Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Agencja modelek Eileen Ford - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
28 kwietnia 2023
Ebook
39,90 zł
Audiobook
39,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Agencja modelek Eileen Ford - ebook

Królowa świata mody. Epicka historia niezwykłej kobiety.

Eileen Ford to ikona naszych czasów – stworzyła nowoczesną agencję modelek i wyniosła ten zawód na wyższy poziom. Jej ambicja zmieniła modeling w jedną z najbardziej ekskluzywnych i pożądanych profesji, a ze swoich modelek uczyniła supergwiazdy zarabiające miliony dolarów. Dziewczyny mówiły na nią Matka chrzestna – dbała o nie i chroniła, ale potrafiła być surowa i wymagająca.

Oto portret bezkompromisowej kobiety we wszystkich jej odcieniach – od wspaniałomyślności aż po tyranię. Eileen była szczera do bólu, a kiedy broniła swoich wyśrubowanych standardów, nigdy się nie wahała, także gdy mogła kogoś urazić. Nie bała się konfliktów z Coco Chanel albo Dianą Vreeland. Ale słynęła też ze świetnego oka do talentów i oddania, z jakim traktowała swoich klientów.

Czerpiąc z materiałów z pierwszej ręki, Lacey rysuje fascynującą sylwetkę Eileen Ford –pełną emocji opowieść o jej niezwykłym życiu, a także przedstawia czasy, kiedy moda i uroda stały się wielkim biznesem. Rozmawia z plejadą nietuzinkowych ludzi: z Rene Russo, Carmen Dell’Orefice czy Cheryl Tiegs, a także z byłym protegowanym Eileen, Johnem Casablancasem, z którym prowadziła osławioną „wojnę modelek”.

Książka Laceya jest próbą przyjrzenia się branży mody nie tylko jako „targowisku próżności”, ale jako obszarowi praktyk społecznych, które mówią bardzo wiele o tym, kim jesteśmy i kim chcemy być.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-272-7703-9
Rozmiar pliku: 5,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Pro­log

Super­mo­delki na śnia­da­nie

MODEL – osoba lub rzecz uwa­żana za dosko­nały przy­kład bądź wzór jako­ści.
MODEL(KA) – osoba zatrud­niona do pre­zen­to­wa­nia ubrań.

Oks­fordzki słow­nik języka angiel­skiego

Na Man­hat­ta­nie dopiero się roz­wid­niało i zapo­wia­dał się rześki pora­nek. John Casa­blan­cas smacz­nie spał, sam w wiel­kim łóżku w hotelu Car­lyle, choć temu zabój­czo przy­stoj­nemu trzy­dzie­sto­trzy­lat­kowi zwy­kle się to nie zda­rzało. Był wła­ści­cie­lem i jed­no­cze­śnie mena­dże­rem agen­cji Elite Model Mana­ge­ment, która zatrzę­sła pary­skim świa­tem mody, więc to wła­śnie on, czło­wiek, zwany pary­skim Sun­dance Kidem, decy­do­wał o przy­szło­ści naj­bar­dziej wiel­bio­nych kobiet świata. Ale tam­tego poranka późną jesie­nią 1976 roku miał na gło­wie waż­niej­sze sprawy.

Przy­le­ciał do Nowego Jorku poprzed­niej nocy, rze­komo w celach „roz­ryw­ko­wych”, i pro­sto z lot­ni­ska czmych­nął do hotelu, zada­jąc sobie wiele trudu, żeby nie dowie­dział się o tym nikt ze świata mody. Cel jego podróży był ści­śle tajny, więc mało komu w ogóle o niej wspo­mi­nał. Po sza­lo­nym suk­ce­sie Elite w Paryżu zasta­na­wiał się, jak zła­mać zasadę wyłącz­no­ści obo­wią­zu­jącą za oce­anem od samego początku ist­nie­nia branży i otwo­rzyć agen­cję w Nowym Jorku. Chciał rzu­cić wyzwa­nie mena­dże­rom naj­więk­szych i naj­lep­szych agen­cji mode­lek, które zdo­mi­no­wały ame­ry­kań­ski rynek: Zolemu, Wil­hel­mi­nie, Ste­war­towi Cow­ley­owi oraz naj­po­tęż­niej­szej i dzia­ła­ją­cej naj­dłu­żej z nich wszyst­kich – Eileen Ford.

Gdy o 8.30 zadzwo­nił tele­fon, jesz­cze się do końca nie obu­dził.

– Dzień dobry, Johnny – wark­nął ocie­ka­jący wro­go­ścią głos, głos kobiety dum­nej ze swo­jej prze­bie­gło­ści. – Co sły­chać? Dzwo­nię, bo chcia­łam ci to powie­dzieć pierw­sza: jeśli cho­dzi o te twoje inte­resy w Nowym Jorku… Mój drogi, nawet na to nie liczp1.

Bez­względną, wyma­ga­jącą i żądną zwy­cię­stwa Eileen Ford była w nowo­jor­skim światku kimś wię­cej niż kró­lową. Była cesa­rzową ame­ry­kań­skiego mode­lingu, skrzy­żo­wa­niem Mary Tyler Moore z Bar­barą Wal­ters, tyle że jesz­cze tward­szą niż one obie razem wzięte. John Casa­blan­cas lubił porów­ny­wać swoją zażartą kon­ku­rentkę do Kata­rzyny Wiel­kiej. Cokol­wiek by o niej powie­dzieć, do pan­te­onu mody wdarła się o wła­snych siłach, czym zaskar­biła sobie sza­cu­nek gigan­tów branży. Sarah Doukas, młoda angiel­ska agentka znana z tego, że odkryła Kate Moss, gdy ta stała w kolejce do odprawy na lot­ni­sku JFK, wspo­mniała kie­dyś, że widziała, jak Valen­tino pod­chwy­cił wzrok Eileen Ford i ukło­nił się jej z naj­więk­szym sza­cun­kiem.

– Oddali sobie honory, jakby byli człon­kami rodziny kró­lew­skiejp2.

Eileen Ford zało­żyła agen­cję w 1947 roku razem z mężem, Jer­rym, i przez ponad ćwierć­wie­cze byli na szczy­cie. Jeśli kupu­jesz forda, wiesz, że dosta­niesz solidny i spraw­nie dzia­ła­jący samo­chód. Jeśli zamó­wisz modelkę Forda, otrzy­masz szyk na miarę fer­rari lub porsche oraz pre­stiż i cenę spod znaku rolls-royce’a. Dorian Leigh, Suzy Par­ker, Jean Pat­chett, Dovima, Car­men Dell’Ore­fice czy Lau­ren Hut­ton – do 1976 roku For­do­wie dbali o kariery naj­więk­szych gwiazd zarówno ame­ry­kań­skich, jak i euro­pej­skich. Kiedy Jean Shrimp­ton wpa­dała do Nowego Jorku, żeby się na chwilę ode­rwać od swin­gu­ją­cego Lon­dynu, pra­co­wała wyłącz­nie z nimi.

Dwór kró­lo­wej mie­ścił się przy Pięć­dzie­sią­tej Dzie­wią­tej Wschod­niej w prze­ro­bio­nym z maga­zy­nów pię­cio­pię­tro­wym lof­cie z wido­kiem na most Queens­boro. Ściany recep­cji i holu wyło­żono boaze­rią, niczym chatki w austriac­kich Alpach. Na pierw­szy rzut oka mogło się wyda­wać, że naj­więk­szą agen­cją mode­lek na świe­cie zarzą­dza muzy­ku­jąca rodzina von Trap­pów.

– A czemu nie? – odpo­wia­dała Eileen, kiedy pytano ją o wystrój. – Podoba mi się ten styl od cza­sów, kiedy w dzie­ciń­stwie czy­ta­łam _Heidi_p3.

Cesa­rzowa mode­lingu sły­nęła z tego, że bywała kapry­śna. Pew­nego let­niego ranka w 1977 roku minęła bez słowa dwie jasno­okie i pełne nadziei dziew­czyny, które cze­kały na nią w kory­ta­rzu. Nawet nie spoj­rzała na port­fo­lia, które ze wszyst­kich sił pró­bo­wały jej wci­snąć, i poszła wprost do swo­jego biura, jakby dziew­czyny wto­piły się w boaze­rię. Naj­pierw kazała im na sie­bie cze­kać jakąś godzinę albo dwie. Udzie­lała wywiadu Anthony’emu Hade­nowi-Guestowi. A potem wró­ciła na kory­tarz i uczy­niła jed­nej z dziew­cząt tę łaskę, że się przy niej zatrzy­mała i wyce­lo­wała w nią ołów­kiem.

– Co pani tu robi?

– Cze­kam na panią, miss Ford.

Haden-Guest napi­sał potem, że wyglą­dało to tak, jakby w dziew­czynę znie­nacka wyce­lo­wano latarkę, a potem rów­nie nagle ją zga­szono.

– Pro­szę do mnie przyjść kiedy indziej – powie­działa Eileen Ford. – Pro­szę do mnie przyjść, gdy pani zrzuci sześć kilop4.

Lubiła powta­rzać, że lepiej wyka­zać się wobec tych aspi­ru­ją­cych pięk­no­ści pozor­nym okru­cień­stwem, niż lek­ko­myśl­nie pod­sy­cać ich złu­dze­nia.

– Na dwie­ście zgła­sza­ją­cych się do mnie dziew­czyn szanse na to, żeby zostać zawo­dową modelką, ma naj­wy­żej jedna. Utrzy­my­wa­nie ich w prze­świad­cze­niu, że jest ina­czej, byłoby podłe. Moim obo­wiąz­kiem jest też pomóc tym stu dzie­więć­dzie­się­ciu dzie­wię­ciu pogo­dzić się z losemp5.

Suk­ces Ford Mode­ling Agency opie­rał się na tym, że Eileen potra­fiła dostrzec poten­cjał w kan­dy­datce numer dwie­ście. Na tę nie­zwy­kłą umie­jęt­ność skła­dały się oko do talen­tów i jakiś tajem­ni­czy szó­sty zmysł, któ­rym potra­fiła wyczuć wyjąt­ko­wość, dajmy na to, Lau­ren Hut­ton (dla któ­rej Jerry Ford wyne­go­cjo­wał w 1973 roku naj­wyż­szy kon­trakt mode­lin­gowy w histo­rii – umowę z Revlo­nem na dwie­ście tysięcy dola­rów), pod­czas gdy inni agenci nie widzieli w niej nic poza dziw­nym krzy­wym spoj­rze­niem i szparą mię­dzy jedyn­kami. Jerry Ford zaj­mo­wał się finan­sową stroną inte­re­sówp6, jego żona była „okiem” agen­cji. Dawał jej wolną rękę. Cztery razy w roku prze­mie­rzali razem Atlan­tyk, żeby szu­kać uta­len­to­wa­nych dziew­czyn w Euro­pie. Naj­lep­szymi tere­nami łowiec­kimi oka­zały się dla Eileen Lon­dyn, Paryż i Skan­dy­na­wia, które regu­lar­nie dostar­czały pięk­nych mło­dych kobiet zdol­nych zaro­bić sto tysięcy dola­rów rocz­nie, stan­dar­dową gażę top­mo­delki na początku lat sie­dem­dzie­sią­tychp7.

Na każ­dej z nich For­do­wie zara­biali około dwu­dzie­stu tysięcy dola­rów. Mniej wię­cej dwie trze­cie pocho­dziło z pięt­na­sto-, dwu­dzie­sto­pro­cen­to­wej pro­wi­zji pobie­ra­nej od mode­lek. Resztę, dzie­sięć pro­cent, pła­cił każdy wynaj­mu­jący je klient. W latach sie­dem­dzie­sią­tych agen­cja zara­biała na swo­jej liczą­cej sto osiem­dzie­siąt mode­lek stajni jakieś pięć milio­nów dola­rów rocz­nie. Aż tu nagle w 1976 roku poja­wia się w Nowym Jorku John Casa­blan­cas i wtrąca się w inte­res, który wygląda na nie­wy­czer­paną kopal­nię złota.

Zresztą dla Eileen Ford sute pro­wi­zje nie były jedy­nym, a tym bar­dziej naj­waż­niej­szym powo­dem, żeby nie pozwo­lić Elite Model Mana­ge­ment i jej non­sza­lanc­kiemu wła­ści­cie­lowi zaist­nieć w Nowym Jorku. Dla matki chrzest­nej mode­lingu (taki tytuł maga­zyn „Life” przy­znał jej w listo­pa­dzie 1970 roku) pie­nią­dze miały mniej­sze zna­cze­nie niż spe­cy­ficz­nie przez nią poj­mo­wana moral­ność.

– Pro­blem z John­nym pole­gał na tym, że jemu nie cho­dziło tylko o to, żeby nam pod­kra­dać modelki – tłu­ma­czyła póź­niej. – On chciał je dymaćp8.

Od początku kariery Eileen Ford pochle­biała sobie, że zawsze wie­działa, jak chro­nić swoje dziew­czyny przed napa­stli­wymi spoj­rze­niami męż­czyzn z branży, od oble­śnych foto­gra­fów poczy­na­jąc, na klien­tach doma­ga­ją­cych się spe­cjal­nych wzglę­dów za „opiekę” koń­cząc.

– Naprawdę potra­fiła zaleźć za skórę – wspo­mina Rusty Dono­van Zed­dis, dłu­go­letni koor­dy­na­tor agen­cji Ford. – Jeśli któ­raś dziew­czyna powie­działa w biu­rze, że ktoś doma­gał się od niej cze­goś nie­wła­ści­wego, natych­miast chwy­tała za słu­chawkę i zaczy­nała faceta opier­ni­czać. Wpi­sy­wała go też na czarną listę. Potem miał szczę­ście, jeśli mu się udało jesz­cze kie­dyś kogoś wyna­jąć z jej agen­cjip9.

Nawet „święty” Richard Ave­don, do któ­rego zacho­wa­nia nikt ni­gdy nie zgła­szał żad­nych zastrze­żeń, żył w stra­chu przed „roz­mową”, która mogłaby go cze­kać, gdyby kie­dyś prze­cią­gnął sesję.

– Pamię­tam, jak Dick wpadł w panikę i zadzwo­nił do niej – dodaje modelka Forda z póź­nych lat czter­dzie­stych. – Nie mógł się sku­pić, dopóki nie był pewien, że Eileen da mu jesz­cze pół godziny. I oczy­wi­ście musiał dopła­cićp10.

Wszyst­kie nie­let­nie modelki i wiele dziew­cząt, które nie zdą­żyły się jesz­cze zacze­pić w Nowym Jorku, miesz­kały za darmo w pię­cio­pię­tro­wym domu For­dów na rogu Wschod­niej Sie­dem­dzie­sią­tej Ósmej i Trze­ciej Alei. Eileen pano­wała tam nie­po­dziel­nie jak wszech­wie­dząca kró­lowa matka. Udzie­lała dziew­czę­tom lek­cji zacho­wa­nia przy stole i gdy sia­dały do kola­cji (punk­tu­al­nie o 19.30) razem z całą rodziną For­dów (wli­cza­jąc dwie córki i syna), przy­zna­wała im dodat­kowe punkty za umie­jętne zje­dze­nie kraba albo kar­czo­chów. Jeśli w Met wysta­wiali aku­rat _Jezioro łabę­dzie_, zabie­rała na nie dziew­częta, żeby uzu­peł­nić braki w ich wykształ­ce­niu. Od swo­ich marzą­cych o samot­nych noc­nych eska­pa­dach przy­bra­nych córek wyma­gała też ści­słego prze­strze­ga­nia ciszy noc­nej. Esen­cją jej stylu – nawet w więk­szym stop­niu niż wystrój biura przy Pięć­dzie­sią­tej Dzie­wią­tej Ulicy – były będące pod cią­głą kon­trolą sypial­nie przy Wschod­niej Sie­dem­dzie­sią­tej Ósmej.

John Casa­blan­cas uwa­żał to wszystko za sta­ro­świec­kie i pury­tań­skie bzdury. On jadał śnia­da­nia ze swo­imi model­kami z cał­kiem innych powo­dów.

– Ja i Ellen mie­li­śmy zupeł­nie inne podej­ście do pracy, ale myślę, że moje było uczciw­sze. W modzie cho­dzi o seks. Spójrz na wybiegi, po któ­rych para­dują modelki z cyc­kami na wierz­chu. Potem się te cycki tro­chę zasła­nia i takie ciu­chy sprze­daje się w mar­ko­wych skle­pach. Po co kobieta te ciu­chy kupuje, jeśli nie po to, żeby wyglą­dać i czuć się sek­sow­niej? Kobiety wykosz­to­wują się na ubra­nia i kosme­tyki, żeby przy­cią­gać męż­czyzn. Wszy­scy się śli­nią na widok tych dziew­czyn, a one dobrze o tym wie­dzą. Są super­o­stre. Dla­tego zachę­ca­łem je, żeby się odro­binę zre­lak­so­wały. Wola­łem, żeby się cza­sem roz­luź­niłyp11.

Casa­blan­cas ni­gdy się nie krył ani z tym, że z nimi sypia, ani z tym, jak bawi go to, że inspi­ra­cją dla logo jego agen­cji (czyli słowa _elite_ zapi­sa­nego małymi lite­rami tak, że małe „e” stały po obu stro­nach szpa­leru zło­żo­nego z pozo­sta­łych liter) stał się obrys męskich geni­ta­liów we wzwo­dziep12.

– Jestem play­boyem, więc cie­szy­łem się życiem i wszystko mnie śmie­szyło. Świat mody jest płytki i napu­szony, więc jeśli go trak­tu­jesz zbyt poważ­nie, to robisz błąd. Eileen była ode mnie star­sza o dwa­dzie­ścia lat. Mat­ko­wała tym dziew­czy­nom i usi­ło­wała je cią­gle kon­tro­lo­wać, bo w ten spo­sób wyry­wała je spod opieki rodzi­ców. Mnie miały pra­wie za rówie­śnika, więc trak­to­wa­łem je jak kum­pel. A cza­sem jak ich chło­pak.

Mię­dzy nim i Eileen nie mogło dość do rozejmu.

Do pierw­szego star­cia doszło w ulu­bio­nym klu­bie Eileen, w restau­ra­cji 21 miesz­czą­cej się w budynku numer 21 przy Pięć­dzie­sią­tej Dru­giej Zachod­niej Ulicy, tuż przy Pią­tej Alei, jedną prze­cznicę od Museum of Modern Art. Czę­sto mówi się o niej klub 21, bo zaglą­dają tam naj­wyż­sze sfery, o czym zresztą przy­po­mina rząd żeliw­nych dżo­ke­jów sto­ją­cych nad wej­ściem. W cza­sach pro­hi­bi­cji była tam zaka­mu­flo­wana melina, a dla Eileen było to miej­sce, w któ­rym odda­wała ostat­nią posługę kla­czom ze swo­jej stajni, gdy przy­cho­dził czas, żeby się poże­gnały z wybie­giem. Urzą­dzała tam przy­ję­cia, na któ­rych kawa­le­ro­wie do wzię­cia spo­ty­kali się z tymi spo­śród jej nie­za­męż­nych pod­opiecz­nych, dla któ­rych zegar bił już bez lito­ści i któ­rym tra­fiało się coraz mniej zle­ceń. Nie­jedna z nich opusz­czała 21 wsparta na ramie­niu boga­tego męż­czy­zny, cza­sem nawet takiego, w któ­rego żyłach pły­nęła błę­kitna krew. Eileen była szcze­gól­nie dumna z wkładu mode­lek Forda w wzbo­ga­ce­nie puli gene­tycz­nej angiel­skiej ary­sto­kra­cji: Jenny Wind­sor Elliott została Jenny Guin­ness, Janet Ste­ven­son – lady Beamish, a Anna Karin Bjorck – lady Erne. W ten sam spo­sób zdo­była tytuł baro­nowa Howard of Lympne, choć aku­rat z tym zawar­tym w 1975 roku mał­żeń­stwem byłej modelki Forda i póź­niej­szej powie­ścio­pi­sarki San­dry Howard z sze­fem Bry­tyj­skiej Par­tii Kon­ser­wa­tyw­nej Eileen nie miała nic wspól­nego, jak zresztą z wie­loma innymi.

Tam­tego dnia zare­zer­wo­wała sto­lik w osob­nej sali, żeby urzą­dzić przy­ję­cie w zupeł­nie innym stylu. John Casa­blan­cas po latach wspo­mi­nał je jako „wesoły lincz”. Eileen zapro­siła wła­ści­cieli naj­więk­szych nowo­jor­skich agen­cji – Wil­hel­minę, Ste­warda Cow­leya i Zolego – żeby razem z nią i Jer­rym sta­wili czoła mło­demu bycz­kowi z Paryża i pomie­szali mu szyki.

Zawiódł ją i nie sta­wił się na spo­tka­niu tylko sub­telny eks­cen­tryk Zoli (wła­ści­wie Zol­tan Ren­dessy), nie­ukry­wa­jący swo­jej orien­ta­cji gej z Węgier, który miał w port­fo­lio swo­jej agen­cji mię­dzy innymi egzo­tyczną Veru­schkę, a nazwi­sko wyro­bił sobie dzięki wia­nusz­kowi zachwy­ca­ją­cych dłu­go­wło­sych modeli o hip­pi­sow­skiej uro­dzie. Prze­słał prze­pro­siny. Ale atmos­fera przy stole wcale się przez to nie popra­wiła. Naradę popro­wa­dziła Wil­hel­mina – zimna jak skała Dunka o wydat­nych kościach policz­ko­wych, przez które robiła wra­że­nie trze­ciej sio­stry Dorian Leigh i Suzy Par­ker. Na początku lat sześć­dzie­sią­tych zro­biła karierę jako top modelka Eileen, ale w 1967 roku zeszła z wybiegu i razem z mężem Bruce’em Coope­rem zało­żyła wła­sną agen­cję.

– Oczy­wi­ście, że nie byli­śmy z Jer­rym zachwy­ceni, że Willy poszła na swoje – przy­znała Eileen. – To na pewno ta wredna szuja, jej mąż, ją namó­wił, żeby nam wbiła nóż w plecy. Ale swego czasu była z niej dosko­nała modelka, a kiedy zaczęła nam robić kon­ku­ren­cję, też wie­działa, jak się zacho­wać. Ona prze­strze­gała reguł gryp13.

John Casa­blan­cas zde­cy­do­wa­nie tego nie robił. Obo­wią­zu­jący na całym świe­cie kodeks zawo­dowy tej branży prze­wi­dy­wał, że jeśli agent prze­kra­cza gra­nicę swo­jego kraju albo chce zatrud­nić ame­ry­kań­ską modelkę, powi­nien jej stawkę nego­cjo­wać z agen­cją-matką tej modelki i wypła­cić tej agen­cji pro­wi­zję. Casa­blan­cas pla­no­wał otwar­cie filii swo­jej fran­cu­skiej agen­cji w Nowym Jorku, ale nie miał zamiaru pono­sić kosz­tów prze­wi­dy­wa­nych w kodek­sie. Zlek­ce­wa­że­nie tych zasad roz­sier­dziło nowo­jor­ski świat mody, co wyraź­nie dała mu to do zro­zu­mie­nia Wil­hel­mina.

– Wyce­lo­wała we mnie palu­chem z dłu­gach­nym paznok­ciem – zapa­mię­tał Casa­blan­cas – i zaczęła się odgra­żać: Dorwiemy cię. Wykoń­czymy cię!p14

Jej znany z poryw­czo­ści mąż, Bruce Cooper, też wtrą­cił swoje trzy gro­sze. On z kolei nazwał Casa­blan­casa faga­sem.

– Willy i Bruce’owi puściły nerwy – przy­znała Eileen. – W kółko wyga­dy­wali, czego to Johnny’emu nie zro­bią. Zresztą Bruce wcze­śniej pił, bo on wła­ści­wie cią­gle pił. Oboje wtedy ponio­słop15.

„Spadł na mnie grad oskar­żeń. Wma­wiali mi, że będę urzą­dzał dzi­kie orgie i zde­pra­wuję całą ame­ry­kań­ską mło­dzież. W życiu nikt się na mnie tak nie wyży­wał”p16.

Casa­blan­cas pró­bo­wał się bro­nić i wypo­mi­nał im, że ame­ry­kań­scy agenci, a w szcze­gól­no­ści Eileen, nie­ustan­nie wykra­dają mu naj­lep­sze modelki w cza­sie wypraw do Paryża i gene­ral­nie do Europy: „Nawet nie ma po co latać do Skan­dy­na­wii, bo Eileen zawsze się tam zja­wia przed nami. No i coś wam się uro­iło. Nic tu nie chcę zakła­dać. Chy­ba­bym osza­lał, gdy­bym musiał miesz­kać na Man­hat­ta­nie. Nie cier­pię ame­ry­kań­skiej hipo­kry­zji i ame­ry­kań­skiego jedze­nia. Mój świat to Paryż, tam jest moja agen­cja i dobrze jej tam. Nie będę jej teraz prze­no­sić do Nowego Jorku!”p17.

Natu­ral­nie Casa­blan­cas łgał jak z nut. Uczest­nicy tam­tego spo­tka­nia podają różne datyp18, ale według Anthony’ego Hadena-Guesta, który opu­bli­ko­wał arty­kuł na temat tego kon­fliktu w „New York” z lipca 1977 roku, ta roz­mowa odbyła się 10 marca 1977 roku. Nie minęły dwa tygo­dnie i 22 marca zło­żono w Albany akt erek­cyjny nowo­jor­skiej filii Elite Model Mana­ge­ment Inc.

– Strasz­nie wtedy nakła­ma­łem…p19 – kajał się potem Casa­blan­cas.

W rze­czy­wi­sto­ści przed spo­tka­niem w 21 zdą­żył już wyna­jąć luk­su­sowe biuro na Wschod­niej Pięć­dzie­sią­tej Ósmej Ulicy, naprze­ciw Blo­oming­dale’a, i wpła­cić za nie depo­zyt. Od kilku mie­sięcy dys­kret­nie rekru­to­wał rów­nież modelki za pośred­nic­twem swo­jego przy­ja­ciela, mło­dego foto­grafa Ala­ina Wal­cha, który wyko­rzy­stał do mysz­ko­wa­nia po agen­cjach wła­sne kon­takty.

– W całym Nowym Jorku o moich pla­nach wie­dzieli tylko Alain i jego piękna dziew­czyna ze Szwe­cji, Marie Johans­son, którą zresztą oso­bi­ście repre­zen­tuję.

Pierw­szą modelką, która zgo­dziła się przejść do Elite, była blond Finka Maaret Hali­nen.

– Wil­hel­mina raczej się nie spi­sała jako jej agentkap20 – pokpi­wał po latach Casa­blan­cas. – Przez nią Maaret powoli sta­wała się kró­lową kata­lo­gów, czyli modelką, która dostaje wiele popłat­nych, ale mało pre­sti­żo­wych chał­tur dla kata­lo­gów wysył­ko­wych, omi­jają ją za to zle­ce­nia, dzięki któ­rym można sobie wyro­bić markę, czyli sesje do prasy i występy w tele­wi­zji. Na początku maja 1977 roku Hali­nen wrę­czyła Bruce’owi Coope­rowi wymó­wie­nie z dwu­ty­go­dnio­wym okre­sem wypo­wie­dze­nia. Dwa dni póź­niej usły­szała przez tele­fon, że ma się wię­cej nie poka­zy­wać w agen­cji i wysłać kuriera po swoje rze­czyp21.

Wkrótce potem zaczęły się dezer­cje z sze­re­gów Ford. Zbie­gły Bar­bara Minty, Chri­stie Brin­kley i Janice Dic­kin­son. Dwu­dzie­sto­trzy­let­nią Brin­kley z Kali­for­nii odkryto, gdy stu­dio­wała na Aka­de­mii Sztuk Pięk­nych w Paryżu. Jej kariera była ide­al­nym przy­kła­dem tego, o czym mówił Casa­blan­cas, gdy uskar­żał się na Ford pod­kra­da­jącą euro­pej­skie talenty. Nieco ina­czej sprawa się miała z wredną Dic­kin­son, która zmie­niała agen­cje jak ręka­wiczki, a do Eileen miała pre­ten­sje o to, że choć wcią­gnęła ją na swoją listę, to zarzu­cała jej rze­komo „prze­sad­nie etniczny”p22 wygląd, czyli zbyt wydatne usta. Dic­kin­son twier­dziła nawet, że Eileen powie­działa jej kie­dyś: „Wybacz złotko, ale nie masz co tu liczyć na pracę”p23.

Zresztą aku­rat ta modelka z dziką rado­ścią łamała narzu­cony przez Eileen kodeks moral­no­ści. Gdy skoń­czyła karierę, wydała skan­da­li­zu­jące wspo­mnie­nia, w któ­rych opo­wiada o intym­nych rela­cjach z Mic­kiem Jag­ge­rem i Sylve­strem Stal­lone’emp24. Auto­bio­gra­fia stała się jej prze­pustką do tele­wi­zji, gdzie dzie­liła się z widzami mię­dzy innymi rewe­la­cjami o dłu­go­ści penisa byłych kochan­kówp25. W 1977 roku twier­dziła, że z For­dami współ­pra­co­wała bar­dzo krótko i tylko dla­tego, że Jerry jej obie­cał, że wyne­go­cjuje dla niej dwa­dzie­ścia tysięcy dola­rów za dzień zdję­ciowy przy kam­pa­nii JVC, za który jej ówcze­snej agentce, Wil­hel­mi­nie, udało się wywal­czyć tylko pięć. Potem prze­szła do Casa­blan­casa, żeby „dopiec Eileen”p26.

„To ja, gru­bo­usta Janice. Prze­cho­dzę do Elite. Nie lubię cię i ni­gdy cię nie lubi­łam” – twier­dzi, że wła­śnie takimi sło­wami poże­gnała się z dawną agentką.

Eileen Ford odmó­wiła komen­ta­rza.

– Zna­ły­śmy się tylko prze­lot­nie – tłu­ma­czyła. – Jestem spod znaku Barana, a Barany nie roz­pa­mię­tują nie­przy­jem­no­ści. Sta­rają się o nich jak naj­szyb­ciej zapo­mniećp27.

Jeśli to prawda, to wkrótce nazbie­rało się sporo spraw, o któ­rych powinna zapo­mnieć. Z agen­cji zaczęły odcho­dzić naj­waż­niej­sze osoby – Alain Walch roz­ma­wiał nie tylko z model­kami. Casa­blan­cas zle­cił mu też namie­rze­nie naj­lep­szych nowo­jor­skich booke­rek, czyli kobiet (rzadko bywają to męż­czyźni), które dzień w dzień sie­dzą przy biur­kach i koor­dy­nują pracę top mode­lek, łech­cąc ich ego i twardo nego­cju­jąc przez tele­fon warunki, żeby im zapew­nić jak naj­wyż­sze stawki. Dobra bookerka to klucz do suk­cesu agen­cji, a rese­ar­che­rzy Wal­cha dotarli do jed­nej z naj­lep­szych pra­cow­nic Eileen Ford – do Moni­que Pil­lard.

Ta haru­jąca jak wół, przy­sa­dzi­sta i nie­stro­niąca od ostrych słów Fran­cuzka była prze­miła dla swo­ich mode­lek i bez­względna dla reszty świata.

– Pra­co­wać z nią w jed­nym biu­rze to jak sie­dzieć pod gilo­tyną koło Madame Defarge – wspo­mi­nała inna bookerka, Tischka Nabi. – Uszy wię­dły od tego, co wykrzy­ki­wała do słu­chawkip28.

Pil­lard, tak jak Eileen Ford, nie bawiła się w czu­ło­ści, więc gdy Casa­blan­cas zaofe­ro­wał jej sutą pod­wyżkę, nie wahała się ani chwili. Posta­no­wiła zmie­nić front.

– Zawsze będę Eileen wdzięczna za to, ile się przy niej nauczy­łam – wspo­mi­nała po latach. – Pozna­ły­śmy się, kiedy pro­wa­dzi­łam salon pięk­no­ści z pro­duk­tami Revlonu, i zapro­po­no­wała mi sta­no­wi­sko bookerki. Ale kiedy roz­wi­nę­łam skrzy­dła, pró­bo­wała mi je pod­ciąć. Cza­sem była surowa i okrutna. Codzien­nie mi powta­rzała, że nikt mnie nie lubi. Przez nią stra­ci­łam pew­ność sie­bie. Czu­łam się, jak­bym była tylko ołów­kiem, któ­rym ona pod­pi­suje kwityp29.

29 kwiet­nia 1977 roku Moni­que Pil­lard wrę­czyła For­dom wymó­wie­nie i na odchodne wzięła ze sobą ich audy­torkę Jo Zagami. Jo znała każdy świ­stek, który prze­szedł przez ich księgi, i naj­le­piej wie­działa, jak zarzą­dzać czo­łową agen­cją mode­lek.

W kinach Nowego Jorku już od dnia pre­miery, od 25 maja 1977 roku, świę­ciły try­umfy _Gwiezdne wojny_, więc do bitwy na śmierć i życie toczą­cej się w rze­czy­wi­ście ist­nie­ją­cej i nie tak odle­głej galak­tyce man­hat­tań­skich gwiazd mody natych­miast przy­kle­iło się okre­śle­nie Model Wars. Skoro więc łobu­ziak Casa­blan­cas usi­ło­wał wejść w rolę Luke’a Sky­wal­kera, Eileen Ford przy­pa­dła w udziale rola nie­ustę­pli­wego Dar­tha Vadera. Nie­lo­jal­ność jej byłych pra­cow­nic dopro­wa­dzała ją do szału, czego wyni­kiem była od razu cała seria spraw sądo­wych. Zarzu­ciła Casa­blan­casowi, Pil­lard i Zagami nie­uczciwą kon­ku­ren­cję i sprze­nie­wie­rze­nie się tajem­nicy ban­ko­wej. Repre­zen­to­wał ją od dawna zwią­zany z ciemną stroną mocy dra­pieżny Roy Cohn, który zaczy­nał karierę jako doradca Komi­sji Izby Repre­zen­tan­tów do Bada­nia Dzia­łal­no­ści Nie­ame­ry­kań­skiej utwo­rzo­nej przez sena­tora Jose­pha McCar­thy’ego, a następ­nie słu­żył radą Richar­dowi Nixo­nowi, sto­wa­rzy­sze­niu John Birch Society i kilku mafio­zom: Tony’emu Salerno, Car­mi­nemu Galan­temu i Joh­nowi Got­tiemu. W razie potrzeby ich także repre­zen­to­wał w sądzie.

Do biura Eileen dostar­czono dwie Biblie i zakre­ślacz. Zatrza­snęła więc drzwi i oddała się bene­dyk­tyń­skiej pracy pole­ga­ją­cej na pod­kre­śla­niu na czer­wono wszyst­kich frag­men­tów Nowego Testa­mentu, w któ­rych mowa o Juda­szu Iska­rio­cie. Na przy­kład: „A gdy zajęli miej­sca i jedli, Jezus rzekł: «Zaprawdę, powia­dam wam: jeden z was Mnie zdra­dzi, ten, który je ze Mną»” (Ewan­ge­lia św. Marka 14,18).

Wysłała te Biblie do Zagami i Pil­lard. Zaży­czyła sobie, żeby im je dostar­czono do rąk wła­snych.

– Dziś zro­bi­ła­bym to samo – zapew­niała z dumą. – naj­pierw mówiła, że mnie kocha i że jestem dla niej jak matka. A potem ode mnie ode­szłap30.

Moni­que Pil­lard dosko­nale pamięta tę pokre­śloną Biblię.

– To był tani egzem­plarz w mięk­kiej okładcep31 – prych­nęła.1. MUSISZ TYLKO ŁADNIE WYGLĄDAĆ

1

Musisz tylko ład­nie wyglą­dać

Jak cudow­nie byłoby zostać modelką! To dopiero ŁATWA praca! Nic nie robisz, musisz tylko ład­nie wyglą­dać!p32

_Mil­lie the Model_, komiks wydaw­nic­twa Marvel

Wiosną 1704 roku fran­cu­skie i angiel­skie armie poro­zu­miały się w spra­wie zawie­sze­nia broni na pół­nocy Fran­cji, żeby przez front mógł prze­je­chać powóz, w któ­rym znaj­do­wała się „fran­cu­ska lalka modowa”, czyli natu­ral­nych roz­mia­rów drew­niany mane­kin ubrany w strój odzwier­cie­dla­jący naj­śwież­szą pary­ską modę. Według pisa­rza, kro­ni­ka­rza i obser­wa­tora ówcze­snych oby­cza­jów Anto­ine’a Prévosta mini­stro­wie obu pozo­sta­ją­cych w sta­nie wojny dwo­rów zezwo­lili na prze­jazd drew­nia­nej figurki natu­ral­nej wiel­ko­ści „dla dobra pań”p33.

Lon­dyń­skim kup­com bła­wat­nym tego rodzaju lalki przy­sy­łano już od śre­dnio­wie­cza. To dzięki nim angiel­scy krawcy wie­dzieli, co noszą mod­ni­sie kon­ty­nen­tal­nej Europy. Czę­sto też cze­sano te figurki zgod­nie z naj­now­szą modą. W XVIII wieku przy­biły rów­nież do brze­gów Nowego Świata – w 1733 roku bostoń­ska kraw­cowa, panna Han­nah Teats, z dumą ogła­szała, że wła­śnie dotarła do niej taka lalka i można ją obej­rzeć w skle­pie Miss Teats przy Sum­mer Street za jedyne dwa szy­lingi, a „jeśli się po nią wyśle umyśl­nego – sie­dem szy­lin­gów”p34. Jesz­cze w 1796 roku Sally McKean z Fila­del­fii pisała do swo­jej przy­ja­ciółki Dol­ley Madi­son o lalce, „która wła­śnie przy­była z Anglii, żeby dać nam wgląd w naj­now­sze mody”p35.

Pomysł, żeby w 1850 roku odsta­wić mane­kiny i zastą­pić je kobie­tami z krwi i kości, przy­pi­suje się uro­dzo­nemu w Lin­coln­shire pary­skiemu kraw­cowi Char­le­sowi Fre­de­ric­kowi Wor­thowi. Legenda głosi, że pierw­szym żywym mane­ki­nem została sama sły­nąca z ele­gan­cji i powabu pani Marie Worth de domo Ver­net, która tym samym stała się pierw­szą modelką w histo­rii. Madame Worth pre­zen­to­wała dzieła swo­jego męża nie tylko w jego skle­pie, ale także pod­czas wyści­gów, w ope­rze i wszę­dzie tam, gdzie mogło ją wypa­trzyć oko pary­skiej socjety.

Za to śmie­tanka towa­rzy­ska Ame­ryki z początku bro­niła się przed inwa­zją haute couture. W XIX wieku, nawet jeśli przed­sta­wi­cielki bostoń­skiej elity zaopa­try­wały się pod­czas wizyt w Paryżu w suk­nie od Wor­tha, to i tak według autorki _Wieku nie­win­no­ści_ Edith Whar­ton przy­cho­dziły w nich na pre­miery w ope­rze dopiero dwa lata po zaku­pie. „Daw­niej nosze­nie naj­mod­niej­szych sukien uwa­żano za try­wialne”p36 twier­dziła panna Jack­son, wspo­mi­na­jąc jedną z naj­bar­dziej sza­no­wa­nych matron Bostonu, starą panią Pen­ni­low, któ­rej przy­sy­łano dwa­na­ście mod­nych sukien Wor­tha rocz­nie, po czym „z zasady odkła­dało się pary­skie stroje na dwa lata”p37. Dopiero po upły­wie sezonu lub dwóch pani Pen­ni­low poka­zy­wała się w nich publicz­nie.

Rów­nie głu­che na syreni śpiew mody były Ame­ry­kanki z Połu­dnia, choć tam z innych powo­dów. Ponie­waż wiel­kie damy z Char­le­ston, Rich­mond i Savan­nah musiały wziąć na sie­bie cię­żar nie­doli zwią­za­nej z odbu­dową miast ze znisz­czeń wywo­ła­nych wojną sece­syjną, nosiły prze­ni­co­wane i zno­szone sukienki, niczym medal za zasługi. Modny strój cecho­wał łami­straj­ków, ale gdy życie zaczęło wra­cać do nor­mal­no­ści, nie­które z dam zaczęły pro­sić swoje kraw­cowe o sko­pio­wa­nie kostiumu lub dwóch z rubryki towa­rzy­skiejp38.

Majętne klientki raczej nie ufały model­kom – w końcu wszyst­kie one miały jakiś zwią­zek z show-biz­ne­sem, podob­nie jak kochanki ich – klien­tek – mężów. W dru­giej poło­wie XIX wieku lal­kom słu­żą­cym do pre­zen­to­wa­nia sukien Wor­tha zakła­dano pod spód bar­dzo pury­tań­ską bie­li­znę – tak zwane _four­reau_, czyli sukienkę z czar­nej satyny. Według pro­jek­tanta Pierre’a Bal­ma­ina od fran­cu­skich mode­lek pre­zen­tu­ją­cych suk­nie wie­czo­rowe jesz­cze na początku XX wieku wciąż wyma­gano nosze­nia tej szczel­nie zakry­wa­ją­cej szyję bie­li­zny z dłu­gimi ręka­wami. „Uwa­żano, że byłoby nie­tak­tem, gdyby się ubie­rały jak ary­sto­kratki”p39.

Modelki były wtedy po pro­stu słu­żą­cymi wynaj­mo­wa­nymi na godziny. Nikomu się nawet nie śniło, że za nie­całe stu­le­cie osią­gną wyż­szy sta­tus spo­łeczny niż mar­kizy. Gdy w listo­pa­dzie 1914 roku przy­szły magnat pra­sowy Condé Mon­trose Nash urzą­dzał w nowo­jor­skim hotelu Ritz-Carl­ton bal cha­ry­ta­tywny na rzecz „kobiet i dzieci wszyst­kich nacji, które ucier­piały pod­czas euro­pej­skiej wojny”, na całym Man­hat­ta­nie nie zna­le­ziono tylu mode­lek, ilu potrze­bo­wał. Zatrud­niono więc sprze­daw­czy­nie i uczono je w przy­śpie­szo­nym tem­pie, jak cho­dzić po wybiegup40.

A potem, mniej wię­cej w roku 1951, pewien szczu­pły aktor o pocią­głej twa­rzy, Robert Powers, miał aku­rat „urlop” w teatrze, i zauwa­żył, że wię­cej zara­bia, pre­zen­tu­jąc po kilka godzin dzien­nie ubra­nia (dosta­wał trzy­dzie­ści dola­rów za sesję), niż recy­tu­jąc przez cały tydzień Sha­ke­spe­are’a w przy­bytku sir Her­berta Beer­bohma Tree. Kilka lat póź­niej baron Adolph de Meyer, pierw­szy w histo­rii zawo­dowy foto­graf mody, popro­sił Powersa, żeby mu zna­lazł sied­miu przy­stoj­nych męż­czyzn do zdję­cia gru­po­wego dla maga­zynu „Vogue”p41. Condé Nast wła­śnie zmie­niał jego pro­fil – miało to być pismo poświę­cone modzie. Gdy z podob­nymi zle­ce­niami zaczęli się do Powersa zgła­szać inni foto­gra­ficy, jak to sam potem okre­ślił w zgorzk­niale szek­spi­row­skim stylu, „ujrzał świa­tło przed oczyma duszy swo­jej”p42.

W 1923 roku ów aktor prze­bran­żo­wiony na modela prze­bran­żo­wio­nego na przed­się­biorcę wydru­ko­wał pierw­szy kata­log „modeli”, w któ­rym zna­la­zły się ich szcze­gó­łowe cha­rak­te­ry­styki i dokładne wymiary, a wkrótce potem przy jed­nej z prze­cznic Broad­wayu wyna­jął pomiesz­cze­nie nad mor­dow­nią w kamie­nicy z ciem­nego pia­skowca i prze­ro­bił je na biuro John Robert Powers Agency. Tak się naro­dził nowo­cze­sny mode­ling.

Nie przy­pad­kiem fun­da­menty tej branży wznie­siono po pierw­szej woj­nie świa­to­wej w Sta­nach Zjed­no­czo­nych, a nie we Fran­cji, choć to ona dyk­to­wała świa­tową modę. W Paryżu modelki były kiep­sko opła­ca­nymi pod­rzęd­nymi pra­cow­ni­cami domów mody i przez wiele lat nic się w tej kwe­stii nie zmie­niło. W Nowym Jorku racz­ku­jąca branża mogła liczyć na potężne wspar­cie prasy, za sprawą tech­no­lo­gii dru­kar­skiej nazwa­nej roto­gra­wiurą, dzięki któ­rej można było w dużych nakła­dach repro­du­ko­wać foto­gra­fie pół­to­nowe. W 1920 roku już czter­dzie­ści sie­dem ame­ry­kań­skich pism wycho­dziło z roto­gra­wiu­ro­wymi wkład­kami we wszyst­kich kolo­rach tęczy. Publi­ko­wano w nich naj­róż­niej­sze zdję­cia – od cudów natury po fiku­śne stroje z _Parady wiel­ka­noc­nej_ wytwórni MGM, bo, jak w wol­nym tłu­ma­cze­niu śpie­wała Judy Gar­land w fina­ło­wej pio­sence z tego filmu: „Na Pią­tej Alei foto­graf pstryk­nie mi koafiurę, więc jutro zoba­czysz naszą roto­gra­wiurę”p43.

Roto­gra­wiu­rowe wkładki czę­sto były dodat­kami świą­tecz­nymi, bo wyso­kie koszty druku trzeba było pokryć z wpły­wów z droż­szych reklam. Nic nie przy­czy­niło się do powsta­nia branży mode­lingu tak mocno jak wła­śnie ten nowy, wie­lo­barwny rynek reklam, bo znaczną część z nich wyku­py­wały firmy zwią­zane z modą i prze­my­słem kosme­tycz­nym. W 1916 roku hol­ly­wo­odzki cha­rak­te­ry­za­tor Mak­sy­mi­lian Fak­to­ro­wicz zaczął kie­ro­wać na masowy rynek pro­fe­sjo­nalne kosme­tyki do maki­jażu, wśród któ­rych zna­la­zły się cie­nie do powiek, kredki do oczu i pudry – i odniósł gigan­tyczny suk­ces. To wtedy roz­po­częła się era kosme­ty­ków kolo­ro­wych pro­du­ko­wa­nych na masową skalę. Pod koniec 1920 roku naj­róż­niejsi pro­du­cenci ofe­ro­wali ponad trzy tysiące odcieni pudru i kil­ka­set odcieni różu, a co dopiero mówić o szmin­kach, które sprze­da­wano na naj­róż­niej­szych „sta­cjach urody”, które nagle wyro­sły w skle­pach i więk­szych domach towa­ro­wych całej Ame­ryki. Piękny wygląd stał się czymś, o co nale­żało zabie­gać ze wszyst­kich sił, a w pew­nych sfe­rach stał się wręcz nie­zbędny, żeby w ogóle zaist­nieć.

W 1920 roku psy­cho­log i wykła­dowca wydziału peda­go­gicz­nego Uni­wer­sy­tetu Colum­bia Edward Thorn­dike prze­pro­wa­dził pewien eks­pe­ry­ment. Popro­sił dwóch dowód­ców ame­ry­kań­skiego lot­nic­twa, któ­rzy nie­dawno wró­cili z frontu pierw­szej wojny świa­to­wej, żeby oce­nili, na ile piloci z ich plu­to­nów są atrak­cyjni. Mieli oce­nić schlud­ność swo­ich pod­wład­nych, barwę ich głosu, syl­wetkę, postawę i „ener­gię”. Potem Thorn­dike popro­sił, żeby oce­nili „wewnętrzne” cechy swo­ich lot­ni­ków, czyli ich oso­bo­wość. Wśród cech pod­le­ga­ją­cych oce­nie zna­la­zły się inte­lekt, spo­le­gli­wość, lojal­ność, pew­ność sie­bie i zdol­no­ści przy­wód­czep44.

W stu­dium pod tytu­łem _A Con­stant Error in Psy­cho­lo­gi­cal Ratings_ Thorn­dike wspo­mniał, że atrak­cyjni lot­nicy mieli o trzy­dzie­ści trzy pro­cent więk­sze szanse na wysoką ocenę oso­bo­wo­ści niż pozo­stali, i odno­siło się to także do tego, czy się nadają na dowód­ców. Innymi słowy atrak­cyj­ność fizyczna dodała im wia­ry­god­no­ści. „Kore­la­cje ocen były zbyt czę­ste i zbyt wyraźne”p45 – napi­sał Thorn­dike.

Psy­cho­lo­dzy nazwali ten feno­men efek­tem halo (bądź efek­tem aure­oli), a autor opi­sa­nego eks­pe­ry­mentu poło­żył pod­wa­liny pod póź­niej­sze bada­nia nad współ­cze­sną kul­turą i ewo­lu­cją, jakiej stale pod­lega nasza rze­czy­wi­stość. Pod­czas tych badań naukowcy posłu­gują się takimi poję­ciami, jak dys­kry­mi­na­cja ze względu na wygląd, błąd pierw­szego rzutu oka, czy kapi­tał ero­tycznyp46 i zwra­cają uwagę na to, że nauczy­ciele sta­wiają wyż­sze oceny ład­nym stu­den­tom, a sędzio­wie oce­niają po wyglą­dzie wia­ry­god­ność świad­ków. Pro­du­cenci farb do wło­sów urzą­dzali nawet spe­cjalne pre­zen­ta­cje, pod­czas któ­rych wska­zy­wali, jak różne odcie­nie wło­sów wpły­wają na wyso­kość pobo­rów pań ze względu na upodo­ba­nia panów. Blon­dynki zara­biały wię­cej.

W dru­giej poło­wie XX wieku femi­nistki zaczęły kry­ty­ko­wać prze­mysł urody. Przy­kle­iły do niego ety­kietkę looki­zmu i oskar­żyły agen­cje mode­lek o wspie­ra­nie sek­su­al­nego uprzed­mio­ta­wia­nia kobiet. Ale w poło­wie lat dwu­dzie­stych nikt jesz­cze nie wysu­wał takich zarzu­tów.

„Piękno ma więk­szy wpływ na rela­cje mię­dzy­ludz­kie niż para, elek­trycz­ność, eko­no­mia czy inży­nie­ria” – pisał w maga­zy­nie „Atlan­tic” Ear­nest Elmo Cal­kins, guru reklamy i zało­ży­ciel agen­cji Cal­kins & Hol­den. „Gdy możemy się posłu­żyć pięk­nem, nie ma rze­czy nie­moż­li­wych”p47.

Cal­kins na sku­tek powi­kłań po odrze w dzie­ciń­stwie stra­cił słuch, miał za to szcze­gól­nie wyostrzony wzrok: w kwe­stiach, które sam nazy­wał zmy­słem „piękna jako nowo­cze­snego narzę­dzia w biz­ne­sie”. Według niego naj­waż­niej­szym wyda­rze­niem 1927 roku było to, że Che­vro­let po raz pierw­szy sprze­dał wię­cej samo­cho­dów niż Ford (pro­du­ku­jący wów­czas, naj­de­li­kat­niej rzecz ujmu­jąc, mało uro­dziwe modele T), mimo że che­vro­lety były droż­sze od for­dów o dwie­ście dola­rów. Był prze­ko­nany, że dobro­byt zmie­nił wraż­li­wość Ame­ry­ka­nów w ten spo­sób, że nie kupo­wali już nowego samo­chodu, „bo ich stare auto prze­stało dzia­łać, ale dla­tego, że prze­stało być nowo­cze­sne. Dla­tego że już nie mogli być z niego dumni”.

Ludzie zaczęli wyra­żać swoją oso­bo­wość poprzez wygląd kupo­wa­nych przed­mio­tów, a dla Cal­kinsa suk­ces tar­gów wzor­nic­twa w domu towa­ro­wym Macy’s, które odbyły się nie­wiele wcze­śniej i pod­czas któ­rych nowo­jor­czycy godzi­nami stali w kolej­kach, żeby obej­rzeć moder­ni­styczne fran­cu­skie meble, w nadziei, że i oni będą sobie mogli „wysty­li­zo­wać” każdy kąt swo­jego domu od salonu po łazienkę, stał się dowo­dem na to, że, jak pisał: „Żądamy piękna od przed­mio­tów codzien­nego użytku. Żądamy go od sprzę­tów słu­żą­cych nam do wypo­czynku i od wszyst­kich rze­czy, któ­rymi się ota­czamy”.

Pomimo este­tycz­nego fun­da­men­ta­li­zmu ten czło­wiek reklamy nie żywił żad­nego sen­ty­mentu do wła­snej branży i nie miał złu­dzeń co do roli, jaką miała w przy­szło­ści ode­grać w kre­owa­niu nowych potrzeb, a ści­śle rzecz ujmu­jąc, w kre­owa­niu potrzeb rosną­cej rze­szy eman­cy­pu­ją­cych się kobiet. Piękno było dla niego towa­rem jak każdy inny. Pisał: „Za wszyst­kimi tymi zmia­nami stoi po pro­stu pre­sja rynku”p48.

Co nas prze­kona do kupna nowego auta, kanapy czy per­fum sku­tecz­niej niż piękna modelka? W latach dwu­dzie­stych prze­mysł urody zawę­dro­wał na dzie­siąte miej­sce w ran­kingu naj­więk­szych ame­ry­kań­skich ryn­ków. W 1929 roku sprze­daż deta­liczna kosme­ty­ków gene­ro­wała obrót na pozio­mie trzy­stu sie­dem­dzie­się­ciu ośmiu milio­nów dola­rówp49, a ponie­waż zarówno rynek reklamy, jak i prasy stale rosły, trudno się dzi­wić, że Joh­nowi Rober­towi Power­sowi szybko wyro­sła kon­ku­ren­cja w oso­bie nie­ja­kiego Wal­tera Thorn­tona, zresztą także nie­speł­nio­nego aktora. Thorn­ton zało­żył swoją agen­cję w 1930 roku, dosłow­nie kilka mie­sięcy przed kra­chem na Wall Street. Wyda­wa­łoby się, że Wielki Kry­zys to kiep­ski czas na zakła­da­nie cze­goś tak nie­po­waż­nego jak agen­cja mode­lek, a jed­nak Thorn­ton zapew­nił swoim pra­cow­ni­com stały dopływ gotówki – dzięki cze­muś, co nazwano efek­tem szminki. Choć od 1929 roku sprze­daż kosme­ty­ków sys­te­ma­tycz­nie spa­dała, przez co po czte­rech latach uzy­ski­wany z niej obrót wyniósł led­wie trzy­sta milio­nów dola­rów, co spo­wo­do­wało wiele ban­kructw, sprze­daż pew­nych pro­duk­tów utrzy­mała się na sta­łym pozio­mie, a w nie­któ­rych sek­to­rach mówiło się nawet o jej wzro­ście. Kobiety musiały gospo­da­ro­wać swo­imi okro­jo­nymi budże­tami domo­wymi tak, żeby im wystar­czyło na sto­sun­kowo nie­dro­gie, ale pod­no­szące morale kosme­tyki do maki­jażup50.

Jak gło­sił lutowy numer „Ladies’ Home Jour­nal” z 1932 roku, „wszystko zależy od kobiet”. To żony i matki „decy­do­wały o zaku­pie pro­duk­tów dla dwu­dzie­stu dzie­wię­ciu milio­nów ame­ry­kań­skich rodzin” i to na nich spo­czy­wała odpo­wie­dzial­ność za to, żeby ame­ry­kań­ska gospo­darka „twardo sta­nęła na nogi i zaczęła ostro iść do przodu”. Miały tego doko­nać, kupu­jąc jedze­nie, odzież i miliony kostek mydła, tubek pasty do zębów i innych kosme­ty­ków, dzięki któ­rym „kry­zys, nie kry­zys, rodzina będzie wyglą­dać, jak pan Bóg przy­ka­zał”p51.

Nastą­piły złote czasy prasy kolo­ro­wej, bo to ona za kilka cen­tów dzien­nie pozwa­lała sycić marze­nia o lep­szym życiu. Można je wręcz nazwać dzien­ni­kar­skim odpo­wied­ni­kiem efektu szminki. To na początku lat trzy­dzie­stych zaczęły wycho­dzić takie pisma, jak: „Appa­rel Arts” (póź­niej­sze „GQ”), „Esqu­ire”, „Made­mo­iselle”, „Gla­mour” i „Bri­des”, a maga­zyny, które w tej niszy zdą­żyły sobie zbu­do­wać silną markę już wcze­śniej, czyli „Vogue” i „Har­per’s Bazaar”, roz­kwi­tły jak ni­gdy dotądp52. Redak­torką naczelną pierw­szego z nich była wów­czas Edna Wool­man Chase, dru­giego – Car­mel Snow. Dwie rywa­li­zu­jące ze sobą papie­życe mody jedna przez drugą bez prze­rwy wyda­wały nie­skoń­czoną liczbę edyk­tów: co jesz­cze jest _in_, a co już _out_, w naj­mniej­szym stop­niu nie przej­mu­jąc się sza­le­jącą wokół nich eko­no­miczną apo­ka­lipsą.

„Czemu by szam­pa­nem, z któ­rego ule­ciały bąbelki, nie prze­płu­kać blond wło­sów dziecka?” – pod­po­wia­dała Diana Vre­eland, która w 1936 roku została redak­torką działu mody w „Har­per’s Bazaar”p53. Kry­tycy na każ­dym z jej felie­to­nów z działu _Czemu by nie?_ nie zosta­wili suchej nitki, a jed­nak w latach 1936–1938 nakład pisma się podwoiłp54.

Skoro branża była do tego stop­nia ode­rwana od rze­czy­wi­sto­ści, agen­cja Wal­tera Thorn­tona mogła się roz­wi­jać w naj­lep­sze. Ponie­waż Thorn­ton był dumny ze swo­jej wie­dzy o Sha­ke­spe­arze tak samo jak John Robert Powers, w nawią­za­niu do _Kupca wenec­kiego_ zaczął sam sie­bie nazy­wać „kup­cem Wenus”, gdy prze­chrzcił ponętną zwy­cięż­czy­nię kon­kursu pięk­no­ści w Gre­en­wich Vil­lage Betty Joan Per­ske na Lau­ren Bacall, a potem powtó­rzył ten trick z Edy­the Mar­ren­ner z Bro­oklynu, z któ­rej uczy­nił… Susan Hay­ward. Nic dziw­nego, że kan­dy­datki na modelki wal­czyły o to, żeby móc prze­kro­czyć próg jego gabi­netu przy Lexing­ton Ave­nue. Pew­nego dnia w 1938 roku do tego zagra­co­nego plu­szo­wymi meblami i obwie­szo­nego zdję­ciami zna­nych mode­lek i gwiazd kina biura zaj­rzało dziew­czątko z Great Neck w sta­nie Long Island, z głową pełną marzeń o wiel­kiej karie­rzep55.

Póź­niej to dziew­czątko zano­to­wało, że jego „szes­na­sto­let­nie ser­duszko zabiło z eks­cy­ta­cji, kiedy agent w pięk­nych bar­wach odma­lo­wał karierę, jaką już przed nią widział. Twier­dził, że to pewne jak w banku, że za pół roku znaj­dzie się na okład­kach pism i zacznie cho­dzić na zdję­cia próbne do róż­nych fil­mów. Oczy­wi­ście musi teraz uiścić nic nie­zna­czącą kwotę sześć­dzie­się­ciu dola­rów na poczet wyko­na­nia sesji pro­mo­cyj­nej, ale może być pewna, że te pie­nią­dze zwrócą się jej za dzień lub dwa. Dziew­czyna wprost nie mogła się docze­kać powrotu do domu, żeby opo­wie­dzieć rodzi­com o tej wspa­nia­łej bajce, która już się speł­nia na jej oczach”.

Oczy­wi­ście ta bajka ni­gdy się nie speł­niła. Kupiec Wenus pobrał od dziew­czątka kolejne czter­dzie­ści dola­rów na pokry­cie kosz­tów bli­żej nie­okre­ślo­nych odbi­tek z sesji, na którą wtedy to dziew­czątko wysłał, a potem „szybko zapo­mniał o moim ist­nie­niu. Nie zała­twił mi ani jed­nego zle­ce­nia, ale kiedy dziś prze­glą­dam te zdję­cia, wcale się nie dzi­wię. Mia­łam ład­nie zadarty nosek, ale też pospo­litą okrą­głą twarz oko­loną mnó­stwem brą­zo­wych locz­ków. To nie było port­fo­lio obie­cu­ją­cej modelki”p56.

Gdy Eileen Ford oce­niała swoją sesję z cza­sów, kiedy sama była marzącą o karie­rze kan­dy­datką na modelkę gdzieś z Great Neck, potra­fiła być w sto­sunku do sie­bie tak samo bez­li­to­śnie szczera jak wobec tysięcy mło­dych kobiet, z któ­rymi roz­ma­wiała w ciągu dłu­gich lat pracy w agen­cji. Ze swo­jego pierw­szego bole­snego star­cia z branżą wycią­gnęła jed­nak bar­dzo cenną lek­cję: jeśli chcesz zara­biać na mode­lingu, to lepiej stań za obiek­ty­wem, a nie przed nim.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: