulicach Berlina. Zabieram czytelników w podróż na dziewiętnastowieczny Manhattan, do wiktoriańskiego Londynu i Paryża czasów rewolucji. Żeby jednak zrozumieć, czym tak naprawdę jest posiadanie adresu, najpierw warto się dowiedzieć, jak to jest go nie mieć.

Zacznijmy więc od Indii, od slumsów Kolkaty.

1 Dane pochodzą z czasów, gdy uchwały dotyczące nazw ulic poddawano pod głosowanie pojedynczo. W ostatnich latach rada miejska grupuje tego rodzaju wnioski i zbiorczo je rozpatruje, dwa razy do roku podejmowane są więc decyzje dotyczące kilkudziesięciu propozycji. Zob. Reuben S. Rose-Redwood, _From Number to Name: Symbolic Capital, Places of Memory and the Politics of Street Renaming in New York City_, „Social & Cultural Geography”, June 2008, Vol. 9, No. 4, s. 438, https://doi.org/10.1080/14649360802032702.

2 Zob. też: Sanna Feirstein, _Naming New York: Manhattan Places and How They Got Their Names_, New York 2000.

3 Devin Gannon, _City Council Votes to Name NYC Streets after Notorious B.I.G., Wu-Tang Clan, and Woodie Guthrie_, 6sqft, December 27, 2018, https://www.6sqft.com/city-council-votes-to-name-nyc-streets-after-notorious-b-i-g-wu-tang-clan-and-woodie-guthrie.

4 Marc Santora, _Sonny Carson, 66, Figure in 60’s Battle for Schools, Dies_, „New York Times”, December 23, 2002, https://www.nytimes.com/2002/12/23/nyregion/sonny-carson-66-figure-in-60-s-battle-for-schools-dies.html.

5 Frankie Edozien, _Mike Slams Sonny Sign of the Street_, „New York Post”, May 29, 2007, https://nypost.com/2007/05/29/mike-slams-sonny-sign-of-the-street.

6 Azi Paybarah, _Barron Stafer: Assassinate Leroy Comrie’s Ass_, „The Observer”, May 5, 2007, https://observer.com/2007/05/barron-staffer-assassinate-leroy-comries-ass.

7 David K. Randall, _Spurned Activists ‘Rename’ a Street_, blog City Room, „New York Times”, June 17, 2007, https://cityroom.blogs.nytimes.com/2007/06/17/spurned-activists-rename-a-street.

8 _Sonny Side of the Street? No Honoring a Racist_, „New York Post”, June 3, 2007, https://nypost.com/2007/06/03/sonny-side-of-the-street-no-honoring-a-racist.

9 Universal Postal Union,__https://www.upu.int/en/Home.

10 _Addressing the World – An Address for Everyone_, https://www.upu.int/en/Publications/Addressing/Addressing-the-world-%E2%80%93-An-address-for-everyone.

11 W Stanach Zjednoczonych nie wykształcił się odpowiednik gmin wiejskich. Większe miejscowości (miasta i miasteczka) mają własne władze samorządowe, mniejsze osady czasem przynależą administracyjnie do pobliskich miast, istnieją też jednak obszary niemunicypalne (_unincorporated areas_), nieposiadające własnych samorządów i podlegające bezpośrednio władzom stanowym .

12 Reuben Rose-Redwood, _With Numbers in Place: Security, Territory, and the Production of Calculable Space_, „Annals of the Association of American Geographers”, March 2012, Vol. 102, No. 2, s. 312, https://doi.org/10.1080/00045608.2011.620503.

13 Słowo _cougar_ to w języku angielskim określenie pumy, ale też dojrzałej kobiety utrzymującej relacje erotyczne z młodszymi mężczyznami .

14 Reuben Rose-Redwood, _With Numbers in Place_, dz. cyt., s. 307.

15 Telewizja WVVA, _911 Misconceptions Uncovered_, September 10, 2010.

16 Reuben Rose-Redwood, _With Numbers in Place_, dz. cyt., s. 311.

17 Simon Rogers, _Data Journalism Reading the Riots: What We Know. And What We Don’t_, „The Guardian”, December 9, 2011, https://www.theguardian.com/news/datablog/2011/dec/09/data-journalism-reading-riots.

18 Sukhdev Sandhu, _The First Black Britons_, BBC History, February 7, 2011, http://www.bbc.co.uk/history/british/empire_seapower/black_britons_01.shtml.

19 _British Transatlantic Slave Trade Records: 2. A Brief Introduction to the Slave Trade and Its Abolition_, National Archives, http://www.nationalarchives.gov.uk/help-with-your-research/research-guides/british-transatlantic-slave-trade-records.

20 Scenę tę opisano szczegółowo w książce: Kevin Belmonte, Charles W. Colson (foreword by), _William Wilberforce: A Hero for Humanity_,__Grand Rapids 2007, s. 333.

21 Kate Phillips, _G.O.P Rep Refers to Obama as ‘That Boy’_, „New York Times”, April 14, 2008, https://thecaucus.blogs.nytimes.com/2008/08/14/gop-rep-refers-to-obama-as-that-boy.

22 Deirdre Mask, _Where the Streets Have No Name_, „The Atlantic”, January/February 2013, https://www.theatlantic.com/magazine/archive/2013/01/where-the-streets-have-no-name/309186.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: