Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Andrzej Żarycz. Powieść - niestety fantazja - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
8 maja 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Andrzej Żarycz. Powieść - niestety fantazja - ebook

Zagrożenie ze strony Rosji i Niemiec można nazwać jedynie "antypolskim spiskiem", mającym za zadanie usunąć Polskę z map świata. Jednak - w przeciwieństwie do wydarzeń historycznych - reakcja Polski jest błyskawiczna i sprawia, że tę wojnę wygrywamy, a nasi przeciwnicy muszą się mierzyć z efektami własnych działań i knowań...

Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów z których pochodzi. W niniejszej publikacji zachowano oryginalną pisownię.

Edmund Jezierski, a właściwie Edmund Krüger - publicysta i powieściopisarz. Już jako nastolatek odnosił pierwsze sukcesy w branży, ukazując swój talent czytelnikom za pośrednictwem tygodnika Bluszcz. Nawiązał także współpracę z Kurierem Porannym oraz Przyjacielem Dzieci. Nie osiadł jednak na laurach. W swojej karierze opublikował kilkadziesiąt tytułów.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-26-42710-3
Rozmiar pliku: 446 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

Inżynier Żarycz przerwał na chwilę dyktowanie listu i, spojrzawszy na pochyloną nad maszyną sekretarkę, spytał nagle:

— Panno Basiu, czy chce pani wrócić do Polski?...

Pytanie to było tak dziwne i nieoczekiwane, iż zaskoczonej niem pannie Basi ręce zsunęły się z klawiszy maszyny, twarz pobladła, błysnęły jakieś dziwne światełka w oczach... Przymknęła je też na chwilę, poczem spojrzała na pytającego, jakby chcąc się przekonać, czy nie żartuje z niej czasem...

Lecz twarz żarycza, jak zawsze, była spokojna, poważna, tylko koło ust błąkał się jakiś dziwny uśmiech, pełen dobroci...

Nie odpowiedziała mu jednak odrazu, jakby chcąc zebrać rozpierzchłe myśli, związać je w jedno zwięzłe zdanie i jako odpowiedź rzucić je temu, który jakby niebo przed nią otworzył.

Czy wróciłaby do Polski?... A toć było to jedynem marzeniem jej życia od lat paru, od dnia śmierci rodziców... Z rozkoszą wyrzekłaby się świetnego i dobrze płatnego stanowiska, godząc się na biedę, byle tylko tam, w kraju...

To też gdy żarycz powtórzył pytanie:

— No cóż, panno Basiu, chce pani wrócić do Polski?... — odrzekła mu:

— Choćby pieszo, pod pokładem, byle dziś...

Przez twarz żarycza przemknęło jakby wzruszenie, rzadki wielce gość, którego panna Basia, przynajmniej, nigdy jeszcze nie widziała... Popatrzał na nią długo, jakby odczytując wrażenia, które się na jej prześlicznej, wiośnianej twarzyczce odbijały, poczem rzekł łagodnie:

— Więc proszę, niech się pani szykuje... Być może, że w niedługim czasie pojedziemy tam...

— Ze wszystkiem!... — bezwiednie zawołała panna Basia, nie mogąc opanować gwałtownej radości.

— Ze wszystkiem, — przytwierdził.

Uląkłszy się swego wybuchu, spojrzała na niego z niepokojem, lecz Żarycz, jakby nigdy nic, wrócił do dyktowania listu, a skończywszy, rzekł, wstając od biurka:

— Jadę teraz do fabryki... Gdyby kto chciał ze mną mówić, będę tam do drugiej, potem w klubie na obiedzie... Dziś już tu nie będę... Niech pani pomyśli nad tem, o czem mówiliśmy przed chwilą i powoli szykuje się do podróży...

Wyszedł, uścisnąwszy jej na pożegnanie dłoń, a panna Basia, pozostawszy samą, mogła wreszcie puścić dowolnie wodze marzeniom...

Wróci do kraju, do Polski... Gdy wyjeżdżała z niej z rodzicami, miała zaledwie cztery lata, lecz mimo to pamiętała jak żywe, pola jej i lasy, miasta i wsie... Ojciec jej, legjonista, nie mogąc znaleźć w kraju utrzymania, emigrował zaraz po wojnie z bolszewikami do Ameryki, licząc, że tam znajdzie zarobek i byt... Z początku nawet powodziło mu się nieźle, lecz potem z nadmiaru ciężkiej pracy rozwinęła się gruźlica, która z łatwością zżarła osłabiony długim pobytem w okopach organizm, i zmarł, gdy miała zaledwie lat dwanaście... Za nim wkrótce poszła matka...

Osieroconą Basią zajęli się dobrzy ludzie, umieścili w szkole klasztornej, dali naukę i nauczyli pracy, a gdy skończyła lat osiemnaście, umieścili jako sekretarkę u inż. Żarycza, znakomitego, o wszechświatowej sławie wynalazcy, człowieka, o którego niebywałem szczęściu i niezliczonych wprost miljonach legendy wśród Polonji amerykańskiej krążyły...

Z początku panna Basia bała się go straszliwie, lecz w krótkim czasie, przekonawszy się o jego bezgranicznej wprost dobroci, przestała się bać, uczuwając dla niego podziw i cześć niezwykłe, jakby dla istoty wyższej, i nawet... nawet, pokochała go, jak ojca...

Martwiło ją tylko jedno, że inż. Żarycz, któremu zdawało się los nie odmówił niczego, zawsze był jakiś dziwnie smutny, nigdy uśmiech wesoły nie rozjaśniał jego twarzy, nigdy nie słyszała o tem, żeby się bawił, tak jak inni miljonerzy, a zawsze zastawała go pochłoniętego pracą...

Znowu sądziła, że powodem tego jest chciwość pieniędzy, lecz widząc z jaką łatwością dawał pieniądze na różne cele, musiała się wyrzec tego sądu...

Z intuicją swej młodej, romantycznej duszy przeczuła, że tego smutku była głębsza przyczyna, nie starała się jednak przeniknąć tej tajemnicy, tylko bolała głęboko nad jego nieszczęściem....

I oto ten człowiek niezwykły powiedział jej, że wróci do Polski, a wiedziała dobrze, że wszystko, co on powiedział — jest święte...

Nie mogła się wprost doczekać godziny zamknięcia biura, a gdy wreszcie zegar wybił czwartą, wybiegła z wielkiego gmachu firmy „Żarycz, Morgan etCo“, wskoczyła do pierwszej taksówki i kazała się wieść na przedmieście New-Yorku, gdzie w małej willi zajmowała skromne, lecz gustownie umeblowane mieszkanko...

Wpadła tam jak burza, i rzucając się na szyię starej pani Marcinowej Koziełł, która się nią opiekowała i jednocześnie prowadziła skromne gospodarstwo, wołała z płaczem i śmiechem zarazem:

— Marcinowo, jestem szczęśliwa!... jestem szczęśliwa!....

Marcinowa spojrzała na nią ze zdumieniem, popoczem, poprawiając przekrzywiony czepiec, spytała:

— Ola boga!... a co to Basiunia wyprawia!.... o mały włos mnie nie udusiła... A z czego to Basiunia jest taka szczęśliwa?...

— Jadę do Polski!... do kraju!.. do swoich!... — wołała w porywie radości Basia...

Marcinowa aż przysiadła na krześle z nadmiaru wrażenia...

— A któż to Basi powiedział, że jedzie do Polski? — spytała.

— Pan Żarycz!...

To już wzbudziło w Marcinowej większe zaufanie.

— A na długo?...

— Nazawsze...

Tu znów zachwiała się wiara Marcinowej w równowagę umysłową wychowanki, więc nieufnie spytała:

— A z kimże to Basiunia jedzie?...

— Z panem Żaryczem... sam powiedział... A co on powie, to święte...

Przekonanie to podzielała w zupełności i Marcinowa, i nic jej teraz zachwiać nie mogło w przekonaniu, że Basia pojedzie do Polski nazawsze, napewno...

Lecz w tem naraz wspomniała na swe osierocenie, na to, że opuści ją ta jedyna istota, którą ukochała gorąco i szczerze, i z oczu jej popłynęły gęste łzy, a olbrzymia postać zatrzęsła się od wewnętrznych łkań.

Spostrzegła te łzy Basia, i wnet cała jej radość przygasła, znikła, i patrząc z bólem na płaczącą opiekunkę, spytała cicho:

— Czego Marcinowa płacze?

— To nic, to nic, dziecino, — odrzekła Marcinowa, ocierając spiesznie łzy i starając się zapanowa, zapanować nad płaczem: tylko gdy pomyślałam, że jak Basiunia pojedzie, to zostanę znów sama, tak strasznie sama, to...

Tu machnęła z rozpaczą ręką i znów ocierać zaczęła gwałtownie łzy, cisnące się do oczu...

Basia stanęła na chwilę zamyślona. W radości swej nie pomyślała nawet, że wyjazd jej zrani tą dobrą, prostą, lecz kochającą ją gorąco istotę... Co robić?... I naraz błysnęła jej myśl... Tuląc się do Marcinowej i całując ją serdecznie, rzekła:

— Ależ Marcinowo, to Marcinowa myśli, żebym ja bez niej pojechała?... A cóżbym ja w Polsce bez Marcinowej robiła?... Jakbym sobie dała sama radę?.. Marcinowa musi ze mną jechać... Mam uskładanych pieniędzy tyle, że wystarczy na podróż nie tylko dla nas obydwóch, ale i na zagospodarowanie się...

W miarę jej słów rozjaśniała się twarz starej Marcinowej, promieniała, aż wreszcie wykwitł na niej uśmiech radosny...

— Naprawdę, Basiuniu, weźmie mnie Basiunia z sobą? — spytała z niedowierzaniem: a toż i ja tam, w kraju, mogę się jeszcze do czegoś przydać... mogę do służby iść... oho, nie będę darmo jeść chleba Basiuni!...

Po chwili jednak jakby ciemne chmury zaciągnęły jej radość, poczęła pociągać nosem i głosem, tamowanym przez łzy, wyrzekła:

— Mój Boże, a to ci by się mój Marcin, biedaczysko, ucieszył... Wciąż, aż do samego skonania, tą Polskę wspominał... A teraz biedak zostanie sam...

Na te słowa sposępniała twarz Basi, w oczach jej zakręciły się łzy, ucałowała jeszcze raz Marcinową i spiesznie wyszła do swego pokoiku, zamykając za sobą drzwi starannie.

Marcinowa westchnęła sobie raz jeszcze, obtarła łzy i poszła do kuchni, wiedząc dobrze, że w takich chwilach Basi przeszkadzać nie można, gdyż poszła na „rozmowę“ z rodzicami...

Znalazłszy się w swoim pokoiku, Basia stanęła przed wiszącemi na ścianie dwiema dużemi fotografjami w pięknych ramach, okolonych kwiatami, i długo wpatrywała się w nie w milczeniu.

Zdawała się zapytywać wzrokiem ich martwych twarzy, czy nie będą się gniewać, że zostawi ich tu samych, że opuści ich, by wrócić do kraju... I w miarę gdy wpatrywała się w umiłowane twarze, zdawało się jej, że na pięknych ustach ojca wykwita uśmiech, że szepcą one do niej te same słowa, które szeptały na parę chwil przed zgonem...

— Basiu, gdy będziesz mogła, wracaj do kraju... Tam się żyje inaczej, lepiej... Tam życie jest lżejsze, i śmierć radośniejszą...

Te same słowa zdawały się jej szeptać usta matki...

Przywarła ustami do martwych fotografji, ucałowała ojcowski krzyż „Virtuti Militari“, który chowała jak najświętszą relikwję... ,

Pokrzepiona na duchu wyszła do jadalni, gdzie Marcinowa, już uspokojona, krzątała się przy nakrywaniu do skromnego posiłku...

Z pewną obawą, popatrzała na Basię, poczem, widząc jej twarz jasną, spokojną, spytała cicho:

— No cóż oni?...

— Mówią, ażebym jechała — odrzekła spokojnie Basia...

Do późnej nocy przegawędziły, rozmawiając o kraju, o podróży, o tem, co w Polsce robić będą...

A gdy Basia usnęła, śniła się jej wielka polska równina, zalana potokami letniego słońca... W powodzi tych świateł szedł Żarycz, gdy naraz na jasnem niebie ukazała się czarna, ciężka chmura... W tem potężna błyskawica rozdarła chmurę i runął grom...

Żarycz się zachwiał, gdy ona, znalazłszy się nagle obok niego, ostatnim wysiłkiem szarpnęła go i wyrwała z ognistego koliska, utworzonego przez piorun... Wtedy chmura znikła, niebo wyjaśniło się, i dalej przez jasną, świetlistą równinę szli razem... Czuła się przytem przy nim taka mała, słaba, bezsilna.

Obudziła się, gdy już jasne promienie słońca wdzierały się przez okno do jej pokoiku... Z przyległego ogródka dobiegał wesoły świergot ptasząt...

Długo rozmyślała nad znaczeniem tego snu, gdy naraz zegar wybił siódmą, czas wstawania do pracy...

Zerwała się i orzeźwiona kąpielą, po skromnym posiłku, podążyła do biura, ciekawa, czy Żarycz będzie z nią dziś mówić o wyjeździe do Polski...II.

Inż. Żarycz powrócił z fabryki do domu późno i odprawiwszy służącego — murzyna Jacka, udał się do gabinetu, gdzie zasiadłszy przy biurku, zabrał się jak zwykle do przeglądania nadeszłej w ciągu dnia korespondencji, na której ręką Basi widniało zaznaczone ne słowo „ważna“.

Przed oczami jego jednak wciąż stała rozrdowana, promienna twarzyczka panny Basi, gdy spytał ją, czy chce wrócić do kraju...

Odłożył też na bok stos listów, i zagłębiwszy się w fotelu, pogrążył się w rozmyślaniu...

Myśl powrotu do Polski, którą tak nagle oszołomił pannę Basię, nie była nową... Trwał przy niej już od lat wielu, nieomal od dnia przybycia do Ameryki... Szczególnie zaś uporczywie dręczyła go ona w ciężkich chwilach zmagania się z trudnościami życia, walki o byt, nie opuszczała go jednak i w latach pomyślności, gdy pierwszy dokonany wynalazek otworzył przed nim szerokie horyzonty nietylko już dobrobytu, ale i bogactwa, opierał się jej jednak, bronił się wprost, czekając chwili, gdy dosięgnie określonego celu... Obecnie chwila ta nadeszła i postanowił przystąpić do urzeczywistnienia marzeń lat tylu...

Szybko nakreślił na kartce parę wierszy poleceń dla pełnomocnika, który zwykle rano przychodził, i udał się na spoczynek.

Leżąc w łóżku obliczał jeszcze, ile czasu zająć mu może zlikwidowanie wszystkich interesów, bez poniesienia dotkliwszej straty, przyszedł do przekonania, że wystarczy miesiąc, więc szepnąwszy:

— Od dziś za miesiąc na pokładzie parowca do Polski, — zasnął snem mocnym, twardym.

Następnego dnia panna Basia, widziała go tylko przelotnie, natomiast postępowanie jego niewymownie zdumiało wspólników, pełnomocnika i radcę prawnego...

Mister Morgan niemłody już, siwy, o dostojnym wyrazie wygolonej twarzy, aż podskoczył na swoim fotelu, gdy inż. Żarycz oświadczył mu zwykłym spokojnym tonem:

— Mister Morgan wyjeżdżam... W przeciągu miesiąca chcę sprzedać mój udział w fabrykach...

Przez chwilę mister Morgan patrzał na niego wytrzeszczonemi, nie wiele rozumiejącemi oczyma, wreszcie zawołał:

— Co?.. pan wyjeżdża?... teraz, kiedy fabryki doszły do szczytu produkcji?... a kiedy pan wróci?...

— Wyjeżdżam, mister Morgan, nazawsze, nie wrócę już nigdy... — z naciskiem rzekł Żarycz...

— A któż poprowadzi fabryki?... — było pierwszem, pełnem troski i niepokoju zapytaniem mister Morgana.

— Zalewski, Wilson, Smith i inni są tak znakomicie wyszkoleni, że dadzą sobie znakomicie radę bezemnie... Ja muszę jechać!...

— Niech pan jedzie, — rzekł mister Morgan, przekonany stanowczością jego tonu: na dwa — trzy miesiące, na pół roku, na rok wreszcie, ale niech pan wraca...

— Nie, mister Morgan, — odpowiedział mu spokojnie Żarycz: mówiłem już panu, że wyjeżdżam nazawsze, że nie wrócę już nigdy... chcę osiąść w kraju...

Chwilę namyślał się mister Morgan, wiedząc dobrze z doświadczenia, że niczem nie zdoła odwieść powziętego postanowienia tego genjalnego, lecz upartego Polaka, wreszcie spytał:

— A pański udział w fabrykach...

— I o tem również mówiłem panu, mister Morgan, że chcę go sprzedać...

— Kto go kupi?.. To będzie duża suma pieniędzy...

— Tak, obliczyłem już, — rzekł spokojnie Żarycz: wartość fabryk wraz z patentami na moje wynalazki wynosi 300 miljonów dolarów, mój udział zatem wart jest 100 miljonów, i za tyle go sprzedam...

Mister Morgan aż podskoczył na fotelu.

— Aż tyle?... Kto więc to kupi?... kto ma taką masę pieniędzy?...

— Webster kupi choćby dziś, — odrzekł zimno Żarycz: już parokrotnie proponował mi to...

Na wspomnienie nienawistnego konkurenta, mister Morgan uczuł, że go coś dławić zaczyna, że krew mu uderza do głowy, z trudem też wykrztusił:

— I panby mu sprzedał?...

— O ile pan i Howard nie zdecydujecie się kupić...

Mister Morgan przez chwilę mrugał oczyma, jakby starając się zebrać rozproszone myśli, wreszcie mówić zaczął głosem, któremu usiłował nadać ton czuły, serdeczny:

— Mister Żarycz... Tyle lat pracowaliśmy razem... Myśmy panu dopomogli do zrobienia majątku, do urzeczywistnienia marzeń pańskich... Bez nas nic by pan nie dokonał, a pan odrazu wyjeżdża z Websterem...

Ironiczny uśmiech przewinął się na ustach Żarycza...

— Mister Morgan, — odrzekł: odpowiem panu amerykańskiem zdaniem, które pan i Howard często mi powtarzaliście: w interesach niema sentymentów, a to jest interes, mister Morgan... Mówi pan, że dopomagaliście mi do zdobycia majątku, urzeczywistnienia mych marzeń, odpowiem panu tem samem, że dzięki mej pracy i zrealizowaniu tych moich marzeń, i wy zdobyliście majątek, i to olbrzymi... Sądze, że jesteśmy skwitowani, tylko że wy chcecie jeszcze powiększać go bez granic, a ja mówię — dość... Chcę już odpocząć, i jeżeli pracować, to tylko dla kraju, dla swoich...

Mister Morgan nic mu już nie odpowiedział na to, przez pewien czas jakby namyślał się nad czemś głęboko, wreszcie rzekł:

— Ale przecież takiej sprawy nie można zadecydować tak odrazu, na poczekaniu....

— To też zostawiam panom tydzień czasu do namysłu, potem zaczynam rokowania z Websterem...

Wstał i podał na pożegnanie rękę Morganowi, lecz ten zatrzymał go jeszcze, mówiąc:

— A pańskie przyszłe wynalazki, mister Żarycz?.. te pan nam wszystkie odstąpi... Zapłacimy dobrze, pan wie...

— Nie, mister Morgan, — odrzekł zimno Żarycz: one wszystkie należeć będą do mej Ojczyzny, do Polski...

Uścisnął dłoń zdumionego odrzuceniem hojnej oferty Morgana i wyszedł.

Nie mniej od mister Morgana okazali się zdumionymi pełnomocnik i radca prawny, gdy polecił im zająć się stopniową likwidacją całego swego majątku po za fabrykami, akcji, terenów, domów...

— Sprzedaż ma się odbywać stopniowo, — mówił spokojnie: bez niepotrzebnego zwracania uwagi, tak jednak, ażeby w przeciągu trzech tygodni wszystkie pieniądze były ulokowane w banku na moje imię...

— Ale dlaczego pan to czyni? — dopytywał go się ciekawie pełnomocnik: czyżby jaki krach groził, i chce się pan zabezpieczyć?...

— Nie, — odrzekł mu spokojnie Żarycz: tylko wracam nazawsze do kraju... O tem jednak niech pan nikomu nie mówi... Do czasu musi pozostać to tajemnicą...

Pełnomocnik, młody jeszcze, energiczny polak, Henryk Karski, spojrzał na niego z zazdrością...

Dostrzegł to Żarycz i naraz, jakby zrozumiawszy znaczenie tego spojrzenia, spytał:

— A panu będzie żal rozstać się ze mną?...

— Żal, lecz jeszcze więcej żal... nie dokończył, jakby obawiając się tego wyznania, które mu się gwałtem na usta cisnęło...

— Czego?...

— Tego, że nie będę tam z panem...

Zamyślił się na chwilę Żarycz... Młody, energiczny, uczciwy, a przytem w zupełności oddany mu człowiek, przydałby mu się tam, w kraju, gdzie znajdzie się wśród obcych, lub prawie obcych mu ludzi...

— Czy pan ma tu jakie obowiązki? — spytał.

— Żadnych, — odrzekł spiesznie Karski: nikogo... Tam mam rodzinę... blizkich...

— Więc pojedzie pan ze mną... Warunki omówimy później, tylko ani słowa o tem nikomu...

I nie chcąc słuchać podziękowań rozradowanego Karskiego, wyszedł spiesznie z biura...

Dochodziła czwarta, gdy zadowolony z przebiegu dnia, znalazł się w swoim gabinecie, gdzie panna Basia zaczęła mu zdawać zwykłą relację z tego, co zaszło w czasie jego nieobecności...

Słuchał jej z roztargnieniem, będąc myślami daleko, wreszcie naraz przerwał jej zapytaniem:

— Cóż, zdecydowała się pani jechać?...

— Zdecydowałam, panie inżynierze, — odrzekła spłoniona Basia, która od chwili jego wejścia z niecierpliwością oczekiwała na to zapytanie: ale... — dodała nieśmiało: nie wiem, czy pan się zgodzi, bo ja: bo ja... nie jadę sama...

— Jakto? — spytał zdumiony Żarycz.

— Bo jedzie ze mną Marcinowa — zaczęła spiesznie mówić panna Basia, jakby chcąc bardzo pozbyć się odrazu ciężaru, który dręczył ją od rana: to bardzo dobra kobieta... kocha mnie bardzo... nie mogę jej zostawić... Ja pieniądze na podróż dla siebie i dla niej mam... i na utrzymanie przez pewien czas nam wystarczy... a potem będziemy pracować...

Słuchał jej Żarycz, a uśmiech, rzadki gość na jego twarzy, rozpromienił mu oczy:

— Brawo... niech Marcinowa jedzie z nami... koniecznie... będzie się panią nadal opiekować...

A teraz niech pani już jedzie do domu i pocieszy Marcinową... Proszę się też zająć pakowaniem, gdyż za miesiąc stanowczo jedziemy...
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: