Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Amerykanin - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
5 lipca 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
29,99

Amerykanin - ebook

Amerykański biznesmen Christopher Newman odbywa podróż po Europie. We Francji poznaje młodą wdowę Claire de Bellegarde, zakochuje się w niej i zamierza ją poślubić. Jest pewny swego, w końcu reprezentuje wysoką warstwę amerykańskiego społeczeństwa. A jednak jego maniery nie odpowiadają arystokratycznej paryskiej rodzinie wybranki jego serca. Po odrzuceniu oświadczyn rozgoryczony i upokorzony Christopher staje przed poważnym dylematem. Mężczyzna poznał tajemnicę rodziny de Bellegarde - możliwość jej rozpowszechnienia w akcie zemsty wydaje się kusząca. Miłośnicy "Lalki" Bolesława Prusa powinni z ciekawością sięgnąć również po "Amerykanina".

Kategoria: Poradniki
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-283-6795-7
Rozmiar pliku: 601 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

W słoneczny dzień maja 1868 r., rozpierał się wygodnie jakiś pan na okrągłej otomance, stojącej w pośrodku czworobocznego salonu w muzeum Luwru w Paryżu. Wygodną tę otomankę uprzątniono już od owych czasów ku niemałemu ubolewaniu słabonogich czcicieli sztuki; wonczas wszakże wspomniany wyżej pan wziął w posiadanie najwygodniejszy jej kącik i z odrzuconą głową wspartą o poręcz, z nogami wyciągniętemi, w pełnem zadowoleniu ze swego położenia, lubował się uważnem wpatrywaniem w piękną, tak estetyczną Madonnę Murilla. Zdjął kapelusz, a czerwono oprawny podręcznik podróżny wraz z lornetą położył obok siebie.

Dzień był gorący, on snać zgrzany był długiem chodzeniem, bo kilkakrotnie czoło ocierał chustką i jak się zdało, musiał być nieco zmęczonym. A przecież nie był to człowiek, któryby łatwo ulegał zmęczeniu; wysoki, chudy i żylasty, przywodził na myśl ową siłę, której powszechnie dajemy miano „gibkości“. W dniu tym wszakże wyjątkowo wiele sił zużył i niejeden przebyty trud fizyczny znacznie większy, mniej go zmęczył niż owa spokojna po salach Luwru przechadzka. Przyjrzał się on wszystkim tym obrazom, które oznaczone były gwiazdką w przerażająco drobno zadrukowanym Bädekerze; musiał mieć przez czas ten cały wytężoną uwagę, oczy doznawały olśnienia i usiadł tu z iście estetycznym bólem głowy. Obejrzał bo też nietylko wszystkie te obrazy, ale i zarazem wszystkie tychże kopie, które w koło nich tworzą się pod rączkami niezliczonych młodych pań o nieposzlakowanej elegancji tualetach, amatorek, które we Francji oddają się tak bezmiernie reprodukowaniu arcydzieł; i jeśli prawdę mamy powiedzieć, częściej, daleko częściej podziwiał on kopię niż oryginał. Fizjognomja jego dostatecznie świadczyła, że był to człowiek bystry, przebiegły i zdolny; w rzeczy samej niejedną noc przepędził on nad porządnym stosem rachunków i doczekał się piania kogutów nie ziewnąwszy nad niemi ni razu. Rafael wszakże i Tycjan byli dla niego całkiem nowym rodzajem arytmetyki i po raz pierwszy w życiu dali oni poczuć naszemu wędrowcowi nieokreślone uczucie jakiejś nieufności w własne siły.

Spostrzegacz, ze zmysłem rozpoznawania narodowych typó w choć jako tako rozwiniętym, bez trudu poznałby pochodzenie tego nieukształconego znawcy sztuki i doznałby pewnego rodzaju zadowolenia na widok tej niemal idealnej doskonałości narodowego typu, którego ów pan był przedstawicielem. Siedzący bowiem na otomanie wędrownik był istnym modelem Amerykanina. Ale nietylko był on pięknym Amerykaninem, ale fizycznie rzecz biorąc, był pięknym _męźczyzną._

Jak się zdało, posiadał on ów rodzaj zdrowia i siły, który, gdy jest zupełnym, największe czyni wrażenie: kapitał fizyczny, do którego utrzymania właściciel nic zupełnie czynić nie potrzebuje. Czem był, fizycznie i etycznie, był tem bezwiednie. Gdy potrzeba było iść do jakiej odległej miejscowości, szedł tam, nigdy wszakże z hygienicznych względów; nie miał najmniejszego zdania o teorji używania zimnych kąpieli; nie umiał ani wiosłować, ani strzelać do celu lub fechtować się, nigdy nie miał czasu na podobne rozrywki i nie przeczuwał nawet, że konną jazdę zalecają lekarze jako antydot na nieprawidłowe trawienie.

Z upodobania, z własnej skłonności był człowiekiem umiarkowanym; wszakże w wieczór poprzedzający odwiedziny w Luwrze, był na kolacji w „Café Ąnglais“,— ktoś mu to polecił jako nieodzowną próbę — i mimo to, noc całą cieszył się „snem sprawiedliwego“. Postawa jego i obejście były zazwyczaj niewymuszone, swobodne, może nieco niedbałe; ale gdy pod wpływem jakiegoś szczególniejszego wrażenia wyprostował się nagle, wyprężył, przypominał wówczas grenadjera na paradzie.

Nie palił nigdy. Zapewniano go — przeróżne takie twierdzenia krążą wśród ludzi — że cygara bynajmniej zdrowiu nie są szkodliwe, a on należał do takich właśnie, co łatwo wierzą podobnym twierdzeniom; ale równie mało obchodził go tytuń jak homeopatja.

Głowę miał dobrze ukształtowaną, z doskonale zachowaną równowagą w rozwoju czoła i tylnej części czaszki, włosy gęste, nieco suche, ciemno-kasztanowate. Cerę miał ciemną i nos zgrabny, z śmiało zakreślonem, wyrazistem nagięciem. Oko jego było jasno-szare, zimne, twarz cała wygolona starannie, prócz dość gęstego, ciemnego wąsa. Miał płaską szczękę i żylastą szyję, tak częstą w typie amerykańskim; znaki wszakże narodowego pochodzenia leżą raczej w wyrazie niż w układzie twarzy, i z tego to głównie względu twarz owego pana w najwyższym stopniu była wymowną. Baczny spostrzegacz byłby w stanie w całej rozciągłości zmierzyć bogactwo tego wyrazu, ale nie mógłby żadną miarą go określić, miał on bowiem ową typową nieujętość, tak charakterystyczną w amerykańskich twarzach, która sprawia, że człowiek wydaje się niczem nieskrępowanym, niczem przeważnie nie zajętym w szczególności, ale z jakimś wspaniałomyślnym spokojem wyczekującym wszelkich zmian życiowych, wszelkich losu zwrotów. Wzrok amerykanina był jednak po nad wszystko wymownem jego istoty streszczeniem — oko, w którem dziwnie amalgamowały się: niewinność i doświadczenie. Najsprzeczniejsze rzeczy mógłeś z niego czytać, a jakkolwiek nie była to ognista źrenica bohatera romansu, przecież bez trudu doczytać się w niej było można różnych rzeczy, których daremnie we wzroku wielu ludzi szukamy. Chłodne, zimne niemal a zarazem przyjazne, pozytywne i sceptyczne równocześnie, pełne ufności w siebie a przecież trwożne, niby nieśmiałe, niezwykle inteligentne, a mimo to niezwykle dobroduszne, miało ono w tych swoich objawach coś wyzywającego, a w swej ostrożności cos zaspakajającego. Przycięcie wąsa, wraz z dwiema przedwczesnemi zmarszczkami co po nad nim twarz bruździły, sposób ubrania, w którem szeroko wyłożona koszula i błękitny krawat aż nazbyt rzucającą się w oczy grały rolę, uzupełniały charakterystykę tej postaci.

Może w niezbyt szczęśliwą zbliżyliśmy się doń porę, boć on tu bynajmniej nie pozuje do portretu. Bądź co bądź wszakże, choć tak obojętnie, zda się, leży tu rozparty, dość bezbronny w obec oręża estetyki i winien elementarnego błędu, o który oskarzyliśmy go przed chwilą, błędu mieszania zasług artysty z zasługami jego dzieła, (ot, teraz naprzykład podziwia zezowatą Madonnę, ponieważ jej twórczyni, elegancka młoda osóbka, z krótko, po chłopięcemu przyciętemi włosami wpadła mu w oko,) jest on zawsze jeszcze wielce obiecującą znajomością. Stanowczość, zdrowie, bystrość, dobrobyt, zda się w pełni mu są dane; niemylnie jest to człowiek praktyczny... ale jakie kształty zakreśliła w nim idea? — to pociągało wyobraźnię i przynaglało ją do poszukiwań.

Młoda malarka, kopiująca Madonnę Murilla, pracowała dalej nad jej ukończeniem, od czasu do czasu przesyłając swemu niememu wielbicielowi niby w odpowiedzi spojrzenie. Uprawa sztuki w jej pojęciu wymagała niezliczonej ilości drobnych manewrów jak n. p. odstępowania od stalug i przypatrywania się zdala robocie ze skrzyżowanemi na piersiach rękami i pochyloną kolejno to na prawo, to na lewo głową, podpierania opatrzonego rozkosznym dołeczkiem podbródka, na pięknej, białej, pełnej rączce, wzdychania i zsuwania brwi i tupania nóżką, wichrzenia i tak już zwichrzonych włosów, szukania wśród loków jakiejś zabłąkanej szpilki i t. p. Niemniej tej grze towarzyszyło niespokojne, bezcelowe rozglądanie się do koła, przyczem oko jej dłużej niż na innych przedmiotach zatrzymywało się na opisanym powyżej mężczyźnie. Nakoniec ten ostatni powstał szybko, włożył kapelusz i zbliżył się do młodej dyletantki. Stanął przed jej obrazem i przyglądał mu się przez chwilę, przez którą ona zdawała się tego przeglądu nie przeczuwać bynajmniej. Następnie zagadnął ją jedynem słowem, stanowiącem dlań cały skarbnik francuzkiej mowy:

— _Combien?_ — spytał bez wstępów.

Młoda artystka popatrzała nań przez chwilę, lekko wydęła wargi, wzruszyła ramionami, odłożyła pędzel i paletę i stała przed nim wyprostowana, zacierając ręce.

— Ile? — spytał nasz znajomy po angielsku. — _Combien?_

— _Monsieur_ życzy sobie nabyć ten obraz? — w odpowiedzi rzekła po francuzku dama.

— Bardzo ładny! _Splendide! Combien?_ — powtórzył amerykanin.

— Mój obrazek więc podobał się panu? Przedmiot bardzo ładny, — mówiła młoda osoba.

— Madonna? tak; ja nie jestem katolikiem ale kupiłbym go. _Combien?_ Napisz to pani tutaj!

Wyjął z kieszeni ołówek i wskazał na czystą kartę wprawioną na początku podróżnego podręcznika.

Stała przed nim i ołówkiem złekka pocierała podbródek.

— Czyż by nie był na sprzedaż? — spytał.

I gdy wciąż jeszcze stała przed nim zamyślona patrząc nań okiem, które na przekór jej życzeniu by to pytanie o cenę uważać za rzecz jak najzwyklejszą — zdradzało widoczne niedowierzanie, przeląkł się czy jej czasem nie obraził. Ona zaś siliła się po prostu by się wydać obojętną i rozważała jak daleko zajść może.

— Przecież nie obraziłem pani? _pas insulté?_ — Nie? — pytał dalej amerykanin, nie rozumiesz pani choć trochę po angielsku?

Zręczność młodej kobiety w odgrywaniu zaimprowizowanej roli była prawdziwie niezwykłą. Popatrzyła na niego swemi ożywionemi, pełnemi samowiedzy oczyma i spytała czy nie mówi po francuzku.

— _Donnez!_ — wymówiła następnie krótko, wzięła z rąk jego otwarty podręcznik i w rogu czystej karty pięknem, drobnem pismem wypisała liczbę, potem zwróciła mu ołówek wraz z książką i napowrót zabrała się do palety.

Nasz nieznajomy przeczytał cyfrę: 2.000 franków; przez chwilę nie wyrażał swego zdania, tylko spokojnie przyglądał się obrazowi; tymczasem malarka pilnie zajęła się rozrabianiem farb.

— Czy to nie zawiele jak na kopię? _pas beaucoup?_ spytał wreszcie.

Młoda osóbka podniosła zwolna oczy od palety, zmierzyła go od stóp do głowy i z niesłychaną bystrością wpadła na właściwą odpowiedź.

— Tak, to dość dużo, ale moja kopia ma niejaką przed innemi wyższość; mniej nie jest wartą.

Amerykanin nasz wprawdzie nie umiał po francuzku, ale był inteligentnym, jak to już wyżej wspomnieliśmy, i tu jest właśnie najlepsza sposobność dowiedzenia tego. Mocą wrodzonego instynktu pojął znaczenie frazesu wypowiedzianego przez młodą malarkę i ucieszył się, że była tak prawą. Piękność, talent, młodość — wszystko łączyła.

— Ale musisz go pani wykończyć... _finish,_ wiesz pani! — wymówił wskazując na niedokończoną rękę postaci.

— O, będzie wykończonym jak najdokładniej! — zawołała _mademoiselle_ i by poprzeć snać dane przyrzeczenie, mocno czerwoną plamą przyozdobiła policzek Madonny.

Ale amerykanin zmarszczył się.

— Ah, za czerwone, za czerwone! — zawołał i wskazał na Murilla: tu ciało ma daleko delikatniejszy koloryt.

— Delikatny? O, będzie delikatny, _monsieur,_ tak delikatny jak _biscuit de Sévres._ Ja to zaraz zmoduluję; znam wszystkie tajemnice sztuki. I pozwól pan, że spytam gdzie to mamy go panu odesłać? Adres pański?

— Mój adres? A, tak! — i amerykanin wyjął z portfelu kartę, pisał coś na niej, na chwilę jednak przerwał pisanie i wymówił:

— Jeśli mi się nie będzie podobał wówczas gdy będzie wykończonym, w takim razie, zważ to pani, nie będę się uważał za zobowiązanego do nabycia!

Młoda pani snać równie dobrze umiała wnioskować jak on.

— O, jestem przekonaną, że _monsieur_ nie jest kapryśnym, odparła z filuternym uśmiechem.

— Kapryśnym? — powtórzył i sam się rozśmiał. Ze mnie bardzo stateczny, bardzo stały człowiek. _Comprenez?_

— _Monsieur_ jest stały; rozumiem. Rzadka to cnota... i w nagrodę za nią przyrzekam, że swój obraz otrzymasz pan w jak najkrótszym czasie... w przyszłym tygodniu... skoro tylko wyschnie. Proszę o pański bilet.

Wzięła go i przeczytała nazwisko: „Christopher Newman“, potem próbowała powtórzyć je głośno i roześmiała się pierwsza ze swego złego akcentu.

— A, te angielskie nazwiska takie są zabawne! — zawolała.

— Zabawne? — powtórzył pan Newman i zaśmiał się również; czyś pani słyszała kiedy o Krzysztofie Kolumbie?

— _Bien sûr!_ wszak on odkrył Amerykę — wielki człowiek! I czy to on jest pańskim patronem?

— Moim patronem?

— No tak, pańskim patronem; pańskim świętym w kalendarzu?

— A, naturalnie! Moi rodzice tem imieniem kazali mnie ochrzcić na jego pamiątkę.

— _Monsieur_ jest amerykaninem?

— Czyż pani tego nie widzisz? — spytał _„Monsieur“._

— I pan zamierzasz mój obrazek zabrać z sobą? — rzekła, wskazując ręką na malowidło.

— O, ja mam zamiar zukupić jeszcze bardzo dużo obrazów, — _beaucoup, beaucoup,_ — odpowiedział Christopher Newman.

— Zaszczyt dla mnie przeto nie mniejszy, bo przekonaną jestem, że _Monsieur_ ma wiele gustu, — odparła młoda osóbka.

— Ale musisz mi pani dać swój bilet! — wymówił Newman; — bilet, wiesz pani!

Młoda osoba poważnie popatrzyła przez chwilę a potem odezwała się:

— Mój ojciec złoży panu swoje uszanowanie.

Ale na ten raz opuściła pana Newmana właściwa mu domyślność.

— Bilet pani, pani adres! — powtórzył.

— Mój adres? — kobieta wzruszyła zlekka ramionami. To szczęście pańskie, że jesteś amerykaninem! Pierwszy raz w życiu daję swoją kartę mężczyźnie.

Wyjęła z kieszeni dość zatłuszczoną portmonetkę i biorąc z niej małą, błyszczącą kartę wizytową, podała ją swemu protektorowi. Na bilecie tym, wśród wielu wykrętasów, wypisane były ołówkiem nazwisko: „Mademoiselle Noémie Nioche.“ Ale pan Newman nie zaśmiał się, jak poprzednio jego interlokutorka, lecz przeczytał nazwisko z najzupełniej poważną miną; jemu wszystkie nazwiska wydawały się zarówno śmiesznemi.

— Jakże się to szczęśliwie składa: ojciec mój nadchodzi właśnie, by mnie odprowadzić do domu! — rzekła panna Noémie. — Ojciec mój mówi po angielsku, będzie więc mógł się z panem porozumieć!

I odwróciła się, witając nizkiego, starego jegomości, który drepcząc zbliżał się ku niej, przyglądając się z po nad szkieł okularów panu Newman.

Pan Nioche nosił zatłuszczoną perukę, jakiegoś nienaturalnego koloru, zwieszającą się po nad jego małą, pokorną, białą i dziwnie pustą twarzy czką, której dodawała tyle wyrazistości ile jej miewają drewniane postumenta, na jakich takie peruki wywieszają fryzjerzy w oknach swych sklepów. Był to istotnie wyborowy okaz zubożałego człowieka. Krótki, źle zrobiony, do przerażającej czystości doszczotkowany surdut, połatane rękawiczki, świecące, starannie wyczernione buty, kapelusz wyblakły i nieforemny, wszystko to zdawało się opowiadać historję człowieka, który przebył „ciężkie klęski“, a zawsze przecież jeszcze wiele przywiązywał wagi do nawyknień dobrego towarzystwa i utrzymania choćby pozorów dawnego dobrobytu, chociaż ten już odbiegł go bez nadziei powrotu i starł się z całej postaci. Między wielu innemi rzeczami pan Nioche postradał i odwagę. Wrogi los nietylko go zrujnował lecz i przeraził; i odtąd przesuwał się on przez resztę życia po cichu, na palcach, z obawy by nie zbudzić tego swego nieprzyjaciela. Jeśliby ów nieznany mu pan zanadto chciał się poufalić z jego córką, pan Nioche byłby go prosił grzecznie i jąkając się, jak o nadzwyczajną jakąś łaskę, aby zechciał zaniechać swego postępowania, ale równocześnie byłby przekonanym, że o podobną grzeczność prosić, jest z jego strony nielada śmiałością.

— Ten pan kupił mój obraz, — przemówiła panna Noémie — skoro go wykończę, zechcesz mu go tatku odwieźć fjakrem.

— Fjakrem? — zawołał pan Nioche i wpatrzył się z takiem zdumieniem w córkę, jakby nagle zobaczył wschód słońca o północy.

— Pan jesteś ojcem tej pani? — spytał Newman, — jeśli się nie mylę, córka pańska wspomniała, że pan mówisz po angielsku?

— Że mówię po angielsku? a tak, — odparł stary zwolna zacierając ręce; — przywiozę go panu fjakrem.

— Powiedzże co, — szepnęła półgłosem córka; — podziękuj mu — tylkoż nie zanadto.

— Trochę, moje dziecko, trochę tylko — nie wiele — odpowiedział pan Nioche pomięszany. A za jaką sumę?

— Dwa tysiące, — szepnęła mu panna Noémie. Tylko się nie dziw, bo jeszcze gotów cofnąć swoje słowo.

— Dwa tysiące! — wykrzyknął pan Nioche przerażony i począł szukać po kieszeniach tabakierki, przyczem kolejno mierzył od stóp do głów Newmana i spoglądał na obraz.

— Uważaj tylko, byś wszystkiego nie popsuła! —przemówił potem do córki niemal z przestrachem.

— Musimy już iść do domu, — rzekła panna Noémie i poczęła zbierać swe malarskie przyrządy.

— Jakże mam panu podziękować! — zawołał pan Nioche; — na to nie wystarczy cała moja angielszczyzna!

— Życzyłbym sobie tak dobrze tylko mówić po francuzku jak pan mówisz po angielsku, — odparł dobrodusznie Newman. — Pańska córka jest bardzo zręczną kopistką!

— O, mój panie! — zawołał pan Nioche i po nad okularami wzniósł swe załzawione oczy ku niebu z niewysłowionym smutkiem. Otrzymała wyborne wychowanie — _trés supérieure._ Niczego nie szczędziło się. Lekcje pastelowego malarstwa po dziesięć franków godzina, olejnego po dwanaście! Wówczas nie potrzebowałem oglądać się na pieniądze. Ona jest artystką, — _une artiste, ah!_

— Czychcesz mi pan przez to powiedzieć, żeś doznał zmian losu? — spytał Newman.

— Zmian losu? A! mój panie, nieszczęść... straszliwych!

— Niepowodzenie w interesach?

— Straszliwych niepowodzeń, okropnych, mój panie!

— O, to nic; tylko odwagi! Znów pan staniesz na nogi, odrzucił Newman wesoło.

Staruszek przechylił głowę i popatrzał z takim bolesnym wyrazem na Newmana, jakby słowa jego uważał za żart okrutny.

— Co on mówił? — pytała panna Noémie.

Pan Nioche zażył szczyptę tabaki.

— Powiada, że mogę znów dojść do majątku.

— Może ci do tego dopomoże. I cóż więcej?

— Powiada, że z ciebie bardzo zręczna kopistka.

— To bardzo być może. Wszakże i ty, papo, myślisz toż samo?

— Czy ja tak myślę, moje dziecko? Teraz, po tym dowodzie!

I stary ponownie spojrzał z podziwieniem na sztalugi, z których jaśniało arcydzieło pendzla jego córki.

— Spytaj go teraz, papo, czy nie zechciałby uczyć się francuzkiego języka?

— Uczyć francuzkiego języka?

— No, tak, brać lekcyj.

— Brać lekcyj, moje dziecko? od ciebie?

— Nie, od ciebie.

— Odemnie, moje dziecko? Jakże jabym mógł udzielać lekcyj?

— _Pas de raisons!_ zapytaj go zaraz! — wymówiła panna Noémie z łagodnym naciskiem.

Pan Nioche stał jak skamieniały. Pod wpływem wszakże wzroku córki zebrał całą swą przytomność umysłu, całą siłą przywołał na usta uprzejmy uśmiech i przystąpił do wykonania jej rozkazu.

— Czy nie życzyłbyś pan sobie uczyć się naszego pięknego języka? — zapytał z drżeniem w głosie, odwołującem się do względności słuchacza.

— Uczyć się po francuzku? — powtórzył Newman, przyglądając mu się nieruchomie.

Pan Nioche skrzyżował ręce i wzniósł zwolna ramiona: Może tak, trochę konwersacji!

— Konwersacji... otóż to! podchwyciła panna Noémie; konserwacji wyborowej.

— Nasza francuzka konwersacja słynie w całym świecie jak pan wiesz, rzekł pan Nioche ośmielony ciągnąc swą sprawę dalej. Niemała to korzyść zgłębić ją...

— Ale czyż nie jest ona straszliwie trudną? zapytał Newman z całą naiwnością.

— _Pour un homme d’esprit,_ jak pan, dla wielbiciela piękna pod każdą jego postacią, — bynajmniej, odparł pan Nioche i rzucił wzrok pełen znaczenia na Madonnę córki.

— Nie mogę sobie doprawdy wyobrazić mojego własnego _ja,_ szczebiocącego po francuzku, zaśmiał się Newman. A przecież sądzę, że im więcej człowiek umie, tem dlań lepiej.

— _Monsieur_ wyraża się nadzwyczaj szczęśliwie w tym przedmiocie.

— Przypuszczam, że w moich wędrówkach po paryzkim bruku, nieraz mi się znajomość języka francuzkiego przydać może.

— A! przecież wiele rzeczy będziesz pan potrzebował nieraz powiedzieć... i to rzeczy trudnych!

— Wszystko, cokolwiekbądź bym chciał powiedzieć, będzie trudnem. Pan więc dajesz lekcje?

Biedny pan Nioche był zakłopotany i uśmiechał się z coraz większym przymusem.

— Właściwie mówiąc, nie jestem profesorem z powołania, odważył się wypowiedzieć w końcu i zwrócił się do córki! Przecież nie mogę mu powiedzieć, że jestem profesorem.

— Powiedz mu, że to jest dla niego niezwykła sposobność, odparła panna Noémie, _un homme du monde —_ człowiek wykształcony, który raczy rozmawiać z innym! Pomyśl, czem jesteś, czem byłeś!...

— W obu razach nie nauczycielem języków! dawniej czemś znacznie więcej, dziś mniej znacznie! A skoro mnie spyta o cenę lekcji?

— On nie spyta, zauważyła panna Noémie.

— Mogę przecież powiedzieć, że jemu pozostawiam oznaczenie zapłaty.

— Broń Boże! nie wypada...

— Ale jeżeli spyta?

Panna Noémie włożyła kapelusik i zawiązywała wstążki, wyciągnęła je i wysunęła naprzód drobny podbródek.

— Dziesięć franków, wymówiła szybko.

— O, moja kochana, na to nie odważę się nigdy!

Dobrze więc, na teraz nic nie mów. Do piero niezawodnie przy końcu lekcji spyta o cenę, a wówczas ja mu już zrobię rachunek.

Pan Nioche zwrócił się znów do cudzoziemca i zatarł ręce z miną człowieka przeświadczonego, że popełnia przestępstwo. Newmanowi nie przyszło na myśl spytać go o rękojmię uzdolnienia; przypuszczał naturalnie, że pan Nioche posiada dobrze ojczysty swój język, a jego pokorne, przygnębione obejście było najzupełniejszem dopełnieniem tego, co amerykanin, niewiadomo dla czego, uważa za konieczną cechę klasy nauczycieli w Europie.

— Jakim sposobem nauczyłeś się pan po angielsku? spytał starego.

— W młodych latach, jeszcze przed memi niepowodzeniami. O, wówczas wszystko mnie zajmowało. Mój ojciec był bogatym _commerçant,_ oddał mnie na rok do pewnego domu handlowego w Anglji. Cośkolwiek mi jeszcze z tego zostało .. ale zapomniałem już wiele!

— Czy mogę się nauczyć trochę po francuzku w ciągu jednego miesiąca?

— Co on mówi? zagadnęła znów panna Noémie.

Ojciec przetłumaczył.

— Będzie mówił _comme un ange,_ zapewniała córka.

Wrodzona wszakże uczciwość, która snać niemałą w handlowych niepowodzeniach pana Nioche grała rolę, odezwała się znowu.

— _Mais, monsieur,_ wszystkiego się pan nauczysz, czego ja mogę nauczyć! odpowiedział, ale na znak córki, dodał szybko: — Złożę panu w hotelu moje uszanowanie.

— O, tak, chciałbym się bardzo nauczyć po francuzku — mówił Newman z demokratyczną poufałością. —Niech mnie powieszą, jeślim o tem kiedybądź pomyślał! Zgodziłem się już z tem, że to niemożliwe. Ale skoro pan nauczyłeś się mego ojczystego języka, czemuż ja nie miałbym nauczyć się pańskiego? — dodał, a śmiech jego przyjacielski, otwarty, odjął temu żartowi wszystko, co w nim było obrażającego. — Skoro jednak mamy już z sobą rozmawiać, w takim razie trzeba będzie zawsze wynajdywać wesołe przedmioty.

— Pan jesteś bardzo łaskaw! wierzaj mi, jestem wzruszony do głębi! — mówił pan Nioche. — Ale pan masz humoru i szczęścia za dwóch!

— Nie, nie! — kończył Newman poważniej. — Musisz pan być wesołym i ożywionym, to sobie wymawiam i kładę za konieczny warunek!

— Jestem na pańskie rozkazy.

— A więc przyjedź pan i przywieź mi mój obraz; ja go zapłacę wówczas — i będziemy o nim rozmawiać, a to będzie przecie wesołym przedmiotem do rozmowy!

Panna Noémie zabrała tymczasem swe przybory a drogocenną Madonnę oddała ojcu w opiekę: ten wyciągnąwszy ręce przed siebie niósł ją, żegnając niezliczonemi ukłony nowego swego protektora, dopóki ten nie znikł mu z oczu. Młoda osoba owinęła się szalem z całą zręcznością prawdziwej paryżanki i uśmiechem też paryżanki pożegnała Newmana.

__________III.

Dopełnił nazajutrz tej ceremonji, gdy według umowy Christopher Newman przyszedł do niego na obiad. Państwo Tristam mieszkali poza jedną z owych jaskrawo białych fasad, zdobiących zbytkowną swą monotonnością szerokie _avenues,_ wzniesione fabrycznie w pobliżu tryumfalnego łuku przez barona Hausmanna. Mieszkanie ich obfitowało w komfort nowoczesny, a Tristam pospieszył zwrócić uwagę gościa na główne skarby domu: lampy gazowe i kominki.

— Jeśli pana kiedy napadnie tęsknota za ojczyzną — mówił, musisz przyjść do nas. Posadzimy cię przed kominem, zapalimy jasny płomień gazowy i...

— I odejdzie pana tęsknota za krajem! — szybko dokończyła pani Tristam.

Małżonek jej popatrzył zdumiony; żona jego miała czasami jakiś ton, który mu się zdawał niezbadany; za nic w świecie nie śmiałby twierdzić na pewno, czy u niej coś było żartem lub na serjo powiedziane. W rzeczy samej, okoliczności nie mało przyczyniły się do wyrobienia w pani Tristam pewnej wybitnej skłonności do ironji. Gust jej w wielu rzeczach był wprost przeciwnym upodobaniom jej małżonka, a jeśli dlań czasem czyniła ustępstwa, nie działo się to zawsze z wielkim wdziękiem. Miała ona swój odrębny planik postępowania, bardzo pozytywny, jak twierdziła, który określić wszakże przyszłoby jej samej pewnie z trudnością.

By uniknąć wszakże wszelkich nieporozumień, muszę tu dodać natychmiast, że jej malutki planik, obliczony na prywatne państewko w małżeńskiem państwie, nie domagał się koniecznie pomocy innej jakiejś osoby płci różnej; pani Tristam bynajmniej nie na to zbierała i chowała tak starannie cnoty, by niemi pokryć kokieterję. Różne były tego powody. Naprzód twarz jej była bardzo pospolitą i ona sama nie miała też najmniejszych iluzyj na punkcie swej zewnętrzności. Oceniła ją jak najdokładniej, znała jej wszystkie złe i dobre strony i poddała się swemu losowi nie bez walki wszakże. Młodą będąc jeszcze dziewczynką, nieraz po całych godzinach siedziała odwrócona od lustra i omal nie wypłakała oczu; potem z rozpaczy, a po części i trochę z zuchwałego lekceważenia losu, poczęła głośno uznawać się za najnielitościwiej upośledzoną pośród wszystkich kobiet — najbardziej dla niej natura była macochą; pragnęła — a grzeczność jej rodaków była jej tu rękojmią — by jej zaprzeczano i uspokojono w ten sposób. Dopiero gdy się przeniosła do Europy, poczęła w rzeczy samej filozoficznie zapatrywać się na tę kwestję. Bystry jej dar spostrzegawczy wkrótce dał jej przeświadczenie, że nie piękność jest pierwszym kobiety obowiązkiem, ale, że urok jej leży głównie w uprzejmości i umiejętności pozyskiwania sobie ludzi; że więcej powodzenia ma kobieta przyjemna niż piękna, i napotkała też tutaj tyle kobiet, podobających się mimo, że pięknemi nie były, iż teraz dopiero jak się jej zdało, pojęła swą misję. Niegdyś słyszała z ust natchnionego muzyka zdanie wypowiedziane do utalentowanego partacza: że głos piękny jest największą przeszkodą do dobrego śpiewu; przyszło jej na myśl, iż może tak samo piękna twarz jest przeszkodą do nabycia podbijającego ludzi obejścia. Pani Tristam przedsięwzięła odtąd być wyszukanie ujmującą i temu zadaniu poświęciła się z iście rozrzewniającą rezygnacją. Jak daleko byłaby zaszła w tym kierunku, powiedzieć nie mogę, na szczęście bowiem przerwała cały ten eksperyment _au beau milieu._ Tłumaczyła się z tego brakiem zachęty w kole bezpośrednio stanowiącem jej otoczenie; wszakże mam wielką ochotę przypuścić, że nie posiadała istotnego ku temu genjuszu, inaczej bowiem uprawiałaby dalej czarodziejską sztukę dla niej samej tylko. Biedaczka była straszliwie niedoskonałą. Zwróciła się więc do harmonji tualety, na którem to polu wiele miała zdolności, i pocieszała się odtąd tem, że się ubiera z niezrównaną dystynkcją i wytwornością. Dla tego to jedynie mieszkała w Paryżu, którego, jak twierdziła, znieść nie mogła, że w nim tylko dobrać można odpowiednich każdej cerze kolorów. A potem mieszkając po za Paryżem, trudnoby było niezmiernie dostać dobrych rękawiczek. Skoro jednak kto ją spytał, gdzie wolałaby zamieszkać, rzucała jaką nieoczekiwaną odpowiedź: w Kopenhadze lub Barcelonie, ponieważ podróżując po Europie, w każdem z tych miast po kilka dni spędziła. Poznawszy ją jednak bliżej, trzeba było przyznać, że w gruncie, mimo twarzyczki niepięknej acz inteligentnej, była to bez zaprzeczenia zajmująca kobieta. Z natury była skromną, trwożliwą. nieufającą sobie i byłaby pozostała takąż samą niezawodnie i wtedy nawet gdyby się była urodziła pięknością, nie miała w sobie bowiem próżności. Ale obok tego była podejrzliwą i gwałtowną zarazem — względem przyjaciół bardzo oględną i skrytą, przeciwnie dla obcych ludzi wylaną i niesłychanie otwartą. Pogardzała mężem i pogardzała więcej niż na to zasługiwał, boć wolno jej było nie wychodzić za niego. Kochała się kiedyś w rozumnym człowieku, który ją lekceważył i umyślnie tylko na to wyszła za głupca, by tamten, jeśli mu ona kiedy na myśl przyjdzie, powziął przekonanie, iż cała jej duchowa wartość była nie wielką, a uczucie, które mu tak niegdyś pochlebiało, bynajmniej nie pochlebnym dlań szałem. Niespokojna, niestała, niezadowolniona, marzycielka, fantastka bez osobistej ambicji ni dumy wygórowanej, ale obdarzona świetną imaginacją, była ona, jak już powiedzieliśmy wyżej istotą bynajmniej niedoskonałą. Tak w dobrem jak złem znaczeniu pełno w niej było naleciałości nieprowadzących do niczego, mimo to wszakże czułeś w jej duszy iskrę świętego ognia.

Newman czuł zawsze pewien pociąg do towarzystwa kobiet — przenosił je nad męzkie, a dziś, zdala od żywiołów rodzinnego kraju i dotychczas zajmujących go obowiązków, w niem szukał wynagrodzenia tych braków. Pani Tristam podobała mu się bardzo; ona zaś otwarcie przyznawała się do wzajemnej dlań sympatji i od owego pierwszego spotkania nie jedną godzinę spędził w jej sąlonie. Po kilku rozmowach poufalszych byli już serdecznymi przyjaciółmi. Obejście się Newmana z kobietami było dość dziwne i trzeba było ze strony kobiety niemałej przenikliwości, by dostrzedz, że mu się podoba. Nie było w nim galanterji, w zwykłem tego słowa znaczeniu; nie używał w mowie komplimentów, nie miał na zawołanie gładkich zwrotów ani eleganckich, ujmujących manier. Podczas gdy w towarzystwie mężczyzn lubił żarty, ilekroć zajął miejsce na kanapie obok kobiety, natychmiast stawał się dziwnie poważnym. Nie był on bojaźliwym ani nieśmiałym i o ile niezręczne obejście wynika z tworzliwego usposobienia, nie był niezręcznym; poważny, uważający, uprzejmy, często skąpy w słowa, był on w obec kobiet pełen szacunku i zachwytu. Uczucie to nie wynikało u niego bynajmniej z teorji, nie było nawet jakimś wyższym stopniem sentymentalizmu; bardzo mało się zastanawiał nad „stanowiskiem“ kobiety i nie bywał nawiedzanym, ni to w skutek sympatji, ni z innych powodów, zmorą „prezydentów w spódnicy“. Jego usposobienie dla kobiet i obejście, były po prostu rezultatem wrodzonej mu dobroduszności, a w części też instynktownem i prawdziwie demokratycznem przyznaniem równych praw każdemu. A potem wiele tradycyj dotyczących kobiet, dla niego były świeżemi, osobistemi wspomnieniami — on bo nigdy nie czytał żadnego romansu! Bystrość spostrzeżeń, przebiegłość, takt i trafny sąd kobiet zdumiewały go, ztąd uważał je za cudownie zorganizowane istoty. I jeżeli to prawda, że człowiek wśród pracy musi mieć w duszy jakąś religię lub przynajmniej jakibądź ideał, to metafizycznem natchnieniem Newmana było przypuszczenie jakiejś ostatecznej odpowiedzialności w obec rozświeconego jasną myślą kobiecego czoła.

Większą część czasu poświęcał słuchaniu dobrych rad pani Tristam, — rad, o które, mówiąc między nami, nigdy nie prosił. I nie byłby wstanie prosić o nie, nie miał bowiem najmniejszego pojęcia o trudnościach, a tem samem nieciekawy był środków ich usunięcia.

Splątane, pełne kombinacji życia Paryża wrące wokoło niego, zdało mu się jak najprostszem zjawiskiem; było ono dlań zajmującym widokiem, ale nie zapalało jego wyobraźni, ani drażniło ciekawości. Włożywszy ręce w kieszenie przyglądał mu się dobrodusznie, pragnął się przypatrzeć i przysłuchać wszystkiemu, co miało jakąś wagę, robił często własne spostrzeżenia ale o sobie, o własnem swojem „ja“ w tym wirze zapomniał. Dopiero „dobre rady“ pani Tristam zwróciły go znów w głąb siebie samego

Cieszył się gdy mówiła o nim, — przedmiot ten ożywiał zwykle ich dlugie rozmowy — uważał to jako jeden z dowodów tak miłej jej otwartości; ale nie myślał nigdy stosować się do jej przestróg, zapominał nawet o nich natychmiast, skoro się z nią rozstał. Pani Tristam za to przywłaszczyła go sobie całkowicie; był on dla jej myśli najbardziej zajmującym przedmiotem, jaki przed nią stanął od kilku miesięcy. Pragnęła coś z nim począć — co? — cokolwiekbądź — sama nie zdawała sobie z tego jasnej sprawy. Tyleż bo tam w nim było zalet: taki był bogaty, tak silny, tak spokojny, przyjacielski, pełen dla wszystkich życzliwości, dobrego humoru, że jej imaginację utrzymywał w ciągłem natężeniu. Zanim wszakże ułożyła sobie jakibądź plan postępowania z nim, polubiła go niezmiernie, mówiła mu często, że „nieznośnie czuć go było Zachodem “ ale w orzeczeniu tem, przysłówek „nieznośnie“ był nieszczerym. Wszędzie prowadziła z sobą Newmana, zapoznała go z kilkoma tuzinami ludzi i niesłychanie chełpiła się tą swoją zdobyczą. Newman przystawał na każdy jej projekt, z wszelką gotowością podawał każdemu przedstawionemu sobie rękę, bez względu na osobistość, i dalekim był zarówno od nieśmiałej skromności jak od dumy. Tom Tristam skarzył się na egoistyczną chciwość swej małżonki i twierdził, że nigdy ani na pięć minut nie ma dla siebie przyjaciela. Gdyby był wiedział, że rzeczy taki wezmą obrót, nie byłby go nigdy przyprowadził na _Avenue d’Eylau._ Obaj ci panowie nigdy, co prawda w nazbyt bliskich nie zostawali z sobą stosunkach, Newman wszakże pamiętał dobrze pierwsze wrażenie, jakie na nim Tom zrobił i w głębi duszy przyznawał twierdzeniu pani Tristam zupełną słuszność. Tak, mąż jej był bardzo pospolitym śmiertelnikiem. Wprawdzie pani Tristam nigdy na tym punkcie żadnych nie robiła mu zwierzeń, jednakże tajemnicę jej sam odgadł natychmiast. Mając lat dwadzieścia pięć, Tom był tem, co nazywamy _bon garçon_ i pod tym względem nic a nic się nie zmienił; a przecież od człowieka w jego wieku można się było spodziewać czegoś więcej. Ludzie mówili o nim, że jest bardzo towarzyskim, było to przecież tak mało jego zasługą, jak mało jest zasługą gąbki, że zanurzona w wodzie wciąga ją w siebie, a towarzyskość jego nie była też osobliwszego gatunku. Był on strasznym gadułą i plotkarzem i — aby nędznym dowcipem wywołać śmiech w towarzystwie, gotów był nie oszczędzić nawet dobrego imienia sędziwej swej matki. Newman wprawdzie z upodobaniem pielęgnował dawne wspomnienia, wszakże nie mogło to ujść jego uwagi, że Tristam, w chwili gdy go poznajemy, należał do ludzi dość lekkomyślnych. Jedynem jego marzeniem i pragnieniem było: zagrać partję wista w klubie, znać imiona wszystkich kokietek, mieć jak najwięcej znajomości, usta napychać sobie truflami i odwilżać szampanem, a z pośród różnorodnych atomów, z jakich składała się amerykańska kolonja w Paryżu, wyławiać wszystkie skandaliki i ploteczki. Tristam był bezwstydnie leniwym, nie grzeszył żadnym rodzajem odwagi, był zmysłowym — głupio dystyngowanym, nadętym i do form przywiązanym bałwochwalczo.

Gniewał on najwięcej naszego znajomego tonem swoich przycinków, wymierzanych przeciw rodzinnemu krajowi, i Newman pojąć nie mógł, czemu Stany Zjednoczone nie są dość dobremi dla pana Tristama.

Newman nie był nigdy samowiednym patrjotą, ałe obrażało go to, że przyjaciel tak pogardliwie traktował ojczyznę; aż raz wreszcie obruszył się i oświadczył, że Stany Zjednoczone sa największym świata krajem, który śmiało zdołałby całą Europę schować do kieszeni i że Amerykanin, który pozwala sobie tak je lekceważyć, powinienby być zakutym w kajdany, odesłanym do Bostonu i skazanym na wieczne zamieszkiwanie w tem mieście. Był to, wedle pojęć Newmana, najwyższy stopień kary.

Ale Tom Tristam znosił cierpliwie nawet, gorsze łajania, więc też uśmiechał się tylko na przemowę swego przyjaciela i jak najspokojniej obstawał przy dawnej swej propozycji zaprowadzenia go do Occidental-Clubu.

Newman kilkakrotnie był na obiedzie w domu przy _Avenue d’Eylau,_ a gospodarz zawsze proponował, by po obiedzie poszli do klubu. Pani Tristam protestowała i oświadczyła, że mąż jej wszystkie swe zdolności zużywa jedynie na to, by ją gniewać i wymyślać dla niej coraz to nowe przykrości, na co Tristam odpowiadał:

— O nie, o to nie staram się nigdy, moja droga. Wiem, że i bez wszelkiej świadomej pomocy z mej strony, jestem ci dostatecznie niemiłym.

Dla Newmana nieznośnym był widok małżeństwa, żyjącego na takiej stopie i pewnym był, że jedno z dwojga musiało być bardzo nieszczęśliwe. Nie trudno było zgadnąć, że tym nieszczęśliwym nie był Tristam.

Pani Tristam miała obok swego salonu balkon, na którym spędzała najczęściej czerwcowe wieczory — i Newman otwarcie się do tego przyznawał, że ten balkon, nad klub przenosi. Balkon okrążały wonne, kwitnące rośliny, a wychyliwszy się nieco, można było widzieć całą ulicę i Łuk tryumfalny z majaczącemi, w niepewnem świetle gwiaździstego nieba, rzeźbami bohaterskich czynów przeszłości.

To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: