Antydepresanty - ebook
Antydepresanty - ebook
Jak żyć pełnią życia? Skąd brać radość? Jak wyjść ze skorupy samotności? Jak porozumieć się ze sobą i z innymi ludźmi? Wreszcie jak uporać się z faktem, że ci ostatni wciąż nie spełniają naszych oczekiwań? Odpowiedzi na te i wiele innych pytań szuka autorka „Siły ognia”i „Mojego serca”, snując opowieść o tym, jak powstają piosenki i jak niechcący robi się karierę w muzyce i mediach.
Czytelnik dostaje do ręki rozbrajająco szczery list, którego nadawczyni bywa przewodnikiem po świecie kobiety, ale również z dużą dozą poczucia humoru portretuje czasy zmian ustrojowych lat dziewięćdziesiątych i dorastanie w tych realiach. Ponadto w książce znajdują się słowa prawie trzydziestu piosenek ubranych w kontekst, który dotąd pozostawał tajemnicą.
Marika Marta Kosakowska urodziła się w 1980 roku w Białymstoku. Autorka tekstów, wokalistka i kompozytorka. Karierę zaczynała w 2002 roku. Na koncie ma cztery płyty studyjne, jedną koncertową i liczne gościnne udziały. Kilka lat pracowała w radiu i telewizji (m.in. prowadziła The Voice of Poland). Nominowana do Fryderyków i Superjedynek. Występowała na największych krajowych festiwalach i wielokrotnie reprezentowała Polskę za granicą: w licznych krajach europejskich, USA, Indiach i Chinach.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7945-301-6 |
Rozmiar pliku: | 4,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
DZIEWCZYNKA
„To może żołądkowa na pół?” Dwie dziewczyny, na oko dwudziestotrzyletnie studentki, fanie! Wyższa brunetka stoi jedną nogą na longboardzie, druga wtyka rudą głowę do okienka nocnego sklepu. O północy zamykają drzwi i pozostaje taka szparowo-okienna komunikacja. Jest środek stycznia, środek miasta i środek nocy. Wysiadłszy z taksówki, mijam je uśmiechając się pod nosem, i idę do domu. Ach, więc oto nadeszła ta cała dorosłość! Mam trzydzieści pięć lat i idę spać. Jestem fizycznie zmęczona po treningu (boks), trzech kieliszkach wytrawnego wina i kilkugodzinnym spotkaniu ze znajomymi. Andrzej rzadko bywa w Polsce. Gra na Broadwayu. Mieszka w Nowym Jorku. Właśnie jest – to świętujemy. No ale dla nas noc się właśnie skończyła. Wszyscy jutro od rana pracują, choć połowa w wolnych zawodach, ale jednak. Dziewczyny natomiast dopiero zaczynają wieczór. I nagle ku mojemu zaskoczeniu odczuwam nostalgię za tą durną dwudziestoletnią beztroską. W duchu uśmiecham się do tych dziewczyn i kibicuję im i tym wszystkim rozmowom, które będą toczyć, kiedy ja już zasnę. O tym, co im się w świecie nie podoba i jak to zmienić o teoriach spiskowych, tych wszystkich strukturach, do których nikt nie ma dostępu, ale na pewno są i decydują o ich życiu, o książkach, chłopakach, filmach, koncertach, o rodzicach, jak bardzo ich nie rozumieli dawniej lub teraz i czy Bóg istnieje i jeśli tak, to jaki? Wiadomo, rozmowy o Bogu po wódzie to u nas klasyk. Ja wracam do domu i kiedy bezwiednie wyjadamy z lodówki zimnego kalafiora, prowadząc ożywioną dyskusję, dociera do mnie, jaki to mały wielki cud mieć partnera intelektualnego, z którym można płakać na filmach, ścigać się na rowerach i spierać nieustannie o wszystko, a mimo to tak uporczywie szukać porozumienia. Jak wspaniale mieć to mieszkanie z kredytem i wiedzieć już co nieco o sobie, ludziach i pielęgnacji domowych kwiatów. Dociera do mnie, że nie chcę oddawać tych wszystkich zdobyczy: doświadczeń, także tych dawniej odbieranych jako totalne katastrofy, myśli, olśnień, rozczarowań i zachwytów, tego co wydarzyło się w ciągu ostatnich kilkunastu lat. Cieszę się że wiem już to, co wiem i z radosnym drżeniem oczekuję na więcej!
Hej, jesteś szczęściarą!
Nie, nie chcesz już być dziewczynką.
”
złam mnie
jak łodyżkę
wyssij ze mnie sok
adoruj żarliwie
sprawy śpią
rozwiń jak serwetkę
i przyłóż do ust
kochaj się ze mną
słów zdmuchuj puch
bądź ze mną
we mnie
bądź mną
chociaż moment
z dłoni nasz domek
i patrz
nie mamy lat
lubi nas czas
kręci nam kółka
z dymu i mgły
i ty to ja
a ja to ty
ŁODYŻKA
MARTA KOSAKOWSKA2.
MĘŻCZYŹNI
Jestem czwarta z kolei przedostatnia i z pewnością niezaplanowana przez rodziców. Przydarzyłam się. Był niedzielny wieczór, czternastego grudnia tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego. W telewizji dawali W starym kinie i lekarz kazał mi się spieszyć, bo chciał zobaczyć Charliego Chaplina, człowieka, który mimo bezbrzeżnego smutku, jaki przeważnie odczuwał, zdołał rozbawić pół świata. Wyszłam, co było robić. Tu następuje spora przerwa w pamięci. Po jakimś czasie stopniowo stawało się dla mnie jasne, że objawiłam się na świecie jako dziewczynka. Wydawało mi się to wówczas okolicznością dość przykrą. Kompletnie nie interesowała mnie starsza o sześć lat Małgorzata ani tym bardziej młodsza Agnieszka, która przydarzyła się cztery lata po moich narodzinach i wówczas była różowym bobasem, podczas gdy na górce za ogrodem Michał z Jarkiem kopali pozyskanymi w harcerzach saperkami fenomenalne ziemianki, robili bazy z pustaków i eternitu, palili ogniska i karbid, hodowali żaby i ślimaki, wcieleni do wrogich indiańskich plemion toczyli walki na śmierć i życie. Byłam po uszy zakochana w moich starszych braciach. Oni to mieli zabawy! Boże, jak ja chciałam być chłopcem! Dużo musiało upłynąć wody w Wiśle, Narwi i Biebrzy, zanim dotarło do mnie, że jednak wspaniale jest być dziewczyną i nie ma już sensu uczyć się sikać do przodu i pluć.
Ale wracając do rzeczy. Rodzina wielodzietna. To określenie obrosło nieco sadłem kiepskich skojarzeń. Po pierwsze, że bieda, dzieci chodzą usmarkane, rodzice nie pracują, za to piją i palą najpodlejsze szlugi. Po drugie, że intelektualne zacofanie, technologiczny ciemnogród. Szerokim łukiem ominął ich wynalazek antykoncepcji i produkują te bachory, nie panując nad swoimi popędami. Jest też wwbieta w swetrze z golfem i zgrzebnej kraciastej spódnicy midi (należy tu jednak wykluczyć jakiekolwiek pokrewieństwo ze słynnym wzorem Burberry), ojciec najlepiej z brodą i w porządnych kapciach, purytańskie wychowanie, żadne tam Gwiezdne Wojny, przed snem przeczytamy coś z Izajasza. Otóż moja rodzina nijak nie pasuje do tych pobieżnie nakreślonych schematów, nie przypominam też sobie żadnej spódnicy w kratę. Wieść, że oto nadciąga nowy człowiek, moi rodzice przyjmowali z pewnym zaskoczeniem, ale również radością, jak przystało na dar. Byli na to po prostu otwarci. Mama, wiadomo, trochę się bała, duża wada serca, niedomykalność zastawki. Za piątym razem, czyli z Agnieszką, miała nieco przechlapane u lekarzy, którzy widząc tę wadę, mówili: „Albo pani, albo dziecko, pani porodu nie przeżyje, ja tej ciąży nie poprowadzę” i takie tam. Agnieszka pracuje dziś w szpitalu, jest magistrem fizjoterapii, rehabilituje. W pewnych kręgach uznano by, że to wystarczy, aby mama z miejsca została jakąś świętą lub błogosławioną, zamiast tego została nauczycielką polskiego na poziomie szkoły średniej. To oczywiście w niczym nie przeszkadza mojemu wrażeniu, że mama bardzo często przypomina anioła.
W domu było bardzo dużo książek i dźwięków (pianino, akordeon, skrzypce, saksofon, gitara, sokowirówka), dużo przetworów na zimę, sprzątania i podlewania, bo duży dom i ogród. Były rozmowy, śmiechy i śpiewy. I była rozłąka, bo żeby każde z nas mogło odebrać wykształcenie w stopniu magistra lub doktora, uczyć się w szkole muzycznej, jeździć na nartach i na letnie wakacje, ojciec dołączył do fali emigracyjnej, która wylała się z Polski na początku lat osiemdziesiątych. Dokładnie w osiemdziesiątym czwartym. Piętnaście lat, z krótkimi lub krótszymi urlopami spędzanymi z nami, przeżył w Queensie w Nowym Jorku. Przywoził stamtąd opowieści, zdjęcia, filmy i artefakty w rodzaju kolorowych gum do żucia, dżinsów Levi’sa, czekolady i tych wszystkich marsów i snickersów, o których wtedy skrycie marzyło każde dziecko jeszcze pamiętające kartki na cukier. Ja zapamiętałam i kartki, i samo stanie w kolejce.
Ojciec był starotestamentowym bogiem. Był przeważnie nieosiągalny (siedem tysięcy kilometrów dystansu), za dobre wynagradzał, a za złe karał, miał duże wymagania, ale był też hojny. Był tytanem pracy. Od zawsze. Uczyliśmy się pilnie przez całe ranki, żeby choć w minimalnym stopniu zrewanżować mu się za to, co dla nas robił. To była trudna miłość. Poza tym świat miał jakiś taki porządek „codzienny”, a kiedy wkraczał weń ojciec, ktoś totalnie swój, ale zarazem przybysz z innej galaktyki, ten porządek się burzył. W sumie słabo się znaliśmy, mimo że nagrywaliśmy mu kasety VHS. Do dziś zachowała się ta najgorsza, na której jestem dość irytującym dziesięcioletnim pacholęciem śpiewającym kolonijne piosenki.
Po kilku już dorosłych relacyjnych sromotnych porażkach doszłam do wniosku, że chyba po prostu nie wiem, jak się obsługuje mężczyznę w związku, jak to się robi z facetem. W sensie: życie jak się robi, komunikację, rozwiązywanie problemów. Aby się nie zacinać, nie milczeć, żeby rozmawiać, nie okopywać się we wrogich szańcach z poczuciem bezsilności. W sumie nie miałam okazji podpatrywać rodziców w akcji, bo przez kluczowych piętnaście lat przeważnie byli rozdzieleni. Kiedy kończyłam liceum, ojciec wreszcie wrócił na dobre. Późno, bo późno, ale w końcu się zaprzyjaźniamy. Niezwykły człowiek, dobrze, że się nie minęliśmy. Zajęło mi to ponad trzydzieści lat. Aż wreszcie… któregoś popołudnia usiadłam nad kubkiem świeżo parzonej kawy, żeby napisać piosenkę. „Myślę o ojcu” – powiedziałam na głos. – „To dla mnie ważny temat”. Słowo „ojciec” w moim umyśle nierozerwalnie łączy się z innymi: „tajemnica”, „nieobecność” i wywołuje ogromne emocje. Tak powstało Jak rozmawiać.
”
jak rozmawiać mam z nim
kiedy słuchać nie chce
ile na siebie brać win
palec dać i rękę
a kiedy zadam mu cios
jak to dźwigać dalej
jak się na miłość nawrócić
do góry nogami
wywrócić świat
pytania w głowie krzyczą
a ty zostawiasz mnie
z tajemnicą
jak rozmawiać mam z nią
kiedy słuchać nie chce
jak buduje się dom
komuś robi miejsce
czy powtarzam znów błąd
kiedy wgłąb uciekam
czy spalić wioski
odjechać
na sens i odpowiedź
już żadną nie czekać
pytania w głowie krzyczą
a ty zostawiasz mnie z nią
z tajemnicą
najpodobniejsi
a tyle różnic
na lepszy czas
chcą zasłużyć
JAK ROZMAWIAĆ
MARTA KOSAKOWSKA
”
ciągle szukam tej jednej drogi
ale wcale nie ma łatwych dróg
ciągle szukam właściwej metody
tak naprawdę czekam na cud
ile jeszcze we mnie jest siły
ile wiary
że w końcu zdarzy się
ile nieba w sobie widzimy
ile we mnie jest ciebie
a w tobie mnie
i dlaczego mimo wszystko
komplikuję sobie życie
czemu skrywam wciąż przed tobą to
co pragnę ci wykrzyczeć
czemu robię głupie błędy
mimo błędów świadomości
czemu wikłam wszystko w sobie
zamiast wszystko to uprościć
teraz zamknij mnie w swojej dłoni
chcę się niebu w twych oczach pokłonić
łagodnie połóż mi palec na ustach
razem niepewność odpędzimy i strach
ILE WE MNIE JEST
PLENTY