Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Anioł z Warszawy. Historia miłości i bohaterstwa Ireny Sendlerowej - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
24 stycznia 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
39,99

Anioł z Warszawy. Historia miłości i bohaterstwa Ireny Sendlerowej - ebook

ONA NIOSŁA NADZIEJĘ NAJSŁABSZYM. ON DAWAŁ JEJ SIŁĘ.

Warszawa, 1940 rok. Gdy naziści tworzą getto w okupowanej stolicy, Irena nie zamierza siedzieć z założonymi rękami. W jego murach zamknięto przecież tysiące osób potrzebujących pomocy… Jej pomocy. Dzięki wsparciu przyjaciół dziewczyna wyprowadza żydowskie dziecko na aryjską stronę – najpierw jedno, potem drugie, a później kolejne. Nadaje im nową tożsamość, a prawdziwe nazwiska zapisuje na bibułkach, które potem starannie ukrywa.

Wie, jak wiele ryzykuje, ale każdego dnia wraca do getta. Bo za jego murami pozostał ktoś jeszcze, ktoś najbliższy sercu Ireny – Adam, miłość jej życia…

Niezwykła historia Ireny Sendlerowej, jednej z największych bohaterek XX wieku, którą wreszcie możemy poznać taką, jaka była: pełną pasji, niezłomną i gotową do poświęceń. Poruszająca opowieść o sile charakteru i uczuciu, które rozkwitło w cieniu wojny.

Dzięki swojej odwadze ocaliła tysiące dzieci.

Czy uda jej się ocalić także miłość?

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-240-7767-0
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1

W_ejść! – krzyknął minister Rzeszy doktor Hans Frank, podnosząc wzrok znad biurka._

_Do jego berlińskiego gabinetu wszedł młody funkcjonariusz SA o pełnej twarzy i masywnej sylwetce. Ludwig Fischer na pierwszy rzut oka sprawiał wrażenie dobrodusznego wiejskiego chłopaka, ale w jego małych oczkach czaiło się coś perfidnego._

_– Proszę, śmiało – powiedział jowialnie Frank. – Koniaku? Brandy? Czy może sznapsa?_

_Zaskoczony Fischer nieco uniósł brwi._

_Frank wybuchnął śmiechem._

_– Nasze dzisiejsze spotkanie jest radosnej natury, usiądźmy zatem, zapraszam. – Najpierw jednak podszedł do niskiego stolika zastawionego butelkami i napełnił dwa kieliszki, po czym wskazawszy gościowi fotel, sam opadł na sofę i zerknął na tarczę stojącego zegara. – A więc stało się. Jak się właśnie dowiedziałem, punktualnie o godzinie szesnastej SS-Sturmbannführerowi Naujocksowi przekazano hasło. – Uśmiechnął się pod nosem. – „Babcia nie żyje”. Ciekawe, kto to wymyślił. Tak czy owak, za parę godzin Naujocks i jego ludzie przebrani za polskich rebeliantów zaatakują naszą radiostację w Gliwicach. To niewyobrażalna prowokacja, której my, Niemcy, nie możemy, rzecz jasna, puścić płazem, i dlatego będziemy zmuszeni wypowiedzieć Polakom wojnę. Przypuszczam, że atak nastąpi we wczesnych godzinach porannych._

_Teraz roześmiał się Ludwig Fischer._

_– Oczywiście Polacy się nas spodziewają. W pośpiechu ściągnęli na granicę kilka oddziałów. Wszystko w tajemnicy, żebyśmy nie czuli się sprowokowani. Oni naprawdę wierzą, że niczego nie widzimy._

_– No tak, podobno mają nawet oddziały konne. Koniki, Fischer, koniki. Ciekaw jestem min tych ułanów, kiedy staną naprzeciw naszych czołgów. Mam nadzieję, że nasi chłopcy nie zrobią jatki wśród biednych zwierząt. – Doktor Frank uśmiechnął się znowu i położył rękę na oparciu sofy._

_– Nie zdążą – odparł Ludwig Fischer. – Przecież wiadomo, że cała ta szopka potrwa co najwyżej parę tygodni. Najpóźniej pod koniec września będziemy mieć całą Polskę pod butem, włącznie z Warszawą._

_– I to jest prawidłowa postawa, Fischer! – wykrzyknął Frank, pochylając się nieco do przodu. Jego wysokie czoło z głębokimi zakolami błyszczało w popołudniowym słońcu. Gładka skóra kanapy rzucała rudawe refleksy, podobnie jak nietknięta jeszcze brandy w dłoni ministra. – Właśnie dlatego pana wezwałem. – Przerwał na chwilę. – Otóż mianowano mnie generalnym gubernatorem całego Generalnego Gubernatorstwa, które zostanie utworzone na terenie Polski. W Warszawie będę potrzebował wyjątkowo zaufanego człowieka. – Spojrzał na Fischera czujnym wzrokiem. – Pomyślałem o panu. Co pan na to? Gubernator dystryktu warszawskiego? No, jak to brzmi?_

_– To byłby dla mnie zaszczyt, doktorze Frank._

_Minister skinął głową w zamyśleniu._

_– Nie każdy na taki zasługuje. Na pańską oficjalną siedzibę przeznaczymy pałac Brühla przy placu Piłsudskiego, który przemianujemy na plac Adolfa Hitlera. A zamieszka pan w willi w eleganckim podwarszawskim Konstancinie, który musimy koniecznie oszczędzić podczas nalotów. – Uniósł kieliszek. Fischer zrobił to samo. – Za Warszawę, nowe miasto niemieckie, i za jego gubernatora! Na zdrowie!_ROZDZIAŁ 2

W korytarzu otworzyły się drzwi na klatkę schodową i po chwili cicho się zatrzasnęły. Irena usłyszała szybkie, lekkie kroki. Z uśmiechem sprawdziła godzinę. Wpół do piątej. Według Eleny można by spokojnie regulować zegarki. Wszyscy w Wydziale Opieki Społecznej i Zdrowia Publicznego warszawskiego magistratu wiedzieli, że ich koleżanka regularnie wychodzi z pracy pół godziny przed czasem. Tylko ona sama była niezłomnie przekonana, że nikt nie zauważa jej codziennych ucieczek z biura.

Irena odchyliła się do tyłu na krześle i przymknęła powieki. Z ulicy dobiegał szum aut, słychać było kroki i jasne głosy dwóch kobiet. Po chwili po bruku zaturkotała dorożka zaprzężona w konie. Woźnica gwizdnął przeciągle. Nagle na pierwszy plan przebił się inny dźwięk – brzęcząca opasła mucha raz po raz uderzała w szybę. Irena otworzyła oczy. Przez chwilę przyglądała się owadowi, który próbował pokonać niewidzialną barierę, następnie wstała i uchyliła okno.

Usiadłszy znowu przy biurku, dokończyła ostatni raport dzienny i przejrzała to, co napisała. Wszystko wyglądało bardzo porządnie. Nic nie wzbudzało podejrzeń. Odkąd dokonywała korekty danych już nie sama, ale razem ze swoją koleżanką Irką Schultz, czuła się pewniej. I w żadnym razie nie miała wyrzutów sumienia. Uważała, że postępuje właściwie, ponieważ kilka lat temu polski rząd znacznie ograniczył pomoc socjalną dla obywateli żydowskich, uzależniając ją od tysiąca absurdalnych warunków, co boleśnie dotknęło biedniejsze rodziny. Od tamtej pory Irenie regularnie zdarzały się przy prowadzeniu spraw drobne błędy. Czasami jakieś dziecko było na papierze o kilka miesięcy młodsze niż w rzeczywistości, dzięki czemu rodzina, już i tak żyjąca na granicy ubóstwa, mogła nadal otrzymywać pomoc. Kiedy indziej – jak na przykład w dzisiejszym przypadku – zmniejszała się powierzchnia mieszkalna. Właściwie to nawet nie było kłamstwo, pomyślała Irena. Popołudniowa wizyta u Geremków ogromnie ją przygnębiła. Sześcioosobowa rodzina mieszkała rzekomo w dwóch pokojach, a tak naprawdę szczwany właściciel wstawił tylko prowizoryczną drewnianą ściankę działową. Irena uznała zatem, że powinna skorygować to przekłamanie w formularzu, wskutek czego Geremkowie odzyskali prawo do comiesięcznego zasiłku.

Wykręciła kartkę z maszyny do pisania i dołożyła ją do innych. Na pobliskiej wieży kościelnej zegar właśnie wybił piątą. Irena była znana z tego, że zostawała w pracy, dopóki nie zrobiła wszystkiego. Dziś jednak zamierzała wyjść punktualnie. Zaprzyjaźniona koleżanka organizowała urodzinowy piknik w parku.

Po wyjściu na dwór dziewczynę uderzyła fala gorącego powietrza. Umieściwszy torebkę i paczkę z ciastem w rowerowym koszu, Irena wskoczyła na siodełko i ruszyła przed siebie. Ogród Saski, wspaniały park z XVIII wieku, był oddalony od jej biura przy ulicy Złotej o przysłowiowy rzut kamieniem. Naciskała mocno na pedały, pęd wiatru rozwiewał jej jasne włosy sięgające ramion. Przejeżdżając przez ruchliwą i brukowaną ulicę Emilii Plater, musiała jedną ręką przytrzymywać paczkę z ciastem. Jej mama uparła się, że koniecznie upiecze babkę drożdżową, a Irena nie chciała dowieźć na piknik samych okruchów.

Zamaszyście ominęła dorożkę, która raptem zatrzymała się przed nią, i wkrótce potem skręciła w szeroko otwartą żelazną bramę parku. Pomiędzy koronami wysokich lip i buków padało ciepłe światło. Dzieci odbywały popołudniowe spacery ze swoimi mamami lub guwernantkami, a na trawnikach siedziały grupki przyjaciół i gdzieniegdzie pary zakochanych. Im głębiej Irena wjeżdżała w morze zieleni, tym odleglejszy stawał się zgiełk miasta, zagłuszany świergotem ptaków i bzyczeniem pszczół oraz szelestem liści, gdy powiał wiatr. Ujrzawszy na trawniku kilka rąk machających w jej stronę, automatycznie odpowiedziała takim samym pozdrowieniem.

– No, nareszcie! – Solenizantka podbiegła do niej, zanim Irena zdążyła oprzeć rower o pień drzewa.

Uściskały się mocno.

– Nie wierzę, że w końcu się widzimy – powiedziała po chwili Irena, mierząc przyjaciółkę wzrokiem od góry do dołu. Odkąd Ewa Rechtman została przed kilkoma miesiącami zwolniona z magistratu z powodu swojego żydowskiego pochodzenia, spotykały się zbyt rzadko. Irenie bardzo brakowało jej niewzruszonego optymizmu.

– Chyba nie do mnie te pretensje, panno Zapracowana – odcięła się szybko Ewa. Odsunąwszy się, poprawiła jasne włosy i wyjęła z kosza paczkę z ciastem.

– Mniam, babka!

Irena roześmiała się i przywitała się z resztą towarzystwa. Większość, to znaczy Irka Schultz, Jaga Piotrowska i Janka Grabowska, też była zatrudniona w wydziale opieki społecznej. Ala Gołąb-Grynberg, Żydówka tak jak Ewa, pracowała w szpitalu żydowskim.

Na obrusie w kolorową kratkę leżały talerzyki i półmisek z kanapkami. Janka przyniosła lemoniadę cytrynową własnej roboty. Ewa postawiła babkę na samym środku.

– Mam nadzieję, że to nie ty ją piekłaś, tylko twoja mama – zauważyła kąśliwie, wtykając w ciasto czerwone świeczki.

– Nie musisz tego tak głośno mówić – poskarżyła się Irena. Ale nie była zła na przyjaciółkę. Gotowanie i pieczenie rzeczywiście nie należały do jej mocnych stron.

– Na szczęście masz inne talenty! – Siedząca obok Jaga ucałowała ją serdecznie w policzek.

Gdy Ewa zapaliła świeczki, wszystkie koleżanki radośnie odśpiewały jej _Sto lat_. Spacerowicze przechadzający się żwirowanymi alejkami z uśmiechem spoglądali w ich stronę. Ledwie jednak solenizantka zdmuchnęła świeczki i rozłożyła kawałki ciasta na talerzyki, zaległa cisza.

– Niemal czuję się winna, że tak tu sobie siedzimy i świętujemy moje urodziny, jakby nic się nie działo – powiedziała w końcu Ewa.

– A kiedy mamy się spotykać, jeśli nie teraz? – rzuciła oschle Janka. – Jeżeli Niemcy rzeczywiście napadną na Polskę, będzie można zapomnieć o świętowaniu.

– Mietek dostał przydział do wojska. Odprowadziłam go wczoraj na dworzec – oznajmiła Irena.

Znowu zapadło milczenie. Od tygodni napięcie między Niemcami a Polską było wręcz namacalne. Już w lipcu pojawiły się pogłoski, że Polska potajemnie mobilizuje wojsko, ale dopiero teraz dotknęło to męża Ireny. Mietek był rodzinnym człowiekiem, kochającym pokój. Przed kilkoma laty objął na Uniwersytecie Poznańskim swoją pierwszą posadę i oczywiście liczył na to, że Irena do niego dołączy. Dla niej jednak ważniejsze były studia w Warszawie i praca społeczna. Chyba dopiero wtedy zdała sobie sprawę, jak bardzo oboje się różnią. On był istotą całkowicie apolityczną, a jego marzenia nie wykraczały poza profesurę z filologii starożytnej i założenie rodziny. Ona natomiast chciała służyć innym, wraz z przyjaciółmi z uniwersytetu i z partii socjalistycznej wykuwać nową przyszłość i robić wszystko, by uczynić świat lepszym. A gdzie mogłaby zacząć realizować te cele, jeśli nie wśród biednych i pokrzywdzonych mieszkańców Warszawy? Nie było bardziej odpowiedniego miejsca.

Chociaż ona i Mietek od lat żyli osobno, a ich małżeństwo istniało już wyłącznie na papierze, nadal był dla niej ważny. To jej miłość od piaskownicy, kompan, z którym w każdą zimę jeździła na łyżwach po zamarzniętej Wiśle. I teraz on tymi swoimi drobnymi i delikatnymi dłońmi miał walczyć z Niemcami? Trudno to sobie wyobrazić. Już prędzej nadawałby się do tego Adam, dawny kolega z uniwersytetu i jej najlepszy przyjaciel. Irenę ogarnęła niespodziewana fala ciepła. Dziewczyna nagle poczuła potrzebę, by o nim porozmawiać, opowiedzieć przyjaciółkom, że także jego zmobilizowano. No bo dlaczego nie? Wszyscy znali Adama, żarliwego zapaleńca pełnego rewolucyjnych pomysłów na nową, sprawiedliwszą i przede wszystkim wolną Polskę. Adama, który pochłaniał książki, od romantycznych wierszy po kodeksy prawnicze, z którym często do późnej nocy snuła marzenia i dyskutowała w kawiarni albo pod drzewami w parku.

Irena jednak nic nie powiedziała, tylko wzięła jeszcze drugi kawałek ciasta. Irka zrobiła to samo. Gdy obie niemal jednocześnie wyciągnęły ręce do talerza, ich spojrzenia się spotkały.

– Wszystko będzie dobrze – zapewniła Irka. – Tym razem Anglia i Francja nie zostawią Polski na łaskę losu, zobaczycie. Mamy ich mocne zobowiązanie. A Niemcy? Niech no tylko tu przyjdą! Nie zabawią u nas długo. I zanim się obejrzymy, Mietek i reszta znowu będą z nami.

– Oby tak było – wtrąciła Ala, choć nie brzmiała przekonująco. – Bo jeśli nie, to czarno to widzę. Ciężkie czasy czekają nie tylko Polskę, lecz przede wszystkim polskich Żydów, w tym Ewę i mnie. To, co Niemcy robią u siebie z żydowskimi obywatelami, jest rzeczywiście straszne, ale kiedy znajdą się u nas, daleko od domu, nie będą mieli już żadnych hamulców.

Ewa wzięła Alę za rękę.

– Daj spokój, nie bądź taką pesymistką. Poza tym dzisiaj są moje urodziny… to znaczy czysto teoretycznie, jeśli zapomniałyście. To jak, kto ma ochotę na zmianę tematu?

Irka i Janka ze śmiechem uniosły ręce. Ala ścisnęła dłoń Ewy, lecz jej uśmiech wydawał się wymuszony.

Zrobiło się już ciemno, gdy zaczęły się zbierać. Irena lubiła długie letnie wieczory, ponieważ zawsze przepełniały ją poczuciem wolności. Spotkania w parkach, kawiarniach, lodziarniach. Również dzisiaj na ulicach nie brakowało ludzi. Wszystko było jak zawsze. A może nie? Czy głosy nie stały się bardziej przenik­liwe? A śmiech nazbyt hałaśliwy? Czy samochody nie jeździły szybciej? Irena nie potrafiła tego ocenić.

Dotarłszy do domu, zostawiła rower na podwórku i cicho otworzyła drzwi mieszkania, które dzieliła ze swoją mamą. W środku było ciemno. Zaczęła nasłuchiwać oddechu śpiącej matki, która z powodu problemów z sercem nierzadko oddychała bardzo ciężko. Tym razem wszystko wydawało się w porządku. Irena poczuła ulgę. Nie zapalając światła, przeszła do kuchni i uchyliła okno. Czy to zasługa mocnego krupniku własnej roboty przyniesionego na piknik przez Irkę, czy też wspomnień z wczorajszego dnia, że w ogóle nie czuła zmęczenia?

W większości okien na ulicy Ludwiki jeszcze paliło się światło. W mieszkaniu naprzeciwko widać było Nowaków siedzących przy radioodbiorniku w dużym pokoju. Jej myśli powędrowały ku Mietkowi. W otrzymanym przez niego wezwaniu do wojska mowa była o „tajnej mobilizacji”, ale po przybyciu wczoraj na dworzec oboje doszli do wniosku, że cała tajność operacji sprowadzała się chyba jedynie do braku informacji w gazetach i radiu. Z trudem przepchnęli się najpierw do budynku dworcowego, a potem na właściwy peron. Można było odnieść wrażenie, że stawili się wszyscy młodzi mężczyźni mieszkający w Warszawie. Irena po raz pierwszy naprawdę zaczęła się bać. Czy rząd coś przed nimi ukrywa? Wiedziała, że Polska początkowo planowała pełną mobilizację, lecz Anglia i Francja sprzeciwiły się temu. Nie należy niepotrzebnie prowokować Hitlera. Na peronie Irena rozglądała się za znajomymi twarzami, a właściwie próbowała wypatrzyć jedną znajomą twarz. Poprzedniego dnia zadzwonił do niej Adam i poinformował, że jego również wezwano na granicę polsko-niemiecką. Czyli musiał tu gdzieś być, ale w tym nieprzebranym tłumie nie sposób było go znaleźć.

Jej pożegnanie z Mietkiem trwało krótko. Ze wszystkich stron popychali i potrącali ich żołnierze, a on, zwykle taki elokwentny, nie wiedział, co powiedzieć. W końcu Irena go wyręczyła. „Uważaj na siebie” – szepnęła i cmoknęła go w policzek. Na co tylko skinął głową, natychmiast się odwrócił i wepchnął się do przepełnionego wagonu. Jakże podekscytowani i pełni wigoru byli ci młodzi mężczyźni, którzy wychylali się ze wszystkich okien pociągu i na cały głos krzyczeli coś do innych. Jakby jechali na wakacje. Bo może ostatecznie sytuacja wcale nie jest beznadziejna? Z sojusznikami takimi jak Anglia i Francja u boku ewentualna wojna na pewno nie potrwa długo.

A jeżeli to tylko iluzja i Adam, radykalny jasnowidz, miał rację?

– Oni nie chcą, żebyśmy to wiedzieli – powiedział. – Ale w naszym europejskim domu w błyskawicznym tempie właśnie na nowo rozdzielane są pokoje, jedne ściany są burzone, a inne wznoszone.

Nie miała pojęcia, jak to skomentować.

Zegar w dużym pokoju wybił jedenastą. Irena zamknęła okno, położyła się na swoim posłaniu i zasnęła.

Przestrzeń wypełniła się wysokim i boleśnie przenikliwym dźwiękiem. Wyciem, które narastało i opadało. Irena przewróciła się na drugi bok i spała dalej, mimo że hałas nie ustawał.

– Irena! – Czyjaś dłoń na jej ramieniu. – Irena, obudź się wreszcie!

Otworzyła oczy. Wycie stało się jeszcze głośniejsze, groźniejsze.

– Co się dzieje, mamo?

– Alarm przeciwlotniczy. Pospiesz się, musimy opuścić dom.

Podczas gdy ona szukała kapci, matka podała jej szlafrok. W kuchni Irena spojrzała za okno. Naprzeciwko pan Nowak siedział przy radioodbiorniku, nie zwracając uwagi na żonę, która ciągnęła go za ramię. Matka Ireny była już na klatce schodowej. Ściskając poręcz jedną ręką, niepewnie stawiała stopy na schodkach. Irena chwyciła ją mocno pod ramię i najszybciej, jak to możliwe, sprowadziła na dół. Drzwi na podwórze były otwarte, a na nim stało pełno ludzi. Dlaczego nie zeszli do piwnicy?

Dopiero teraz Irena zauważyła, że jedynym słyszalnym dźwiękiem jest odgłos syren przeciwlotniczych. Poza tym panowała cisza. Wyprowadzając matkę na podwórze, jednocześnie nasłuchiwała szumu silników, wybuchów. Nic. Zgromadzeni na dziedzińcu lokatorzy w milczeniu patrzyli na nowo przybywających. Wydawali się zdezorientowani, jakby nie dowierzali własnym uszom. Mieli zmierzwione od snu włosy, ich zmęczone oczy patrzyły pytająco. Irena nie potrafiła później powiedzieć, jak długo tak stali. Mleczne światło świtu zaczęło jarzyć się złociście. W końcu syreny się wyłączyły. Przez kilka sekund zalegała śmiertelna cisza, a potem wśród zgromadzonych przeszedł szmer i raptem wszyscy zaczęli mówić jednocześnie.

– Alarm odwołany, proszę wracać do domów! Alarm… – Wezwanie z megafonu za bramą budynku pojawiło się jakby znikąd i przycichało w miarę oddalania się samochodu.

Niczym stado owiec ludzie ruszyli z miejsca. Irena pomogła matce wejść na drugie piętro. Potem podbiegła do radia. Pewnie jak każdy, pomyślała, kręcąc gałką. Nie musiała długo szukać. Wszystkie stacje podawały tę samą wiadomość. Niemcy już kilka godzin temu rozpoczęli ofensywę od północy, południa i zachodu. Samoloty Luftwaffe przeleciały niezauważone przez granicę i zbombardowały rejony przygraniczne. Jednocześnie wkroczyły dywizje piechoty wspierane przez czołgi. Lektor wiadomości poinformował, że polskie oddziały muszą się przegrupować, cokolwiek to znaczyło.

„Warszawa jest bezpieczna – zapewniał głos w radiu. – Proszę zachować spokój! Wszyscy członkowie rządu, wszyscy urzędnicy miejscy proszeni są o stawienie się w swoich miejscach pracy”.

Irena pospieszyła do pokoju, aby się ubrać, podczas gdy z radio­odbiornika płynęła wciąż ta sama, powtarzana w kółko wiadomość.

– Dokąd ty się wybierasz?! – krzyknęła mama, gdy po chwili Irena wpadła do kuchni.

– Do pracy. Przecież słyszałaś!

– Dopiero siódma. Usiądź i napij się kawy. Przecież biuro jest jeszcze zamknięte.

Chcąc nie chcąc, Irena opadła bez słowa na krzesło. Jej myśli powędrowały ku Mietkowi i Adamowi. Czy u nich wszystko w porządku? Czy ich pułki biorą udział w walkach? Myślom o Adamie nieuchronnie towarzyszyło poczucie goryczy. Studiował prawo, ukończył je z wyróżnieniem i chciał zostać adwokatem. Ale antysemickie nastroje ostatnich lat skutecznie ograniczyły perspektywy jego kariery.

– Kiedy staram się o zatrudnienie jako prawnik, wtedy jestem Żydem i nikt mnie nie chce. Ale gdy chodzi o wysłanie mnie na front, nagle znowu jestem w wystarczającym stopniu Polakiem – zauważył ironicznie podczas ich ostatniej rozmowy telefonicznej.

Otrząsnęła się z zadumy, gdy matka postawiła przed nią kubek z kawą oraz chleb, masło i marmoladę.

– Jedz – rzuciła tonem, który nie dopuszczał sprzeciwu.

Irena zaczęła mechanicznie smarować kromkę masłem. Była wdzięczna mamie, że ta nie próbuje wciągnąć jej w rozmowę. W pośpiechu zjadła chleb i wypiła kawę. Potem zerwała się z krzesła, pocałowała matkę w czoło i opuściwszy mieszkanie, zbiegła na dół, biorąc po dwa stopnie naraz.

Jeśli Irena spodziewała się zastać opustoszałe ulice, to się pomyliła. Wydawało się, że cała Warszawa jest na nogach i wszystkim się dokądś spieszy. Mężczyźni pędzili na rowerach, kobiety ciągnęły za sobą dzieci. Tramwaje były przepełnione. Mimo wczesnej godziny otwarto już sklepy i warszawianki wypełniały torby na zakupy mięsem, warzywami i chlebem. Tym, co nadawało tej gorączkowej bieganinie pewien złowieszczy posmak, była cisza. Nikt nic nie mówił. Oprócz pojedynczych marudzących dzieci dało się słyszeć jedynie szum tramwajów, aut i dorożek. Irena mocniej nacisnęła na pedały.

Już na klatce schodowej Wydziału Opieki Społecznej i Zdrowia Publicznego przywitały ją wzburzone głosy. Korytarz wypełniali ludzie czekający na konkretnych urzędników lub tacy, którzy przedstawiali swoje sprawy już obecnym pracownikom urzędu. Ledwie Irena znalazła się w korytarzu, natychmiast skupił się wokół niej wianuszek petentów.

– Chwileczkę! Będziemy załatwiać wszystkich po kolei! – wołała, przeciskając się przez tłum.

Nagle ktoś chwycił ją za ramię i wepchnął do jej pokoju. Irka Schultz zamknęła za nimi drzwi i przekręciła klucz w zamku.

– Uff – westchnęła tylko i ciężko opadła na krzesło.

Irena omal nie wybuchnęła śmiechem. Irka jako kierowniczka sekcji zawsze przywiązywała ogromną wagę do profesjonalnego i schludnego wyglądu. A teraz bluzka wychodziła jej ze spodni, a węzeł cienkiego krawata mocno się poluzował. Z potarganymi blond włosami wyglądała tak, jakby przyszła do pracy prosto z klubu jazzowego, w którym spędziła minioną noc. Irena darowała sobie jednak tę uwagę i wskazując głową korytarz, spytała tylko:

– Co się tutaj dzieje?

Irka wywróciła oczami.

– Jak to co? Wszyscy naraz chcą dostać swój comiesięczny zasiłek. Natychmiast. Gotówkę, talony żywnościowe, bony do jadłodajni. Boją się, że niedługo nic nie będzie. Wielu chce wyjechać z miasta. Ze strachu przed nalotami. A sporo naszych kolegów nie przyszło dzisiaj do biura.

Irena usiadła za biurkiem.

– A może użyłabyś swojego autorytetu i zaprowadziła porządek na korytarzu? Spróbuj po prostu przysyłać nam tych ludzi pojedynczo.

Irka z rezygnacją skinęła głową. Jeszcze przez kilka sekund cieszyła się ciszą panującą u koleżanki, po czym otworzyła drzwi i znowu wyszła w tłum.

Mniej więcej po godzinie, kiedy Irena zastanawiała się, czy zdoła się przebić do biurowej kuchni po kawę, nagle znowu zaczęły wyć syreny. Natychmiast rozległ się tupot niezliczonych stóp zmierzających w kierunku wyjścia. Ona również wyszła ze swojego pokoju. W tym samym momencie otworzyły się drzwi naprzeciwko, w których pojawił się Jan Dobraczyński, szef wydziału. Ale zamiast zwyczajowego skinięcia głową na dzień dobry, wskazał klatkę schodową.

– Kto wie, może znów skończy się na ostrzeżeniu, jak dziś rano – rzucił, gdy pospiesznie zbiegali na dół. Z zewnątrz dobiegł nieokreślony szum. Irena nagle się zatrzymała, ale napierający z tyłu ludzie pchali ją dalej. Szum przerodził się w ryk, powietrze zaczęło wibrować. Ogarnęła ją panika. Gdy dziewczyna dotarła do piwnicy, ścianami budynku wstrząsnęła pierwsza detonacja. Przez ciało Ireny przetoczyła się fala ciśnienia, wypychając powietrze z płuc i zatykając uszy. Z sufitu sypał się jak mąka betonowy pył.

Przez następne pół godziny raz po raz powtarzała się ta sama sekwencja: buczenie przechodzące w narastający huk, później wybuch, po czym hałas znowu cichł. Za każdym razem, gdy gdzieś w pobliżu spadała bomba, na kilka sekund gasło światło. Irena miała ochotę krzyczeć, ale wzięła się w garść, podobnie jak inni.

W końcu alarm odwołano i wszyscy wyszli na ulicę. Irena zakaszlała. Wdychając szarobrązowe powietrze, czuła, jak dym i pył osiadają na jej płucach. Domy przy Złotej stały nietknięte, lecz kawałek dalej wzbijały się w niebo czarne słupy dymu, a ze wszystkich stron dobiegało wycie syren.

Poczuła na ramieniu czyjąś dłoń. Obróciła się.

– Jaga! – Odruchowo przytuliła koleżankę.

– Idziemy? – Jan Dobraczyński zatrzymał się obok nich. Ten wysoki, postawny mężczyzna nagle jakby się skurczył, a jego ciemne włosy, zwykle starannie zaczesane do tyłu, były białe od pyłu i całkowicie potargane. Jaga, jego sekretarka, uwolniła się z objęcia Ireny i jako pierwsza ruszyła za szefem.

Gdy wszyscy zebrali się w gabinecie dyrektora, ten popatrzył w milczeniu na swoich współpracowników. Należał do ludzi, którym rzadko brakuje słów, lecz w tym momencie zaniemówił. Odruchowo spróbował odgarnąć luźne kosmyki włosów, jednak cofnął rękę, kiedy poczuł na nich szorstki pył. Irenie prawie zrobiło się go żal. Był przyzwoitym szefem, rzetelnie wykonującym swoją pracę. To nie ulegało wątpliwości, mimo że prywatnie za nim nie przepadała. Ona bowiem była zagorzałą socjaldemokratką, Dobraczyński zaś należał do konserwatywnej partii narodowej – nie czynił też tajemnicy z tego, że nieszczególnie ceni Żydów. Ale na plus należało mu zapisać to, że pozostawiał swoim pracownikom swobodę działania. A to zapewniało Irenie wolność niezbędną do robienia rzeczy po swojemu.

W końcu zabrał głos.

– Pani Sendlerowa odpowiada u nas między innymi za darmowe jadłodajnie w mieście. – Przerwał na chwilę i zwrócił się bezpośrednio do niej. – Chyba nie muszę pani mówić, że w najbliższych dniach i tygodniach możemy się spodziewać prawdziwego szturmu na nie. Już po tym pierwszym nalocie na pewno wielu ludzi straciło dach nad głową. Oprócz tego należy się liczyć z wieloma uciekinierami z okolicznych regionów. Musimy zakwaterować gdzieś tych ludzi i zająć się nimi. – Znowu przerwał, po czym kontynuował: – Sugeruję, żebyście teraz wrócili do domu, do swoich rodzin, upewnili się, czy wszystko jest w porządku. A kiedy spotkamy się ponownie, chciałbym usłyszeć od was propozycje, jak sprostać temu nawałowi pracy. – Rozejrzał się. Same naznaczone powagą twarze. – I bądźcie ostrożni. Jesteście tu potrzebni. Każda i każdy z was, i to bardziej niż kiedykolwiek!ROZDZIAŁ 3

Te słowa wciąż brzmiały Irenie w uszach, gdy niedługo potem jechała do domu przez całkiem zmienione miasto. Przez Warszawę, z jej kolorowymi domami i niezliczonymi kawiarniami – żyła w niej od wielu lat, znała każdą ulicę, każdy plac. I to właśnie miasto leżało teraz przed nią niczym oddychające z wysiłkiem, zranione zwierzę – zdezorientowane, bezradne. Karetka pogotowia minęła ją z tak zawrotną szybkością, że aż zachwiał się rower.

Irena skręciła w boczną uliczkę i gwałtownie zahamowała. W jezdni tuż przed nią ział głęboki krater. Czteropiętrowa kamienica obok została rozdarta wzdłuż. Pojedyncze meble zwisały z na wpół zawalonych podłóg. Mężczyźni łopatami i gołymi rękami odrzucali gruz, szukając pod nim przysypanych mieszkańców. W jednym z pomieszczeń, które jeszcze przed chwilą było kuchnią, dyndały na haczyku zrobione szydełkiem łapki do garnków. Pod sufitem kołysał się abażur lampy z tkaniny haftowanej w kwiaty.

Irena odwróciła wzrok i cofnęła się na główną ulicę. Przed placem Daszyńskiego stały dwa tramwaje, które nie dojechały do przystanku, ponieważ nie działała część sieci trakcyjnej. Wyglądały jak dwie wielkie, martwe gąsienice.

Przyspieszyła. Od nalotu myślała wyłącznie o tym, ile ma teraz do zrobienia. Jakby zniszczenia w mieście były jedynie zawodowym wyzwaniem, kompletnie obojętnym dla niej osobiście, dlatego też w pierwszej chwili poczuła się zdumiona, gdy Dobraczyński ją i innych odesłał do domu. Do domu, kiedy jest tyle roboty?! Dopiero teraz zdała sobie sprawę, że być może jej domu wcale już nie ma. A co z mamą? Pot spływał Irenie do oczu i zlepiał kurz w kleistą maź. Wszystko było w porządku. Budynek stał nietknięty, czyli mama żyła. W tym samym momencie dziewczyna przeraziła się własnym egoizmem, mimo to uczucie ulgi nie ustępowało i przerodziło się niemal w szczęście, kiedy kilka minut później wzięła mamę w ramiona.

W następnych dniach naloty stawały się coraz częstsze. Dziesiątki tysięcy ludzi zalały ulice Warszawy. Uciekali przed posuwającą się naprzód armią niemiecką i szukali ochrony w wielkim mieście. Znalazłszy się w nim, większość nie wiedziała, co dalej. Ci ludzie zostawili wszystko i szli przez wiele dni. Wygłodzeni, brudni i wycieńczeni prosili całkiem obcych o kawałek chleba i miejsce do spania. Któregoś ranka, niemal o świcie, Irena zastała swoją matkę w bramie domu, gdzie z dużej miski rozlewała gorącą herbatę.

– Samoloty strzelają do wszystkich bez wyjątku – opowiadała jakaś kobieta wśród szlochu. Niemal nie była w stanie utrzymać kubka w drżących dłoniach. – Lecą nisko i sieką ogniem kolumny uchodźców, a nawet pojedynczych chłopów na polu. Niemal wszystkie wsie stoją w ogniu. A niemieccy żołnierze wpadają do domów i zabijają Żydów, nauczycieli, lekarzy, prawników. – Znowu wstrząsnął nią szloch.

Irena powtórzyła to później Jadze, Jance i Irce w biurze.

– To, że uwzięli się na Żydów, to wiadomo. Ale dlaczego nauczyciele i lekarze? – Jaga wydawała się zaskoczona.

Irena znała odpowiedź.

– To przecież jasne. Chcą wytępić inteligencję. Tych wszystkich, którzy są wykształceni i na tyle samoświadomi, że nie baliby się podnieść głowy, a także nastawić przeciwko Niemcom współobywateli.

Koleżanki w milczeniu pokiwały głowami, po czym wróciły do swoich obowiązków – organizowania nowych jadłodajni, przygotowywania dodatkowych noclegów.

Pewnego dnia zadzwonił telefon. Irena właśnie wybierała się na inspekcję domową. Niezdecydowana zatrzymała się w progu i spojrzała na zegarek. Westchnąwszy, wróciła do biurka i podniosła słuchawkę.

– Irena? – Usłyszała głos mamy.

– Co się stało? Źle się czujesz czy…?

– Musisz przyjechać – przerwała jej matka. – Na naszej ulicy jest policja. Już weszli do sąsiadów. Wywlekają wszystkie meble z mieszkania albo wyrzucają je przez okno. Mówią coś o budowaniu barykad.

– Zaraz będę. – Irena rzuciła słuchawkę na widełki. Wizyta domowa musiała poczekać. Po dziesięciu minutach szaleńczej jazdy dziewczyna była już na ulicy Ludwiki. Rzeczywiście roiło się na niej od policji. Nawoływania, płacz, pełne oburzenia okrzyki. Na ulicy leżały meble, wiele roztrzaskanych. Irena bez tchu dotarła na drugie piętro. Matka, zalewając się łzami, stała w dużym pokoju, podczas gdy dwaj policjanci zaznaczali kredą meble większych rozmiarów. Irenie zrobiło się gorąco.

– Co panowie tu robią?! – wykrzyknęła.

Jeden z funkcjonariuszy obrzucił ją obojętnym spojrzeniem.

– Rozporządzenie odgórne. Na ulicy Ludwiki zostanie wzniesiona barykada.

– Ale chyba nie z naszych mebli! Poza tym w ogóle po co? Czy Niemcy zamierzają… Mamy oblężenie?

Policjant spojrzał na nią ze współczuciem. Irena się zaczerwieniła. To przecież jasne, że Niemcy wkroczą do Warszawy. Od wielu dni w pracy nie mówiło się o niczym innym. Poczuła złość na samą siebie.

– To mamy bronić miasta czy jednak nie? – Mężczyzna uśmiechnął się nieco wyzywająco.

Irena przeniosła spojrzenie na regał z książkami, najcenniejszą rzecz, jaką posiadała. Przemierzywszy pokój, stanęła przed nim.

– Możecie zabrać wszystko, ale to zostaje. – Jej głos brzmiał zdecydowanie.

Mężczyzna poczerwieniał ze złości. Wystarczyły mu dwa kroki, by znaleźć się przy niej. Brutalnie odepchnął ją na bok i jednym ruchem przechylił regał. Najpierw pojedynczo, potem po kilka naraz książki wysypywały się na podłogę.

– Zaczniemy od niego – powiedział, dając znak swojemu koledze. – Może wtedy ta młoda dama zrozumie powagę sytuacji. Ciekaw jestem, czy znajdzie czas na czytanie, kiedy Niemcy się z nami rozprawią.

Potem wszystko potoczyło się błyskawicznie. Irena w milczeniu przyglądała się razem z matką, jak ich mieszkanie pustoszeje. Na koniec zostało w nim tylko kilka sprzętów. Dopiero gdy zapadła ciemność, hałas na zewnątrz ustał, a na ulicy zaległa paraliżująca cisza. Irena wolała nie wyglądać za okno. Wystarczyło, że rano będzie musiała przejść obok barykady zbudowanej z rzeczy, które towarzyszyły jej przez całe życie. A teraz ten skromny dobytek miał odeprzeć czołgi i ostrzał Niemców. Nawet jej książki wykorzystano do zatkania mniejszych prześwitów. Czuła ołowiany ciężar w piersi. Przy kolacji niemal się nie odzywała i wcześnie położyła się spać.

Ale już po paru godzinach coś ją obudziło. W mieszkaniu paliło się światło. Boso weszła do kuchni. Przy rozklekotanym stoliku, który wcześniej stał na strychu, siedziała jej matka pochylona nad albumem ze zdjęciami. Irena rozpoznała go od razu.

– Udało mi się go uratować. – Matka uśmiechnęła się niemal szelmowsko.

Irena usiadła obok i spojrzała na znajome zdjęcie. Ukazywało mamę z jej siostrą. Ciotka siedziała na staromodnym rowerze.

– Kazimiera – powiedziała z uśmiechem matka i przewróciła kartkę.

– I tata – uzupełniła Irena, widząc następną fotografię, a na niej ciemnowłosego, przystojnego młodego mężczyznę z podkręconym wąsem. Leżał wyciągnięty na ziemi z głową opartą na kolanach swojej żony. Jej dłoń spoczywała na jego ramieniu.

– Ogromnie mi go brak. – W oczach matki nagle zaszkliły się łzy.

Irena wiedziała, dlaczego akurat dzisiaj to wspomnienie tak bardzo bolało. Jej ojciec był lekarzem i pomagał wszystkim bez wyjątku, biednym i bogatym, niezależnie od tego, czy byli w stanie zapłacić, czy nie. W Otwocku, gdzie wtedy mieszkali, jako jedyny z tamtejszych medyków, mimo wysokiego ryzyka zarażenia, opiekował się też osobami chorymi na tyfus. I zapłacił za to życiem, mając niespełna czterdzieści lat. Kilka dni później Irena obchodziła siódme urodziny.

– Chociaż byłam jeszcze całkiem mała, to świetnie go pamiętam – rzekła cicho.

– Nic dziwnego. – Mama uśmiechnęła się przez łzy. – Strasznie cię rozpieszczał. Kiedy przychodziły ciotki, za każdym razem go upominały: „Stasiu, co ty wyprawiasz? Przecież psujesz to dziecko!”, ale on tylko się śmiał i odpowiadał zawsze tak samo: „Dajcie mi spokój. Kto może dziś wiedzieć, jak ułoży się jej w dalszym życiu. Może nasza miłość będzie kiedyś jej najpiękniejszym wspomnieniem”.

Irena przełknęła ślinę. Znała tę opowiastkę na pamięć, ale po raz pierwszy wydała się jej zwiastunem ponurej prawdy.

W najbliższych tygodniach pracowała wręcz do wycieńczenia. Wychodziła z domu wcześnie rano i rzadko wracała przed północą. Pracę w urzędzie raz po raz przerywały alarmy przeciwlotnicze, a podczas swoich wypraw do miasta Irena próbowała utrwalić w pamięci wygląd ulic i różnych budowli. W zależności od tego, jak długo jeszcze potrwa to szaleństwo, wiele z nich nie przetrwa ataków lotniczych. Jej ukochana stara Warszawa z dnia na dzień znikała coraz bardziej.

Potem przyszedł 25 września. Chociaż Irena nie potrafiła sobie wyobrazić, by mogło być jeszcze gorzej, ów dzień przerósł wszystko, co widziano wcześniej. Dochodziła siódma rano. Noc była zadziwiająco spokojna i Irenie udało się przespać nawet kilka godzin. Gdy niemal pełna nadziei jechała rowerem do pracy, włączył się pierwszy alarm przeciwlotniczy. W tym samym momencie usłyszała buczenie na niebie, dźwięk szybko stawał się coraz głośniejszy. Z przerażeniem mocniej nacisnęła na pedały. Co robić? Do urzędu nie było już daleko, musi zdążyć. W ciągu kilku sekund ulice zupełnie opustoszały. Porzucone auta stały na środku jezdni. Ogarnięta paniką, jechała dalej. Ale się przeliczyła. Ni stąd, ni zowąd na przeciwległym końcu długiej ulicy pojawił się niemiecki samolot. Leciał tak nisko, jakby zaraz miał się rozbić. Na łeb na szyję zeskoczyła z roweru, puściła się pędem za zaparkowany samochód i przycupnęła za nim. Jeśli ja ciebie nie widzę, to ty mnie też nie, pomyślała z nutką czarnego humoru. Kiedy ryk silnika osiągnął apogeum, uniosła głowę i spojrzała prosto w twarz młodziutkiego pilota o krótkich kasztanowych włosach. Czy on także ją zobaczył?

Przeleciał.

– Mógł mieć co najwyżej dwadzieścia parę lat, był młodszy ode mnie – szepnęła do siebie. Potem zaczęła liczyć. Gdy doszła do dwudziestu jeden, huk detonacji wstrząsnął jej ciałem. – To gdzieś na Pradze – oceniła.

Kiedy niedługo potem, dygocząc, w piwnicy urzędu oparła się o zimny mur, była zlana potem. Z odległości kilku metrów patrzyły na nią z przerażeniem Irka, Janka i Jaga. Ale ona na razie nie była w stanie mówić. Odwróciła głowę.

Godziny zlewały się w nieskończoność. Wszyscy mogli opuścić piwnicę dopiero późnym wieczorem. Na ostatnich stopniach schodów prowadzących na parter widać było nienaturalne światło pobłyskujące w przeszklonych drzwiach frontowych. Powietrze przeciął potężny huk i brzdęk. Gdy Irena i jej koleżanki wyszły na zewnątrz, zatrzymała je fala piekącego gorąca. Na końcu ulicy kłębiła się wysoka ściana ognia, pochłaniając wszystko. Z odgłosem przypominającym potężny jęk właśnie zawalił się dach budynku.

Irena nie potrafiła potem powiedzieć, jak długo stały w tym oślepiającym żarze, porażone ogłuszającym spustoszeniem dokonywanym przez płomienie. Jeszcze w nocy podano przez radio, że tego dnia Warszawę zaatakowało ponad tysiąc bombowców. A w kolejnych dniach wcale nie było lepiej. W znacznym stopniu zniszczona została przede wszystkim licznie zamieszkiwana przez Żydów dzielnica między cmentarzami a Wielką Synagogą, ale również reszta miasta była nie do rozpoznania. Wszędzie straszyły zbombardowane domy, płonące auta i tramwaje.

Niszczycielski atak niemieckiej Luftwaffe trwał wiele dni i nocy. Potem zaległa cisza.

_Czwartek, 28 września 1939 roku. Przerywamy program, aby podać pilny komunikat._

Irena właśnie usiadła z mamą do kolacji. Pogłośniła radio.

_W związku ze znacznymi stratami wśród ludności cywilnej dowódca obrony miasta Warszawy, generał Juliusz Rómmel, ogłosił wczoraj kapitulację. Warszawa jest w rękach niemieckich. To jest komunikat nowego gubernatora dystryktu warszawskiego, doktora Ludwiga Fischera._

Rozległy się dźwięki marszu. Następnie dobiegł dziarski głos mówiący po niemiecku. Zdanie po zdaniu od razu tłumaczono na polski.

_Mieszkańcy Warszawy. Tu mówi wasz nowy gubernator, doktor Ludwig Fischer. Wasze miasto poddało się i znajduje się w rękach niemieckich. Za kilka dni do Warszawy wkroczy niemiecki Wehrmacht. Miasto stanie się częścią nowo powstałego Generalnego Gubernatorstwa kierowanego przez generalnego gubernatora, doktora Hansa Franka. Należy się ściśle stosować do wszystkich wydawanych instrukcji i obwieszczeń._

Znowu muzyka marszowa. A potem polski nadawca podał dalsze informacje. Wiadomości były druzgocące. Wolne państwo polskie już nie istniało. Niemcy i Rosjanie podzielili kraj między siebie, jeszcze zanim padł pierwszy strzał na granicy. Porażały również liczby. Czterdzieści tysięcy ludzi zginęło podczas nalotów, siedemdziesiąt tysięcy – na różnych frontach, a setki tysięcy polskich jeńców wojennych było w drodze na roboty przymusowe w Niemczech. Czy jest wśród nich Mietek? A co z Adamem?

Następnego ranka Irena już z daleka zobaczyła zbiegowisko na rogu ulicy. Co najmniej dwadzieścioro mężczyzn i kobiet cisnęło się przed jakimś ogłoszeniem. Pierwszy komunikat skierowany do podbitej ludności, pomyślała z goryczą. Z trwogą w sercu przecisnęła się na miejsce, z którego mogła cokolwiek przeczytać.

Obwieszczenie
Wszystkim Polakom gwarantuje się prawa obywatelskie
w Rzeszy Niemieckiej.
Wszystkim Żydom gwarantuje się ich prawa, włącznie
z prawem do własności i bezpieczeństwa.

Kamień młyński spadł jej z serca. Może Niemcom wystarczy, że wchłonęli część Polski, a zniszczenia ostatnich tygodni były już kulminacją apokalipsy?

Przez kilka następnych godzin Irena pracowała z nową energią. Samo to, że znowu można było poruszać się swobodnie, bez strachu przed nalotami, wydawało się niezwykłym błogosławieństwem. Kiedy po południu wpadła do zaprzyjaźnionej żydowskiej rodziny, która zgodziła się udzielić schronienia parze uchodźców z pogranicza, kobieta odciągnęła ją na bok.

– Ty chyba przyjaźnisz się z Adamem Celnikierem, prawda?

Irenie serce podeszło do gardła. Nic nie mówiąc, skinęła głową.

– Czyli dobrze pamiętałam. – Znajoma uśmiechnęła się ciepło. – W takim razie pewnie cię zainteresuje, że dzisiaj rano widziałam go w mieście z jego matką. Wrócił cały i zdrowy. Jego oddział rozwiązał się już kilka tygodni temu. Musiał być niezły bałagan.

– Wspaniale! – wyrwało się Irenie. Gdy poczuła, że się zaczerwieniła, dodała szybko: – Szczerze się cieszę. W takim razie za jakiś czas do niego wpadnę.

Za jakiś czas?, pomyślała, zbiegając kilka minut później po schodach. Wybierze się do niego zaraz, dzisiaj.

I rzeczywiście niedługo później postawiła swój rower przy wejściu do kamienicy przy ulicy Bałuckiego 18ab. Było kilka minut po szóstej, słońce wciąż grzało, a radosne oczekiwanie na spotkanie z Adamem przepełniało ją euforią. Jego matka otworzyła drzwi, nim ona zdążyła dotknąć dzwonka.

– Irena, to ty! Jak miło cię widzieć. Adam jest u siebie. Może tobie uda się go trochę rozchmurzyć.

Jej słowa lekko zaniepokoiły Irenę, o nic jednak nie spytała. Wetknęła głowę do pokoju. Adam siedział na łóżku. Spojrzał na nią, w jego oczach przemknął uśmiech, lecz zniknął równie szybko, jak się pojawił.

– Cześć. – Podniósł się.

Przez chwilę bez słowa stali naprzeciw siebie. Gdy w końcu milczenie zrobiło się nie do zniesienia, Irena odezwała się pierwsza:

– Pani Kowak powiedziała mi, że cię widziała. Tak się cieszę, że wróciłeś.

Pokiwał głową.

– Widzę, że przynajmniej poczta pantoflowa wciąż działa.

– Na szczęście. – Uśmiechnęła się do niego szeroko, ale on milczał. – Adam? O co chodzi? Jesteś smutny.

– A ty nie? – rzucił nieoczekiwanie szorstko. – Pół Warszawy leży w gruzach. Nasza tak zwana obrona na granicy okazała się kpiną. Niemcy dosłownie zaskoczyli nas w łóżkach. Mój pułk rozpierzchł się w bezładnym odwrocie, nie zdążyliśmy oddać nawet jednego strzału! A potem każdy próbował, jak potrafił, dostać się z powrotem do domu. Jestem wściekły. Nie, wstyd mi. – Chociaż miał czerwoną twarz, wydawał się bardziej rozluźniony niż kilka chwil wcześniej.

Irena doskonale rozumiała jego emocje.

– Mimo wszystko cieszę się, że cię widzę. Martwiłam się – powiedziała cicho.

Ich spojrzenia na moment się spotkały. A potem, jakby na umówiony znak, uściskali się mocno. Lecz kiedy Adam uwolnił się z jej ramion, pospiesznie zrobił krok do tyłu i utkwił wzrok w podłodze.

– A Mietek?

Irena pokręciła głową.

– Nie wiem nic nowego. Mam nadzieję, że wszystko z nim w porządku. – Miała ochotę wywrócić oczami. Chyba nic bardziej banalnego nie mogła wymyślić.

Adam podszedł do otwartego okna i przysiadł na szerokim parapecie. Podciągnął jedną nogę, druga zwisała nad podłogą. Wrześniowe wieczorne słońce rzucało refleksy na jego krótkie ciemne włosy. Irena usiadła naprzeciw niego, tak jak wiele razy wcześniej.

– Czytałeś obwieszczenie? Wszystkie prawa są gwarantowane – odezwała się po chwili.

Adam spojrzał na nią. W jego oczach malowała się zabarwiona goryczą wesołość.

– Przecież jesteś zbyt inteligentna, żeby w to wierzyć, nie sądzisz?

Irena odwróciła wzrok i buńczucznie wzruszyła ramionami.

– Po prostu jestem większą optymistką od ciebie.

Adam roześmiał się gorzko.

– Możesz mi wierzyć, że też bardzo chciałbym mieć nadzieję, ale to, co widziałem, kiedy się wycofywaliśmy… Jak Niemcy wywlekali ludzi z domów i rozstrzeliwali wprost na ulicy. Głównie Żydów i inteligencję. Lekarzy, adwokatów, nauczycieli. Tak po prostu. Ani śladu gwarantowanych praw. Pomyśl też o sytuacji Żydów w Niemczech. Naprawdę sądzisz, że u nas Niemcy będą zachowywać się w bardziej cywilizowany sposób? Akurat w Polsce, po tym, jak pokonali nas w niecały miesiąc? Nic z tych rzeczy. Przekonasz się: oni nami gardzą. I zrobią z nami, co zechcą.

Serce Ireny zamarło. Znała pesymizm przyjaciela. Często stanowił on dla Adama bodziec do energicznego działania i motywował do przeciwstawiania się temu, czego mężczyzna się obawiał lub co krytykował. Ale dzisiaj wypowiedziane słowa były przesycone rezygnacją, kryło się w nich wręcz coś fatalistycznego, a jej własne obawy nie ułatwiały obrony.

– Słyszałaś, że nasz rząd być może uda się na emigrację? – spytał w zalegającej ciszy.

– Co takiego?! – wykrzyknęła z niedowierzaniem Irena, na co on skinął głową.

– To na razie tylko plotki. Ale jeśli tak się stanie, to będziemy tu zdani wyłącznie na siebie. – I znowu ten drwiący uśmiech. – Szczury opuszczają tonący statek. – Uśmiech zniknął. – Może posuwam się zbyt daleko. Kto wie, może z naszych polityków będzie więcej pożytku za granicą, niż gdyby Niemcy aresztowali ich tutaj albo zabili.

Słowa Adama, wspomnienie jego smutnych oczu, krótki, ale mocny uścisk na pożegnanie – to wszystko jeszcze długo dręczyło Irenę, kiedy wieczorem próbowała zasnąć. Martwiła się też o Mietka. Mimo że w ostatnich latach widywali się co najwyżej sporadycznie, nie potrafiła sobie wyobrazić, by miała go już nigdy nie zobaczyć.ROZDZIAŁ 4

D_waj funkcjonariusze SA stali po obu stronach wejścia do imponującej rezydencji, gdy zajechało przed nią eleganckie auto. Po chwili wysiadł z niego Ludwig Fischer wraz ze swoim adiutantem._

_– Heil Hitler, panie gubernatorze! – Ramiona obu młodych mężczyzn wystrzeliły do przodu, ich spojrzenia były skierowane na wprost. Fischer odpowiedział na pozdrowienie._

_– Które piętro? – spytał adiutanta._

_– Ostatnie. Jest winda. Wspaniały widok na miasto. Ponad dwieście pięćdziesiąt metrów powierzchni. Wykwintnie urządzone. Dobrze wyposażona biblioteka, oddzielne pomieszczenia dla służby. Park w pobliżu – odczytał adiutant. Było to już trzecie mieszkanie z listy oferowanych do wyboru. Dwa pierwsze też nie należały do najgorszych, ale nie do końca przekonały Fischera._

_– Dotychczasowi właściciele? – chciał wiedzieć gubernator._

_– Doktor Samuel Weintraub z żoną i trójką dzieci. Chirurg. Właśnie siedzieli przy kolacji. Zebraliśmy ich w salonie._

_– Hm – mruknął niechętnie Fischer._

_Winda sunęła w górę. Kolejny funkcjonariusz SA zasalutował im przy drzwiach do mieszkania. Fischer wszedł do środka._

_– Nieźle. – Krocząc po lśniącym parkiecie w holu, zajrzał do pierwszych pokojów. Ciepłe światło wieczoru padało przez duże okna na mahoniowe meble. Grube perskie dywany tłumiły odgłos jego kroków. W kuchni personel w uniformach stał_ _rzędem ze wzrokiem utkwionym w podłodze. Pachniało świeżym jedzeniem. – Personel żydowski? – spytał Fischer._

_– Nie, polski._

_Fischer prychnął. Oczywiście. Jakżeby inaczej. To jego faworyci. Bogaci Żydzi, którzy wkradali się do szanowanych profesji, nosili eleganckie garnitury, żyli w pałacach takich jak ten, lecz nie zatrudniali żydowskiej służby. Spotkani na ulicy – gołym okiem nie do rozpoznania. Złudzenie niemal stuprocentowe. Ale za tą fasadą wciąż byli tylko brudnymi parchami._

_Gubernator wszedł do salonu. Stali wszyscy razem: Żyd z bordową jedwabną poszetką w kieszonce marynarki, jego żona z perłami na szyi i dzieci, z których dwójka była jasnowłosa. Jak perfidna potrafi być natura!? To wszystko tylko pozór, cienka skorupa, pomyślał Fischer. W piekle, dokąd was poślemy, szybko objawi się wasza prawdziwa twarz._

_– Doktor Fischer? Nazywam się Weintraub. To mieszkanie jest własnością mojej rodziny. Co tutaj się wyprawia? Ja protestuję… – odezwał się chirurg. W jego szarych oczach za szkłami okularów w złotych oprawkach odbijał się niepokój._

_– Milczeć! – wrzasnął na niego adiutant._

_Fischer popatrzył na pięć osób przed sobą, jakby były inwentarzem. Potem zatrzymał wzrok na wysokim stiukowym suficie z freskami pośrodku. Następnie przez otwarte dwuskrzydłowe drzwi wyszedł na balkon. Widok na czerwone dachy warszawskiej Starówki był piękny. Tu i ówdzie wysokie drzewa pomiędzy nimi wysuwały zielone korony ku niebu. W wielu miejscach wzbijały się jeszcze słupy dymu, ale w końcu przecież znikną, a okolica wydawała się odpowiednia. Wprawdzie i tu nie brakowało znienawidzonych Żydów, ale na szczęście nie widać było pejsatych ortodoksów w czarnych chałatach i kapeluszach. Na razie znał takie postacie wyłącznie z karykatur zamieszczanych w „Stürmerze” i z kroniki „Wochenschau”. W Niemczech nie żyło ich wielu. Ale w Warszawie widoczni byli niemal wszędzie. Snuli się po każdej ulicy, wylewali się z każdej bramy._

_W pierwszym dniu pobytu w mieście poczuł się niemal zbrukany samym ich widokiem. Byli obcy. Groźni. Odpychający. Obrzydzenie wzbudzały w nim ich brody i ich ciała pod czarnymi ubraniami, pod którymi na pewno roiło się od wszy przenoszących tyfus. Nie był w stanie patrzeć w ich ciemne oczy. Ze swojej urzędowej siedziby w pałacu Brühla obserwował, jak całymi licznymi rodzinami zmierzają do ogrodu Saskiego. Dość tego. Pora, aby parki znowu stały się czyste._

_Ludwig Fischer skinięciem ręki przywołał adiutanta._

_– Rekwirujemy to mieszkanie. Jutro się tu wprowadzę. Proszę zająć się wszystkim. I niech pan dopilnuje, żeby ci tutaj niczego nie wynieśli. Każdy może wziąć jedynie po jednej walizce z ubraniami._

_Adiutant skinął głową._

_– Tak jest, doktorze Fischer. A oto lista, na którą pan czekał. Właśnie mi ją dostarczono._

_Gubernator wziął kartkę do ręki i zaczął czytać. Znajdowało się na niej kilka nazwisk opatrzonych krótkimi komentarzami._

_– To są potencjalni kandydaci na prezesa planowanego Judenratu – uzupełnił adiutant i nieco ostrożniej dodał: – Pierwszy kontakt już się odbył. Żaden z tych… hm… panów nie chce dobrowolnie objąć urzędu._

_– Co pan powie? – Na twarzy Fischera pojawił się chytry uśmiech. – Wygląda na to, że nie są tacy głupi, jak myślałem. –_ _Wskazał palcem pierwsze nazwisko. – Ten. Czerniaków. Prezes gminy żydowskiej. Niech pan wyśle do niego Müllera. On już będzie wiedział, co ma zrobić. Resztą zajmę się ja. No, to tyle, wracamy do pałacu._
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: