Bajdurki - ebook
Bajdurki - ebook
Od niepamiętnych czasów ludziom towarzyszą zwierzęta. Czasem psocą, a czasem pomagają. Jedni bez drugich żyć nie mogą. Zapraszamy do świata, w którym kozy, raki i jeże mówią ludzkim głosem, a wiatr i rzeka śpiewają radosne piosenki.
Zbiór jedenastu opowieści doskonale oddaje piękno rodzimego folkloru i uczy kontaktu z przyrodą. Znajdziesz tu historię spotkania wyjątkowego rodzeństwa – Wiosny i Lata, sprawdzisz, co stało się z zaginionym kogucikiem, a kozucha-kłamczucha nauczy Cię, że zawsze warto mówić prawdę. Bajki Janiny Porazińskiej od lat wychowują młodych Polaków i w ogóle się nie starzeją! Czas, by poznały je kolejne dzieci!
Janina Porazińska (1882/1888 – 1971) – polska pisarka, redaktorka, tłumaczka literatury skandynawskiej oraz szwedzkojęzycznej. W 1903 roku na łamach „Wędrowca” ukazał się jej debiut poetycki. W 1917 roku założyła pismo „Płomyk”. Podczas okupacji była działaczką podziemia oświatowego i kulturalnego. Jest znana szczególnie jako autorka literatury dla dzieci. W swoich utworach często odwoływała się do polskiego folkloru. Jej twórczość tłumaczono na wiele języków. W 1955 roku została odznaczona Krzyżem Oficerskim, a w 1966 Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski. Była również Kawalerem Orderu Uśmiechu.
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-26-62345-1 |
Rozmiar pliku: | 221 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Janicku, Janicku,
cóz to mas na licku?
— Cerwone lelije.
— Podarujze mi je.
Śpiewa sobie pasterka Justysia. Śpiewa idąc za gąskami. A tych gąsek gromada, bo to i swoje, i sąsiadowe.
— E, czerwonej lelii to mi nie trzeba. Mam swoją na liczku. Ale co ładna spódniczyna, a kaftanik, a zapaska — to by mi się zdały.
Oj, zdałyby się!
Bo ta Justysi kiecuszka to na rosach zaszargana, na cierniach podarta, na rżysku wystrzępiona, a i od słońca spłowiała. Deszcz z barwistości do ostatka ją wyprał. Szary, szareńki kurz się w nią nabił.
A tu na świecie tyle różności kolorów — co cud!
Patrzy pasterka na niebo, a niebo jest modrzyste i obłoki po nim płyną srebrem obrzeżone albo i złotą nicią obdziergane. A pod zniżające się słonko ścielą się chmury czerwono-promienne; szparami tu i tam wyziera niebo to niebieskie, to zielone, to szmaragdowe, to mieniące się jak perły.
Jak te perły na jarmarcznych straganach w Szczercowie.
— Hej, takie ci mieć obleczenie!
Idzie Justysia za gąskami po pastwisku nad rzeką. Młoda wiosna jest to dopiero. Ale że słonko już od miesiąca mocno grzeje, a nocami ciepłe deszcze przechodzą — to i trawy podrosły wysoko, stokrocie się już bielą, a tej drobnej żywizny pełno po ziemi biega, w powietrzu bzyka i furkoce.
Idzie pasterka brzegiem rzeki, o tych modrościach, o tej czerwieni na niebie myśli, aż tu widzi — po trawie lezie rak. Wielkie raczysko. Lezie i nożycami tnie: ciachu-ciach-ciach.
A z tym rakiem to tak było: Żył on sobie w rzece, norę tam miał w gliniastym brzegu. Wielkie to było raczysko, to i szczypce miał wielkie. I wciąż przednie łapska z nory do rzeki wysuwał, i wciąż nożycami ciachał: ciach, ciach, ciach...
Gniewało to rzekę, że ją tak nożycami kraje a kraje.
I tak — raz nocą chce sobie woda śpiewać potoczysto, drobnofalisto.
„Jeden miesiączek na niebie,
drugi miesiączek na wodzie,
na wodzie.
Oj, przypatrz ty się, noceńko,
mojej srebrzystej urodzie,
urodzie!...“
A tu rak jej piosenkę szczypcami kraje i kraje na kawałki. Ani z tego zrozumienia, ani z tego śpiewu. Jedno drugiego się nie trzyma:
„Je... bul-bul-bul... den... bul-bul-bul... miesią... bul-bul-bul... czek-czekczek...“
E, do licha z tym krajaczem!
Rozgniewała się woda i jak tylko rak wylazł z nory, chwyciła go, zakołysała i fyrt! wyrzuciła na brzeg:
— Siedźże se tam, nie psoć mi dłużej!
I tu go Justysia ujrzała. A gdy go ujrzała, mówi:
— Raku, krajesz a krajesz nożycami po próżnicy. Ukrajałbyś mi tej zachodowej czerwieni na spódniczkę, a tej niebieskości na kaftanik, a tej, zieloniutkiej gładzizny na zapaskę. I żeby sreberko było na okolenie, i żeby złote cekiny były na naszycie... Oj, to bym cię za to kochała!
A rak mówi:
— Czemu nie! Moje nożyce potrafią wszystko naciąć. Idźże sobie za gąskami, a ja ci tu tych kolorów naszykuję.
Poszła Justysia gąsek pilnować.
Rak właśnie dopiero co dojrzał nieżywego kreta i chciał zabrać się do uczty — ale trudno. Mógł nie obiecywać. Ale jak obiecał, to musi zrobić. Musi Justysi naciąć.
Wyciągnął więc nożyce ku zachodowi... ale gdzie tam! Do barwiczek na zachodzie dostać nie może.
— Wlezę na tę górkę, to z wierzchołka, ani chybi, do nieba dosięgnę. Lezie raczysko po raczemu tyłem, tyłem się cofa pod górę, pod górę... Lazł całą godzinę, no i wreszcie wlazł na wierzchołek. Wyciągnął nożyce ku zachodowi.
— Eeee... gdzie tam!
Wspiął się na pazurki.
— Ani myśleć, ani myśleć, żeby dostać.
Złazi raczysko w dół, złazi po raczemu tyłem, tyłem i myśli:
„Co też tam się dzieje z moim kretem? Czy go aby kto nie porwał? Czy go kto nie zjadł? Czy go żuki grabarze w ziemi nie zagrzebały?“
O Justysi zapomniał.
Ale zaledwie swymi oczyskami, na słupkach, zakręcił w lewo i w prawo, dojrzał Justysię, że już gąski z pastwiska spędza.
Przystanął, zadumał się, o krecie zapomniał.
— Obiecałem, a nie nakrajałem. Co jej powiem? Co powiem?... Aha!
A Justysia już go dopadła.
— Nakrajałeś, raku, dla mnie kolorów?
— Nakrajałem, a jakże, nakrajałem. Niebieskiego na kaftanik, zielonego na zapaskę i jeszcze srebra na dziergotkę, i jeszcze złota na centusie.
— Ojejej!... — skacze Justysia z radości. — A gdzież to masz?
— A no, widzisz... zobaczyły ważki (co to je jeszcze nazywają panny albo świtezianki), żem nakrajał tych barwistych płatków, przyleciały i porwały mi wszystko dla siebie na sukienki.
— A nie kłamiesz ty, raku?
— Prawdę szczerą mówię. Jak mi nie wierzysz, to pobiegnij tam, gdzie się trzciny kołyszą, popatrz.
Pobiegła Justysia i widzi... prawdziwie! Latają tam ważki, świtezianki, panny. Te modro przybrane, te — złociście, te — niebiesko. A wszystkie mają skrzydełka srebrne.
— Czemuście mi kolory zabrały? To było dla mnie! — krzyknęła Justysia.
Ale ważki, świtezianki i panny kołysały się dalej spokojnie na trzcinach i nic a nic sobie nie robiły z Justysinego krzyku.
Przypomniała sobie pasterka o spódniczce, więc biegnie z powrotem do raka i pyta:
— A czerwieni mi nakrajałeś?
— A jakże. A jakże.
— To gdzież ona jest?
— A no, widzisz... jak zobaczyły tę czerwień kowaliki, to zaraz przybiegły i zabrały ją na swe żupany.
— A nie kłamiesz ty, raku?
— Szczerą prawdę mówię. Jak nie wierzysz, to pobiegnij do olszowego zagajnika, popatrz.
Pobiegła Justysia i widzi... Po olszowych pniach łażą do góry i na dół, do góry i na dół kowaliki, a każdy w czerwonym żupaniku, każdy wygląda jak koralik żywy.
— Czemuście mi zabrały, co rak nakrajał? To było dla mnie na spódniczkę! — krzyknęła Justysia.
Ale kowaliki ani przystanęły; wciąż to pięły się po pniu w górę, to zbiegały w dół. Nic sobie z Justysinego krzyku nie robiły.
A tymczasem... słonko już zaszło niebo już zszarzało, chmury już spopielały.
Mrok snuje się ziemią, snuje się niebem — do reszty kolory ugasza.
Wraca Justysia do raka, a zła, aż czerwona.
Przeląkł się rak. O krecie już wcale nie myśli. Pragnie już tylko Justysię ułagodzić.
— Jak chcesz, to ci nakraję...
— Co? Tych szarości, tych mroczysków? Oszukałeś mnie! Kłamcą jesteś!
Rak chciał zawołać:
— Nie jestem kłamcą! Do nieba nie mogłem dostać! A że o tych pannach, o tych kowalikach — to co? Dziś jest przecież pierwszy kwietnia, prima aprilis, to wolno zwodzić.
Chciał tak zawołać, ale me zdążył.
Chwyciła go Justysia, podniosła w górę i machnęła.
Rak poleciał w górę, jakby miał skrzydła. Od tego bystrego a niespodziewanego pędu wszystko, co chciał powiedzieć, poplątało się biedakowi w jego skorupiastej głowie. Więc krzyknął tylko:
— Do nieba prima aprilis!
I plums! wpadł do rzeki.
Zaburzyła się woda, rozeszły się po niej koła, zakołysały się trzciny.
Rak oparł się o dno rzeczne.
Jasność dnia zagasła. Zatliła się jasność nocy. Wielki, pyzaty księżyc wysunął się zza lasu i dźwignął się w górę, i srebrniał, i drżał.
Przeszedł przez oziminę, przez podorywkę, zamigotał w okienku Wojtaszkowej chałupy, przelazł przez chruśniak i powędrował orosiałym pastwiskiem ku wodzie.
Jak olbrzymi ze szczerego srebra ukuty talar położył się na rzece.
Rzeka zapląsała z radości i chciała zaśpiewać:
„Jeden miesiączek na niebie,
drugi miesiączek na wodzie,
na wodzie.
A przypatrz ty się, noceńko,
mojej srebrzystej urodzie,
urodzie!...“
Ale że rak dolazł już do swej nory i wystawił nożyce, i zaczął swoją raczą robotę: ciachu-ciachu-ciach-ciach... to rzeka zaraz rozsypała nutki swej nocnej śpiewanki, bo ją rak pociął na kawałki.
I wyszło z tego:
„Je... bul-bul-bul... den... bul-bul-bul... miesią... bul-bul-bul... czek-czekczek...“
— Widzicie go! Znów ten krajacz mi tu psoci!WIATROWA POGODA
Nie miał wiatr szczęścia do Lipowej Wólki. Oj, nie miał! Wszyscy tam na niego narzekali.
Wojtaszka, że piszczy w kominie.
Gędosiowa babka, że wyje za ścianą.
Stary Duda, że mu skomli w szparach.
Kulawy Pietrek, że labidzi na strychu.
Tylko małemu Marcinkowi wiatr się podobał.
— Matusiu, a co to takie fiuka pod okienkiem?
— Fiuka on tam, fiuka zatraceniec! Od tygodnia już tak dokazuje.
Żyto aby... aby... zarutko już ma zakwitnąć. Ale jak zakwitnie, to co? Wszystką pylinkę ten fiukacz zmiecie i po polu rozwieje!
— A to niech rozwieje...
— Oj, syneczku, głupi z ciebie skrzat, a głupi. Jak pylinkę rozwieje, to się ziarno na chleb nie urodzi.
Ale Marcinek nie umie się martwić. Wspomniała matka o chlebie, więc woła:
— Mamo, dajcie mi chleba, telo z miodusiem!
A wiatr już uciekł ze wsi. Już po gościńcu z piaskiem harcuje. I przy tych harcach tak sobie myśli:
„Może to i prawda, że ja piszczę, że wyję, że skomlę, że labidzę. Może bym się od kogo jakichś ładnych piosenek nauczył. Niechby przestali na mnie narzekać. Ale od kogo by tu?“
Kokoszka, co tam na gościńcu wytrzęsionych z wozu ziarenek szukała, podniosła łebek i zagdakała:
— Od ko-ko-ko-ko-ko-ko-ko-ko-gutów-gutów!
Wiatr aż się poderwał z uciechy:
— Fiii... rechot z błota!
Fiiii.... rechot z rowu!
Fiiii... to nie dla mnie!
Fiiii-fiiii... cóż znowu!
„Jestem sobie panna miła,
zalecaków mam co siła.
Są i ze wsi, są i z miasta,
jestci tego z półtorasta!“