Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Anne z Avonlea - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
1 czerwca 2022
Ebook
43,90 zł
Audiobook
54,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Anne z Avonlea - ebook

Drugi tom serii o przygodach rudowłosej Anne Shirley w znakomitym przekładzie Anny Bańkowskiej, który wywołał wiele emocji.

Anne, choć zamierzała wyjechać na studia, zostaje w Avonlea, żeby opiekować się tracącą wzrok Marillą. Rozpoczyna pracę w tutejszej szkole, zawiera nowe, ciekawe znajomości, a założone przez nią Koło Entuzjastów Avonlea działa coraz prężniej. Do tego wspólnie z Marillą podejmują decyzję o przygarnięciu kilkuletnich bliźniąt: Davy’ego i Dory, które wniosą w ich życie… jeszcze więcej radosnego chaosu. Jednak to opowieść już nie tylko o zabawnych perypetiach nastoletniej Anne, ale też o wchodzeniu w dorosłość, dojrzewaniu i odpowiedzialności za bliskich.

Powieść ukazała się w 1909 roku – zaledwie rok po wydaniu Anne z Zielonych Szczytów, która okazała się ogromnym sukcesem. Zaskoczyło to nawet samą Lucy Maud Montgomery. Wydawca od razu podpisał z autorką umowę na kolejne tomy. Pierwsze polskie wydanie Anne z Avonlea opublikowano w 1924 roku.

Lucy Maud Montgomery (1874–1942) – kanadyjska pisarka, która zasłynęła dzięki cyklowi powieści o przygodach rudowłosej Anne. Dzieciństwo spędziła w rybackiej wiosce Cavendish na Wyspie Księcia Edwarda. Jej matka zmarła, gdy Montgomery miała niecałe dwa lata. Wychowywali ją dziadkowie, którzy byli zwolennikami surowych zasad i nie okazywali jej zbyt wiele troski, dlatego najchętniej spędzała czas z ciotką Annie. Ukończyła w ciągu roku dwuletni kurs nauczycielski w Prince of Wales College w Charlottetown, po czym przez pewien czas pracowała jako nauczycielka i korektorka w gazecie. Wyszła za mąż za pastora Ewana Macdonalda, mieli trzech synów (średni zmarł zaraz po urodzeniu). Pierwszy tom przygód Anne ukazał się w 1908 roku. Były one wielokrotnie ekranizowane, po raz pierwszy już w 1919 roku, a najnowsza wersja to serial Ania, nie Anna w latach 2017–2019 realizowany przez Netflix. Do wielbicieli powieści zaliczają się między innymi Mark Twain, Alice Munro i Margaret Atwood.

Anna Bańkowska (1940) – polonistka ze specjalnością językoznawczą, redaktorka i tłumaczka literatury anglojęzycznej. Autorka antologii My mamy kota na punkcie kota (2006) oraz Wierszy cytowanych (2020). Współpracuje z różnymi wydawnictwami, ma na koncie ponad sto przekładów prozy, poezji i dramatów. Najchętniej tłumaczy ambitną beletrystykę, nie stroni od dobrego kryminału, chętnie podejmuje się powtórnych przekładów klasyki. W wolnych chwilach czyta książki, rozmawia o książkach, pisze o książkach oraz uprawia wierszykarstwo stosowane. Należy do Stowarzyszenia Pisarzy Polskich i Stowarzyszenia Tłumaczy Literatury, którego jest współzałożycielką, a od 2019 roku członkinią honorową. W 2013 roku została odznaczona brązowym medalem Gloria Artis. Mieszka w Warszawie.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67262-14-9
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ I

Nerwowy sąsiad

NA SZEROKIM PROGU z czerwonego piaskowca farmerskiego domu na Wyspie Księcia Edwarda siedziała wysoka, szczupła panna lat szesnastu i pół, o poważnych szarych oczach i włosach, których kolor życzliwe jej osoby nazywały kasztanowym. Miała szczery zamiar zrobienia sporych postępów w tłumaczeniu Wergiliusza, ale... było sierpniowe popołudnie. Błękitne mgiełki igrały na zboczach z dojrzałym zbożem, wietrzyk szeptał coś figlarnie w koronach topoli, a płonące czerwienią maki kołysały się tanecznie w rogu wiśniowego sadu na tle zagajnika młodych świerków. Wszystko to bardziej sprzyjało marzeniom niż studiowaniu martwych języków. Dlatego też Wergiliusz wkrótce zsunął się na ziemię, a Anne, z głową opartą na splecionych dłoniach i wzrokiem utkwionym w puszystych białych chmurkach nad domem pana Harrisona, pogrążyła się bez reszty w jakimś dalekim, rozkosznym świecie. W świecie tym pewna młoda nauczycielka dokonywała cudów, kształtując losy przyszłych mężów stanu i podsycając w młodych umysłach wzniosłe ambicje.

Prawdę rzekłszy, gdyby spojrzeć na sprawę trzeźwym okiem (co Anne zdarzało się tylko w ostateczności), to raczej trudno byłoby się dopatrzeć w uczniach avonleaskiej szkoły materiału na wybitne osobistości. Nigdy jednak nie wiadomo, co się wydarzy, jeśli nauczycielka użyje swoich wpływów we właściwy sposób. Anne miała już pewne różowo zabarwione wizje tego, co może osiągnąć, jeśli tylko zabierze się do sprawy jak należy; właśnie przeżywała w myślach uroczą scenę rozgrywającą się za czterdzieści lat, kiedy to pewien sławny człowiek (z czego konkretnie sławny, Anne nie bardzo wiedziała, ale mógłby to być na przykład rektor uniwersytetu albo premier...) pochyla się nad jej pomarszczoną dłonią, zapewniając, że właśnie ona, jego nauczycielka z dawnych lat, pierwsza rozbudziła w nim ambicję i wszystkie swoje sukcesy zawdzięcza jej lekcjom w wiejskiej szkole. Niestety z tego rozkosznego stanu rozmarzenia została wyrwana w wyjątkowo brutalny sposób.

Ścieżką galopowała w jej stronę nieduża krowa dżersejka, a pięć sekund później nadbiegł pan Harrison, chociaż „nadbiegł” wydaje się zbyt łagodnym określeniem na sposób, w jaki wtargnął na podwórze. Nie czekając na otwarcie furtki, przeskoczył przez płot i z czerwoną ze złości twarzą ruszył prosto do Anne, która zdążyła już wstać i teraz patrzyła na niego w oszołomieniu. Pan Harrison był ich nowym sąsiadem i do tej pory znała go tylko z widzenia.

Na początku kwietnia, zanim Anne wróciła do domu z Queen’s, pan Robert Bell, którego farma sąsiadowała z Cuthbertami od zachodu, sprzedał ją i przeniósł się do Charlottetown. Posiadłość nabył niejaki J.A. Harrison, o którym poza nazwiskiem wiedziano tylko tyle, że pochodził z Nowego Brunszwiku, ale już w niecały miesiąc później zyskał sobie w Avonlea opinię osobnika nieco... specyficznego. Pani Rachel Lynde, która nigdy nie owijała prawdy w bawełnę, o czym dobrze wiedzą ci z was, którzy już ją poznali, nazwała go po prostu „dziwadłem”. Pan Harrison rzeczywiście mocno różnił się od innych, a to właśnie, jak powszechnie wiadomo, jest charakterystyczną cechą wszystkich dziwaków.

Przede wszystkim mieszkał sam i publicznie ogłosił, że nie chce u siebie widzieć żadnych głupich bab, za co żeńska część Avonlea zemściła się, snując różne przerażające opowieści na temat jego sposobu gospodarowania. Jako pierwszy zaczął je rozgłaszać mały John Henry Carter z White Sands, którego pan Harrison zatrudnił do pomocy. Po pierwsze, w tym domu nigdy nie jadło się o stałych porach. Pan Harrison „przegryzał coś”, kiedy poczuł się głodny, i jeśli John Henry akurat był pod ręką, to coś z tego dostawał, a jeśli nie, to musiał czekać do następnej okazji. Chłopak skarżył się, że gdyby nie niedzielne wizyty w domu, pewnie zagłodziłby się na śmierć. Tam dopiero najadał się do syta, a w poniedziałek rano matka zawsze przygotowywała mu na drogę koszyk z wałówką.

Na kwestię zmywania naczyń pan Harrison też miał własny pogląd: po prostu czekał z tym na deszczową niedzielę. Wtedy zakasywał rękawy, zmywał wszystko w beczce na deszczówkę i zostawiał do wyschnięcia.

Do tego jeszcze miał węża w kieszeni. Poproszony o zadeklarowanie składki na pensję pastora Allana, odpowiedział, że musi najpierw przekonać się, ile dolarów zyska, słuchając jego kazań, bo nie zamierza kupować kota w worku. A kiedy pani Lynde przyszła do niego z prośbą o dołożenie się do zbiórki na misje (i przy okazji zajrzała do wnętrza domu), oznajmił, że wśród starych plotkarek z Avonlea jest więcej pogaństwa niż gdziekolwiek na świecie, dlatego chętnie sypnie groszem na fundusz ich nawracania, jeśli pani Rachel podejmie się takowy utworzyć. Kobiecina wzięła nogi za pas, a potem rozgłosiła wszem wobec, że na szczęście pani Robertowa Bell śpi spokojnie w grobie, bo inaczej serce by jej pękło na widok opłakanego stanu swojego domu, którym zawsze tak się chlubiła.

– Toć ona co drugi dzień szorowała podłogę w kuchni – mówiła z oburzeniem do Marilli Cuthbert. – A gdybyś widziała teraz ten brud! Musiałam unosić spódnicę, kiedy tam weszłam!

Na domiar złego pan Harrison miał u siebie papugę imieniem Imbir. Nikt nigdy w Avonlea nie trzymał papugi i choćby dlatego uznano tę fanaberię za godną pogardy. I cóż to była za papuga! Jeśli wierzyć słowom Johna Henry’ego, nie istniał na tym świecie bardziej bezbożny ptak. Przede wszystkim klęła jak szewc. Pani Carter natychmiast kazałaby synowi wracać do domu, gdyby tylko mogła znaleźć mu inną pracę. Poza tym kiedy pewnego razu chłopak nieopatrznie pochylił się zbyt nisko nad klatką, Imbir uszczypnął go boleśnie w kark. Pani Carter pokazywała wszystkim ślad, gdy tylko John Henry przyjechał na niedzielę.

Wszystkie te historie przelatywały przez głowę Anne, kiedy pan Harrison, wściekły tak, że aż nie mógł mówić, stał przed jej obliczem. Nawet w najlepszym humorze nie mógłby uchodzić za przystojnego: był niski, gruby i łysy, z okrągłą, kipiącą ze złości twarzą i wyłupiastymi niebieskimi oczami, toteż Anne z miejsca uznała go za najbrzydszą ludzką istotę, jaką w życiu widziała.

Po chwili nieproszony gość odzyskał głos.

– Dłużej tego nie zniosę! – wybuchnął. – Ani jednego dnia, słyszysz, panna? Na mą duszę, to już trzeci raz, TRZECI, czy to jasne? Cierpliwość ma swoje granice, a ostrzegałem ciotkę panny, żeby to się więcej nie powtórzyło... A jednak się powtórzyło, dopuściła do tego! Sam już nie wiem, co mam o tym myśleć, i dlatego tu jestem!

– Zechce pan mi wyjaśnić, o co właściwie chodzi? – wycedziła Anne przez zaciśnięte zęby, prostując się z godnością. Ćwiczyła ten ton i pozę od pewnego czasu, zamierzając wykorzystać je w szkole, ale na panu Harrisonie nie wywarły najmniejszego wrażenia.

– O co?! O co?! A o to, na mą duszę, że nie dalej jak pół godziny temu znów przyłapałem krowę pani ciotki w moim owsie! Trzeci raz, uważasz, panna? Zastałem ją tam w ubiegły wtorek, a potem wczoraj, więc przyszedłem do pani ciotki i zapowiedziałem, żeby mi to było ostatni raz. A jednak znów na to pozwoliła! Gdzie jest pani ciotka? Po prostu chcę powiedzieć jej w oczy, co ja, J.A. Harrison, o tym sądzę!

– Jeśli ma pan na myśli pannę Marillę Cuthbert, to po pierwsze, nie jest ona moją ciotką, a po drugie, nie ma jej w domu. Pojechała odwiedzić ciężko chorą krewną w East Grafton – wyjaśniła chłodno Anne. – Bardzo mi przykro, że MOJA krowa wtargnęła w pański owies... Moja, bo ta krowa należy do mnie, a nie do panny Cuthbert. Dostałam ją od Matthew trzy lata temu jako małe cielątko, które kupił od pana Bella.

– Przykro? Pannie jest przykro? To nie załatwia sprawy. Proszę pójść i zobaczyć, co to bydlę zrobiło z moim owsem. Jest całkiem stratowany, moja panno!

– Naprawdę bardzo mi przykro – powtórzyła Anne z naciskiem – ale gdyby bardziej dbał pan o swój płot, Dolly nie dałaby rady go sforsować. To do pana należy ten odcinek, który oddziela pańskie pole od naszego pastwiska, i już jakiś czas temu zauważyłam, że jest w kiepskim stanie.

– Mój płot jest w całkowitym porządku – warknął pan Harrison, jeszcze bardziej rozeźlony przeniesieniem pola walki na jego stronę. – Tej diablicy nie powstrzymałby nawet mur więzienny. I powiem ci coś więcej, ty rude chuchro – dodał, zerkając na Bogu ducha winnego Wergiliusza u jej stóp. – Jeśli to rzeczywiście twoja krowa, lepiej zajmij się jej pilnowaniem zamiast siedzieć tu z nosem w jakimś powieścidle!

W tym momencie poza włosami Anne, które zawsze stanowiły jej najczulszy punkt, zapłonęło coś jeszcze...

– Wolę mieć rude włosy niż tylko kilka kłaczków koło uszu!

Strzał okazał się celny, bo pan Harrison był bardzo przewrażliwiony na punkcie swojej łysiny. Gniew znów odebrał mu mowę, więc tylko łypnął na swą przeciwniczkę, która zdążyła się już opanować i postanowiła iść za ciosem.

– Ustąpię panu, ponieważ mam wyobraźnię. Doskonale rozumiem, jakie to musi być straszne, kiedy zastanie się cudzą krowę w swoim owsie, dlatego nie będę chować do pana urazy za obraźliwe słowa. Obiecuję, że Dolly już nigdy nie przekroczy granic pańskiego pola. Daję panu na to słowo honoru.

– No dobra, niech tak będzie – mruknął pan Harrison nieco łaskawszym tonem, ale kiedy odchodził, Anne długo jeszcze słyszała, jak burczał coś gniewnie pod nosem.

Mocno zdenerwowana, przeszła przez podwórze i zamknęła niesforną dżersejkę w zagrodzie. „Stąd się nie wydostanie, chyba że obali płot. Wygląda na całkiem spokojną... Oby tylko nie rozchorowała się po tym owsie. Szkoda, że nie sprzedałam jej panu Shearerowi, kiedy mi to proponował w zeszłym tygodniu, ale chciałam poczekać do aukcji i wystawić ją razem z resztą bydła. To jednak prawda, że z pana Harrisona istny dziwak. No i kto jak kto, ale on z pewnością nie ma w sobie nic z pokrewnej duszy”.

Anne zawsze umiała wyczuć pokrewną duszę.

Marilla Cuthbert zajechała na podwórze, akurat kiedy jej wychowanka wróciła do domu i zabrała się do parzenia herbaty. Potem, już przy stole przedyskutowały całą sprawę.

– Oby aukcja szybko się skończyła – westchnęła Marilla. – Takie stado to stanowczo za duża odpowiedzialność, kiedy właściwie nie ma nikogo do pomocy, bo na tym Martinie w ogóle nie można polegać. Zobacz, dotąd go nie ma, a miał wrócić wczoraj wieczorem, jeśli go puszczę na pogrzeb ciotki, tak mi przyrzekł. Nie wiem, ile on ma tych ciotek, skoro w ciągu ostatniego roku umarła mu już czwarta. Nie mogę się doczekać końca żniw, bo wtedy nareszcie pan Barry przejmie farmę. A Dolly musimy trzymać w zagrodzie, dopóki Martin nie wróci. Trzeba ją wyprowadzać na dalsze pastwisko, no i powinno się naprawić ogrodzenie. Życie to same kłopoty, jak mawia Rachel. Weź na przykład taką Mary Keith: właśnie umiera, a co się stanie z jej dziećmi, jeden Pan Bóg wie. Ma brata w Kolumbii Brytyjskiej i nawet do niego pisała, ale dotąd nie odpowiedział.

– Jakie są te dzieci? W jakim wieku?

– Ponad sześć lat. Bliźniaki.

– Ach, mnie zawsze interesowały bliźnięta, jeszcze za czasów pani Hammond – zaciekawiła się Anne. – Ładne są?

– Trudno powiedzieć... były tak strasznie brudne! Davy akurat lepił babki z błota, kiedy Dora wyszła zawołać go do domu. Wepchnął ją w największą babkę, a ponieważ się rozpłakała, sam też wskoczył w błoto, żeby jej pokazać, że nie ma się czym przejmować. Mary mówi, że Dora jest naprawdę grzecznym dzieckiem, ale Davy to straszny łobuziak. Zresztą nie miał kto go wychować. Ojciec umarł, kiedy Davy był niemowlęciem, a Mary od tamtego czasu choruje.

– Zawsze żal mi dzieci, których nikt nie wychowywał – powiedziała smutno Anne. – Wiesz przecież, że i o mnie nikt się nie troszczył, póki nie trafiłam do was. Mam nadzieję, że wuj się nimi zajmie. Właściwie jak jesteś spokrewniona z ich matką?

– To w ogóle nie jest moja krewna. Jesteśmy spowinowacone przez jej męża, naszego dalekiego kuzyna. O, idzie Rachel. Pewnie chce się dowiedzieć czegoś o Mary.

– Tylko nie mów jej o panu Harrisonie i krowie – poprosiła Anne.

Marilla przyrzekła, ale na nic się to nie zdało, bo pani Lynde jeszcze dobrze nie usiadła, a już je poinformowała:

– Widziałam, jak pan Harrison wyganiał z owsa waszą dżersejkę. Akurat wracałam z Carmody... Ależ był wściekły! Bardzo się awanturował?

Anne i Marilla ukradkiem wymieniły rozbawione spojrzenia. W Avonlea mało co umykało czujnemu oku pani Lynde. Zaledwie rano Anne zauważyła: „Jeżeli udasz się o północy do swojego pokoju, zaryglujesz drzwi, zaciągniesz story i kichniesz, następnego dnia pani Lynde zapyta cię, jak tam twój katar”.

– Chyba tak – przyznała Marilla. – Mnie przy tym nie było. Całą złość wylał na Anne.

– To bardzo nieprzyjemny człowiek – dodała ta ostatnia, potrząsając rudą głową.

– Święta prawda – przyznała z powagą pani Rachel. – Wiedziałam, że zanosi się na kłopoty, już kiedy Robert Bell sprzedał farmę przybyszowi z Nowego Brunszwiku, ot co! Nie wiem, co dalej będzie z Avonlea, tyle obcych osób tu się ostatnio wpycha. Niedługo nawet we własnym łóżku nie zaznamy spokoju.

– Tak? – zdziwiła się Marilla. – A co to za jedni?

– Nie słyszałaś? No więc po pierwsze, rodzina Donnellów. Wynajęli stary dom Petera Sloane’a. Ten Donnell ma teraz prowadzić jego młyn. Pochodzą ze wschodu i nikt nic o nich nie wie. Poza tym sprowadza się tu z White Sands rodzina tego niedojdy Timothy’ego Cottona i jak nic będzie ciężarem dla społeczności. On sam jeśli nie kradnie, to choruje na gruźlicę, a jego żona ma dwie lewe ręce do wszystkiego. Podobno zmywa naczynia na siedząco! A znów pani Pye przygarnęła osieroconego bratanka swojego męża i ten Anthony jest już zapisany do naszej szkoły. Trafi pod twoje skrzydła, Anne, więc przygotuj się na kłopoty, ot co! Będziesz zresztą miała jeszcze jednego nowego ucznia: Paul Irving przyjeżdża tu ze Stanów, żeby zamieszkać ze swoją babcią. Pamiętasz jego ojca, Marillo? To Stephen Irving, ten, który wystawił do wiatru Lavendar Lewis z Grafton.

– Nie sądzę, żeby to on ją zostawił. Podobno się pokłócili i wina była po obu stronach.

– W każdym razie nie ożenił się z nią i od tej pory ona kompletnie zdziwaczała. Mieszka całkiem sama w tym kamiennym domku, który nazywa Chatką Ech. A Stephen wyjechał do Stanów, wszedł w spółkę ze swym wujem i wziął za żonę jakąś Jankeskę. Nigdy już tu nie przyjechał, chociaż jego matka kilka razy go odwiedziła. Dwa lata temu owdowiał i teraz ma przysłać chłopca na jakiś czas do babci. Paul ma dziesięć lat i raczej nie będziesz miała z niego pociechy. Z tymi Jankesami nigdy nic nie wiadomo.

Pani Lynde na osoby, które miały nieszczęście urodzić się poza Wyspą Księcia Edwarda, patrzyła tak samo podejrzliwie jak współcześni Chrystusowi na mieszkańców Nazaretu. To oczywiście mogli być porządni ludzie, ale wolała im nie dowierzać, a już ze szczególnym uprzedzeniem odnosiła się do tak zwanych Jankesów. Pewien przedsiębiorca z Bostonu, u którego pracował kiedyś jej mąż, oszukał go na dziesięć dolarów i żadne moce ziemskie czy niebieskie nie przekonałyby pani Rachel, że całe Stany Zjednoczone nie są temu winne.

– Trochę świeżej krwi szkole nie zaszkodzi – zauważyła sucho Marilla. – A jeśli ten chłopiec chociaż trochę przypomina ojca, to na pewno nie ma na co narzekać. Steve Irving był najmilszym chłopcem w okolicy, chociaż niektórzy uważali, że zadziera nosa. Pani Irving musi się ogromnie cieszyć na przyjazd wnuka, bo od śmierci męża czuła się bardzo samotna.

– Miły czy niemiły, i tak będzie się różnił od naszych – orzekła pani Lynde, jakby to przesądzało sprawę. Jej opinie dotyczące osób, miejsc czy rzeczy zawsze nosiły piętno ostatecznego wyroku. – Ale, ale, Anne, podobno zakładacie jakieś Koło Entuzjastów, które ma zmuszać ludzi do wprowadzania ulepszeń?

– Rzeczywiście, poruszyłam ten temat na ostatnim zebraniu Klubu Dyskusyjnego – przyznała Anne, czerwieniejąc. – Pomysł chwycił, popierają go też państwo Allan. Wiele takich kół już powstało w okolicznych wsiach.

– No, no... Chyba nie wiesz, w co się pakujesz. Lepiej daj sobie z tym spokój, ot co! Ludzie nie lubią, jak się ich do czegoś zmusza.

– Ależ my nie chcemy nikogo zmuszać! Nam chodzi tylko o to, żeby Avonlea stało się jeszcze ładniejsze. Na przykład czy nie byłoby dobrze, gdyby się udało przekonać pana Leviego Boultera do zburzenia tej strasznej rudery na jego farmie?

– O, co racja, to racja! – przyznała pani Rachel. – Ta ruina jest nam od lat solą w oku. Ale już widzę, jak udaje się wam skłonić Leviego Boultera, żeby bezinteresownie zrobił coś dla społeczności... Nie chcę cię zniechęcać, Anne, bo może rzeczywiście gra jest warta świeczki, chociaż pewnie wzięłaś ten pomysł z jakiegoś jankeskiego piśmidła, ale przecież będziesz miała w szkole pełne ręce roboty. Dlatego radzę ci po przyjacielsku: odpuść sobie te ulepszenia, ot co! Chociaż wiem, że jak sobie nabijesz czymś głowę, to postawisz na swoim, zawsze to umiałaś.

Stanowcza linia ust dziewczyny utwierdziła tylko panią Lynde w tej opinii. Anne całym sercem dążyła do utworzenia Koła Entuzjastów Avonlea. Także Gilbert Blythe bardzo się zapalił do tego pomysłu. Miał wprawdzie pracować w White Sands, ale czas od piątku do poniedziałku spędzać w domu. Zresztą większość ich wspólnych znajomych gotowa była poprzeć każdy projekt, który zakładał częste spotkania i związane z nimi rozrywki. Co zaś do samych „ulepszeń”, to poza Anne i Gilbertem nikt jeszcze nie miał żadnych konkretnych wizji. Ci dwoje zdążyli już omówić i zaplanować sobie wszystko w najmniejszych szczegółach, aż przynajmniej w ich głowach powstała nowa idealna wioska.

Pani Rachel miała w zanadrzu jeszcze jedną nowinę:

– Szkołę w Carmody obejmuje niejaka Priscilla Grant. Czy to czasem nie twoja koleżanka z Queen’s?

– Tak! Priscilla w Carmody, co za wspaniała wiadomość! – Szare oczy Anne rozbłysły z radości jak gwiazdy, a pani Lynde po raz kolejny uznała, że chyba nigdy nie uda się jej rozstrzygnąć, czy Anne Shirley jest ładna czy też nie.ROZDZIAŁ II

Pochopna sprzedaż i spóźniony żal

NASTĘPNEGO DNIA Anne z Dianą Barry wybrały się do Carmody na zakupy. Diana oczywiście była gorliwą członkinią Koła Entuzjastów i obie przyjaciółki przez całą drogę rozmawiały wyłącznie o tym.

– Przede wszystkim musimy odmalować świetlicę – zasugerowała Diana, kiedy mijały dość obskurny budynek w osłoniętej świerkami kotlince. – Wygląda wprost haniebnie i trzeba się tym zająć nawet przed ruderą pana Boultera. Tata zresztą mówi, że Levi Boulter w życiu nie da się przekonać, bo szkoda mu będzie czasu na burzenie tej budy.

– Może pozwoli rozebrać ją chłopakom, jeśli obiecają porąbać mu deski na podpałkę? Musimy zrobić, co w naszej mocy, i nie przejmować się, że z początku będzie szło jak po grudzie. Nie możemy oczekiwać, że od razu wszystko ulepszymy. Będziemy musieli najpierw wykształcić w ludziach postawę obywatelską.

Diana nie bardzo wiedziała, co to jest „postawa obywatelska”, ale brzmiało to ładnie, więc poczuła się dumna, że należy do społeczności, która ma w perspektywie tak szczytne cele.

– Wczoraj w nocy wymyśliłam coś, co moglibyśmy zrobić. Pamiętasz ten trójkątny kawałek gruntu u zbiegu dróg do Carmody, Newbridge i White Sands? Jest cały zarośnięty samosiejkami świerków. Czy nie byłoby dobrze powyrywać je i zostawić tylko trzy brzozy, które zawsze tam rosły?

– Cudownie! – zapaliła się Anne. – I postawić pod nimi ławeczkę. A na wiosnę urządzić na środku klomb i posadzić pelargonie!

– Tak, tylko trzeba będzie namówić panią Sloane, żeby nie puszczała krowy na drogę, bo zeżarłaby nam wszystkie kwiaty. – Diana parsknęła śmiechem. – Zaczynam rozumieć, o co ci chodzi z tym kształceniem postaw obywatelskich. A oto i stara chałupa Boulterów. Widziałaś kiedy taką ruinę, i to przy samej drodze? Opuszczone budynki bez okien zawsze przywodzą mi na myśl trupa z wydłubanymi oczami.

– Dla mnie każdy stary niezamieszkany dom to smutny widok – westchnęła Anne. – Mam wrażenie, że rozmyśla o swojej przeszłości i żałuje dawnych radosnych chwil. Marilla mówi, że w tym akurat mieszkała kiedyś duża rodzina i był to naprawdę ładny budynek ze ślicznym ogrodem i pnącymi różami, wypełniony dziecięcym gwarem, śmiechem i śpiewem. Teraz zieje pustką, nikt do niego nie zagląda, a po pokojach hula wiatr. Jak smutno i samotnie musi się czuć! Może w księżycowe noce oni wszyscy wracają... duchy małych dzieci z dawnych lat, róże, piosenki, a wtedy stary dom może przez chwilę marzyć, że znów jest młody i radosny?

Diana pokręciła głową z naganą.

– Ja już nie wyobrażam sobie takich rzeczy. Pamiętasz, jak moja mama i Marilla zgniewały się na nas za Nawiedzony Las? Do dziś czuję się nieswojo, kiedy przechodzę tamtędy po zmroku, a gdybym jeszcze zaczęła fantazjować na temat tej ruiny Boultera, to też bałabym się tu chodzić. Zresztą te dzieci żyją, są dorosłe i dobrze się mają, jeden z chłopców został rzeźnikiem. A kwiaty i piosenki nie mają żadnych dusz.

Anne stłumiła westchnienie. Bardzo kochała Dianę i zawsze zależało jej na tej przyjaźni, ale już dawno się przekonała, że kiedy przekracza granice królestwa fantazji, musi dalej iść sama. Tą zaczarowaną ścieżką nawet najbliższe jej osoby nie mogły za nią podążać.

Podczas ich pobytu w Carmody przeszła krótka, lecz gwałtowna burza; w drodze powrotnej zachwycał je widok gałęzi usianych błyszczącymi kropelkami i ostry zapach wilgotnych paproci w dolinkach. Ale zaledwie skręciły w boczną drogę do Zielonych Szczytów, Anne ujrzała coś, co popsuło jej wszystkie uroki krajobrazu.

Przed nimi po prawej stronie rozciągał się wielki szarozielony zagon mokrego owsa pana Harrisona, a w samym jego środku stała dżersejska krowa, która patrzyła na nie chłodno znad bujnego, sięgającego jej po brzuch zboża.

Anne rzuciła lejce i wstała z zaciśniętymi wargami, co czworonożnej szkodnicy nie wróżyło niczego dobrego. Bez słowa zeskoczyła na ziemię i śmignęła przez płot, zanim Diana zdążyła zrozumieć, co się stało.

– Anne, wracaj! – krzyknęła. – Zniszczysz sobie sukienkę w tym mokrym owsie! Nie słyszy... Ale przecież nie da sobie sama rady z tą krową, to jasne, że muszę jej pomóc.

Anne przedzierała się przez owies jak w amoku. Diana zeskoczyła z bryczki i przywiązała konia do słupka. Potem zarzuciła na ramiona spódnicę ładnej kraciastej sukienki i pobiegła za swoją szaloną przyjaciółką. Poruszała się szybciej niż Anne, którą krępowała przemoczona, oblepiająca ciało suknia, toteż wkrótce ją dogoniła. Obie zostawiły za sobą wydeptany szlak, na którego widok panu Harrisonowi chyba pękłoby serce.

– Anne, na litość, zatrzymaj się wreszcie! – sapała biedna Diana. – Już mi tchu braknie, a ty przemokłaś do gołej skóry!

– Muszę... dorwać... tę krowę... zanim... pan Harrison... ją zobaczy. Nic mnie... nie obchodzi... że jestem mokra... Muszę i już!

Ale dżersejka nie widziała powodu, by dać się wygonić z tak luksusowego żerowiska. Gdy tylko zdyszane dziewczyny zaczęły się do niej zbliżać, zrobiła w tył zwrot i bryknęła na drugi koniec pola.

– Zabiegnij jej drogę! – wrzasnęła Anne. – Szybko, Diano, szybko!

Diana robiła, co w jej mocy, Anne także, ale złośliwe bydlę biegało po całym polu jak opętane, zresztą zgodnie z przewidywaniem Diany. Minęło dobrych dziesięć minut, zanim wreszcie zagoniły buntownicę przez przerwę w rogu ogrodzenia na stronę Cuthbertów.

Nie ma co zaprzeczać; w tym momencie Anne bynajmniej nie była w anielskim humorze. I w najmniejszym stopniu nie ułagodził jej nawet widok stojącej przy drodze bryczki, w której siedział pan Shearer z Carmody z synem, obaj uśmiechnięci od ucha do ucha.

– I co, Anne, nie lepiej było sprzedać mi tę krówkę tydzień temu, jak proponowałem? – zapytał.

– Mogę ją panu sprzedać choćby zaraz! – odparła czerwona ze złości i rozczochrana właścicielka. – Za minutę może należeć do pana.

– Załatwione! Dam za nią dwudziestaka, tak jak obiecałem, i mój Jim zabierze ją prosto do Carmody. Wieczorem trafi z resztą inwentarza na statek. Akurat pan Reed z Brighton pytał mnie o dżersejską krowę.

Pięć minut później Jim Shearer i dżersejka maszerowali w górę drogi, a krewka Anne z dwudziestoma dolarami w kieszeni jechała do Zielonych Szczytów.

– Co na to powie Marilla? – zainteresowała się Diana.

– Ach, wcale się nie przejmie. Dolly była moją własnością, a na aukcji raczej nie daliby za nią więcej. Gorzej, że pan Harrison zobaczy zdeptane zboże i od razu się domyśli, że grasowała tam znowu, a przecież dałam mu słowo honoru, że to się nie powtórzy! No cóż, mam teraz nauczkę, żeby nie ręczyć honorem za krowy. Zwłaszcza za taką, która wyrywa się z zagrody i tratuje ogrodzenie.

Marilla była właśnie u pani Lynde, a kiedy wróciła, okazało się, że wie już wszystko o sprzedaży Dolly, bo pani Rachel widziała całą transakcję z okna, a reszty się domyśliła.

– Może to i dobrze, żeśmy się jej pozbyły, chociaż powiem ci, że naprawdę zbyt pochopnie podejmujesz decyzje. Zresztą nie rozumiem, jak ona wydostała się z zagrody. Musiała chyba wyłamać deski.

– Nie przyszło mi do głowy, żeby to sprawdzić, ale zaraz tam pójdę. Martina dotąd nie ma, może mu jeszcze jakieś ciotki umarły. Chyba to tak jak z panem Peterem Sloane’em i seniorami. Któregoś dnia jego żona, czytając gazetę, zobaczyła, że umarł „kolejny senior”. Nie znała tego słowa, więc zapytała: „Co to jest senior, Peter?”. On też nie wiedział, ale jej wytłumaczył, że pewnie chodzi o bardzo chorowitych ludzi, bo słyszy się o nich, dopiero kiedy umierają. Pewnie tak samo jest z tymi ciotkami Martina.

– Martin jest zupełnie jak ci wszyscy Francuzi – zauważyła z niesmakiem Marilla. – W ogóle nie można na nich polegać.

Jakiś czas później przeglądała zakupy Anne z Carmody, kiedy usłyszała z podwórza jej przeraźliwy krzyk. Po chwili do kuchni wpadła jej wychowanka, załamując ręce.

– Anne Shirley, co znowu się stało?

– Och, Marillo, co ja najlepszego zrobiłam?! To straszne, i w dodatku sama jestem wszystkiemu winna! Ach, czy ja kiedyś nauczę się choć trochę myśleć, zanim coś zrobię? Pani Lynde zawsze mówiła, że pewnego dnia się doigram, no i miała rację!

– Ty naprawdę umiesz doprowadzić człowieka do rozpaczy! Cóżeś tym razem zmalowała?

– Sprzedałam panu Shearerowi dżersejską krowę pana Harrisona! Tę, którą kupił od pana Bella. A Dolly stoi sobie spokojnie w zagrodzie.

– Anne, coś ci się chyba przyśniło.

– Niestety, to nie sen, chociaż rzeczywiście przypomina senny koszmar. O tej porze krowa pana Harrisona musi już być w Charlottetown. Och, Marillo, myślałam, że już skończyłam z tego rodzaju kłopotami, a tymczasem znów wpadłam po same uszy! Co ja teraz zrobię?

– Co zrobisz? Chyba nie ma innej rady, jak tylko pogadać z panem Harrisonem. Możemy oddać mu pieniądze, a jeśli nie zechce, to zaproponować naszą krowę w zamian. Jest prawie taka sama jak ta jego.

– Na pewno będzie się wściekał – jęknęła Anne.

– Nie wątpię, on w ogóle jest nerwowy. Jeśli chcesz, to ja do niego pójdę.

– O nie. Aż taka podła nie jestem. Sama nawarzyłam tego piwa, więc nie pozwolę, żebyś się za mnie narażała. Pójdę tam, i to natychmiast. Im szybciej to załatwię, tym lepiej, bo pewnie czeka mnie straszne upokorzenie.

Biedna Anne wzięła kapelusz, dwadzieścia dolarów i ruszyła do drzwi. Już wychodziła, kiedy przypadkiem wzrok jej padł na otwartą spiżarnię, gdzie leżał upieczony przez nią rano placek orzechowy. Przybrany różowym lukrem i włoskimi orzechami, prezentował się bardzo apetycznie. Anne przeznaczyła go na piątkowe zebranie Koła Entuzjastów Avonlea, które tym razem miało się odbyć w Zielonych Szczytach, ale cóż znaczyło jakieś zebranie w porównaniu ze słusznym gniewem pana Harrisona? Takie domowe ciasto zmiękczyłoby serce każdego mężczyzny, zwłaszcza takiego, który sam gospodaruje... Szybko zapakowała placek do pudełka – zaniesie go sąsiadowi w charakterze gałązki oliwnej.

„Znaczy jeśli tylko da mi dojść do słowa – myślała ponuro, przełażąc przez płot i podążając skrótem przez pola wyzłocone w sennym sierpniowym słońcu. – Teraz przynajmniej już wiem, jak czuje się skazaniec prowadzony na ścięcie”.

------------------------------------------------------------------------

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: