Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

As wywiadu - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
20 listopada 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

As wywiadu - ebook

Najnowsza powieść akcji autora bestsellerów „New York Timesa” okrzykniętego Mistrzem Sensacji (BookReporter.com) i Najlepszym Twórcą Thrillerów („Suspense Magazine”).

„W Asie wywiadu Scot Harvath wykazuje się niespotykaną dotąd przebiegłością, determinacją i zabójczą bezwzględnością. Typowe dla Brada Thora zawrotne tempo, dramatyczne zwroty akcji i porywająca narracja, to cechy tego najdoskonalszego thrillera, jaki wyszedł spod jego pióra. Jeżeli nie zetknęliście się jeszcze z twórczością żadnego z „ulubionych pisarzy Amerykanów” (według radia KTTX), powieść Brada Thora będzie idealnym wyborem na początek”.

„Nawiązujący do aktualnych wydarzeń, żywiołowy i pełen akcji, której wystarczyłoby na dwie powieści, As wywiadu jest lekturą obowiązkową i najbardziej porywającym thrillerem w kultowym dorobku Brada Thora”. TheRealBookSpy.com

Na terenie całej Europy dochodzi do serii tajemniczych zamachów, których ofiarą padają dyplomaci. Sposób działania sprawców przypomina akcje Czerwonych Brygad i Frakcji Czerwonej Armii sprzed pół wieku i wydaje się, że terroryści mają ten sam cel. Jednak w mrocznym świecie międzynarodowego szpiegostwa pozory zawsze są mylące.

Wojna wisi na włosku i jedna z najniebezpieczniejszych agencji wywiadowczych świata przygotowuje grunt dla przyszłych batalii. Obniżając morale przeciwnika, może odnieść zwycięstwo, zanim jeszcze rozpocznie się walka. Na swojej drodze napotyka tylko jedną przeszkodę.

Scot Harvath wraz ze swoim zespołem wyrusza do Europy, żeby wypełnić misję o krytycznym znaczeniu – przy użyciu wszelkich możliwych środków musi zapobiec uwikłaniu Stanów Zjednoczonych i ich sojuszników z NATO w konflikt zbrojny. Do akcji wkraczają też polscy agenci.

Nie mogąc liczyć na pomoc swojego mentora, Harvath musi przyjąć dodatkową funkcję, której zawsze unikał i do której nigdy nie czuł się należycie przygotowany. Czy najtrudniejsza z jego operacji, która może zadecydować o losach świata, zakończy się powodzeniem?

Kategoria: Sensacja
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-66460-29-4
Rozmiar pliku: 1 000 B

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział 1

SØR-TRØNDELAG, NORWEGIA

ŚRODA

Gałęzie strzelistych sosen uginały się pod ciężarem lodu. Kiedy się łamały, suchy trzask niósł się echem po lesie niczym huk wystrzału. Każdy taki odgłos sprawiał, że mały oddział antyterrorystyczny norweskiej policji PST przerywał marsz i zastygał w bezruchu. Dopiero po kilkunastu sekundach – a niekiedy nawet po całej minucie – policjanci na tyle odzyskiwali pewność siebie, by ruszyć dalej.

Nikt się nie spodziewał takiego załamania pogody. Wszystko pokrywał lód i podejście w górę stromego zbocza było prawie niemożliwe. Kilku funkcjonariuszy sugerowało, aby przeczekać burzę, ale dowódca wydał rozkaz do wymarszu. Atak musiał nastąpić tej nocy. Do takiego samego wniosku doszedł oficer dowodzący oddziałem komandosów z jednostki specjalnej FSK, którzy mieli zapewnić wsparcie policjantom. Wprawdzie on również nie palił się do akcji w takich warunkach, ale zmienił zdanie, kiedy przestudiował raport z rozpoznania.

Dwoje ludzi z dowództwa NATO, którzy dotarli na miejsce w ostatniej chwili, nie miało w tej kwestii prawa głosu. Na żądanie władz w Oslo zostali wcieleni do oddziału i wprawdzie Amerykanin wyglądał na kogoś, kto potrafi sobie poradzić w takiej sytuacji i prawdopodobnie ma spore doświadczenie, ale Norwegowie nic nie wiedzieli na temat kwalifikacji jego ani towarzyszącej mu kobiety. Dlatego nie dali gościom broni. Żaden z nich nie chciał przez przypadek dostać kulki w plecy.

Wszyscy członkowie oddziału porozumiewali się przy pomocy zestawów radiowych, które działały na zaszyfrowanej częstotliwości i zapewniały im również łączność z centrum operacyjnym. Poruszali się w ciemności dzięki szerokokątnym goglom noktowizyjnym najnowszej generacji, a ich uzbrojenie składało się z karabinków H&K 416, pistoletów maszynowych MP5 oraz pistoletów glock 17 i H&K USP Tactical. Pod względem wyposażenia i wyszkolenia była to jedna z najlepszych jednostek, którym kiedykolwiek powierzono przeprowadzenie operacji antyterrorystycznej na terenie kraju.

Cel ataku znajdował się na odludziu, w głębi gęstego lasu. Była to nadgryziona zębem czasu chata o spadzistym dachu, z którego sterczał osmalony blaszany komin. Wzdłuż ściany ciągnęła się równa sterta szczap przygotowanych na opał.

Nawet przy sprzyjającej pogodzie nie dałoby się przeprowadzić rozpoznania z powietrza. Gęsto rosnące drzewa i porywisty wiatr sprawiały, że miniaturowy dron, którym dysponowali komandosi, również był bezużyteczny. Nie mieli innego wyjścia, jak iść „w ciemno”.

Kiedy wolno posuwali się przez las, niesione mroźnymi podmuchami bryły śniegu i lodu uderzały w nich jak odłamki stłuczonej szyby. Najgorsze było ostatnie pięćset metrów. Chata stała na dnie szerokiego wąwozu i kilku członków zespołu schodząc w dół, straciło równowagę na śliskim podłożu. W zalesionym terenie snajperzy nie mogli zająć dogodnych pozycji, które umożliwiłyby oddanie czystego strzału. Atakujący musieli podejść do celu bliżej, niż nakazywał zdrowy rozsądek. Wszystko wskazywało na to, że cała operacja jest jedną wielką pomyłką. Nie zważając na wyraźne oznaki niepewności w zachowaniu swoich ludzi, dowódca antyterrorystów parł naprzód.

W odległości trzystu metrów od chaty w mroku zamajaczyły wąskie smużki światła sączące się przez szczeliny w okiennicach. Dwieście metrów od chaty dała się wyczuć woń dymu z komina. Kiedy do celu zostało sto metrów, oddział zatrzymał się i zajął pozycje.

Coś było nie tak. Wszyscy to czuli. Ich serca uderzały coraz szybciej, dłonie trzymające broń zaciskały się kurczowo.

A potem rozpętało się piekło.Rozdział 2

Rozbrzmiała seria eksplozji i grad stalowych odłamków uderzył w stojących najbliżej chaty ludzi. Kiedy przymocowane do pni drzew miny zaczęły wybuchać, Scot Harvath powalił swoją towarzyszkę na ziemię i przykrył ją swoim ciałem.

– Nie mogę oddychać! – zaprotestowała kobieta.

– Nie ruszaj się.

Znajdowali się na końcu kolumny, co dawało im pewną przewagę, ale tak naprawdę to błyskawiczna reakcja Harvatha ocaliła im życie. Inni nie mieli tyle szczęścia. Śnieg dookoła pokrywały bryzgi krwi i kawałki oderwanych kończyn. Kiedy eksplozje ustały, ci, którzy byli w stanie się poruszać, wycofali się na osłonięte pozycje, ciągnąc za sobą ciężko rannych. Między drzewami zostały tylko ciała zabitych.

Jako były komandos Navy SEALs Harvath wiedział, co zaraz nastąpi. Nie mieli wiele czasu. Przetoczył się na bok i szybko sprawdził, czy jego towarzyszka nie oberwała.

– Jesteś ranna?

Monika Jasińska pokręciła głową.

Harvath wyciągnął spod kurtki sig sauera i skinął ręką w stronę głazu, za którym znalazło schronienie dwóch antyterrorystów.

– Biegnij tam. Szybko – rozkazał. – Będę cię osłaniał.

Kobieta spojrzała na niego zaskoczona. W jej głowie kotłowały się setki pytań. Przede wszystkim intrygowało ją, skąd ten facet wytrzasnął broń i dla kogo tak naprawdę pracuje. Ale nie był to odpowiedni moment na takie dociekania. Poderwała się z ziemi i popędziła ile sił w nogach. Kiedy dobiegła do kryjówki, Harvath ruszył w ślad za nią i również przykucnął za głazem. Obaj Norwegowie poważnie ucierpieli podczas eksplozji i jeden z nich mocno krwawił. Harvath wyciągnął z kieszeni na jego piersi opaskę uciskową i rzucił ją Monice.

– Załóż ją tutaj – powiedział, wskazując miejsce na nodze rannego, po czym chwycił jego karabinek i zwrócił się do drugiego policjanta. – Dasz radę strzelać?

Mężczyzna skinął głową, chociaż krzywił się z bólu, a jego lewa ręka wyglądała tak, jakby spadł z rozpędzonego motocykla i szorował nią po asfalcie. W tej samej chwili od strony chaty dobiegł terkot broni maszynowej. Serie pocisków siekły pnie drzew, wbijały się w ziemię i uderzały w głaz, odłupując jego wielkie kawałki.

Jako żołnierz i tajny agent Harvath brał udział w niejednej strzelaninie. Nie cierpiał walczyć w ten sposób. Wymiana ognia oznaczała, że atakujący stracił element zaskoczenia. Nie podobało mu się to jeszcze bardziej, kiedy po jego stronie byli ranni, a przeciwnik zajmował umocnioną pozycję.

Pośpiesznie wsunął sig sauera z powrotem pod kurtkę i wyszarpnął z ucha słuchawkę – zawisła na kablu nad jego ramieniem. Gorączkowe rozmowy Norwegów w radiu tylko potęgowały chaos. Upewniwszy się, że karabinek jest załadowany, przestawił selektor na ogień pojedynczy i wyjrzał zza osłony.

W ścianie parterowego budynku znajdowały się trzy okna. Ludzie, którzy bronili się w środku, nie byli amatorami. Ukryci w głębi pomieszczeń strzelcy prawdopodobnie leżeli na blatach stołów albo jakichś innych meblach, a to oznaczało, że nie będzie łatwo ich wykurzyć. Jednak oznaczało również, że mieli oni ograniczone pole ostrzału.

Harvath wziął na cel najbliższe z okien i kilka razy nacisnął spust. Policjant z pokiereszowaną ręką zrobił to samo. W ich stronę natychmiast posypał się grad kul i musieli się ukryć. Norwegowie, którzy schronili się w pobliżu, również zaczęli ostrzeliwać chatę, ale niewiele to dało. Nie dysponowali wystarczającą siłą ognia. Znaleźli się w potrzasku.

Kiedy pociski przestały uderzać w głaz, Harvath znów się wychylił zza osłony. Jego uwagę przyciągnął komin, z którego wydobywało się teraz znacznie więcej dymu niż wcześniej. Wyglądało na to, że tamci palą nie tylko drewnem. Prawdopodobnie niszczyli właśnie obciążające ich dowody.

Wycelował w to samo okno i strzelał tak długo, aż skończyła mu się amunicja. Potem znów przykucnął za głazem i dał znak Monice, żeby podała mu nowy magazynek z kamizelki taktycznej rannego policjanta. Usiłował wymyślić naprędce jakiś plan działania, ale okazało się, że ubiegli go komandosi.

W przeciwieństwie do antyterrorystów z PST – norweskiego odpowiednika FBI – jednostka specjalna FSK należała do norweskiej armii i dysponowała wojskowym wyposażeniem. Dlatego kilku członków oddziału miało granatniki M320 zamontowane pod lufami karabinków. W końcu ktoś zdecydował, żeby zrobić z nich użytek i przełamać impas.

Ostrzeliwując się spomiędzy drzew, jeden z komandosów ściągnął na siebie ogień przeciwnika, tymczasem dwaj jego koledzy zajęli dogodne pozycje i każdy z nich posłał w stronę chaty po jednym granacie. Wystarczyłoby tylko jedno trafienie, ale w tym wypadku oba czterdziestomilimetrowe pociski dosięgły celu i eksplodowały, zasypując wnętrze chaty gradem odłamków. Chwilę później wybuchł pożar i w oknach pojawiły się kłęby gęstego czarnego dymu.

Harvath nie zamierzał tracić ani chwili. Wepchnął do kieszeni kurtki parę zapasowych magazynków, chwycił celownik termowizyjny rannego policjanta i ruszył biegiem w stronę chaty. Słyszał za plecami krzyki Norwegów, którzy kazali mu się zatrzymać i czekać na wsparcie. Ani myślał ich słuchać. Miał nadzieję, że jeszcze nie wszystkie dowody uległy zniszczeniu, i chciał ocalić przed płomieniami co tylko się da.

Klucząc między drzewami, Harvath podszedł do chaty. Kiedy znalazł się na wysokości frontowego wejścia, uniósł broń i ruszył ku niemu po oblodzonej ziemi. Zdjął rękawiczkę i zbliżył rękę do drzwi – były już tak gorące, że nie dało się ich dotknąć. Przewiesił karabinek przez ramię, zdjął drugą rękawiczkę i wyjął sig sauera spod kurtki, a potem odchylił do góry gogle noktowizyjne.

Zrobił krok w tył i trzymając pistolet gotowy do strzału, kopniakiem otworzył drzwi. Świeża dawka tlenu podsyciła płomienie, które buchnęły na zewnątrz, ale Harvath natychmiast uskoczył w bok. Spodziewał się przykrych niespodzianek, i nie chciał, żeby dosięgły go jęzory ognia albo kul. Jednak nikt do niego nie strzelał, więc ostrożnie wychylił się zza futryny i zajrzał do środka przez celownik termowizyjny. Dzięki temu urządzeniu mógł zobaczyć, co kryje się za kłębami dymu, gdyż w płonącym budynku gogle noktowizyjne były bezużyteczne. Zauważył kilku leżących nieruchomo ludzi. Przypuszczał, że zabiły ich granaty, ale nawet jeśli nie zginęli od razu, i tak czekała ich niechybna śmierć w pożarze.

Harvath wiedział, że nie dostanie się do środka przez frontowe drzwi. Płomienie, które zagradzały mu drogę, były zbyt wielkie. Postanowił poszukać innego wejścia. Przykucnął i wyjrzał zza rogu, licząc, że jeśli ktoś czai się po tamtej stronie chaty, nie będzie celował tak nisko. Jednak nikogo tam nie było. Dostrzegł za to otwarte okno, z którego buchały kłęby dymu. Przyłożył do oka termowizor i skierował go na ziemię. Od chaty w stronę lasu biegły świeże ślady butów. Zgięty wpół zakradł się do okna i zajrzał ostrożnie do środka. Prawie całe wnętrze stało w płomieniach. Nie miał szans niczego tam znaleźć, a tym bardziej uniknąć ciężkich poparzeń. Choć bardzo zależało mu na zabezpieczeniu dowodów, nie warto było aż tak ryzykować. Zamiast tego ruszył w pościg po śladach.Rozdział 3

Zbocze po przeciwległej stronie wąwozu było tak samo strome i zdradliwe jak to, po którym zeszli na dół. Ślady wciąż się jarzyły w obiektywie termowizora, co oznaczało, że uciekinier nie ma zbyt dużej przewagi. Z rozmiaru buta i długości kroków Harvath wywnioskował, że to mężczyzna o wzroście około metra osiemdziesięciu. Wyglądało na to, że bardzo się śpieszył, ale nie poruszał się z gracją. W wielu miejscach tracił równowagę na śliskim podłożu i upadał. Ale dokąd biegł?

Przed akcją Harvath zapoznał się z terenem, notując w pamięci wszystkie szczegóły widoczne na mapach i zdjęciach satelitarnych. W odległości trzech kilometrów od chaty biegła przez las stara gruntowa droga. Kawałek dalej znajdowała się nieużywana linia kolejowa. Harvath domyślił się, że facet najprawdopodobniej ukrył w tej okolicy samochód i kieruje się w stronę leśnego traktu.

Harvath co kilkadziesiąt metrów przystawał, odchylał do góry gogle noktowizyjne i obserwował ślady termiczne przy pomocy monokularu termowizyjnego. Spowalniało go to i utrudniało pościg, ale tylko w taki sposób mógł podążać tropem uciekającego mężczyzny. Starał się zwiększyć tempo, żeby nadrobić straty, ale im szybciej się poruszał, tym bardziej narażał się na upadek. Nie miał najmniejszego zamiaru pośliznąć się na lodzie i stłuc sobie kolana, łokcie albo głowę. Ale nie zamierzał również pozwolić, aby tamten facet mu się wymknął. Śledził tych ludzi od wielu miesięcy. Uganiał się za nimi po Grecji, Hiszpanii i Portugalii, ale zawsze wyprzedzali go o kilka kroków. Aż do dziś.

Teraz to on był o krok przed nimi. Przybył na miejsce, zanim zdążyli przeprowadzić kolejny zamach. Wprawdzie sytuacja nie odwróciła się całkowicie na jego korzyść, ale los zaczynał się do niego uśmiechać. To musiało wystarczyć. Stawka w grze była tak wysoka, że Harvath doceniał wszystko, co udało mu się osiągnąć.

Znów spojrzał przez monokular – ślady znikały za najbliższym zakrętem. Uciekający doskonale orientował się w terenie i unikał wytyczonych ścieżek, przedzierając się przez las sobie tylko znaną drogą. Harvathowi to nie przeszkadzało. Miał już na swoim koncie trudniejsze polowania. Nie zważając na lód, przyśpieszył kroku i po kilku minutach zobaczył wreszcie ściganego. Dżinsy, trapery, kurtka z kapturem. Plecak przewieszony przez ramię.

Uniósł karabinek i wycelował, ale zanim zdążył nacisnąć spust, mężczyzna znikł. Przeklinając w duchu, zaczął przesuwać lufą w prawo i w lewo. Nikogo. Jego cel rozpłynął się w powietrzu.

Harvath znów musiał skorzystać z monokularu. Potrzebował wolnej ręki, więc opuścił karabinek, wyjął sig sauera i ruszył dalej przez las, obserwując ślady termiczne. Wciąż musiał uważać, żeby się nie pośliznąć, ale jego buty coraz częściej znajdowały pewne oparcie w śniegu.

Kiedy przeszedł pięćdziesiąt metrów, rozległ się huk wystrzału. Harvath padł na ziemię i usłyszał świst kuli przelatującej nad głową. A więc facet jest uzbrojony, pomyślał. Tylko gdzie on, do cholery, się ukrywa?

W obiektywie termowizora zobaczył prześwit między drzewami, a w nim białą sylwetkę człowieka z bronią w ręku, który oddalał się pośpiesznie w kierunku leśnego traktu. Harvath uniósł pistolet, napiął spust i wystrzelił trzy razy.

Mężczyzna upadł.

Przez kilka sekund Harvath patrzył w jego stronę, ale nie zauważył żadnego ruchu. Wstał i ostrożnie podszedł do niego. Obok leżącego na śniegu ciała zobaczył ciemną kałużę krwi. Jeden z pocisków trafił mężczyznę w szyję. Harvath kopnięciem odrzucił jego broń i przyklęknął. Nie wyczuł pulsu. Sięgnął po plecak, odsunął zamek błyskawiczny i zaczął przeglądać jego zawartość.

W środku znalazł koperty z gotówką, prawa jazdy i kilka telefonów komórkowych. Najwyraźniej facetowi zależało, aby żaden z tych przedmiotów nie wpadł w niepowołane ręce. Harvath zostawił pieniądze w plecaku, ale zabrał wszystkie telefony i podrobione prawa jazdy, które przedtem szybko sfotografował. To samo zrobił z dokumentami, które znalazł w portfelu zabitego. Przeszukując trupa, dokładnie sprawdził każdą kieszeń, zabrał również jego komórkę.

Potem ruszył w stronę leśnego traktu. Chciał jak najszybciej wysłać zdjęcia do Stanów i miał nadzieję, że w przesiece uda mu się złapać zasięg. Dotarłszy do drogi, wyjął telefon satelitarny, uruchomił go i połączył ze swoją komórką. Korzystając ze stworzonej specjalnie dla wojska aplikacji szyfrującej XGate BLACK, przeformatował i skompresował załączniki, żeby skrócić czas ich ładowania. Wiedział, że im szybciej uda się zidentyfikować ludzi, którzy przebywali w chacie, tym lepiej. Kiedy aplikacja przygotowała pliki do transferu, napisał krótki mejl zawierający raport z misji.

Wiking +1, Eagles Oscar.

„Wiking” był kryptonimem Harvatha, pod „plus jeden” kryła się Jasińska, a kod „Eagles Oscar” oznaczał, że obydwoje wyszli z operacji bez szwanku. Ponieważ nie mógł liczyć na uzupełnienie ekwipunku, pominął rutynowe informacje dotyczące zapasu amunicji i stanu technicznego broni. Od razu przeszedł do meritum:

Zasadzka. Miny przeciwpiechotne 100 metrów od celu. Co najmniej 4 Norwegów zginęło. Wielu rannych, niektórzy ciężko. W budynku co najmniej 3 strzelców, ogień z broni maszynowej. Norwegowie użyli granatników. Obiekt zniszczony. Wszyscy przeciwnicy zabici. Jeden próbował ucieczki. Podjął walkę i zginął. Przesyłam zabezpieczone materiały.

Kiedy wszystkie zdjęcia były już skompresowane, Harvath upewnił się, czy sygnał z satelity jest wystarczająco mocny, po czym przejrzał wiadomość i ją wysłał. Po niecałej minucie telefon satelitarny zawibrował, sygnalizując nadejście odpowiedzi.

Wiadomość odebrana. Stop. Z ostatniej chwili: ze Starym coraz gorzej.

Kryptonimu „Stary” używał Reed Carlton, szef, mentor i serdeczny przyjaciel Harvatha. Ostatnio ciężko chorował. To nie były pomyślne wieści. Harvath odpisał krótko i zwięźle.

Przyjąłem. Odezwę się wkrótce.

Po wysłaniu wiadomości wyłączył telefon satelitarny, odpiął od niego swoją komórkę i ruszył z powrotem w kierunku płonącej chaty. W połowie drogi spotkał Monikę. Zdjął hełm, odsłaniając krótko ostrzyżone włosy w kolorze piasku.

– Co się stało? – zapytała kobieta. – Słyszałam strzały.

Harvath nie odpowiedział od razu. Wciąż rozmyślał o Carltonie i próbował się przygotować na to, co przyniosą najbliższe dni.

– Jeden z nich uciekł – odezwał się wreszcie.

– Żyje?

Harvath pokręcił głową.

– Niech to szlag. Wzywałam cię przez radio. Czemu nie odpowiadałeś? – Jasińska zgromiła Harvatha wzrokiem, kiedy pokazał jej dyndającą nad jego ramieniem słuchawkę. – Mogłeś zaczekać. A przy okazji, kto ci pozwolił nosić broń?

Harvath nie miał ochoty na przesłuchanie.

– Nie teraz – odparł.

Jego odpowiedź jeszcze bardziej zirytowała Monikę. To ona kierowała tym śledztwem, a jednak z jakiegoś niewiadomego powodu zmuszono ją, aby przyjęła pomoc konsultanta. Działo się coś bardzo dziwnego i zamierzała wyjaśnić, o co chodzi. Za wszelką cenę.Rozdział 4

RESTON, WIRGINIA, STANY ZJEDNOCZONE

Lydia Ryan nie chciała zajmować ogromnego narożnego gabinetu, ale Reed Carlton był nieustępliwy. Jako nowa dyrektorka Carlton Group nie miała innego wyjścia, jak ulec jego naleganiom. Ze względu na wszystkie obowiązki wynikające z tak odpowiedzialnego stanowiska przysługiwały jej także pewne przywileje.

Nawet w nocy widok z okien zapierał dech w piersi. Carlton Group zajmowała najwyższą z dwudziestu pięciu kondygnacji biurowca o szklanych ścianach, oddalonego tylko o dziesięć minut jazdy od portu lotniczego Dulles International.

Firma miała do dyspozycji osobną windę, która zjeżdżała na podziemny parking i umożliwiała dyskretny dostęp do biura bez konieczności przechodzenia przez hol recepcyjny – rzecz nieodzowna w przypadku prywatnej agencji wywiadowczej, zwłaszcza że CIA zlecała jej niektóre z najbardziej delikatnych zadań. Ponieważ Carlton Group miała do czynienia ze ściśle tajnymi informacjami, cała jej siedziba spełniała wymogi bezpieczeństwa zgodne z najsurowszymi normami. Przeznaczona do ochrony przed „emisją ujawniającą” aparatura klasy TEMPEST kontrolowała sygnały elektryczne i mechaniczne pochodzące ze wszystkich urządzeń, które służyły do przesyłania, szyfrowania i analizowania danych. Podjęto wszelkie możliwe kroki, aby zapobiec wyciekowi poufnych wiadomości. Firma chroniła skrupulatnie zarówno swój system komputerowy, jak i sieć łączności. W zasadzie gdy tylko było to możliwe, ludzie Carltona przekraczali standardy, pozostawiając daleko w tyle wszystkie agencje rządowe. Kosztowało to fortunę, ale Stary chętnie inwestował w nowatorskie technologie. Jego firma przecierała zupełnie nowy szlak w branży i dlatego musiała nadążać za innowacjami.

Dzięki wrodzonemu talentowi Reed Carlton potrafił zwietrzyć zagrożenie, zanim jeszcze pojawiło się na horyzoncie. Był również obdarzony nieprzeciętną inteligencją, która pozwalała mu zawsze wyprzedzać wszystkich o kilka kroków. W ciągu trzydziestu lat pracy w CIA podróżował po świecie, stawiając czoło, różnym przeciwnikom, od komunistów po islamskich terrorystów. Jednak największym jego osiągnięciem było utworzenie Wydziału Operacji Antyterrorystycznych. Kierując nim, zaplanował i przeprowadził kilka niezwykle ryzykownych akcji.

Kiedy nadszedł czas, próbował się odnaleźć w roli emeryta, ale to nie licowało z jego naturą. Brakowało mu „wielkiej gry” i w głębi ducha czuł się urażony faktem, że wszyscy radzą sobie bez niego. Co gorsza, niebezpieczeństwa zagrażające Ameryce nie osłabły. Wręcz przeciwnie – rosły w siłę. Tymczasem w Langley zachodziły zmiany i nie były to zmiany na lepsze.

Biurokraci podkopywali od środka jego ukochaną CIA, ograniczając albo całkowicie blokując jej działania. Kierownictwo popadło w manię na punkcie minimalizowania strat. Niechlubna maksyma wisząca w gabinecie jednego z dyrektorów głosiła: „Wielkie akcje, wielkie problemy. Małe akcje, małe problemy. Zero akcji, zero problemów”.

Agencja straciła swoją prężność i dynamikę, z jaką przeprowadzała najbardziej niebezpieczne misje w interesie narodu. Biurokracja niczym złowrogie pnącze oplotła jej szyję i dusiła nieubłaganie. Nie wróżyło to niczego dobrego.

Carlton był przerażony tym marazmem. Zdawał sobie sprawę, że pozbawiony sprawnej służby wywiadowczej kraj znalazł się w tarapatach. W takiej sytuacji pozostało mu tylko jedno. Dlatego porzucił wygodny żywot emeryta i założył własną agencję.

W przeciwieństwie do firm najemniczych Carlton Group miała do zaoferowania znacznie więcej niż tylko prywatną armię – zajmowała się zdobywaniem i analizą danych wywiadowczych. Wybrani klienci mogli liczyć na jeszcze szerszy zakres usług, obejmujący tajne operacje z prawdziwego zdarzenia. W gruncie rzeczy Stary stworzył mniejszą i bardziej energiczną wersję CIA, a rząd Stanów Zjednoczonych wkrótce stał się jednym z jego najpoważniejszych zleceniodawców. Pod względem organizacyjnym wzorował się na poprzedniku CIA, czyli OSS, którego założycielem był „Dziki Bill” Donovan. Podstawowe zasady były takie same – jeśli upadasz, zrób z tego użytek dla misji. Tylko to się liczyło. Idąc za przykładem Donovana, Carlton werbował pracowników o określonym typie osobowości. Zależało mu na odważnych i przedsiębiorczych ludziach z własną inicjatywą, którzy nie brali pod uwagę możliwości porażki. Skupiał się na elicie wojska i wywiadu. Wybierał takich, którzy dowiedli swojej wartości, wypełniali niemal straceńcze misje w najmroczniejszych zakątkach świata, dokonywali niemożliwego i ze wszystkiego wychodzili cało. Miał wyjątkowe oko do talentów.

Stojąc na progu swojego gabinetu, Lydia Ryan widziała drzwi po przeciwległej stronie holu. Scot Harvath nie miał tak dużego biura jak ona, ale sam podjął taką decyzję. Mógł objąć stanowisko dyrektora firmy, ale odrzucił propozycję. Sprawił tym zawód swojemu mentorowi.

Mądrość, z trudem zdobyta wiedza i globalna sieć kontaktów były największymi atutami Starego – fundamentem, na którym zbudował swoją firmę. Carlton wydobył esencję z przeszło trzydziestu lat doświadczenia w branży szpiegowskiej i zaszczepił ją najgłębiej, jak potrafił, w umyśle Harvatha. Przeobraził go w jedną z najskuteczniejszych broni w arsenale Stanów Zjednoczonych. Wprowadził go również w tajniki zarządzania i prowadzenia firmy – a konkretnie Carlton Group. Jednak ilekroć pojawiał się temat „przejęcia sterów”, Harvath dawał jasno do zrozumienia, że nie jest zainteresowany. Wolał zadania w terenie. To był jego żywioł.

Kiedy zdiagnozowano u niego chorobę Alzheimera, Stary uświadomił sobie, że musi dać z siebie wszystko. Harvath był dla niego zbyt cenny i nie powinien już zajmować się działaniami operacyjnymi. Carlton chciał go uczynić swoim następcą i jak na dobrego agenta wywiadu przystało, był gotów wykorzystać wszystko, nawet własną tragedię, żeby osiągnąć zamierzony cel. Grał na emocjach swojego protegowanego, zwłaszcza na jego poczuciu obowiązku. Wzbudzał w nim wyrzuty sumienia, odwołując się do ojcowsko-synowskich relacji, które ich łączyły. Próbował nawet go zawstydzić, sugerując mu, że powinien ograniczyć misje zagraniczne, żeby więcej czasu poświęcić rodzinie, którą planuje założyć.

Tą ostatnią kwestią uderzył w wyjątkowo czuły punkt. Harvath spotykał się z kobietą, w której był szaleńczo zakochany i która miała małego synka. Taka „gotowa” rodzina stanowiła idealne rozwiązanie dla kogoś, kto większą część dorosłego życia poświęcił na ściganie terrorystów. Skoro Carlton posunął się do takiego argumentu, musiał być bardzo zdesperowany, a może nawet obawiał się o przyszłość. I chodziło mu nie tylko o przyszłość firmy, ale także całego kraju.

Z sympatii do Starego, jak czule nazywał swojego mentora, Harvath poszedł na kompromis. Zgodził się podzielić swój czas między akcje w terenie i pracę biurową, jednak wymógł na Carltonie, aby ten zatrudnił pełnoetatowego dyrektora.

Po długiej naradzie w Gabinecie Owalnym Carlton, prezydent i dyrektor Wywiadu Narodowego zaaprobowali na to stanowisko Lydię Ryan.

Do tego momentu Ryan była zastępczynią dyrektora CIA. Prezydent osobiście wybrał ją i jej szefa, Boba McGee, powierzając im zaprowadzenie porządku w Agencji i przywrócenie jej dawnej świetności. Była to misja iście Herkulesowa – jak oczyszczenie stajni Augiasza – i wkrótce obydwoje zdali sobie sprawę, że zajmie im więcej czasu, niż przewidywali. Musieli wyplenić głęboko zakorzenioną biurokrację, co wcale nie było łatwe, gdyż na każdym kroku napotykali zaciekły opór.

Podczas gdy McGee nadal próbował opanować sytuację w Langley, Lydia Ryan zasiadła na dyrektorskim stołku w Waszyngtonie. Carlton Group była swego rodzaju graczem rezerwowym – brała na siebie operacje o krytycznym znaczeniu, dyskretnie wyręczając CIA, która jeszcze nie stanęła na nogi.

Pochodzący z Nowej Anglii Reed Carlton, przystojny mężczyzna o wydatnym podbródku i siwej czuprynie, był asem wywiadu i w środowisku szpiegowskim uchodził za legendę. Cechowała go nieprzeciętna inteligencja. Skazanie takiego umysłu na otępienie było szczytem okrucieństwa.

Ameryka traciła jeden ze swoich największych skarbów. Carlton znał dosłownie wszystkie sekrety – nazwiska, daty, numery kont, hasła i adresy; wiedział, kto kogo wrobił i kto na kogo ma haka. Był chodzącą encyklopedią informacji wywiadowczych – a teraz cała jego wiedza zanikała w zastraszającym tempie. Harvath i Ryan rozpoczęli wyścig z czasem, żeby ocalić, co się da. Na zmianę odwiedzali Starego, chociaż nigdy nie mogli przewidzieć, w jakiej formie go zastaną. W niektóre dni czuł się lepiej. Pogrążał się w demencji, potem odzyskiwał jasność umysłu, a potem znów mu się pogarszało. Serce Harvatha pękało z żalu, choć także Ryan ciężko to przeżywała.

Aż wreszcie pewnego dnia ni stąd, ni zowąd nastąpił groźny kryzys.

------------------------------------------------------------------------

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: