Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Balsamistka - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
27 października 2021
Ebook
39,99 zł
Audiobook
39,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Balsamistka - ebook

"Co jest prawdą a co zmyśleniem?

Miastem wstrząsa seria okrutnych morderstw dokonywanych na mężczyznach. Ofiar pozornie nic nie łączy: to zamożny prawnik, znany właściciel nocnego klubu, wreszcie recydywista – handlarz narkotykami. Policja nie może trafić na trop mordercy. Zagadkę na własną rękę postanawia rozwikłać emerytowany policjant i śledcza dziennikarka telewizyjna. Oboje czują, że jeśli się nie pospieszą, wkrótce pojawią się kolejne ofiary. Policjant liczy na pomoc dziennikarki przy rozwikłaniu najtrudniejszego śledztwa w jego karierze. Młoda kobieta z zawodu jest balsamistką zwłok. Jej zadanie to wyprawiać ludzi w ostatnią drogę na ziemi z pięknymi twarzami. Trafiają do niej także zwłoki zamordowanych kobiet. I fotografie, które dostaje od ich bliskich… Drogi balsamistki i dziennikarki nieoczekiwanie się przecinają. Kto jest w niebezpieczeństwie, a kto panuje nad sytuacją? W rzeczywistości nic nie jest tym, czym się wydaje.

„Balsamistka” to tajemnice i zaskakujące zwroty akcji z okrutnymi zbrodniami w tle. Thriller Magdaleny Adaszewskiej - debiut powieściowy autorki znanej z literatury faktu - z pewnością zaskoczy zakończeniem."

Kategoria: Horror i thriller
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-66630-68-0
Rozmiar pliku: 2,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PRO­LOG

_Dzien­nik Ame­lii_

Widzę, jak mój ojciec maluje umę­czone ciała. Mam zakaz wcho­dze­nia do budynku, który nazywa pra­cow­nią, ale mogę sobie bez prze­szkód wyobra­żać, co się w nim znaj­duje. Cza­sami jed­nak zakra­dam się tam. Mam na to swój spo­sób.

Bywa, że ojciec sam mnie tam przy­pro­wa­dza. Nie­wiele z tych wizyt pamię­tam. Są tro­chę jak sen – dziwny, powta­rza­jący się – z któ­rego za każ­dym razem budzę się z biją­cym ser­cem. Czuję strach.

Praca ojca polega na two­rze­niu. Wymaga wyobraźni. Foto­gra­fie zmar­łego, które przy­nosi rodzina, nie odzwier­cie­dlają, jaka ta osoba była za życia. Trzeba to zoba­czyć w swo­jej gło­wie. Poczuć. Oży­wić ciało – ruchy, gesty, mimikę. Cza­sem przy­szyć komuś ręce i nogi. Zło­żyć ciało od nowa. Otwo­rzyć tęt­nicę. Odbu­do­wać twarz. Mój ojciec mówi, że on tylko szy­kuje zmar­łych do dal­szej drogi, ale ja wiem, że to praw­dziwa sztuka, bo on two­rzy ich na nowo. Zna się na ana­to­mii, wizażu i fry­zjer­stwie. Jest też chyba alche­mi­kiem. Jak czło­wiek rene­sansu.

Po śmierci bli­skiego ludzie dostają histe­rii. Czują nie­wy­obra­żalny ból. Ktoś im umarł we śnie. Ktoś popeł­nił samo­bój­stwo albo został zamor­do­wany. Ktoś inny odszedł po cięż­kiej cho­ro­bie lub ze sta­ro­ści. Albo zgi­nął na tra­sie numer osiem, osiem­dzie­siąt kilo­me­trów od domu, w dniu, w któ­rym jego córka koń­czyła osiem lat. Był ósmy lipca, godzina ósma wie­czo­rem, rok 2008.

Ten wstrząs łago­dzi widok ciała, które już nie cierpi, jest spo­kojne, ład­nie ubrane, uma­lo­wane i wygląda, jakby miało za chwilę wstać. Ludzie kładą przy nim dro­bia­zgi opo­wia­da­jące histo­rię rodziny. Do kie­szeni wkła­dają łań­cuszki i monety, a na palce pier­ścionki. Wtedy jest łatwiej.

Ojciec cza­sem radzi się mnie, jak malo­wać kobiety. Mocno czy deli­kat­nie. Na dzie­wice czy pro­sty­tutki. Patrzy przy tym dziw­nie. Dostrze­gam cień prze­bie­ga­jący po jego twa­rzy. Czuję się z tym nie­swojo. Maluję wtedy usta. W kosme­tyczce mam szminkę. Czer­woną, jak krew. Patrząc w lustro, myślę, że mogę iść na spo­tka­nie śmierci. Ojcu odpo­wia­dam, wydy­ma­jąc czer­wone wargi, że maki­jaż ma być taki, jaki kobieta nosiła przez całe życie, nie­ważne, jak wyglą­dała. Kobieta nie może być pocho­wana bez ulu­bio­nej pomadki. To byłoby okrutne.

Pew­nego dnia mój ojciec znika bez śladu. W mojej gło­wie ist­nieje jeden jedyny obraz. Wście­kłość w jego oczach. Odwra­cam się i bie­gnę, aż roz­rywa mi płuca, czuję tępy ból w ple­cach. Potem jest już tylko ciem­ność.

Cza­sem zamy­kam oczy i wyobra­żam sobie obłok dymu za czar­nym kara­wa­nem, który wie­zie mojego ojca. Uma­lo­wa­łam go i przy­go­to­wa­łam na ostat­nią drogę jak angiel­skiego króla. Po chwili uświa­da­miam sobie jed­nak, że to sen, powta­rza­jący się, wciąż taki sam. Widzę w nim, jak ojciec na łożu śmierci patrzy mi pro­sto w oczy i czule gła­dzi moją rękę. Wyczu­wam szorstką skórę jego dłoni, któ­rymi doko­ny­wał rze­czy wiel­kich i pod­łych. Chcę czuć się przy nim bez­piecz­nie, lecz nie potra­fię. Patrzę na niego. Myślę, że mógłby być moim ryce­rzem, gdyby tylko chciał. Lecz on nie roni łez i nie prze­pra­sza. Patrzy na mnie długo, mówi coś led­wie sły­szal­nym szep­tem, a ja się budzę, zanim go zdążę o cokol­wiek zapy­tać. Prze­cież on zagi­nął, myślę, i cała drżę.DZIE­SIĘĆ LAT PÓŹ­NIEJ

_LIPIEC_

*

To był pie­kielny lipiec. Po fali eks­tre­mal­nych upa­łów nad­cią­gał genu­eń­ski niż – zapo­wiedź nawał­nic, powo­dzi i tor­nad. Była szó­sta trzy­dzie­ści, dwie godziny po wscho­dzie słońca, gdy maszy­ni­sta Daniel Kry­nicki omiótł wzro­kiem kabinę ste­row­ni­czą Express Inter­City linii Poznań – War­szawa i wysiadł z wagonu na peron. Spraw­dził apli­ka­cję pogo­dową w smart­fo­nie. Już teraz wska­zy­wała dwa­dzie­ścia cztery stop­nie, ale obsta­wiał, że jest pięć stopni wyżej. Wytarł pot nad górną wargą i spoj­rzał w niebo. Miał wra­że­nie, że nad mia­stem unosi się ogromna, gorąca kopuła.

Pół godziny póź­niej ruszył. Powoli roz­pę­dzał pociąg, który trzę­sąc się, mijał kamie­nice przy Roose­velta i klub teni­sowy AZS. Obrazki prze­su­wały się jak na fil­mie, dobrze mu znane, bo poko­ny­wał tę trasę setki razy. Ile to już lat pra­co­wał na kolei? Dwa­dzie­ścia? Kiedy to minęło? – pomy­ślał. I szybko w gło­wie poli­czył: dwa­dzie­ścia pięć.

Wła­śnie miał ode­brać komórkę roz­brzmie­wa­jącą infan­tylną melo­dyjką, którą już po raz kolejny poprzy­siągł sobie zmie­nić na kla­syczny dźwięk sta­rego tele­fonu, gdy w oddali dostrzegł leżące na torach coś, czego z tej odle­gło­ści nie potra­fił ziden­ty­fi­ko­wać. Pociąg w tym miej­scu zawsze prze­chy­lał się na zakrę­cie, więc dodat­kowo trzeba było zwol­nić już i tak żół­wie tempo. Pró­bo­wał nie odry­wać wzroku od tego, co teraz przy­po­mi­nało leżący na torach porzu­cony, wypchany czymś spo­rych roz­mia­rów nie­bie­ski worek i przy­bli­żało się z każ­dym stuk­nię­ciem kół. Może to śmieci? Nie­le­gal­nie wyrzu­cone odpady po remon­cie? Stare ubra­nia?

Obraz, który prze­su­nął się przed jego oczami, sta­wał się coraz bar­dziej wyraźny i jaskrawy. Przy­wo­łał tam­ten sko­wyt w gar­dle. Tam­ten ból, który zła­mał mu życie i roze­rwał jego serce na pół.

Zgrzyt i prze­raź­liwy pisk. Pod wpły­wem szarp­nię­cia Daniel odsko­czył do tyłu. Ude­rzył głową w drzwi. Nie miał wyj­ścia, musiał zde­cy­do­wać się na hamo­wa­nie awa­ryjne. Wagony sunęły jesz­cze kilka metrów, zanim się zatrzy­mały. Poczuł, że cały drży. Oddy­chał głę­boko. Powoli wyszedł z loko­mo­tywy.

Nie­bie­ski worek leżał na torach tuż przed czo­łem pociągu. Wielki, nie­równy, wypeł­niony czymś bez okre­ślo­nego kształtu. Daniel stał kilka metrów od niego, bez ruchu. Dostrzegł, że pod wiel­kim wor­kiem jest też drugi. Wzdłuż pociągu biegł w jego stronę młody kon­duk­tor. To był jego pierw­szy dzień w pracy, pierw­szy kurs. Za nim szyb­kim kro­kiem szedł kie­row­nik pociągu. Ludzie wyglą­dali przez okna wago­nów, kilku pasa­że­rów wyszło z pociągu na kole­jowy nasyp.

Daniel na­dal stał. Jego twarz pobla­dła. W oczach był strach.

– Co się stało?! – krzyk­nął zdy­szany kon­duk­tor. – Dla­czego zatrzy­ma­łeś pociąg?!

Maszy­ni­sta bez słowa wska­zał na tory. Kon­duk­tor pochy­lił się, dotknął worka i natych­miast cof­nął dłoń. Wyda­wało mu się, że wyczuł coś okrą­głego, wiel­ko­ści piłki.

– Co to jest??? – Śmier­tel­nie prze­ra­żony spoj­rzał na Daniela wpa­tru­ją­cego się w worki, z któ­rych jeden był z boku roze­rwany. Z ciem­nej cze­lu­ści wysta­wała ręka. Męska. Duża. Mocna.

– Dla­czego sto­imy?! – dobie­gało jak echo od strony wago­nów. Kilka osób zmie­rzało w ich kie­runku.

– Co to jest??? – powtó­rzył kon­duk­tor.

Dopiero teraz obszedł worek z dru­giej strony i dostrzegł wysta­jącą z boku rękę. Cof­nął się i onie­miał. Przez dłuż­szą chwilę stał nie­ru­chomo.

– Spo­koj­nie. – Kie­row­nik pociągu, który sta­nął tuż za nim, sta­rał się zacho­wać zimną krew, choć na ple­cach poczuł ciarki.

Daniel – czu­jąc, że zbiera mu się na mdło­ści – zmu­sił się do wzię­cia głę­bo­kiego odde­chu, po czym odwró­cił się w stronę młod­szego kolegi. Miał nie­przy­tomny wzrok. Patrzył na kon­duk­tora, jakby zoba­czył ducha. Potem prze­niósł wzrok na kie­row­nika pociągu.

– Co jest, panie Danielu? – szep­tał w kółko kon­duk­tor. – Co to jest?

– Pro­szę wró­cić do prze­dzia­łów! – Daniel nagle się otrzą­snął i naka­zał pasa­że­rom. – Zaraz ruszamy!

– Trzeba zadzwo­nić na poli­cję… – ode­zwał się kie­row­nik pociągu.

– Krzy­siek, zacze­kaj… – wykrztu­sił Daniel i czu­jąc, że dłu­żej nie powstrzyma mdło­ści, scho­wał się po dru­giej stro­nie loko­mo­tywy, gdzie zwy­mio­to­wał.

– Jesteś zie­lony. – Kie­row­nik popa­trzył z prze­stra­chem na Daniela, gdy ten wró­cił i odgar­nął z czoła włosy.

– To nic – Mach­nął ręką Daniel. – Zaraz przej­dzie.

– Dzwo­nię na komi­sa­riat. – Kie­row­nik się­gnął po tele­fon. – Trzeba też zawia­do­mić dys­po­zy­tora.

– Tak, tak… Wła­ści­wie… Pocze­kaj…

– Na co? – Kie­row­nik zer­k­nął na worek i rękę, czu­jąc, że serce pod­cho­dzi mu do gar­dła.

– Nie wiem… Zaraz, pocze­kaj…

– Prze­cież tam są zwłoki. Widzi pan? Stało się coś złego – wyszep­tał młody kon­duk­tor z prze­stra­chem. – Panie Danielu?

Daniel się­gnął po komórkę i mruk­nął:

– Dobra, ja zadzwo­nię. Na poli­cję.

O wiele łatwiej byłoby nie mówić nikomu, nie zawia­da­miać, odsu­nąć worek na bok i wyru­szyć w podróż do War­szawy zgod­nie z pla­nem. Worek zna­la­złby ktoś inny i to nie on musiałby zezna­wać za chwilę poli­cjan­tom.

Odszedł na bok, na tyle bli­sko, by go wszy­scy widzieli, i na tyle daleko, by nie mogli go usły­szeć. Wpa­try­wał się w tele­fon i myślał o jed­nym: ten dzień nie będzie nale­żał do łatwych. Powoli wybie­rał numer 112, czu­jąc dziwny opór przed wyko­na­niem połą­cze­nia.

– Popeł­niono mor­der­stwo – zaczął nad wyraz spo­koj­nym gło­sem, aż sam się zdzi­wił, uświa­da­mia­jąc sobie jed­no­cze­śnie, że nie pamięta, co robił wie­czo­rem poprzed­niego dnia. Jakby wpadł do czar­nej dziury, która po pew­nym cza­sie go wypluła. – Tory kole­jowe nie­opo­dal kor­tów teni­so­wych… Tak, ciało w worku leży na torach. Wła­śnie zatrzy­ma­łem pociąg.

Gdy wró­cił, kole­dzy patrzyli na niego wycze­ku­jąco.

– I co? Przy­jadą zaraz? – zapy­tał kie­row­nik.

– Tak – odparł Daniel i odwró­cił wzrok. Po chwili krzyk­nął w stronę pasa­że­rów gro­ma­dzą­cych się na nasy­pie po dru­giej stro­nie torów. – Pro­szę się rozejść!

Grzmot prze­to­czył się przez niebo w chwili, gdy poli­cyjny radio­wóz nad­jeż­dżał ścieżką wzdłuż nasypu. Drugi, gdy poli­cjant w gumo­wych ręka­wicz­kach otwie­rał worki. Nad­cią­gnęła gra­na­towa chmura, nie przy­nio­sła jed­nak desz­czu, tylko zawi­sła nad torami. Wszystko zamarło, powie­trze stało, na drze­wie nie drgnął nawet jeden liść. Świat wstrzy­mał oddech.

Pęk­nięta czaszka. Na tuło­wiu zie­lone sińce. Na twa­rzy brak frag­men­tów naskórka. Zaszyte usta. Wydłu­bane oczy. Wokół roz­szedł się ostry zapach. Daniel znów poczuł mdło­ści i odwró­cił wzrok. Pot pły­nął mu ciur­kiem po ple­cach. Ciało męż­czy­zny było nie tylko bru­tal­nie oka­le­czone, ktoś pociął je też na kawałki i uło­żył w dwóch nie­bie­skich wor­kach, jeden na dru­gim.*

Monika Biel była gotowa do wyj­ścia. Spoj­rzała na zega­rek. To był pierw­szy dzień po urlo­pie, chciała być w redak­cji jak naj­wcze­śniej. Stała na środku salonu i pośpiesz­nie dopi­jała poranną kawę, gdy z ekranu tele­wi­zora ude­rzyła wia­do­mość o zna­le­zi­sku na torach. Bru­talne mor­der­stwo. Męż­czy­zna z odciętą głową i koń­czy­nami. Poznań. Mia­sto jej stu­diów. I tam­tej histo­rii. Usia­dła na sofie z biją­cym ser­cem. Zamarła.

Musiało minąć kilka dobrych chwil, zanim chwy­ciła za tele­fon.

– Widzia­łeś? Nie do wiary. Robert, musisz mi dać ten temat. Nie­bie­ski worek na torach.

– Monika. Cześć. Wiesz, zaraz będzie u mnie Mar­cin Rydel, myśla­łem, żeby jego wysłać z ekipą. Już to zapla­no­wa­łem. – Robert Koziń­ski zamru­gał ner­wowo i zaczął sku­bać lekki, szpa­ko­waty zarost. – Jak było w Gre­cji?

– Zja­wi­skowo. Wyspy są piękne. – Podra­pała się po ramie­niu, z któ­rego scho­dziła skóra, żywy dowód na to, że jesz­cze wczo­raj sma­żyła się na Skia­thos. – Pojadę, dobrze? Znam Poznań. I kto to jest Mar­cin Rydel?

Koziń­ski wes­tchnął głę­boko, rozej­rzał się po gabi­ne­cie. Musiała wró­cić aku­rat dzi­siaj? Zamie­rzał wysłać chło­paka, który zaczy­nał karierę i aż się palił do takich tema­tów. Musiał jed­nak przy­znać, że wśród dzien­ni­ka­rzy śled­czych w jego redak­cji to Monika Biel była naj­lep­sza. Praw­dziwe tele­wi­zyjne zwie­rzę. Młoda, pie­kiel­nie piękna i zdolna. Nie bała się trud­nych tema­tów. Odważna i ostra jak samu­raj­ski miecz. Może dla­tego była wciąż sama? Uświa­do­mił sobie, jak nie­wiele wie o jej życiu. Była owiana tajem­nicą. Miał do niej sła­bość – o cokol­wiek go pro­siła, godził się, nie mógł się jej oprzeć.

– Robert…?

– Taaa. To nowy, zdolny dzien­ni­karz, rwie się do pracy i takich tema­tów. Chce się roz­wi­jać, robić karierę, ambitny. Chcia­łem dać mu szansę. Dobrze, że nie zdą­ży­łem mu o tym powie­dzieć. – Robert nabrał powie­trza i pomy­ślał, że mając wybór mię­dzy zdol­nym, lecz jesz­cze nie­spraw­dzo­nym dzien­ni­karzem a uznaną dzien­ni­karką, osta­tecz­nie wybiera ją. – Przy­jeż­dżaj zatem do redak­cji. I zabierz od razu coś na drogę, nie­wy­klu­czone, że będziesz musiała zostać w Pozna­niu dłu­żej.

Zaci­snęła pię­ści. Tak. Ma to. Dostała.

Walizka wciąż leżała na środku sypialni, miała roz­pa­ko­wać ją wie­czo­rem. Jed­nym ruchem wyrzu­ciła jej zawar­tość na pod­łogę, z szafy wycią­gnęła kilka nowych ubrań, upchnęła je wraz z kosme­ty­kami i butami w walizce. Ostat­nim ruchem wrzu­ciła do niej lap­top, zasu­nęła zamek bły­ska­wiczny i posta­wiła przy drzwiach. Ogar­nęła miesz­ka­nie wzro­kiem i zatrzy­mała się na chwilę przed lustrem, z któ­rego patrzyła na nią zde­cy­do­wana, ale tro­chę pobla­dła twarz, tro­chę obca, nie­swoja. Monika poczuła, jak strużka potu pły­nie jej po ple­cach. Po raz pierw­szy od dawna pod­glą­dała sie­bie w taki spo­sób. Prze­waż­nie uda­wała, kre­owała swój wize­ru­nek, skru­pu­lat­nie, tak, by niczym się nie zdra­dzić, przez co prze­szła. Teraz wyglą­dała na osobę, która mówi, że idzie do kina, w co nikt nawet nie stara się uwie­rzyć, bo wia­domo powszech­nie, a już naj­le­piej wie o tym ona sama, że zamie­rza pójść cał­kiem gdzie indziej, w tamto miej­sce, skry­wane, naj­okrop­niej­sze, o któ­rym wola­łaby nie wie­dzieć.

Zagry­zła usta. Popra­wiła włosy. Zamknęła drzwi na klucz i weszła do windy.

W sta­cji tele­wi­zyj­nej, na dzie­sią­tym pię­trze, asy­stentka Roberta wrę­czyła jej nowy iden­ty­fi­ka­tor, zafo­lio­wany, ze zdję­ciem i kodem wej­ścio­wym, na sznurku. Dla Moniki wej­ściówki zawsze sta­no­wiły pro­blem, dzia­łały na nią jak krótka smycz. Ni­gdy nie zakła­dała ich na szyję, jak inni, tylko nosiła w kie­szeni albo torebce. Cza­sem je gubiła, jak ostat­nio. Tym razem wło­żyła iden­ty­fi­ka­tor do bocz­nej kie­szeni torebki zasu­wa­nej na zamek. Przy regale, za biur­kiem asy­stentki, zosta­wiła walizkę na kół­kach.

Wcho­dząc do gabi­netu Roberta, zamknęła za sobą drzwi. Jeśli kie­dy­kol­wiek ktoś poku­siłby się o roz­pi­sa­nie kon­kursu na naj­bar­dziej kurio­zalny gabi­net redak­tora naczel­nego, to Robert Koziń­ski zająłby pierw­sze miej­sce. Choć żyjemy w dobie inter­netu, na biurku i pół­kach walały się stosy sta­rych gazet. Już dawno miała go zapy­tać, w jakim celu wysta­wia na widok nikomu nie­po­trzebne gazety albo dla­czego w epoce szyb­kich łączy świa­tło­wo­do­wych woli zapi­sy­wać wszystko na kart­kach. Od zada­nia takich pytań powstrzy­my­wało ją podej­rze­nie, że Robert cierpi na lekką odmianę cho­roby ner­wo­wej zwa­nej zbie­rac­twem, ogra­ni­cza­jącą się w jego przy­padku wyłącz­nie do gazet. Cał­kiem nie­dawno zoba­czyła w sieci zdję­cie świa­to­wej sławy pro­fe­sora, który w wycią­gnię­tym swe­trze i z nie­ła­dem na gło­wie sie­dział na krze­śle na środku swo­jej pra­cowni i ledwo go było widać spod papie­ro­wych gór z gazet i ksią­żek. Koziń­ski skoń­czy tak samo, myślała z prze­ką­sem za każ­dym razem, gdy tu wcho­dziła.

– Jesteś. – Na jej widok Robert wstał, pod­szedł i chwy­cił ją za rękę, po czym wska­zał zestaw wypo­czyn­kowy w rogu gabi­netu. – Sia­daj, pro­szę.

Fotel był prze­pastny i miękki. Zawsze, kiedy Monika w nim się zapa­dała, ogar­niało ją poczu­cie bez­pie­czeń­stwa.

– Jak było w Gre­cji?

– Już zapo­mnia­łam. – Uśmiech­nęła się lekko, uda­jąc, że nie pamięta, że już ją o to pytał.

– No tak… – Spoj­rzał na nią uważ­nie. – Naprawdę chcesz jechać w spra­wie tego mor­der­stwa?

– Tak.

– Masz w Pozna­niu rodzinę?

– Nie. Stu­dio­wa­łam tam.

– Dzien­ni­kar­stwo?

Spoj­rzała, lekko zdzi­wiona, że Robert wypy­tuje ją o prze­szłość.

– Dla­czego aku­rat w tym mie­ście? – drą­żył. – A gdzie mieszka rodzina?

– Polo­ni­stykę. Poznań dla­tego, że był naj­bli­żej, a poza tym lubię to mia­sto. I nie mam rodziny. Ni­gdy jej nie mia­łam.

Na chwilę zapa­dła cisza. Pierw­szy ode­zwał się Robert.

– Prze­pra­szam. Nie chcia­łem.

– Nie ma pro­blemu. Bez obaw, nie cier­pię. Wycho­wa­łam się w domu dziecka w nie­du­żym wiel­ko­pol­skim mie­ście. Ucie­kłam stam­tąd na stu­dia do Pozna­nia. A potem do War­szawy. – Monika uśmiech­nęła się blado. – To już o mnie wszystko wiesz.

– I tak prze­pra­szam. Cie­ka­wiło mnie, dla­czego chcesz tam poje­chać, aku­rat do tej sprawy. Wyszło głu­pio.

– Poroz­ma­wiajmy lepiej o mor­der­stwie. Jestem cie­kawa, czy to poje­dyn­cze zabój­stwo, czy jest lub będzie jakaś seria.

– Na razie wygląda na poje­dyn­cze. Z pierw­szych kon­tak­tów z poli­cją wiemy, że nic nie ma, żad­nego śladu, nawet podej­rze­nia czy poszlaki – wyja­śnił i spoj­rzał na nią posęp­nie. – Nie boisz się?

– Nie – odparła, zdzi­wiona, że nawet nie wzięła tego pod uwagę. – Bar­dziej boję się, że śledz­two będzie się wlo­kło, a ja chcia­ła­bym znać prawdę już teraz.

– No tak. Wszy­scy tego byśmy sobie życzyli. – Robert poki­wał głową. – Posłu­chaj, zatrzy­masz się w hotelu Mer­cure nie­da­leko dworca. Pojadą z tobą Piotr Rudziń­ski i Grze­gorz Dróżdż. Ope­ra­tor i dźwię­ko­wiec do zadań spe­cjal­nych. I kie­rowca, Tomek Komar.

– Robert, nie. Pojadę sama.

– Poje­dziesz z ekipą. Może będziesz chciała od razu nagry­wać.

– Pro­szę.

– Poza tym będziesz bar­dziej bez­pieczna.

– Z nimi?

– Monika…

– Okej, niech będzie – wes­tchnęła. – Choć wiele rze­czy będę i tak robić sama.

– Jeśli będziesz chciała na miej­scu zmon­to­wać mate­riał, cze­go­kol­wiek potrze­bo­wała, roz­ma­wia­łem już z lokalną sta­cją, wszystko usta­li­łem – zapew­nił. – Możesz korzy­stać, z czego chcesz. Rachu­nek wysta­wią na końcu.

– Dzię­kuję, Robert. – Spoj­rzała mu w oczy.

– Kiedy byłaś tam ostatni raz?

– Osiem lat temu, na abso­lu­to­rium.

– Słu­chaj, dzwoń do mnie, o każ­dej porze dnia i nocy. Masz mój pry­watny numer – powie­dział miękko i zażar­to­wał: – Tylko nie poda­waj go nikomu, bo zaleją mnie tele­fo­nami i będę musiał go zmie­niać.

– Nie podam. Dzięki, ale nie będę nie­po­koić cię po nocach, bez obaw. – Monika uśmiech­nęła się i zmie­niła temat: – Przy­dałby ci się tutaj jakiś kwiat.

– Tak? Nie pomy­śla­łem. – Popa­trzył lekko spło­szony na gabi­net, potem pro­sto w jej oczy i odgar­nął włosy do tyłu, aż poło­żyły się lekko na ramio­nach. – Może…

Nawet fajny facet – pomy­ślała. Cie­kawe, dla­czego wcze­śniej tego nie dostrze­gła. Może dla­tego, że był sze­fem i w dodatku chyba nawet go nie lubiła? I dla­czego jest sam? Ni­gdy go o to nie pytała, podob­nie jak o te wszech­obecne stare gazety. Nie jest typem Ado­nisa, ale ma w sobie wabik. Zasta­na­wiała się chwilę, na czym polega siła jego przy­cią­ga­nia i wybrała: szczu­pła, wyspor­to­wana syl­wetka, bruzda prze­bie­ga­jąca przez pół policzka, oczy wyglą­da­jące jakby nosił błę­kitne soczewki, gęste włosy i głos, głę­boki i tak zmy­słowy, że słu­cha­jąc go dłu­żej, można popły­nąć. Ale chyba bar­dziej pocią­gał ją jego inte­lekt, bystry umysł, poczu­cie humoru. Miał wła­ści­wie wszystko, czego ocze­kuje się od męż­czy­zny. Cza­sem łapała się na tym, że przy­gląda się jego postaci dla czy­stej przy­jem­no­ści patrze­nia. Była pewna, że gdyby Robert nie był naczel­nym, z pew­no­ścią zro­biłby karierę w fil­mie.

– Odjeż­dża­cie za jakieś czter­dzie­ści minut. Tomek szy­kuje samo­chód.

– Świet­nie. Posie­dzę jesz­cze w necie, poszu­kam infor­ma­cji, zacznę już coś zbie­rać. – Skie­ro­wała się do drzwi i zanim wyszła, odwró­ciła się. – Gdy­by­śmy się już nie widzieli, to… do zoba­cze­nia.

Naci­snęła klamkę. Potrzą­snęła wło­sami i pomy­ślała, że dobrze zro­biła, nie zdej­mu­jąc wcze­śniej szpi­lek. Zmieni buty w samo­cho­dzie i prze­bie­rze się w wygodne ciu­chy, robiła już tak nie raz.

– Monika?

– Tak? – Odwró­ciła się i wpa­dła wprost na Roberta, który – nie wia­domo kiedy – zja­wił się tuż przy niej.

– Trzy­maj się. Dzwoń, kiedy tylko potrze­bu­jesz. To okrutny mord. Uwa­żaj na sie­bie.

Popa­trzyła w jego błę­kitne oczy i uśmiech­nęła się.

– Będzie dobrze.

– Posłu­chaj. Na miej­scu zapew­niam wam ochronę. Nawet nie będziesz wie­działa, kto to. Facet jest nie­wi­dzialny.

– Co??? Nie! Nie ma takiej potrzeby – sprze­ci­wiła się. – Nie chcę, żeby ktoś patrzył mi na ręce. Obie­caj, że odwo­łasz.

– Czy ty musisz żyć na aż takiej adre­na­li­nie?

– Prze­stań. I odwo­łaj tego gościa.

– Dobrze – odparł nie­szcze­rze.

– Nie martw się. – Znów spoj­rzała w jego oczy. – Roz­wiążę tę ukła­dankę i zro­bię mate­riał.

– Monika. Powiedz, dla­czego tak bar­dzo chcesz tam jechać?

– Chcę. To powinno wystar­czyć.

Przy­glą­dał się jej, jak zamy­kała drzwi, i myślał, że zbyt wiele jest w niej tajem­nic.

W open space nie było nawet jed­nego wyod­ręb­nio­nego boksu. Sta­no­wi­ska kom­pu­te­rowe były widoczne jak na dłoni. Sie­działo kilka osób. Jakiś facet był odwró­cony wraz z fote­lem do okna, widziała jedy­nie jego plecy. To pew­nie ten nowy ambitny, o któ­rym mówił Robert. Mar­cin Rydel, pomy­ślała iro­nicz­nie, nad­gor­liwy i nasta­wiony na bły­ska­wiczną karierę. Monika posta­no­wiła nie zaprzą­tać sobie nim teraz głowy. Skie­ro­wała się do swo­jego biurka, wyjęła kubek z szafki i nalała z eks­presu kawę. Usia­dła przed kom­pu­te­rem.

Wyszu­ki­warka wyrzu­ciła krót­kie infor­ma­cje na temat zbrodni w Pozna­niu i kilku innych sprzed lat z róż­nych czę­ści Pol­ski. Przy jed­nej z nich opis: _Zdję­cia zwłok męż­czy­zny można zna­leźć TUTAJ! UWAGA! Zdję­cia są dra­styczne._ Zer­k­nęła. No tak. Stan raczej nie­od­wra­calny. Bo, nawet gdyby można było tchnąć w niego życie, trzeba by zro­bić dro­bia­zgową rekon­struk­cję całej twa­rzy, która w obec­nej postaci była do niczego nie­po­dobna. O zwło­kach zna­le­zio­nych w worku na torach w Pozna­niu zna­la­zła na razie nie­wiele. Zbyt mało czasu, pomy­ślała, i może są tak zma­sa­kro­wane, że poli­cja ni­gdy nie opu­bli­kuje zdjęć. Jest za to opis.

_Męż­czy­zna zna­le­ziony na torach w Pozna­niu, według pierw­szych oglę­dzin, miał około 40 lat, był szczu­płej budowy ciała, wzro­stu około 175, miał czarne włosy. Został bru­tal­nie oka­le­czony, jego nagie ciało zbez­czesz­czono. Miesz­kańcy otrzy­mali Alert RCB, w któ­rym poli­cja ostrzega SMS-em przed wyjąt­kowo groź­nym prze­stępcą, być może tym samym, który doko­nał innych mor­derstw na prze­strzeni kilku ostat­nich lat i dotąd nie został ujęty._

Monika wyłą­czyła kom­pu­ter. Spo­cone dło­nie zosta­wiły ślady na kla­wia­tu­rze. Być może już za kilka godzin zoba­czy tę zma­sa­kro­waną przez kogoś twarz. Dotąd jej repor­taże śled­cze doty­czyły innych spraw: roz­bi­cie gangu nar­ko­ty­ko­wego, samo­bój­stwa dzie­cia­ków w jed­nej ze szkół, mroczna sprawa poli­ty­ków oskar­żo­nych o seks z nie­let­nimi, prze­moc wobec kobiet, pedo­fi­lia w słyn­nej szkole tańca.

Teraz być może sta­nie oko w oko z mor­dercą.

W swoim mło­dym, ale już doj­rza­łym życiu dowie­działa się, że gra­nica mię­dzy życiem a śmier­cią jest bar­dzo cienka. Prze­ko­nała się o tym w spo­sób naj­okrut­niej­szy z moż­li­wych. Ból stał się czę­ścią jej codzien­no­ści. Żyła z nim, oswo­iła go. Myśl o tym, co się wyda­rzyło, para­dok­sal­nie pchała ją w życiu do przodu. Stale szu­kała odpo­wie­dzi. Zamknęła oczy. Cze­kała na to. Prze­szył ją dreszcz.*

Wik­tor Lorenc, eme­ry­to­wany poli­cjant z taj­nego zespołu Archi­wum X, gdzie zaj­mo­wał się trud­nymi zbrod­niami oraz wyświe­tla­niem tych, w spra­wie któ­rych śledz­twa zostały umo­rzone. Od dzie­się­ciu lat doma­tor, hodowca i sprze­dawca róż, wciąż żył wspo­mnie­niami. Uwiel­biał swoją pracę, był zaprze­cze­niem typu rewol­we­rowca, nie zale­żało mu na epa­to­wa­niu bro­nią, za to zawsze sta­rał się być per­fek­cyjny i dokładny. Robił wszystko, by dopro­wa­dzić sprawę do końca. Jego żona mawiała, że cza­sem ma zbyt bujną wyobraź­nię, ale intu­icję za to rewe­la­cyjną – nie zawio­dła go ni­gdy, a w ostat­nim śledz­twie musiała być naprawdę nie­za­wodna, bo aż go zgu­biła.

Dzie­sięć lat temu twier­dził, że tylko on jeden był bli­ski roz­wi­kła­nia zagadki bru­tal­nych zabójstw mło­dych kobiet. Miał wła­sną wer­sję zda­rzeń i był na tro­pie mor­dercy, gdy pew­nego dnia akta sprawy po pro­stu się roz­pły­nęły. Został oskar­żony o ich zagu­bie­nie i natych­miast zwol­niony z pracy. Więk­szość kole­gów wie­rzyła w jego nie­win­ność i mu współ­czuła, tym bar­dziej że stało się to na kilka lat przed eme­ry­turą. Nie­któ­rzy byli pewni, że swoim nie­do­pa­trze­niem i gło­sze­niem dziw­nych teo­rii na temat zbrodni pogrze­bał szansę na odna­le­zie­nie sprawcy i słusz­nie został wyda­lony z zespołu i pozba­wiony prawa wyko­ny­wa­nia zawodu. Inni nie mieli zda­nia.

Od tam­tej pory miał wra­że­nie, że ktoś go śle­dzi, cho­dzi za nim, pod­słu­chuje jego roz­mowy tele­fo­niczne. Czę­sto widział par­ku­jące nie­opo­dal jego domu auto. Był pewien, że tamto wcale się nie skoń­czyło, że – mimo zwol­nie­nia – cały czas jest obser­wo­wany.

Dziś, oglą­da­jąc poranny pro­gram infor­ma­cyjny, aż zadrżał. Wpa­try­wał się uważ­nie w ekran tele­wi­zora. Połowy z tego, co pre­zen­to­wał dzien­ni­karz, zda­wał się nie sły­szeć i nie widzieć. Przed oczami miał worek z cia­łem męż­czy­zny. W uszach słowo: „mor­der­stwo”. Poczuł tamte emo­cje, tam­ten dreszcz. Wtedy też ciała leżały w wor­kach. A on czuł się lwem. Tak, był lwem, który zawsze miał dosko­nały węch. Dra­pież­ni­kiem czu­ją­cym smak krwi w ustach, idą­cym tam, dokąd wzywa go odwieczny zew. Teraz przy­po­mniał sobie naj­lep­sze chwile w swo­jej karie­rze: jak wyru­szał na łowy i wra­cał z tro­feum. Potrze­bo­wał tego niczym powie­trza.

Nie narze­kał, miał udane życie, dom, z któ­rego dzieci wyfru­nęły już dawno temu, dobrą żonę. Pamię­tał dzień, kiedy pod­szedł do niej, sie­dzą­cej w fotelu na kół­kach, i z czu­ło­ścią podał jej szklankę schło­dzo­nej her­baty. Po raz pierw­szy nie wie­działa, co z tą szklanką zro­bić. Podał jej więc wprost do ust, kilka łyków, a po nich kilka kęsów kanapki. Kochał ją i ni­gdy nie zamie­niłby życia u jej boku na inne, mimo że było coraz trud­niej, opa­dał z sił, serce koła­tało, a nogi cza­sem się pod nim ugi­nały.

Teraz obok fotela leżał pies. Wik­tor przy­wiózł go rok temu ze schro­ni­ska. Czarny, o nie­bie­skich oczach i jesz­cze w szcze­nię­cym wieku. Czujny, duży, piękny. Wyglą­dał, jakby uciekł z wil­czej watahy. Wik­torowi nie przy­cho­dziło żadne imię do głowy, a że pies przy­po­mi­nał jedno z naj­pięk­niej­szych, jego zda­niem, zwie­rząt na świe­cie, nazwał go Wil­kiem.

– Cześć, Wilku. – Pogła­skał psa za uszami.

– Kim jesteś? – Anna Lorenc pod­nio­sła wzrok i popa­trzyła na męża z nie­po­ko­jem.

Kim jestem i jak skoń­czy się nasza histo­ria? – myślał za każ­dym razem, gdy sie­dział bli­sko żony i widział, że coraz bar­dziej zamyka się w swoim świe­cie. Słońce wscho­dziło i zacho­dziło, dni mijały. Wik­tor wpa­try­wał się w swoją Annę, wspo­mi­nał ich naj­lep­sze chwile i pie­lę­gno­wał róże. Nie­duży, stary i wyma­ga­jący remontu, lecz przy­tulny domek po rodzi­cach, bli­sko Pozna­nia, tonął w kwia­tach. Robił to dla niej, dla uśmie­chu, który poja­wiał się na jej twa­rzy zawsze, gdy patrzyła przez okno albo sie­działa na tara­sie. Krzewy róż ota­czały cały dom – białe, czer­wone i różowe pąki zwie­szały się z per­goli. Uśmie­chał się pod nosem, myśląc, jak to z poli­cjanta wyspe­cja­li­zo­wa­nego w spra­wach zabójstw stał się wyspe­cja­li­zo­wa­nym ogrod­ni­kiem, który cał­kiem nie­źle dora­bia do poli­cyj­nej eme­ry­tury. Sam już nie pamię­tał, skąd przy­szedł pomysł na kwiaty. Może to było wtedy, gdy Anna ukła­dała w wazo­nie róże? Może wtedy, gdy kupił je dla niej na dwu­dzie­stą rocz­nicę ślubu? Zaczął inne życie.

Miał sześć­dzie­siąt pięć lat. I cho­ciaż godził się na swój wiek, w środku na­dal czuł się mło­dym poli­cjan­tem zgłę­bia­ją­cym taj­niki mrocz­nych akt. Jego kariera zawo­dowa roz­wi­jała się tak, jak sobie wymy­ślił. Do tego feral­nego dnia, kiedy został zwol­niony. Wtedy zwró­cił się ku zwy­czaj­nemu życiu, utrzy­my­wał z eme­ry­tury i oszczęd­no­ści, zało­żył szklar­nię i sprze­da­wał kwiaty. Swoją drogę zawsze uwa­żał za dobrą.

Teraz cier­piał z powodu cho­roby żony, miło­ści swo­jego życia. Z prze­ra­że­niem obser­wo­wał, jak jej ciało i umysł okrut­nie nisz­czy demen­cja. Sta­rał się robić wszystko, by umi­lić jej każdy dzień, a samego sie­bie pod­nieść na duchu, by się nie pod­dać. Musiał być silny. Dla niej.

Regu­lar­nie odwie­dzały ich dwie doro­słe córki. Poma­gały. Ostat­nio zaczęły wspo­mi­nać o prze­nie­sie­niu Anny do dobrego domu opieki. „Na jakiś czas, tato, żebyś odpo­czął”, prze­ko­ny­wały. „Jest dobrze”, odpo­wia­dał. Był im wdzięczny, że przy­cho­dzą tak czę­sto, choć mają pracę, wła­sne kariery, rodziny, mężów i dzieci.

Od pew­nego czasu zatrud­niona była pie­lę­gniarka, więc Wik­tor choć przez kilka godzin dzien­nie mógł zająć się swo­imi spra­wami. To przy­no­siło mu pewien rodzaj ulgi. Ale i tak nikt nie miał poję­cia, przez co musiał codzien­nie prze­cho­dzić. Naj­ja­śniej­sze chwile to wizyty córek i wnu­ków, a także uśmiech Anny patrzą­cej na kwiaty. Wszyst­kie inne przy­po­mi­nały gumę zużytą, prze­żutą, wyplutą przez jakie­goś dzie­ciaka na chod­nik.

Tego dnia oglą­dał wie­czorne infor­ma­cje. Sta­rał się robić to codzien­nie, choć ostat­nio nie zawsze mógł. Tym razem Anna była spo­kojna, nie krzy­czała, nie szlo­chała. Przed chwilą wyszła pie­lę­gniarka, wyko­nała codzienne obrządki zwią­zane z myciem i prze­bie­ra­niem, pod­czas któ­rych Anna bywa naj­bar­dziej wytrą­cona z rów­no­wagi i nie czuje bez­piecz­nie. Sie­dział teraz przy niej, przed tele­wi­zo­rem, i zasta­na­wiał się, czy w cho­ro­bie bli­skiej osoby przy­cho­dzi kie­dyś zobo­jęt­nie­nie, skoro ona, wpa­tru­jąc się w niego, czuje cza­sem lęk i nie wie, kim on jest.

– Poli­cja – ode­zwała się nagle Anna, wycią­ga­jąc rękę w stronę ekranu i prze­nio­sła wzrok na męża. – Poli­cja.

Poczuł napły­wa­jące do oczu łzy. Mogła uwa­żać go za obcego, ale jego zawód, to, czym się zaj­mo­wał i czym żył przez lata, pamię­tała. Wzru­szył się i pomy­ślał z nadzieją, że może nie jest wcale tak źle, może jesz­cze uda się odgo­nić z jej umy­słu mroczny cień.

– Aniu… – wyszep­tał i spoj­rzał za jej ręką, która ponow­nie wycią­gnęła się w kie­runku ekranu tele­wi­zora.

Poli­cjant z wydziału zabójstw, któ­rego koja­rzył jako nowego z ostat­nich dni swo­jej pracy, mówił o okrut­nym mor­der­stwie. Kamera poka­zy­wała raz jego, raz nie­bie­ski wór leżący na torach. Wik­tor wsłu­chi­wał się w rela­cję poli­cjanta o demo­nicz­nej zbrodni i ostrze­że­nia przed zwy­rod­nial­cem, myśląc tylko o tym, że spo­sób zapa­ko­wa­nia i porzu­ce­nia zwłok przy­po­mina mor­der­stwa sprzed lat, dokład­nie sprzed dzie­się­ciu, kiedy całe śledz­two wymknęło mu się z rąk. Wpa­try­wał się w ekran onie­miały. Prze­szył go dreszcz.

Pamię­tał wszystko. Każdy detal.

Był o krok od roz­wi­kła­nia sprawy, w którą, jego zda­niem, zamie­szany był ktoś wyżej. Bo jak ina­czej wytłu­ma­czyć znik­nię­cie akt? To pyta­nie wie­lo­krot­nie zada­wał kole­gom. Las prze­cze­sy­wało stu funk­cjo­na­riu­szy, prze­wod­ni­ków z tro­pią­cymi psami i jeźdźcy poli­cji kon­nej. „To nie tam. Jego tam nie ma”, prze­ko­ny­wał. „Mor­derca jest gdzie indziej”.

Pamię­tał, że biegł tak szybko, aż paliło go w płu­cach. Pytano go póź­niej, gdzie był. Odparł, że dotarł do drew­nia­nego domu nad brze­giem jeziora, który już dawno wyda­wał mu się podej­rzany, i że zna­lazł tam kolejną dziew­czynę, która jesz­cze żyła. Była przy­wią­zana do sta­rego łóżka, nogi w kost­kach i ręce w nad­garst­kach. Jej osła­bione ciało pod­dało się. Nie mówiła nic, była prze­ra­żona. Po prze­wie­zie­niu do szpi­tala, mimo usil­nych prób rato­wa­nia jej wątłego życia, zmarła. Mówiono póź­niej, że miała podzie­lić los pozo­sta­łych dziew­czyn, a jej ciało miało zostać zna­le­zione w worku na torach. Naj­praw­do­po­dob­niej oprawca zosta­wił ją i na chwilę poje­chał do mia­sta, nie prze­wi­du­jąc, że ktoś może inte­re­so­wać się opusz­czo­nym dom­kiem nad jezio­rem. Kiedy wra­cał, musiał dostrzec z daleka dwa radio­wozy zapar­ko­wane przed dom­kiem i na ich widok uciec. Zagi­nął po nim wszelki ślad.

Wik­tor przy­chy­lał się do tej teo­rii, a wła­ści­wie stwo­rzył ją sam. Kiedy dziew­czyna leżała nie­przy­tomna w szpi­talu, mówił, że cie­szy się, że unik­nęła okrut­nej śmierci i zbez­czesz­cze­nia ciała, a widok zabi­tych dziew­cząt, ich ciał w kawał­kach, z dodat­kowo obcię­tymi pier­siami i wyry­tym na brzu­chu krzy­żem, prze­śla­duje go co noc.

W tym samym cza­sie znik­nęły akta. Nie odna­la­zły się, choć razem z kole­gami prze­szu­kał każdą poli­cyjną szu­fladę, nisz­czarkę, każdy kosz i ciemny kąt. Został zwol­niony, jakby wszy­scy inni byli poza krę­giem podej­rzeń. Tylko jeden z jego kole­gów przy­je­chał do niego do domu, by powie­dzieć w drzwiach, że mu przy­kro i że to jakaś grub­sza sprawa. Pozo­stali nabrali wody w usta. Bolało. Kole­dze odpo­wie­dział, że zdaje sobie z tego sprawę, ale obo­jęt­nie, co by zro­bił, nie uda mu się tego zmie­nić. Zajął się więc domem, żoną i różami. Jego świat się zawę­ził do roz­mia­rów główki od szpilki. Stał się zwy­czaj­nym czło­wie­kiem wio­dą­cym zwy­czajne życie.

Popa­trzył teraz na Annę. Nie odry­wała wzroku od tele­wi­zora.

– Poli­cja – uśmiech­nęła się.

– Tak, kocha­nie. – Poca­ło­wał ją w poli­czek. – Poli­cja.*

_Dzien­nik Ame­lii_

Ma pie­przyk nad górną wargą. W oczach pier­wotny lęk. Jest bar­dzo młoda, ma pięt­na­ście lat i wypie­lę­gno­wane dło­nie, w spo­sób natu­ralny, bez sztucz­nych paznokci. Wygląda tro­chę jak dziecko – nie­wy­soka i drobna. W szkole musiała być szarą myszką, zaczy­tu­jącą się w kla­sycz­nych, nud­nych powie­ściach, któ­rych dziś już nikt nie czyta. Jedną z tych nie­zau­wa­żal­nych dziew­czyn wto­pio­nych w szary kolor ścian. Rówie­śnicy na pewno śmiali się z niej. Cho­dzący, bez­barwny, książ­kowy mól.

Doty­kam jej twa­rzy, głasz­czę, jak matka głasz­cze dziecko, które potrze­buje uko­je­nia. Ona nie ma przy sobie matki. Jej matka oddaje się roz­pa­czy i przyj­muje silne odu­rza­jące zastrzyki, które i tak nie poma­gają. A jej córka o wdzięcz­nym imie­niu Róża leży u mnie na stole jak piękny, nie­winny kwiat.

Może się wyda­wać, że mam obse­sję śmierci, lecz róż­nica mię­dzy obse­sją a tym, żeby ulżyć umę­czo­nemu, dziew­czę­cemu ciału po tym, co mu zro­biono, przez co prze­szło, jest ogromna. Zawsze sta­ram się dać ulgę. Spo­kój. Złu­dze­nie, że osoba zmarła śpi i wygląda jak w naj­lep­szym dniu swo­jego życia.

Rodzice Róży nie chcą roz­głosu. Są zamożni, zapła­cili za mil­cze­nie poli­cji i tablo­idom. I przy­szli do mnie z bła­ga­niem, żeby ich maleńka, jak ją nazy­wali, wyglą­dała w trum­nie naj­pięk­niej, jak to tylko moż­liwe. Powie­dzieli, że zgi­nęła w wypadku, lecz mnie nie da się oszu­kać. Od razu widzę, co jest czym. To jest zasta­na­wia­jące. Byli bar­dzo ostrożni, zacho­wy­wali się, jakby mieli z kimś mroczny układ i byli pod obstrza­łem gróźb.

Jej ojciec przy­niósł zdję­cia. Róża jest na nich cał­kiem inna, niż zoba­czy­łam ją oczyma wyobraźni na szkol­nych kory­ta­rzach. Roze­śmiana, pełna życia. Maluję ją, tuszuję zasi­nie­nia, ślady po dusze­niu i cię­ciach. I myślę, że zesta­wie­nie mar­twego ciała z wyobra­że­niem, kim była, w jaki spo­sób się poru­szała, mówiła, gesty­ku­lo­wała, śmiała się i zło­ściła, jest bar­dzo poru­sza­jące.

Muszę koń­czyć pisa­nie. Ktoś dzwoni. Aku­rat teraz. Nie­chęt­nie prze­ry­wam, bo pisa­nie w dzien­niku jest moim ulu­bio­nym zaję­ciem, nie­mal codzien­nym rytu­ałem. Ktoś dzwoni z numeru, któ­rego nie znam. Nowy klient? Mam urlop, odpo­wiem, jak zadzwoni drugi raz. Albo trzeci. Może wtedy odbiorę. Jed­nak ktoś po dru­giej stro­nie nie daje za wygraną. Wyświe­tlacz mruga w nie­skoń­czo­ność…*

– Cóż, nie mam jesz­cze nic goto­wego, ale będę miała. Z pobież­nych infor­ma­cji wiem, że poli­cja jest zda­nia, że to jakieś pora­chunki i nie ma wąt­pli­wo­ści, że mor­dercą jest męż­czy­zna. Prze­ma­wia za tym skala zbrodni, okru­cień­stwo i to, że dena­tem jest facet. Ale jesz­cze nie mia­łam spo­tka­nia z komen­dan­tem. – Monika Biel, zda­jąc rela­cję Rober­towi, wpa­try­wała się w pano­ramę Pozna­nia z okna pokoju na naj­wyż­szym pię­trze hotelu Mer­cure. To osiem lat? – prze­mknęło jej przez głowę. Wła­ści­wie nie tak wiele, a jakby upły­nęło całe życie. – Poza tym uwa­żają, że gdyby miała zro­bić to kobieta, to musia­łaby mieć pomoc­ni­ków, bo sama nie udźwi­gnę­łaby i nie przy­ta­chała zwłok na tory. Facet ważył, nie przy­mie­rza­jąc, grubo ponad osiem­dzie­siąt kilo.

– Kocham argu­menty poli­cji. A ty, co o tym sądzisz?

– Na razie nic. Badam, wącham. Nie wyro­kuję od razu, jak poli­cja.

– Cała ty. Brawo.

– Daj spo­kój. Naj­praw­do­po­dob­niej mor­dercą jest facet, ale ni­gdy nie ma pew­no­ści.

– Exac­tly.

– Robert?… Muszę iść na śnia­da­nie.

– Tak wcze­śnie? Jesz­cze nie ma siód­mej.

– Wydają śnia­da­nia od 6:30. Umie­ram z głodu. A kocham jeść. Jeśli nie zjem teraz, będę zła. Pa. Ode­zwę się.

Robert Koziń­ski został z tele­fo­nem przy uchu, roz­ba­wiony i nieco zasko­czony. Cza­sem nie mógł oprzeć się wra­że­niu, że w jego redak­cji to Monika jest sze­fową, nie on. Domi­nu­jąca pew­niara, ni­gdy nie pozwoli, by nią rzą­dzić i mieć nad nią prze­wagę.

Monika, zjeż­dża­jąc windą do restau­ra­cji, myślała wyłącz­nie o jed­nym: śnia­da­nie. Potem zaj­mie się całą resztą. Pod­czas hote­lo­wych śnia­dań zawsze czuła coś, czego czę­sto bra­ko­wało jej o poranku: przy­jem­ność, ulotny stan uspo­ko­je­nia i relaksu, ucieczka od wszyst­kiego, co sie­działo w jej gło­wie.

W restau­ra­cji uno­sił się zapach świe­żego pie­czywa i kawy. Przy sto­li­kach sie­działo kilka osób. Kobieta w ciem­nych spodniach i bia­łej koszuli, prze­ły­ka­jąc pośpiesz­nie bagietkę, zer­kała na zega­rek. Męż­czy­zna o oczach bazy­liszka czy­tał gazetę. Star­sza, bar­dzo ele­gancka para, chru­piąc tosty, wpa­try­wała się przez otwarte drzwi w ekran tele­wi­zora wiszący na ścia­nie na kory­ta­rzu. Lokalne wia­do­mo­ści. Monika wybrała sto­lik w prze­ciw­nym kącie sali, jak naj­da­lej od poran­nych new­sów, by nic nie zepsuło jej śnia­da­nia. Nie chciała aku­rat w tym cza­sie widoku kata­strof, jakie nawie­dzały świat – trąb powietrz­nych, nawał­nic, powo­dzi, poża­rów i hura­ga­nów, znę­ca­nia się nad dziec­kiem, kotem albo psem, wypadku auto­busu albo wyko­le­je­nia pociągu. Sąsiadka, pani Mał­go­sia, zapy­tała ją kie­dyś, dla­czego w tele­wi­zyj­nych wia­do­mo­ściach jest tak mało pozy­tyw­nych, krze­pią­cych infor­ma­cji, dla­czego tele­wi­zja stale chce szo­ko­wać. „Bo taki jest świat, pani Mał­go­siu, po pro­stu”, odparła Monika. Sąsiadka spo­sęp­niała i z życze­niami dobrego, pozy­tyw­nego tematu na repor­taż zamknęła za sobą drzwi.

Jak dobrze, że chło­paki jesz­cze śpią, pomy­ślała Monika. Wie­dzia­łam, co robię, dając im czas do ósmej. Lecz tym razem nie udało się jej wyłą­czyć na tyle, by prze­stać myśleć o tym, co bez­u­stan­nie zaprzą­tało jej głowę. Źle się stało, że przy­je­chała do Pozna­nia razem z ekipą tele­wi­zyjną. Lubiła ich, lecz nie byli jej potrzebni. Miała też nadzieję, że Robert dotrzy­mał słowa i odwo­łał ochro­nia­rza. Nie mogła znieść myśli, że ktoś może za nią cho­dzić, śle­dzić każdy jej ruch, wie­dzieć, co robi i gdzie jest.

Nale­wała kolejną kawę z zapa­rza­cza, gdy jej uwagę przy­kuł głos repor­tera dobie­ga­jący od strony tele­wi­zora. W opusz­czo­nym domku nad pod­po­znań­skim jezio­rem odna­le­ziono ciało dziew­czyny. Monika odwró­ciła się w tamtą stronę, ale ktoś z obsługi w tym samym momen­cie wyłą­czył tele­wi­zor. Bły­ska­wicz­nie poszu­kała infor­ma­cji w smart­fo­nie. Wyszła na kory­tarz i wybrała numer Roberta.

– Jest nowa sprawa. Mor­der­stwo szes­na­sto­let­niej dziew­czyny. Wła­śnie to ogło­sili.

– Tak, wiem. Jak rów­nież to, że facet zna­le­ziony w worku to praw­nik Jeremi Sosiń­ski. Na pewno zaraz o tym powie­dzą.

– I nic nie mówisz? Świet­nie.

– Nie zdą­ży­łem, dowie­dzia­łem się o tym przed sekundą – odparł poiry­to­wany. – Wła­śnie wsze­dłem do redak­cji. Na litość boską, Biel, czy ty zawsze musisz być taka nie­miła?

Zoba­czyła go oczyma wyobraźni. Stoi w swoim gabi­ne­cie i tra­fia go szlag, jak zawsze, gdy przy­jeż­dża do sta­cji, a na jego biurku nie ma nowych gazet, bo sekre­tarka się spóź­nia, a on musi zro­bić prze­gląd, jakby nie mógł po pro­stu zaj­rzeć do inter­netu, by wie­dzieć. Zasta­na­wiała się, dla­czego jej szef żyje w poprzed­niej epoce, prze­cież nie był stary.

– Prze­pra­szam.

Po dru­giej stro­nie usły­szała trzask odsta­wia­nego kubka.

– Robert? Sły­szysz? Powie­dzia­łam: prze­pra­szam.

– W two­ich ustach brzmi to tak nie­wia­ry­god­nie, że zasta­na­wiam się, czy przy­pad­kiem jesz­cze nie śpię – powie­dział sar­ka­stycz­nie, po czym prze­rzu­cił jesz­cze coś na biurku i roze­śmiał się. – Dobra, już dobra. Dajmy temu spo­kój. Ja też prze­pra­szam. A ty musisz to zro­bić pierw­sza, już i tak we wszyst­kim dep­czą nam po pię­tach – zawie­sił na chwilę głos – ale jeśli nie czu­jesz się na siłach, przy­ślę ci kogoś do pomocy. Mar­cin Rydel aż się rwie. Albo zre­zy­gnuj. To może być bar­dzo ciężka sprawa. Nie wia­domo, co cię czeka.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: