Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Bajdurki - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
6 listopada 2020
Ebook
7,99 zł
Audiobook
9,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Bajdurki - ebook

Od niepamiętnych czasów ludziom towarzyszą zwierzęta. Czasem psocą, a czasem pomagają. Jedni bez drugich żyć nie mogą. Zapraszamy do świata, w którym kozy, raki i jeże mówią ludzkim głosem, a wiatr i rzeka śpiewają radosne piosenki.

Zbiór jedenastu opowieści doskonale oddaje piękno rodzimego folkloru i uczy kontaktu z przyrodą. Znajdziesz tu historię spotkania wyjątkowego rodzeństwa – Wiosny i Lata, sprawdzisz, co stało się z zaginionym kogucikiem, a kozucha-kłamczucha nauczy Cię, że zawsze warto mówić prawdę. Bajki Janiny Porazińskiej od lat wychowują młodych Polaków i w ogóle się nie starzeją! Czas, by poznały je kolejne dzieci!

 

Janina Porazińska (1882/1888 – 1971) – polska pisarka, redaktorka, tłumaczka literatury skandynawskiej oraz szwedzkojęzycznej. W 1903 roku na łamach „Wędrowca” ukazał się jej debiut poetycki. W 1917 roku założyła pismo „Płomyk”. Podczas okupacji była działaczką podziemia oświatowego i kulturalnego. Jest znana szczególnie jako autorka literatury dla dzieci. W swoich utworach często odwoływała się do polskiego folkloru. Jej twórczość tłumaczono na wiele języków. W 1955 roku została odznaczona Krzyżem Oficerskim, a w 1966 Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski. Była również Kawalerem Orderu Uśmiechu.

Kategoria: Dla dzieci
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-26-62345-1
Rozmiar pliku: 221 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

CIACHU - CIACHU - CIACH

Janicku, Janicku,

cóz to mas na licku?

— Cerwone lelije.

— Podarujze mi je.

Śpiewa sobie pasterka Justysia. Śpiewa idąc za gąskami. A tych gąsek gromada, bo to i swoje, i sąsiadowe.

— E, czerwonej lelii to mi nie trzeba. Mam swoją na liczku. Ale co ładna spódniczyna, a kaftanik, a zapaska — to by mi się zdały.

Oj, zdałyby się!

Bo ta Justysi kiecuszka to na rosach zaszargana, na cierniach podarta, na rżysku wystrzępiona, a i od słońca spłowiała. Deszcz z barwistości do ostatka ją wyprał. Szary, szareńki kurz się w nią nabił.

A tu na świecie tyle różności kolorów — co cud!

Patrzy pasterka na niebo, a niebo jest modrzyste i obłoki po nim płyną srebrem obrzeżone albo i złotą nicią obdziergane. A pod zniżające się słonko ścielą się chmury czerwono-promienne; szparami tu i tam wyziera niebo to niebieskie, to zielone, to szmaragdowe, to mieniące się jak perły.

Jak te perły na jarmarcznych straganach w Szczercowie.

— Hej, takie ci mieć obleczenie!

Idzie Justysia za gąskami po pastwisku nad rzeką. Młoda wiosna jest to dopiero. Ale że słonko już od miesiąca mocno grzeje, a nocami ciepłe deszcze przechodzą — to i trawy podrosły wysoko, stokrocie się już bielą, a tej drobnej żywizny pełno po ziemi biega, w powietrzu bzyka i furkoce.

Idzie pasterka brzegiem rzeki, o tych modrościach, o tej czerwieni na niebie myśli, aż tu widzi — po trawie lezie rak. Wielkie raczysko. Lezie i nożycami tnie: ciachu-ciach-ciach.

A z tym rakiem to tak było: Żył on sobie w rzece, norę tam miał w gliniastym brzegu. Wielkie to było raczysko, to i szczypce miał wielkie. I wciąż przednie łapska z nory do rzeki wysuwał, i wciąż nożycami ciachał: ciach, ciach, ciach...

Gniewało to rzekę, że ją tak nożycami kraje a kraje.

I tak — raz nocą chce sobie woda śpiewać potoczysto, drobnofalisto.

„Jeden miesiączek na niebie,

drugi miesiączek na wodzie,

na wodzie.

Oj, przypatrz ty się, noceńko,

mojej srebrzystej urodzie,

urodzie!...“

A tu rak jej piosenkę szczypcami kraje i kraje na kawałki. Ani z tego zrozumienia, ani z tego śpiewu. Jedno drugiego się nie trzyma:

„Je... bul-bul-bul... den... bul-bul-bul... miesią... bul-bul-bul... czek-czekczek...“

E, do licha z tym krajaczem!

Rozgniewała się woda i jak tylko rak wylazł z nory, chwyciła go, zakołysała i fyrt! wyrzuciła na brzeg:

— Siedźże se tam, nie psoć mi dłużej!

I tu go Justysia ujrzała. A gdy go ujrzała, mówi:

— Raku, krajesz a krajesz nożycami po próżnicy. Ukrajałbyś mi tej zachodowej czerwieni na spódniczkę, a tej niebieskości na kaftanik, a tej, zieloniutkiej gładzizny na zapaskę. I żeby sreberko było na okolenie, i żeby złote cekiny były na naszycie... Oj, to bym cię za to kochała!

A rak mówi:

— Czemu nie! Moje nożyce potrafią wszystko naciąć. Idźże sobie za gąskami, a ja ci tu tych kolorów naszykuję.

Poszła Justysia gąsek pilnować.

Rak właśnie dopiero co dojrzał nieżywego kreta i chciał zabrać się do uczty — ale trudno. Mógł nie obiecywać. Ale jak obiecał, to musi zrobić. Musi Justysi naciąć.

Wyciągnął więc nożyce ku zachodowi... ale gdzie tam! Do barwiczek na zachodzie dostać nie może.

— Wlezę na tę górkę, to z wierzchołka, ani chybi, do nieba dosięgnę. Lezie raczysko po raczemu tyłem, tyłem się cofa pod górę, pod górę... Lazł całą godzinę, no i wreszcie wlazł na wierzchołek. Wyciągnął nożyce ku zachodowi.

— Eeee... gdzie tam!

Wspiął się na pazurki.

— Ani myśleć, ani myśleć, żeby dostać.

Złazi raczysko w dół, złazi po raczemu tyłem, tyłem i myśli:

„Co też tam się dzieje z moim kretem? Czy go aby kto nie porwał? Czy go kto nie zjadł? Czy go żuki grabarze w ziemi nie zagrzebały?“

O Justysi zapomniał.

Ale zaledwie swymi oczyskami, na słupkach, zakręcił w lewo i w prawo, dojrzał Justysię, że już gąski z pastwiska spędza.

Przystanął, zadumał się, o krecie zapomniał.

— Obiecałem, a nie nakrajałem. Co jej powiem? Co powiem?... Aha!

A Justysia już go dopadła.

— Nakrajałeś, raku, dla mnie kolorów?

— Nakrajałem, a jakże, nakrajałem. Niebieskiego na kaftanik, zielonego na zapaskę i jeszcze srebra na dziergotkę, i jeszcze złota na centusie.

— Ojejej!... — skacze Justysia z radości. — A gdzież to masz?

— A no, widzisz... zobaczyły ważki (co to je jeszcze nazywają panny albo świtezianki), żem nakrajał tych barwistych płatków, przyleciały i porwały mi wszystko dla siebie na sukienki.

— A nie kłamiesz ty, raku?

— Prawdę szczerą mówię. Jak mi nie wierzysz, to pobiegnij tam, gdzie się trzciny kołyszą, popatrz.

Pobiegła Justysia i widzi... prawdziwie! Latają tam ważki, świtezianki, panny. Te modro przybrane, te — złociście, te — niebiesko. A wszystkie mają skrzydełka srebrne.

— Czemuście mi kolory zabrały? To było dla mnie! — krzyknęła Justysia.

Ale ważki, świtezianki i panny kołysały się dalej spokojnie na trzcinach i nic a nic sobie nie robiły z Justysinego krzyku.

Przypomniała sobie pasterka o spódniczce, więc biegnie z powrotem do raka i pyta:

— A czerwieni mi nakrajałeś?

— A jakże. A jakże.

— To gdzież ona jest?

— A no, widzisz... jak zobaczyły tę czerwień kowaliki, to zaraz przybiegły i zabrały ją na swe żupany.

— A nie kłamiesz ty, raku?

— Szczerą prawdę mówię. Jak nie wierzysz, to pobiegnij do olszowego zagajnika, popatrz.

Pobiegła Justysia i widzi... Po olszowych pniach łażą do góry i na dół, do góry i na dół kowaliki, a każdy w czerwonym żupaniku, każdy wygląda jak koralik żywy.

— Czemuście mi zabrały, co rak nakrajał? To było dla mnie na spódniczkę! — krzyknęła Justysia.

Ale kowaliki ani przystanęły; wciąż to pięły się po pniu w górę, to zbiegały w dół. Nic sobie z Justysinego krzyku nie robiły.

A tymczasem... słonko już zaszło niebo już zszarzało, chmury już spopielały.

Mrok snuje się ziemią, snuje się niebem — do reszty kolory ugasza.

Wraca Justysia do raka, a zła, aż czerwona.

Przeląkł się rak. O krecie już wcale nie myśli. Pragnie już tylko Justysię ułagodzić.

— Jak chcesz, to ci nakraję...

— Co? Tych szarości, tych mroczysków? Oszukałeś mnie! Kłamcą jesteś!

Rak chciał zawołać:

— Nie jestem kłamcą! Do nieba nie mogłem dostać! A że o tych pannach, o tych kowalikach — to co? Dziś jest przecież pierwszy kwietnia, prima aprilis, to wolno zwodzić.

Chciał tak zawołać, ale me zdążył.

Chwyciła go Justysia, podniosła w górę i machnęła.

Rak poleciał w górę, jakby miał skrzydła. Od tego bystrego a niespodziewanego pędu wszystko, co chciał powiedzieć, poplątało się biedakowi w jego skorupiastej głowie. Więc krzyknął tylko:

— Do nieba prima aprilis!

I plums! wpadł do rzeki.

Zaburzyła się woda, rozeszły się po niej koła, zakołysały się trzciny.

Rak oparł się o dno rzeczne.

Jasność dnia zagasła. Zatliła się jasność nocy. Wielki, pyzaty księżyc wysunął się zza lasu i dźwignął się w górę, i srebrniał, i drżał.

Przeszedł przez oziminę, przez podorywkę, zamigotał w okienku Wojtaszkowej chałupy, przelazł przez chruśniak i powędrował orosiałym pastwiskiem ku wodzie.

Jak olbrzymi ze szczerego srebra ukuty talar położył się na rzece.

Rzeka zapląsała z radości i chciała zaśpiewać:

„Jeden miesiączek na niebie,

drugi miesiączek na wodzie,

na wodzie.

A przypatrz ty się, noceńko,

mojej srebrzystej urodzie,

urodzie!...“

Ale że rak dolazł już do swej nory i wystawił nożyce, i zaczął swoją raczą robotę: ciachu-ciachu-ciach-ciach... to rzeka zaraz rozsypała nutki swej nocnej śpiewanki, bo ją rak pociął na kawałki.

I wyszło z tego:

„Je... bul-bul-bul... den... bul-bul-bul... miesią... bul-bul-bul... czek-czekczek...“

— Widzicie go! Znów ten krajacz mi tu psoci!WIATROWA POGODA

Nie miał wiatr szczęścia do Lipowej Wólki. Oj, nie miał! Wszyscy tam na niego narzekali.

Wojtaszka, że piszczy w kominie.

Gędosiowa babka, że wyje za ścianą.

Stary Duda, że mu skomli w szparach.

Kulawy Pietrek, że labidzi na strychu.

Tylko małemu Marcinkowi wiatr się podobał.

— Matusiu, a co to takie fiuka pod okienkiem?

— Fiuka on tam, fiuka zatraceniec! Od tygodnia już tak dokazuje.

Żyto aby... aby... zarutko już ma zakwitnąć. Ale jak zakwitnie, to co? Wszystką pylinkę ten fiukacz zmiecie i po polu rozwieje!

— A to niech rozwieje...

— Oj, syneczku, głupi z ciebie skrzat, a głupi. Jak pylinkę rozwieje, to się ziarno na chleb nie urodzi.

Ale Marcinek nie umie się martwić. Wspomniała matka o chlebie, więc woła:

— Mamo, dajcie mi chleba, telo z miodusiem!

A wiatr już uciekł ze wsi. Już po gościńcu z piaskiem harcuje. I przy tych harcach tak sobie myśli:

„Może to i prawda, że ja piszczę, że wyję, że skomlę, że labidzę. Może bym się od kogo jakichś ładnych piosenek nauczył. Niechby przestali na mnie narzekać. Ale od kogo by tu?“

Kokoszka, co tam na gościńcu wytrzęsionych z wozu ziarenek szukała, podniosła łebek i zagdakała:

— Od ko-ko-ko-ko-ko-ko-ko-ko-gutów-gutów!

Wiatr aż się poderwał z uciechy:

— Fiii... rechot z błota!

Fiiii.... rechot z rowu!

Fiiii... to nie dla mnie!

Fiiii-fiiii... cóż znowu!

„Jestem sobie panna miła,

zalecaków mam co siła.

Są i ze wsi, są i z miasta,

jestci tego z półtorasta!“
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: