Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Autoportret z blizną - ebook

Data wydania:
7 maja 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
34,06

Autoportret z blizną - ebook

„Autoportret z blizną” Romana Fristera to książka niezwykła. Książka wstrząsająca, bo szczera. Mówi o sprawach o rzeczach, o których nie chce się wiedzieć. Osobista, intymna, niewiarygodna, bo prawdziwa. Bez samousprawiedliwienia. Zostaje jak zadra w sercu.

Autor bezkompromisowo i szczerze przyznaje, że ludzie to zwierzęta. Frister obezwładniająco prawdziwie mówi o procesie odczłowieczenia, któremu został poddany – zarówno on, jak i inni więźniowie obozów koncentracyjnych.

Frister chce żyć. Udaje mu się wyjść z piekła, nie zawsze szlachetnie. Po wojnie prowadzi życie pełne przygód, kobiet, wyzwań zawodowych, zakrętów i sukcesów. Książka, jest napisana świetnym językiem, trzyma w napięciu od pierwszej do ostatniej strony. Frister to mistrz narracji.

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-944377-8-7
Rozmiar pliku: 1,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1.

Do godziny ósmej wieczorem można było poruszać się po obozie.

W miesiącach letnich, gdy dni wydłużały się, aż do chwili gdy niebo i ziemia ciemniały i zlewały się na horyzoncie, korzystaliśmy z poczucia pozornej wolności. Wspaniale było ślizgać się wzrokiem po samym środku placu apelowego, aby uniknąć widoku drutów kolczastych, które nas otaczały. Dobrze było podnosić oczy, aby się przekonać, że niebo wciąż jeszcze jest na swoim miejscu, niebieskie lub zachmurzone, ale wieczne, i dobrze było opuścić wzrok ku ziemi, aby móc udawać, że nie wyrastają z niej wysokie wieże strażnicze najeżone lufami karabinów maszynowych.

Więźniowie przechodzili bez przeszkód z baraku do baraku, niby to z sąsiedzką wizytą. W rzeczywistości za przymkniętymi drzwiami odbywał się bezustanny handel żywnością. Nikt nie wiedział tak naprawdę, skąd brały się te ogromne bochny chleba, jak przemycano przez ucho igielne dobrze strzeżonej bramy wejściowej worki kaszy i grochu. Nikt nie zadawał zbędnych pytań. Do samego końca nie mogłem pojąć, skąd ludzie brali dolary i okupacyjne złotówki, aby płacić za te drogocenne towary. Od czasu do czasu ktoś oszukiwał na wadze, wybuchały sprzeczki, nawiązywały się okolicznościowe spółki i przyjaźnie, zupełnie jak w życiu, tym prawdziwym, toczącym się za drutami. Nikt nie myślał kategoriami dnia jutrzejszego. Żyliśmy chwilą. Tajemnica małej szczęśliwości kryła się w zdolności takiego istnienia, jakim istnieje bydło swobodnie przeżuwające pokarm w zagrodzie, niemające pojęcia, iż przeznaczone jest na rzeź.

Obóz położony był w górnej części miasteczka Starachowice. Część dolną, zwaną Wierzbnikiem, założyli cystersi, którzy przywędrowali w kieleckie strony w dwunastym wieku i pobudowali się w pobliskim Wąchocku, ale od niepamiętnych pokoleń zamieszkiwała ją ludność żydowska. Znaki szczególne Wierzbnika to stara, bardzo stara bóżnica, prostokątny rynek brukowany kostką z kamienną studnią pośrodku, uwieńczony sklepikami niemal cynamonowymi, a także dostatnie domy lokalnych gwirów, czyli starozakonnych bogaczy, skupione wzdłuż topolowej alei. Gdy wszystko to zmazane już zostało na zawsze, w jednym z telawiwskich domów starców złapała mnie za rękaw zgrzybiała staruszka, było to z początkiem lat sześćdziesiątych, i z niesamowitą nadzieją w głosie zapytała: „Panie, czy koty wciąż jeszcze wygrzewają się w słońcu przy tej studni na rynku?”. Kryła się w tej starczej naiwności nieuzasadniona wiara, iż jest w naszej mocy zatrzymać bieg czasu, zamrozić go dowolnie i znów odmrozić w chwili, gdy tego zapragniemy.

Obóz robót przymusowych nazywano obozem na Majówce. Nie od miesiąca maja wywodziło się to niewinne określenie, ale od nazwy działającej w pobliżu kopalni rudy żelaza. W całym województwie rozsiane były podobne obozy, najbliższe w Pionkach i w Skarżysku-Kamiennej, wszystkie służące temu samemu celowi: napędzaniu trybów nazistowskiej machiny wojennej. Razem tworzyły dziwną mozaikę nadziei i rozczarowań, chwilowych radości i cierpień, a w końcu także życia i śmierci. Mozaikę uczuć i czynów tak niejasną i skomplikowaną, że tylko psycholodzy i historycy będą w stanie ją rozszyfrować. Bo przecież na pozór nie były to wcale obozy zagłady, w których komendy w lewo lub na prawo decydowały o losach ludzkich i nie podpisywały się na niebie ciemnym, słodkawym dymem palonych ciał. Tutaj korzystaliśmy z prawa umierania także śmiercią naturalną. Mimo katorżniczej pracy i brutalności zmobilizowanych na Łotwie strażników codzienną porcją naszej strawy duchowej było złudzenie. Złudzenie, że tutaj, w Starachowicach, to się nie może zdarzyć.

Czy byłem ślepy? Niezdolny do odczytania prawdy? Niezbędny jest dystans czasu, aby pojąć, że zaprzeczenie rzeczywistości brzemiennej w zwiastuny katastrofy stanowiło podstawowy warunek przeżycia. Dlatego też długo usiłowałem wymazać z pamięci moje lata wojenne. Wiedziałem już, że każda myśl, która podważa stworzony przez nas wizerunek prawdy, natychmiast osłabia naszą siłę woli. Niechciane stawało się białą plamą. Jedynie twarzy umierającego ojca nie udało mi się nigdy wykreślić z inwentarza wspomnień; od dnia, w którym wyszedłem z mroku w światło, towarzyszyła mi jak cień, którego nie sposób się pozbyć.

Słońce chyliło się ku zachodowi, gdy wróciłem z pracy w hucie. Byłem najmłodszym, bo zaledwie piętnastoletnim, robotnikiem topiącym stal w piecach martenowskich. Piece, jak zresztą cały zakład, były przestarzałym piekłem. W ubiegłym stuleciu cystersi z Wąchocka sprzedali go Samuelowi Fraenklowi, finansiście, który wierzył w przyszłość rewolucji przemysłowej, ale, jak to się zwykle darzy, rewolucja pożarła swego syna. Fraenkel nie wytrzymał konkurencji wielkich hut w Zagłębiu i w latach trzydziestych kazał wygasić ogień w piecach. Przypuszczalnie rozpadłyby się do cna, gdyby nie niemiecki okupant, który rozruszał od nowa postarzałe gnaty starachowickiej huty. Robotnicy najemni i więźniowie skrobali rdzę, tumany rudego kurzu unosiły się w powietrzu, ludzie klęli, krztusili się i pracowali. Żydzi z miasteczka usuwali nagniotki zastygłego betonu przyrośniętego nie wiadomo jak do szyn kolejki wąskotorowej. W pustych halach na zapleczu wielkiego pieca wytruto setki szczurów, na razie jedyne ofiary niemieckich eksterminatorów, ustawiono w nich tokarki i frezarki, sprowadzono fachowców, zakład został włączony do koncernu „Herman Göring Werke” i pod patronatem marszałka Rzeszy znów topiono w nim stal potrzebną jak krew hitlerowskiemu organizmowi podbojów. Ciekawe, czy duch Samuela Fraenkla zacierał dłonie z radością, czy też stary przemysłowiec z rozpaczą przewracał się w grobie.

Gdy przewieziono mnie do Starachowic, latem 1944 roku, znów lal się z nabrzmiałych gorącem pieców nieprzerwany strumień stopionej rudy. Także walcownia i wielki miot nie odpoczywały ani minuty; z własnej bocznicy codziennie wyjeżdżały wagony załadowane bombami. Mówiono, że Niemcy transportują je do pobliskiego obozu w Pionkach, gdzie inni więźniowie nadziewają je materiałem wybuchowym. Wygodnie było wierzyć, że dopóki płonie ten znicz wojny i dopóki przydatni jesteśmy nienasyconemu molochowi zbrojeń, dopóty trzymamy w zanadrzu żelazny list chroniący przed śmiercią.

List ten odebrany został mojemu ojcu w chwili, gdy złożyła go choroba. Przed tym przez kilka tygodni zastępował konia pociągowego przy wózkach przewożących złom ze składu na otwartym powietrzu do składu przy wielkim piecu. Wózki były zdezelowane, koła nie trzymały się osi, na zakrętach z uporem wypadały z szyn i podnosiły ciśnienie krwi niemieckich majstrów zmiany. Na plecy spoconych więźniów spadały razy. Niemcy bili czym popadło, raz trzonkiem łopaty, raz łomem żelaznym. Nawet jeśli nie byli urodzonymi sadystami, okoliczności wydobywały z nich najgorsze. Ciężki wózek trzeba było dźwignąć szybko i sprawnie, a majstrowie byli tak nerwowi i napięci, jakby każde opóźnienie w pracy opóźniało o kilka sekund ostateczne zwycięstwo Rzeszy.

Widziałem, jak ojciec słabnie z dnia na dzień. Coraz częściej przewracał się z wycieńczenia. „Przestań palić”, przygadywałem z ukrytą złością. Wiedziałem, że po kryjomu przehandlowuje poranną porcję chleba na niedopałki papierosów lub odrobinę machorki. Nie zawsze wypływało to moje przygadywanie z czystej troski o jego zdrowie. Być może w głębi duszy miałem mu ten handel za złe, bo przecież, jeśli mógł się obyć bez pajdy chleba, dlaczego nie dawał jej swemu dziecku?

Byłem skonfundowany, gdy pojąwszy, iż odkryłem jego tajemnicę, pokrył zakłopotanie usprawiedliwiającym uśmiechem. „Musisz mi wybaczyć. Za młody jesteś, aby zrozumieć, że nic tak nie koi starganych nerwów jak haust nikotyny”, powiedział. Nie żal zaprzepaszczonego chleba, lecz fakt, że widział potrzebę usprawiedliwiania się przede mną, powodował moją konfuzję. Dziś, gdy patrzę na te wydarzenia z perspektywy pięćdziesięciu niemal lat, wydaje mi się, że błagalny uśmiech ojca był przysłowiową słomką, która złamała resztki jego rodzicielskiego autorytetu. Nie zauważyłem, kiedy i jak wypowiedziałem mu posłuszeństwo i w której dokładnie chwili zacząłem służyć wyłącznie bożkowi przetrwania.

Rzeczywistą przyczynę jego postępującego wycieńczenia odkryłem za późno.

Za późno? Głupie spostrzeżenie. Cóż mógłbym uczynić, gdybym ją poznał wcześniej? Nie było w mej mocy pomóc. Więc co, czułbym się udręczony? I to nie jest pewne. Dobry psycholog postawiłby chyba właściwą diagnozę: znieczulica pospolita. W ciągu ostatnich czterech lat tyle błota przylgnęło do mej duszy, że nic już nie docierało do wnętrza. Cierpienie bliźnich stało się powszechne, kto nie potrafił odgrodzić się od niego murem obojętności, narażał się na to, że własne uczucia wciągną go jak wir w otchłań zagłady. Droga do wyzwolenia z niszczącego współczucia usłana była trupami ludzi kryształowo czystych.

Epidemia tyfusu plamistego spadła na nas niczym jedenasta plaga egipska, kosiła więźniów obozowych jak owe epidemie, które zdziesiątkowały w średniowieczu ludność Europy. Żydzi na hitlerowskich plakatach zawsze przedstawiani byli jako nosiciele zarazków tyfusu. Pamiętałem te plakaty jeszcze z czasów przed aresztowaniem, rozlepione na płotach i murach każdego miasta. Teraz rzeczywistość zdawała się uwiarygodniać antysemicką propagandę. Nie miałem pojęcia, kiedy i gdzie ojciec się zaraził. Póki starczało mu sił, ukrywał chorobę przed wszystkimi, także przede mną. Może łudził się, że to nic poważnego, jakaś przejściowa słabość albo zatrucie nikotyną. Może wierzył, że można oszukać własne ciało. Aż ugięły się pod nim nogi. Stało się to podczas apelu porannego, akurat w chwili, gdy kapo kazał nam odliczyć do stu. Każda setka stanowiła osobną grupę w marszu do pracy. Próbowałem go wesprzeć. Więzień po jego lewej stronie udawał, że niczego nie zauważa. Nikt nie miał ochoty marnować energii. Poza tym doświadczenie uczyło, iż wskazane jest odsunąć się dyskretnie od każdego, komu szczęście przestało sprzyjać. Ręka ojca ześlizgnęła się bezwładnie z ramienia, które mu podałem, cały przechylił się w biodrach, jakby składał głęboki ukłon, po tym runął na ziemię, twarzą w przód, prawie bezgłośnie, jak worek wypchany watą. Instynktownie pochyliłem się, wyciągnąłem dłonie, aby pomóc mu wstać, kapo i niemiecki oficer byli teraz w odległości dwóch, może trzech metrów ode mnie, nasze spojrzenia skrzyżowały się szybko, wyciągnięte ramiona zastygły w powietrzu. Każdy doświadczony mieszkaniec obozu wiedział, że nie ma nic gorszego od widocznego związku z kimś, dla kogo nie ma już ratunku. Także pech był chorobą zakaźną.

Kapo przystanął na moment, trochę rozeźlony, bo w pierwszej chwili nie wiedział chyba, czy zaliczyć ojca do żywych, czy do umarłych. Niemiec cofnął się o krok i krzyknął:

– Tyfus! Zabrać go stąd, ale szybko.

Dwaj więźniowie w brudnych kitlach sanitariuszy wyskoczyli znikąd, złapali ojca pod pachy i pociągnęli w bok znieruchomiałe ciało. Czy był przytomny? Czy zdawał sobie sprawę z tego, co się dzieje? Czy zauważył moje wahanie? Wówczas nie zadawałem sobie takich pytań. Patrzyłem, jak bezsilne nogi, obute jeszcze w drewniaki, zostawiają ślad w piaszczystej ziemi, najpierw wyraźny, potem coraz bardziej zanikający, jakby ciało traciło wagę lub zmniejszała się siła przyciągania kuli ziemskiej. Nie chciałem odprowadzać go wzrokiem; gdzieś głęboko w podświadomości zrodziła się obawa, że nigdy już nie zdołam się od tego widoku wyzwolić. Ale stałem bez ruchu, bezwolny czy zahipnotyzowany, i patrzyłem na te włóczone po ziemi nogi ojca, aż siarczysty policzek kapo przywrócił mnie do porządku dziennego. „Co się gapisz jak wół na malowane wrota!”, ryknął. Codziennie padały tu ofiary tyfusu, nie było w tym nic nadzwyczajnego, w każdym razie nic, co mogłoby wzruszyć. Jedyne zamieszanie spowodował fakt, że po raz wtóry musieliśmy odliczyć do stu. Kilka minut po tym, ustawieni jak zawsze w trójki, odmaszerowaliśmy do bramy, aby skręcić za obozem w lewo i ruszyć w dół wąskim gościńcem prowadzącym do huty.

Na drzwiach jednego z baraków przybity był szyld „Szpital”. Z niewiadomych mi przyczyn w żargonie esesmanów nazywano go rewirem. Barak ten nie różnił się niczym od innych, zbudowany z desek i kryty papą. Jeśli się nie mylę, nigdy nie stanęła w nim stopa prawdziwego lekarza. W rewirze pracowali więźniowie, którzy nie powąchali nawet medycyny, ale byli dosyć sprytni, aby uniknąć harówki przy piecach, podając się za felczerów lub dyplomowanych sanitariuszy. Praca ich ograniczała się do sprawdzania, kto nie dożył rana. Trupy przewozili na taczkach, układali je w równe rzędy na małym podwórku za barakiem i cierpliwie czekali, aż przyjdą esesman i kapo i wpiszą je do rejestru. Nikt nie pytał o nazwiska, ale liczby zgadzać się musiały co do joty. Dopiero po zakończonej procedurze, gdy niemieckiemu zamiłowaniu do porządku i biurokracji stało się zadość, podjeżdżała ciężarówka, aby wywieźć martwych do wspólnego grobu za miastem. Nigdy nie zapytałem, gdzie to. Nie chciałem wiedzieć.

Codziennie po pracy odwiedzałem ojca w „szpitalu”. Pierwsza zmiana kończyła o szóstej wieczorem, apel kradł nam jeszcze godzinę. Przed ósmą, a więc kilka minut przed zakazem poruszania się, stawiałem się przy ojcowskim łożu. Po dwunastogodzinnej pracy w hucie i po trudnej wspinaczce z dolnego miasta do górnego wracałem znużony do cna. Strażnicy na bramie zatrzymywali nas często, szukając przemytników żywności. Kogo złapano na gorącym uczynku, tego czekała kula w łeb. Ale od chwili, gdy znaleźliśmy się zamknięci wewnątrz obozu, znów byliśmy wolni. Moim pierwszym pragnieniem było wypocząć. Moją pierwszą myślą było pozbyć się ołowiu, który wypełniał żyły zmęczonych nóg. Wiedziałem jednak, że jeśli wyciągnę się na chwilę na mojej pryczy, nie znajdę w sobie dosyć siły, aby się dźwignąć i zawlec do rewiru. Dniówka w hucie kładła na łopatki starszych i mocniejszych ode mnie. Piece martenowskie buchały żarem tysiąca sześciuset stopni, a za każdym otwarciem, gdy czerwonoruda stal spływała do form, dyszały chmurą trujących gazów. Wiele lat później oglądałem „Przy drzwiach zamkniętych” Sartre’a. Jeden z bohaterów dramatu mówił, że „piekło to inni ludzie” Przyswoiłem sobie tę prawdę, ale w istniejących warunkach piekło było także w rozpalonych piecach, a może przede wszystkim w nas samych. Jego palący dech czułem na gorejących policzkach, gdy stałem przed drzwiami „szpitala”. Drzwi były zawsze zamknięte. Opierałem dłoń na klamce, bezwiednie opóźniając moment naciśnięcia. Nie z powodu zmęczenia. Z powodu niepewności. Otwarcie drzwi symbolizowało wejście do świata, w którym krzyżowały się drogi życia i śmierci; świata, w którym nie było już miejsca na samookłamywanie się.

Minęło kilka sekund, nim wzrok przyzwyczaił się do półmroku. Okiennice były zasunięte. Stolarze przygwoździli je do framug, aby nikomu nie zachciało się zaprosić promieni słonecznych. Na drucie zwisającym z belki stropowej kołysała się goła żarówka. Twarze chorych wyglądały w jej bladym świetle jak ulepione z wosku. Niektórzy mieli jeszcze dosyć siły woli, aby iskać atakujące ich wszy. Większość leżała bez ruchu. Śmierć pełzła ku nim pomału, ukryta pod całunem ciemności.

Prycza ojca była ostatnią w rzędzie. Szedłem obok umierających, nie zwracając uwagi na ich istnienie. Nie miałem poczucia wspólnoty losu. Oni leżeli w przedsionku tego, co zwykliśmy nazywać lepszym światem; ja lgnąłem całym jestestwem do tego gorszego. W powietrzu unosił się kwaśny zapach moczu zmieszany z ostrością środków dezynfekcyjnych. „Sanitariusze” bronili się przed tyfusem wielkimi pojemnikami lizolu. Ktoś wyciągnął do mnie rękę, z krtani wyrwał mu się niezrozumiały bełkot. Może był spragniony, prosił o wodę. A może prosił o życie. Nie mogłem mu dać czegoś, czego nie miałem. Udawałem, że nie słyszę i nie widzę. Nie obawiałem się zarazić, ale ogarniał mnie strach na myśl, iż mam z tymi ludźmi coś wspólnego. Nie chciałem się utożsamiać z nimi, jakby było w ich mocy wciągnąć mnie w mrok utraconego bytu.

„Tato, przyszedłem”.

Ojciec nie odpowiedział, ale jego milczenie nie potrafiło mnie wyprowadzić w pole. Lekkie drgnięcie spękanych warg zdradziło, że słyszał. Głowę miał zwieszoną w tył, w dziwnej i niewygodnej pozycji, grdykę wypiętą do przodu, usta lekko rozwarte. Skóra na dłoniach była niemal biała, a on kurczył i rozkurczał te dłonie, jakby pragnął coś wyrazić, a ja nie potrafiłem rozszyfrować tych znaków. Przypomniałem sobie chorego, którego minąłem przed chwilą, nie poświęcając mu okrucha uwagi, i spytałem:

„Tato, chcesz pić? Tato?”.

Dłonie zamarły w bezruchu.

„Tato, daj znak życia”.

Pochyliłem się nad nim. Oddychał. Delikatnie zacząłem rozgniatać wszy, które zagnieździły się w rzęsach. Otworzył oczy. Były wyblakłe. Znów je przymknął. Leżał teraz sztywno, jak większość chorych. Tyle tylko, że leżał spokojnie, jak człowiek, który nareszcie może sobie pozwolić na odpoczynek. Inni, poskręcani, wyglądali jak mumie, które zabalsamowano w konwulsjach padaczki. Tylko wszy były zdrowe. Tylko wszy się poruszały. Zwariowana myśl przebiegła mi przez głowę: co się dzieje z tymi wszami, gdy stygnie ciało, które je karmi? Czy umierają wraz z nim, czy też wędrują na sąsiednią pryczę w poszukiwaniu ciepła zapewniającego pasożytom wieczne życie? Ostrożnie wyławiałem je spomiędzy rzęs ojca, podnosiłem ku światłu, uważnie badając niemal przezroczyste stworzenia, próbując rozgryźć tajemnicę ich istnienia, nim je miażdżyłem między paznokciami kciuków. Pękając wydawały przytłumiony dźwięk, jak daleki odgłos strzału z pistoletu na kapiszony. Po kilku minutach, gdy rzęsy były już czyste, dotknąłem lekko powiek ojca.

„Tato, otwórz oczy”, prosiłem.

Poznał mnie? Tak bardzo pragnąłem, aby wiedział. W gruncie rzeczy, co miał wiedzieć? Że jestem jego synem? Że nie porzuciłem go w czasie, gdy porzucanie najbliższych stawało się prawie normą? Do diabła z tymi dywagacjami. Przecież widziałem, że pogrążył się we mgle niebytu, w paraliżu zmysłów, w otchłani, w której nie ma już ani cierpienia fizycznego, ani duchowego, że pozostały w nim tylko ślady człowieczego bytu, rodzaj gasnącego płomyka świecy, który przestał wydzielać światło. Wystarczy chuchnąć, a zgaśnie. W głębi serca czaiła się prawda. Chciałem wiedzieć, czy mnie czuje, bo pod słomianym siennikiem, rojącym się od wszy jak wszystko dookoła, ukrył pół bochenka chleba. Ojciec nie mógł już jeść. A ja byłem głodny.

„Tato”, szeptałem, „tato, powiedz...”.

Chciałem zapytać, czy mogę mu coś podać, i natychmiast połapałem się, jak bardzo bezprzedmiotowe byłoby takie pytanie. Szept mój był tak cichy, że z trudem słyszałem samego siebie. Czyżbym czynił to świadomie, w nadziei, że słowa nigdy do niego nie dotrą? Chyba nie upadłem tak nisko. Podniosłem oczy, położyłem mój wzrok na jego twarzy, wierzę, że była w nim synowska miłość, bo niespodziewanie poruszył dłonią. Zrozumiałem, że nie zdobędę się na ten ruch, że nie wykradnę chleba spod siennika. Usiadłem na brzeżku pryczy i cierpliwie czekałem, aż wyzionie ducha, abym mógł zabrać mój chleb bez wyrzutów sumienia.

Przez siedem dni obserwowałem niegodne chwyty anioła śmierci. Widziałem, jak mota swoją pajęczynę. Bez pośpiechu. Pewny wyniku. Najpierw zmazuje rumieniec z policzków ofiary. Zrasza zimnym potem jej czoło. Sączy krople niemocy. Wstrząsa ciało febrą. A w końcu odbiera zdolność myślenia. Mistrz w swoim fachu. Miałem za sobą długi staż obozowy. Częstokroć spotykałem śmierć gwałtowną. Widziałem, jak oficer jednostek specjalnych SS, Wilhelm Kunde, rozłupał czaszkę mojej matki uderzeniem kolby. Minęło ponad czterdzieści lat, nim udało mi się posadzić go na ławie oskarżonych w Kilonii. Widziałem hitlerowców i własowców strzelających do dzieci jak do kaczek. Widziałem kapo uśmiercających ludzi uderzeniem łopaty i widziałem więźniów doprowadzonych do ostateczności, znajdujących ucieczkę w samobójczym skoku na przewody wysokiego napięcia. Śmierć nagła i gwałtowna mieściła się w świecie pojęć stworzonych nam przez nazistów w odratowanej namiastce życia tymczasowego. Znacznie trudniej było oswoić się ze śmiercią rozciągniętą w czasie, umożliwiającą intymne poznanie cierpień powolnego konania. Agonia ojca kryla w sobie czynnik czasu; wymagała ustosunkowania się.

Tyle tylko, że w ostatnich chwilach jego życia cała moja uwaga skupiała się na połowie bochenka chleba. Drżałem na myśl, że się całkowicie rozkruszy, że zeżrą go szczury, bo i tych nie brakowało w obozie, albo jeszcze gorzej: że uprzedzi mnie jakiś pazerny bękart w kitlu sanitariusza, rabując moją schedę. Właśnie wszedł jeden z nich. „Za chwilę ósma”, warknął i kazał mi wyjść. Przykryłem dłonią stygnącą dłoń ojca.

„Przyjdę jutro, jak zwykle”, przyrzekłem.

Ojciec nie słyszał. Nie miało to zresztą żadnego znaczenia, bo słowa moje przeznaczone były dla mojego ucha wyłącznie. Jedynym ich celem było stworzenie samozobowiązania. „Sanitariusz” zatrzasnął za mną drzwi. Kilku więźniów truchtem spieszyło do swoich baraków. Strażnicy zaczęli wyprowadzać wilczury z psiarni. Co wieczór obwieszczały swym szczekaniem, krótkim staccato przerywanym nawoływaniem dozorców, że zbliża się godzina zamykania baraków. Dziwni ludzie, dziwne psy: choć zawsze syte, zawsze czyhające na żer.

Nazajutrz oznajmił mi „sanitariusz”:

„Twój tata zwrócił duszę Panu Bogu”.

„Nie gadaj głupstw”, żachnąłem się. „Nie ma duszy i nie ma Boga”.

„Sanitariusz” wzruszył obojętnie ramionami. Czekał go dzień pełen zmarłych, najwidoczniej nie miał chęci na teologiczną dysputę.

„Idź już, idź”, powiedział, ale nie było w tym powiedzeniu presji. Odsunąłem go. Tym razem otwarłem drzwi baraku bez wahania. Przemknąłem niemal biegiem do ostatniej pryczy. Leżał na niej ktoś obcy. Wsunąłem rękę pod siennik. Spod siennika wysunąłem pustą rękę. Wyprostowałem się. Stałem nieruchomy jak słup soli. Złość narastała we mnie jak fala. Nie miałem chleba i nie miałem ojca. Dopiero teraz uświadomiłem sobie, że tego ranka, gdy jego ciało rzucono do wspólnego grobu za miastem, ostatecznie przecięta została pępowina, która łączyła mnie z dzieciństwem. Umarł świat, w którym wolno było obarczyć kogoś innego odpowiedzialnością za własny los.

------------------------------------------------------------------------

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: