Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Barnaba Rudge. Tom 1 - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
10 kwietnia 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
29,99

Barnaba Rudge. Tom 1 - ebook

Pewnego wieczoru 1775 roku ożywają wspomnienia na temat morderstwa Reubena Haredale, do którego doszło tego samego dnia 22 lata wcześniej. Po makabrycznym zdarzeniu z posiadłości Reubena znikają ogrodnik i zarządca, którzy stają się tym samym podejrzanymi w sprawie. Wielowątkowy utwór historyczny umieszcza perypetie bohaterów na tle prawdziwych wydarzeń, a akcja trwa aż do 1780 r., kiedy to w Londynie doszło do rozruchów, w wyniku których mieszkańcy stolicy spalili więzienie Newgate. Powieść była publikowana w odcinkach w 1841 r., jest ilustrowana rysunkami Freda Barnarda oraz reprodukcjami XIX-wiecznych rycin.

Kategoria: Esej
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-283-8736-8
Rozmiar pliku: 512 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ PIERWSZY

W roku 1775, na skraju Lasu Epping, w odległości mniej więcej dwunastu mil od Londynu — licząc od drogowskazu przy Cornhill albo raczej od miejsca, na którym lub w pobliżu którego znajdował się ongi drogowskaz — stał dom zajezdny zwany „Pod Maikiem“. Tym spośród podróżnych, którzy nie umieli ani czytać, ani pisać (a w owe lata wiele osób podróżujących czy też zasiedziałych w domu było w podobnej sytuacji), na nazwę tę zwracało uwagę godło ustawione przy drodze naprzeciwko zajazdu — pień pięknego młodego jesionu, zapewne nie tak okazałych rozmiarów, jakich dawnymi czasy wymagano od maików , lecz w każdym razie liczący trzydzieści stóp wysokości, a tak prosty, że prostszej strzały nigdy chyba nie wypuścił żaden angielski łucznik.

Maik — która to nazwa tyczy od tej chwili gospody, nie jej godła — był starodawnym budynkiem. Spiczastych ścian szczytowych miał więcej, niż leniwemu człowiekowi chciałoby się policzyć w słoneczny dzień; na dachu sterczały krzywe wysokie kominy, z których dym musiał się dobywać fantastycznymi kłębami ukształtowanymi w czasie wędrówki krętą drogą; opodal stały obszerne stajnie — posępne, zaniedbane i puste. Zajazd ów, jak powiadano, zbudowany został za dni króla Henryka Ósmego, a legenda głosi, że królowa Elżbieta w czasie łowieckiej wyprawy nie tylko przespała tu jedną noc w pewnej komnacie o dębowej boazerii i głębokim wykuszowym oknie, lecz również, iż następnego rana dziewicza monarchini stojąc na pniaku umieszczonym przed drzwiami dla wygody gości dosiadających koni i trzymając jedną nogę w strzemieniu tęgo wykuksała i wytargała za uszy niefortunnego pazia, który zaniedbał jakichś obowiązków. Ludzie trzeźwi i usposobieni sceptycznie (kilku takich znajdowało się pośród stałych bywalców Maika, jak niestety bywa zawsze w każdej nielicznej nawet społeczności) skłonni byli odnosić się do tej tradycji z powątpiewaniem. Każdym wszelako razem, gdy gospodarz odwiecznej oberży powoływał na świadka sam pieniek i wskazując go z triumfem dowodził, że do dziś dnia stoi przecie na tym samym miejscu, znakomita większość niezawodnie pognębiała niedowiarków, a ludzie prawdziwie wierzący radowali się, jak gdyby wygrali walną bitwę.

Bez względu na fakt, czy te i liczne podobne im opowieści zasługiwały lub nie zasługiwały na wiarę, Maik był naprawdę starym, bardzo starym budynkiem, może tak starym, jak rościł sobie do tego pretensje, a może jeszcze starszym, co zdarza się niekiedy domom w niepewnym i damom w pewnym wieku. Okna miał weneckie, szklone po staroświecku gomółkami, podłogi pozapadane i krzywe, pułapy uczernione ręką czasu i ciężkie od grubego belkowania. Przed drzwiami był odwieczny ganek dziwnie i groteskowo rzeźbiony, gdzie w letnie wieczory honorowi goście palili i pili — ach! i niekiedy śpiewali piękne pieśni — wypoczywając na dwóch opatrzonych wysokimi oparciami ławach o ponurym wyglądzie, które strzegły wrót tego zamczyska niby bliźniacze smoki z baśni.

Jaskółki od wielu lat lepiły gniazda w kominach nie używanych pokojów, a od wczesnej wiosny do późnej jesieni całe kolonie wróbli ćwierkały i szczebiotały pod okapami domów. W przybudówkach i na zaniedbanym podwórku koło stajen było więcej gołębi, niż mógłby to sobie wyobrazić ktokolwiek — prócz oberżysty. Szparkie okrężne loty srebrniaków, pawików, fajfrów i garłaczy niezupełnie, być może, licowały z godnością i powagą starego budynku, za to odpowiadało mu całkowicie i jak dzień długi zdawało się kołysać go do snu monotonne gruchanie tych lub innych spośród owych ptaków. Dom z wyższymi piętrami wystającymi ponad niższe, z zaspanymi szybkami w oknach, z fasadą sterczącą i pochyloną nad ścieżką wyglądał tak, jak gdyby kiwał się podczas drzemki. Prawdę rzekłszy, niewielkiej trzeba było wyobraźni, aby dopatrzyć się w nim innych jeszcze cech ludzkich. Cegły, z których zbudowano gospodę, były ongi ciemnoczerwone, lecz podobnie jak cera starca pożółkły i utraciły barwę. Zdrowe drewno spróchniało niby zęby, a tu i tam bluszcz niby ciepła szata (tak przyjemna w podeszłym wieku) spowijał zielonymi liśćmi nadwerężone przez czas mury.

Mimo wszystko jednak była to krzepka i czerstwa starość, a w letnie lub jesienne wieczory, kiedy promienie zachodzącego słońca padały na dęby i kasztany w pobliskim lesie, dom skąpany w tym samym blasku wydawał się godnym towarzyszem drzew i można mu było wróżyć długie lata życia.

Wieczór, który nas obchodzi, nie był wieczorem letnim ani jesiennym, lecz zmierzchem marcowego dnia, kiedy to wiatr zawodzi żałośnie pośród nagich konarów, huczy w obszernych kominach i smaga deszczem okna gospody zwanej Maikiem. Ci z jej bywalców, którzy są tam w owym czasie, znajdują dogodny pretekst, aby przedłużyć swój pobyt, gospodarz zaś prorokuje, iż niewątpliwie rozpogodzi się punktualnie o godzinie jedenastej w nocy — wówczas zatem, gdy dziwnym zaiste zbiegiem okoliczności zamyka drzwi swego gościnnego domu.

Człowiek nawiedzony tym proroczym duchem nazywał się John Willet. Był to otyły mężczyzna o dużej głowie i nalanej tłuszczem twarzy wyrażającej tępy upór i powolność myślenia, ponadto zaś głęboką wiarę we własne zalety i cnoty. W chwilach gdy był usposobiony pogodnie, John Willet chwalił się zazwyczaj, że jest wprawdzie powolny, ale wie, co robi. Twierdzeniu temu w żaden sposób nie można było zaprzeczyć z tej przynajmniej przyczyny, że oberżysta był niewątpliwie i pod każdym względem zaprzeczeniem pośpiechu a zarazem jednym z najbardziej upartych i pewnych swego ludzi pod słońcem. Nigdy nie wątpił, że wszystko, co pomyśli, powie lub uczyni, jest słuszne, a sprawą rozstrzygniętą i ustaloną przez prawa natury i Opatrzności była dlań wiara, iż każdy, kto mówi, robi lub myśli inaczej, błądzi na pewno i nieodwołalnie.

Pan Willet powoli zbliżył się do okna, rozpłaszczył mięsisty nos na chłodnej szybie i przesłoniwszy oczy ręką, aby wzroku jego nie raził krwawy blask ognia, wyjrzał na dwór. Następnie wrócił powoli na dawne miejsce w bliskim kominka kącie ławy i usadowił się wygodnie, przy czym wstrząsnął nim lekko taki dreszcz, jaki człowiekowi rozkoszującemu się ciepłem przyczynia jeszcze większej uciechy.

— Rozpogodzi się o jedenastej — powiedział spoglądając na swych gości. — Ani wcześniej, ani później. Ani przed jedenastą, ani po jedenastej.

— Skąd wiesz? — zapytał ze stojącej naprzeciwko ławy jakiś człeczyna. — Już po pełni i księżyc wschodzi o dziewiątej.

John uporczywie i z godnością mierzył wzrokiem oponenta, dopóki nie rozważył dokładnie całokształtu poruszonej przez niego kwestii, później zaś udzielił odpowiedzi tonem, który zdawał się mówić, iż księżyc jest sprawą wyłącznie pana Willeta i niczyją więcej:

— Nie martw się o księżyc. Nie zawracaj sobie głowy księżycem. Daj mu spokój, a ja dam spokój tobie.

— Nie gniewasz się chyba? — powiedział mały człowieczek.

I tym razem John czekał długo, aż wypowiedź przeniknie w głąb jego mózgu.

— Nie gniewam się... jak dotychczas — powiedział wreszcie.

Później zapalił fajkę i zaczął pykać ją pogrążywszy się w dobrotliwym milczeniu. Od czasu do czasu zerkał z ukosa na mężczyznę w luźnej kurcie podróżnej o olbrzymich mankietach ozdobionych poczerniałą srebrną koronką i dużymi stalowymi guzami. Człowiek ów siedział z dala od stałych bywalców zajazdu i wyglądał nader nietowarzysko, gdyż twarz ocieniał spuszczonym rondem kapelusza i krył za dłonią, na której opierał czoło.

W izbie znajdował się jeszcze jeden gość, który, obuty i przy ostrogach, siedział również w pewnym oddaleniu od kominka, a sądząc po skrzyżowanych na piersi ramionach, ściągniętych brwiach, stojącym przed nim, ale nie tkniętym napitku, zajęty był czymś innym niż roztrząsane w tej chwili zagadnienia i roztrząsające je osoby. Był to młody człowiek lat mniej więcej dwudziestu ośmiu, wzrostu nieco wyżej średniego i jakkolwiek trochę nazbyt smukły, zbudowany ładnie i krzepko. Miał własne ciemne włosy, a ubrany był w kostium do konnej jazdy, który, podobnie jak długie buty (bardzo przypominające obuwie do dziś dnia używane przez Królewską Gwardię Przyboczną), nosił znaki świadczące o złym stanie dróg. Ale mimo plam zdobytych w podróży, młodzieniec ten ubrany był dobrze, nawet bogato, nie będąc zaś przesadnie wystrojonym sprawiał wrażenie wytwornego dżentelmena.

Obok niego leżały na stole, tam, gdzie właściciel rzucił je niedbale, ciężki harap i szerokoskrzydły kapelusz — nakrycie głowy najodpowiedniejsze w tak fatalną pogodę i z tej racji zapewne noszone. Opodal spoczywała para pistoletów w olstrach i kusa pelerynka do konnej jazdy. Z twarzy młodego człowieka widać było dokładnie tylko ciemne rzęsy przesłaniające spuszczone oczy, ale naturalny wdzięk i przyrodzona swoboda manier nie tylko cechowały całą tę postać, lecz zdawały się nawet obejmować wspomniane już drobne przybory podróżne — ładne i starannie utrzymane.

Wzrok pana Willeta powędrował ku młodemu człowiekowi raz tylko jeden i to jak gdyby z niemym pytaniem, czy zwrócił on uwagę na milczącego sąsiada. Nie ulegało wątpliwości, że dawniej już oberżysta i jego gość często się spotykali. John przekonał się, iż na spojrzenie to osoba, dla której było przeznaczone, nie odpowiedziała i raczej go nie dostrzegła, skupił więc całą potęgę wzroku na jednym punkcie i zapatrzył się w człowieka z twarzą ocienioną rondem kapelusza. Po pewnym czasie zaczął wpatrywać się weń tak natrętnie, że natarczywość ta udzieliła się skupionym przy kominku druhom pana Willeta, którzy jednomyślnie wyjęli fajki z zębów i z rozdziawionymi gębami wlepili wzrok w obcego.

Tęgi oberżysta spoglądał na świat parą dużych, tępych, rybich oczu, a mały człowieczek, który odważył się na własne zdanie w sprawie księżyca (zakrystian i dzwonnik z pobliskiej wioski Chigwell), posiadał okrągłe, czarne, błyszczące ślepki, zupełnie podobne do paciorków. Lecz nie dość na tym — ów mały człowieczek miał przy czarnych, wyrudziałych bryczesach (u kolan), przy czarnym, wyrudziałym surducie i przy zbyt obszernej kamizelce (od góry do dołu) dziwaczne drobne guziczki. Guziczki te do złudzenia przypominały jego oczki, ale to tak bardzo, że gdy świeciły i połyskiwały w blaskach ognia, który zapalał również iskry w błyszczących klamrach trzewików zakrystiana, zdawać się mogło, że ów jest od stóp do głów usiany oczkami i każdym z nich wpatruje się w nieznajomego klienta zajazdu. Trudno się dziwić, że podróżnego zaniepokoiły takie oględziny, nawet gdybyśmy nie wspomnieli o spojrzeniach oczu należących do krępego Toma Cobba, poczmistrza i właściciela sklepiku mydlarsko-spożywczego, oraz oczu wysokiego Phila Parkesa, leśniczego, którzy zarażeni przykładem kompanów niemniej bacznie przyglądali się kapeluszowi z opuszczonym rondem.

Nieznajomy zaniepokoił się tedy, może z przyczyny skierowanego nań morderczego ognia spojrzeń, a może z racji swych poprzednich myśli; zapewne raczej z tego drugiego powodu, bo gdy zmieniał pozę, spiesznie rozejrzał się dokoła i wówczas dopiero zauważył, iż stanowi cel wielu ciekawych spojrzeń: drgnął i podejrzliwym wzrokiem zmierzył grupę przed kominkiem. Wywarło to taki skutek, że w jednej chwili wszystkie oczy zwróciły się w stronę ognia z wyjątkiem oczu Johna Willeta, który nie był, jako się już rzekło, człowiekiem bystrym, że zaś został niespodziewanie zaskoczony, w dalszym, ciągu gapił się na swego gościa ze szczególnie bezmyślnym uporem.

— I co? — odezwał się nieznajomy.

„I co!“ Niewiele znaczą te słowa. Trudno nazwać je dłuższym przemówieniem.

— Zdawało mi się, że pan chciał coś zamówić — odrzekł gospodarz po dwu- lub trzyminutowej pauzie poświęconej rozmyślaniom.

Nieznajomy zdjął kapelusz i ukazał z gruba ciosaną twarz sześćdziesięcioletniego mniej więcej mężczyzny, ogorzałą i naznaczoną zębem czasu. Srogiego z przyrodzenia wyrazu tej twarzy nie łagodziła ciasno zawiązana na głowie i zastępująca perukę czarna chusta, która zasłaniała czoło i prawie zupełnie kryła brwi. Chusta miała zapewne odwracać uwagę od głębokiej szramy pozostałej jako ohydna blizna (która będąc świeżo zadaną raną odsłaniała chyba całą kość policzkową), lecz cel ów spełniała niedostatecznie, gdyż trudno było nie dostrzec tego znaku już przy pierwszym spojrzeniu. Cera nieznajomego była trupia, a siwa szczeciniasta broda liczyła około trzech tygodni. Taki oto człowiek, bardzo nędznie i ubogo odziany, powstał z krzesła i wolnym krokiem przemierzywszy izbę usiadł w bliskim kominka kącie ławy, gdzie mały zakrystian skwapliwie ustąpił mu miejsca z uprzejmości lub strachu.

— Rozbójnik! — szepnął Tom Cobb leśniczemu Parkesowi.

— Czy myślisz, że rozbójnicy nie są przyzwoiciej ubrani? — odparł Parkes. — To lepszy interes niż ci się zdaje, Tom, a rozbójnicy nie muszą chodzić obdarci ani nie mają takiego zwyczaju. Możesz mi wierzyć na słowo.

Przedmiot tych rozważań oddał tymczasem należną cześć domowi, gdyż zamówił jakiś trunek, który niezwłocznie podał Joe, syn gospodarza. Był to barczysty, pięknie wyrośnięty dwudziestolatek, lecz ojciec uważał go dotychczas za małego chłopca i raczył traktować w sposób właściwy. Nieznajomy wyciągnął ręce, aby ogrzać je nad płonącym ogniem, potem odwrócił twarz w stronę zebranej kompanii i zmierzywszy ją przenikliwym wzrokiem odezwał się głosem stosownym do powierzchowności:

— Jaki to dom stoi o milę stąd lub coś koło tego?

— Dom zajezdny? — zapytał oberżysta z cechującą go powagą.

— Dom zajezdny, ojcze! — zawołał Joe. — Gdzież jest jakiś dom zajezdny o mniej więcej milę od Maika? Ani chybi ten pan ma na myśli wielki dom... dom w Warren. Stary budynek z czerwonej cegły, co stoi pośród ogrodu, prawda, proszę pana?

— Aha — przyznał nieznajomy.

— A piętnaście czy dwadzieścia lat temu otoczony był pięć razy większym parkiem, który, niestety, razem z innymi cenniejszymi gruntami kawałek po kawałku przechodził w obce ręce — ciągnął młody człowiek.

— Możliwe — brzmiała odpowiedź. — Ale moje pytanie tyczy właściciela. Nie obchodzi mnie, czym dom był niegdyś, a czym jest dzisiaj, sam mogę zobaczyć.

Położywszy palec na ustach i zerknąwszy na wspomnianego już młodego dżentelmena, który na pierwszą wzmiankę o owym domu zmienił pozę, przyszły dziedzic Maika odpowiedział zniżonym głosem:

— Właściciel nazywa się Haredale, pan Geoffrey Haredale, i... — znowu spojrzał w tym co uprzednio kierunku — i jest godnym dżentelmenem... Eh-em!...

Na znaczące kaszlnięcie nieznajomy zwrócił tyle samo uwagi co na poprzedzający je wymowny gest i dopytywał dalej:

— Jadąc tutaj zboczyłem z gościńca na ścieżkę wiodącą przez ogród. Widziałem młodą damę, która wsiadała do karety. Kto to mógł być? Jego córka?

— Skąd mam to wiedzieć, dobry człowieku? — odpowiedział Joe, który w czasie dysputy przy kominku zbliżył się ukradkiem do nieznajomego i pociągnął go za rękaw. — Ja, rozumie pan, nie widziałem przecież młodej damy. Ho, ho! Znowu wiatr dmucha... i pada... A to dopiero noc!

— Masz rację, psia pogoda — przyznał dziwny człowiek.

— Pan do tego przywykł, prawda? — podchwycił Joe czepiając się lada czego, by zmienić temat konwersacji.

— Najzupełniej — odrzekł nieznajomy. — Ale wracając do młodej damy... Czy pan Haredale ma córkę?

— Nie, nie! To dżentelmen nieżonaty i... i... Może byłbyś cicho, dobrze? Widzisz chyba, że twoja gadanina nie w smak temu tam panu? — syknął gniewnie młody Willet.

Prześladowca zlekceważył udzielone szeptem napomnienie i udając, że nie dosłyszał, ciągnął wyzywająco:

— Mężczyznom nieżonatym zdarzało się miewać córki. A więc i on może mieć córkę, choć jest kawalerem.

— O co panu chodzi? — powiedział Joe i dodał ciszej, przysunąwszy się do nieznajomego: — Zaraz dostaniesz za swoje, na pewno dostaniesz!

— Nie zamyślam nic złego i dotychczas nie rzekłem chyba nic złego — odparł śmiało podróżny. — Pytałem parę razy o mieszkańców nie znanego mi okazałego domu z bliskiego sąsiedztwa. Mógłby to uczynić każdy człowiek obcy, rzecz oczywista, a ty wystraszyłeś się i stropiłeś, jak gdybym przyznał się na głos do zdrady króla Jerzego. Może wielmożny pan mógłby mi wyjaśnić czemu, bo, jak już powiedziałem, jestem tutaj obcy i rozumiem to wszystko tyle co grekę.

Ostatnie zdanie zwrócone było do młodego człowieka (oczywistej przyczyny zmieszania Joego Willeta), który powstał tymczasem i sposobiąc się do wyjścia poprawiał fałdy pelerynki do konnej jazdy. Zagadnięty zwięźle odpowiedział, że nie może udzielić żadnych informacji, po czym skinął na Joego, wręczył mu monetę i zapłaciwszy w ten sposób rachunek szybko wyszedł z izby, a sam Joe skoczył za nim usłużnie, aby ze świecą w ręku odprowadzić gościa do drzwi.

Podczas nieobecności syna stary Willet i jego trzej towarzysze palili dalej z wielką godnością i w głębokim milczeniu, a spojrzenia ich przywarły do ogromnego miedzianego sagana zawieszonego nad ogniem. Po niejakim czasie oberżysta zwolna pokiwał głową, a w odpowiedzi przyjaciele zaczęli kiwać zwolna głowami, nikt wszakże nie oderwał wzroku od sagana i ani na jotę bodaj nie zmienił namaszczonego wyrazu twarzy.

Wreszcie powrócił Joe — bardzo rozmowny i usposobiony pojednawczo, jakby przeczuwał niezawodnie, iż rychło okrzykną go winnym.

— Co ta miłość może! — zaczął, przysunął krzesło do kominka i rozejrzał się wokół szukając zrozumienia. — Ruszył pieszo do samego Londynu, do samego Londynu! Okulawił konia, kiedy w tę piekielną pogodę jechał dzisiaj po południu. Koń wyleguje się teraz w naszej stajni, a jeździec zrezygnował z dobrej gorącej kolacji i najwygodniejszego łóżka w Maiku, ponieważ panna Haredale pojechała na jakiś bal maskowy do miasta, on zaś uparł się, że ją musi zobaczyć. Nie sądzę, żebym potrafił zmusić się do czegoś podobnego pomimo całej urody panny Haredale... Ale cóż, ja nie jestem zakochany, a przynajmniej tak mi się zdaje, i na tym właśnie polega cała różnica.

— Więc on się kocha? — zapytał nieznajomy.

— Raczej tak — odparł Joe. — Nigdy nie będzie więcej zakochany, a bardzo łatwo mógłby być mniej.

— Milczałbyś, smarkaczu! — huknął ojciec.

— Dziwny z ciebie chłopak, Joe — powiedział długi Parkes.

— Chłopak bez opamiętania — mruknął Tom Cobb.

— Żeby wyrywać się, nie wiadomo po co i puszczać finfę w sam nos rodzonego ojca! — zawołał zakrystian posługując się metaforą.

— A cóż ja zrobiłem? — bronił się biedny chłopiec.

— Milczałbyś, smarkaczu! — zgromił go ojciec. — Co ty sobie myślisz? Gadasz, kiedy widzisz, że ludzie starsi od ciebie więcej jak dwa albo i trzy razy siedzą cicho i przez myśl im nie przechodzi, aby pisnąć słówko?

— To chyba odpowiedni czas, żebym właśnie ja gadał — powiedział krnąbrny Joe.

— Odpowiedni czas, smarkaczu! — odparł ojciec. — Nie ma na to odpowiedniego czasu!

— A pewnie — mruknął Parkes i poważnie kiwnął głową, spoglądając na dwóch pozostałych słuchaczy, którzy niemniej poważnie kiwnęli głowami i półgłosem przyznali, że w tym właśnie sedno sprawy.

— Nie ma na to odpowiedniego czasu — powtórzył John Willet. — Kiedy byłem w twoim wieku, nigdy nie mówiłem i nawet nie miałem ochoty mówić. Słuchałem i pracowałem nad własną poprawą. Oto, co ja robiłem!

— A na pewno przekonasz się, Joe, że twój ojciec to tęga głowa do deskusji, jeżeli ktoś spróbuje go zahaczyć.

— Jeżeli o tym już mowa, Philu... — rzekł pan Willet i wypuściwszy z kącika ust długą, cienką spiralną smugę zaczął patrzeć bezmyślnie, jak dym rozpływa się w powietrzu — jeżeli o tym już mowa, Philu, głowa do deskusji to dar Natury. Jeżeli Natura obdarowała człowieka tęgą głową do deskusji, człowiek ma prawo wykorzystać ten dar jak najlepiej, a nie ma prawa odwoływać się do fałszywej skromności i twierdzić, że nie jest obdarowany, bo to tak, jak gdyby odwracał się tyłkiem do Natury, jak gdyby z niej szydził, jak gdyby drwił z jej puzderka na bezcenne dary, jak gdyby jasno dowodził, że jest wieprzem, niegodnym, aby rzucać przed niego perły.

Oberżysta uczynił bardzo długą pauzę, z czego pan Parkes wywiódł logiczny wniosek, iż mowa dobiegła końca, zwrócił się więc do młodego Willeta surowym, karcącym tonem:

— Słyszałeś, Joe, co powiedział ojciec? Myślę, mój panie, że nie bardzo miałbyś ochotę zahaczyć go w deskusji.

— Jeżeli — John Willet przeniósł wzrok z sufitu na twarz człowieka, który mu przerwał, a wyraz ów wypowiedział z mocnym naciskiem, aby dać do zrozumienia, iż z nieprzystojnym i lekceważącym pośpiechem pan Parkes wetknął swój nos do cudzego prosa (jak mówią ludzie ordynarni) — jeżeli Natura obdarowała mnie tęgą głową do deskusji, czemu miałbym się do tego nie przyznawać i nie szczycić się raczej z tej przyczyny? Tak, mój drogi. Mam tęgą głowę pod tym względem. Powiedziałeś prawdę, mój drogi. W tej właśnie izbie nie raz i nie dwa dowiodłem tęgiej głowy, o czym ci, jak mniemam, wiadomo. A jeżeli ci nie wiadomo — dodał wkładając znów cybuch w usta — to tym lepiej, bo nie jestem pyszałkiem i nic nie powiem ci na ten temat.

Chóralny pomruk kompanów i ogólne kiwanie głowami w stronę miedzianego sagana upewniły Johna Willeta, że wszyscy trzej dobrze wiedzą o jego talencie i nie potrzebują dalszych dowodów jego wyższości. Oberżysta palił teraz z nieco godniejszą miną i w milczeniu mierzył wzrokiem przyjaciół.

— Wszystko to bardzo piękne słówka — odezwał się Joe, który dotychczas kręcił się na krześle i wykonywał przeróżne niespokojne gesty — jeżeli jednak zmierzają ku temu, że nigdy mi nie wolno otworzyć gęby...

— Milczałbyś, smarkaczu! — wrzasnął ojciec. — Tak! Nigdy ci nie wolno. Jeżeli ktoś pyta cię o zdanie — odpowiadaj. Jeżeli ktoś się do ciebie odzywa — gadaj. Jeżeli nikt nie pyta cię o zdanie i nikt się do ciebie nie odzywa — nie odpowiadaj i nie gadaj. Słowo daję, świat ładnie się zmienił od moich czasów! Można pomyśleć, że chłopcy gdzieś zginęli, że nie ma stworzenia, które nazywało się dawniej chłopcem, że nie pozostało już nic między noworodkiem płci męskiej a mężczyzną, że wszyscy chłopcy odeszli wraz z naszym ukochanym panem, najmiłościwszym królem Jerzym Drugim.

— To bardzo słuszna uwaga w każdym przypadku, z wyjątkiem młodych królewiczów — przyznał zakrystian, który, reprezentując w tym gronie Państwo i Kościół, poczuwał się do przykładnej lojalności. — Zbożnym i godziwym jest, aby chłopcy w wieku chłopięcym zachowywali się tak, jak chłopcom przystoi, a zatem młodzi królewicze muszą być chłopcami, a nie inaczej.

— Czy słyszałeś kiedy, mój drogi, o syrenach? — zapytał pan Willet.

— Naturalnie, że słyszałem — odparł zakrystian.

— To dobrze — podjął oberżysta. — Wedle budowy syren ta część syreny, która nie jest kobietą, musi być rybą. Wedle budowy młodych królewiczów ta część młodego królewicza (jeżeli w ogóle taka część istnieje), która nie jest najprawdziwszym aniołem, musi być zbożna i godziwa. Jeżeli zatem jest przystojnym i godziwym, żeby młodzi królewicze byli w swoim wieku chłopcami, muszą być chłopcami i bezwarunkowo nie mogą być niczym innym.

Wyrazy uznania, którymi przyjęto tak przejrzyste rozstrzygnięcie zawiłej kwestii, wprowadziły oberżystę w lepszy humor, wobec czego pan Willet raz jeden tylko powtórzył synowi rozkaz, aby zachowywał milczenie, później zaś powiedział do nieznajomego:

— Gdyby zwrócił pan zapytanie do osoby dorosłej, do mnie lub któregokolwiek z obecnych tu dżentelmenów, otrzymałby pan zadowalającą odpowiedź i nie traciłby słów na darmo. Panna Haredale jest bratanicą pana Geoffreya Haredale.

— Czy ojciec jej żyje? — spytał od niechcenia ów mężczyzna.

— Nie — odparł gospodarz. — Nie żyje, ale i nie umarł.

— Nie umarł! — zdumiał się nieznajomy.

— Nie umarł na zwyczajną modłę — wyjaśnił pan Willet.

Jego przyjaciele znacząco pokiwali do siebie głowami, a pan Parkes zrobił taką minę, jak człowiek, który zamierza powiedzieć: „Niechaj nikt mi nie przeczy, bo i tak mu nie uwierzę!,“ i mruknął z cicha, że John Willet jest dzisiaj w godnej podziwu formie i mógłby stawić czoła najpierwszemu z sędziów.

Nieznajomy pozwolił na krótką pauzę, kiedy zaś ta minęła, rzucił zwięźle:

— Co to ma znaczyć?

— Więcej niż ci się wydaje, przyjacielu — odparł John Willet. — Być może, słowa moje zawierają więcej znaczenia, niż podejrzewasz.

— Bardzo możliwe — zgodził się osobliwy człowiek. — Ale po kiego diabła gadasz pan zagadkami? Najprzód słyszę, że człowiek nie żyje, ale i nie umarł, później, że nie umarł na zwyczajną modłę, a wreszcie, że to ma znaczyć bez porównania więcej, niż mi się zdaje. Prawdę rzekłszy, nietrudna to sprawa, bo wszystko, co dotychczas zrozumiałem, nie ma żadnego sensu. Raz jeszcze pytam, co to właściwie znaczy?

Na obcesowe słowa nieznajomego oberżysta zszedł trochę po stopniach własnej godności i odpowiedział:

— Cała historia jest własnością Maika i była własnością Maika przez ostatnie dwadzieścia cztery lata. Historia należy do Salomona Daisy. Należy również do tego domu, pod którego dachem nie opowiadał jej nigdy nikt oprócz Salomona Daisy i co więcej, nikt nigdy opowiadać jej nie będzie.

Dziwny mężczyzna spojrzał na zakrystiana, którego dostojna i pewna siebie mina mówiła najwyraźniej, iż on właśnie jest osobą wymienioną przed chwilą. Salomon Daisy bardzo długo ssał cybuch, aby utrzymać żar w fajce, a później wyjął ją z ust i niewątpliwie gotów był rozpocząć opowiadanie bez dalszej zachęty. Widząc to nieznajomy otulił się luźną kurtą, głębiej zasiadł w kącie obszernej ławy przed kominem i niemal zupełnie skrył się w cieniu. Wówczas tylko, gdy płomienie strzelały w górę spod wielkiego polana, którego ciężar dławił je chwilami, nagły, jasny błysk oświetlał przelotnie ową postać, aby pogrążyć ją zaraz w jeszcze gęstszym mroku.

W migotliwym świetle stara izba o ciężkim belkowaniu i ścianach pokrytych boazerią wyglądała tak, jak gdyby zbudowano ją z polerowanego hebanu. Wiatr huczał na dworze — raz szczęknął ryglem lub zazgrzytał zawiasami potężnych dębowych drzwi, raz zabębnił o framugi okien, jak gdyby chciał je wepchnąć do wnętrza. Przy tym więc migotliwym świetle i w tak sprzyjających warunkach Salomon Daisy rozpoczął swą opowieść:

— Pan Reuben Haredale, starszy brat pana Geoffreya...

Urwał nagle i milczał tak długo, że nawet sam John Willet stracił cierpliwość i zapytał, czemu Salomon Daisy nie opowiada dalej.

— Cobb — powiedział zapytany zwracając się półgłosem do poczmistrza — który dzisiaj dzień miesiąca?

— Dziewiętnasty.

— Marca — dodał zakrystian. — Dziewiętnasty marca. To dziwne, bardzo dziwne.

Wszyscy szeptem przyznali mu rację, a Salomon podjął:

— Dwadzieścia dwa lata temu pan Reuben Haredale, starszy brat pana Geoffreya, był dziedzicem na Warren, a Warren było wtedy znacznie rozleglejszą i okazalszą posiadłością i przedstawiało wartość nieporównanie większą niż obecnie. Powiedziałeś to już, Joe, nie dlatego wszakże, abyś pamiętał, bo chłopiec w twoim wieku nie może pamiętać takich rzeczy, lecz dlatego, że często słyszałeś, jak ja o tym mówiłem. Dziedziczka zmarła w owym czasie i mężowi pozostawiła jedyne dziecko, tę właśnie pannę Haredale, o którą pan rozpytywał, a która liczyła wtedy rok niespełna.

Zakrystian mówił do człowieka, który okazał tak wiele zaintesowania owej właśnie rodzinie, lecz chociaż zrobił pauzę, jak gdyby czekając okrzyku zdziwienia lub zachęty, nieznajomy milczał i niczym nie dawał poznać po sobie, że słucha opowieści albo że jest jej ciekaw. Salomon spojrzał więc w stronę dawnych kompanów, których nosy pięknie były oświetlone ciemnopurpurową łuną unoszącą się nad lulkami fajek. Dzięki długiemu doświadczeniu pewien był skupionej uwagi przyjaciół, a ponadto chciał podkreślić swą opinię o tak nieprzystojnym zachowaniu nieznajomego.

— Pan Haredale — ciągnął Salomon obróciwszy się plecami do tajemniczego człowieka — po śmierci małżonki czuł się w swym majątku samotnie, wyjechał więc do Londynu, gdzie spędził kilka miesięcy. Ale, jak domyślam się i jak zawsze mi mówiono, w Londynie czuł się nie mniej samotnie niż w swym majątku, niespodziewanie zatem wrócił z córeczką do Warren, a oprócz niej przywiózł tego dnia tylko dwie pokojowe, rządcę i ogrodnika.

Pan Daisy umilkł, aby pyknąć fajkę, bliską już wygaśnięcia, lecz niebawem podjął opowieść, mówiąc zrazu przez nos, bo delektował się tytoniem i mocno ssał cybuch, później zaś coraz głośniej i wyraźniej.

— Przywiózł ze sobą dwie pokojowe, rządcę i jednego ogrodnika. Reszta służby została w Londynie i miała zjechać następnego dnia. Tak się zdarzyło, że tej samej nocy umarł pewien stary dżentelmen, który mieszkał w przysiółku Chigwell i od dawna niedomagał, a mnie rozkazano o pół do pierwszej, żebym wstał i uderzył w żałobny dzwon.

W szczupłym gronie słuchaczy powstało poruszenie dowodzące, iż każdy z nich ze wstrętem wychodziłby z domu o tak spóźnionej porze i w tak posępnym celu. Zakrystian odczuł to, zrozumiał i dał temu wyraz w dalszym ciągu opowiadania.

— Tak! To była ponura wyprawa, z tej zwłaszcza przyczyny, że grabarz leżał chory od długiej pracy w wilgotnej ziemi i od siadania podczas obiadu na zimnych płytach grobowych, musiałem więc iść sam, gdyż było późno i nie mogłem liczyć na żadne inne towarzystwo. Prawdę rzekłszy, nie spotkała mnie niespodzianka, bo ów stary dżentelmen często powtarzał życzenie, aby uderzyć w dzwon możliwie najrychlej po jego zgonie, a od kilku dni oczekiwano, że lada chwila wyzionie ducha. Z najlepszą tedy, na jaką mnie było stać, miną okutałem się ciepło (ziąb był piekielny) i wyruszyłem z zapaloną latarnią w jednej ręce, a kluczem od kościoła w drugiej.

Ubranie nieznajomego zaszeleściło tak, jak gdyby ów pochylił się, chcąc dokładniej słyszeć. Salomon dyskretnie wskazał palcem przez ramię, podniósł brwi i milcząco zapytał młodego Willeta, czy sprawa tak się przedstawia. Joe ocienił oczy dłonią i zajrzał w kąt ławy, lecz zaprzeczył ruchem głowy, bo nic nie mógł dostrzec.

— Noc była taka akurat jak dzisiaj: huragan, ulewny deszcz i ciemno — często teraz myślę, iż bardziej ciemno, niż zdarzyło mi się widzieć kiedykolwiek, wcześniej albo później. Nie wiem, czy to nie złuda wyobraźni, lecz w każdym razie wszystkie drzwi szczelnie pozamykano, ludzie chronili się w domach, a oprócz mnie jedna tylko osoba wiedzieć może naprawdę, jakie ciemności panowały owej nocy. Wszedłem do kościoła, drzwi założyłem na łańcuch, aby stały otworem (bo, prawdę rzekłszy, nie miałem ochoty zamknąć się tam samotnie), i postawiwszy latarnię na kamiennej ławie w zacisznym kącie, gdzie wisi sznur od dzwonu, usiadłem obok, by objaśnić świecę.

Usiadłem, by objaśnić świecę, a kiedy to zrobiłem, nie mogłem jakoś wytłumaczyć sobie, że trzeba wstać i wziąć się do roboty. Nie wiem, z jakiej racji myślałem o wszystkich upiornych historiach, nawet o zapomnianych od dawna, których wysłuchiwałem niegdyś będąc małym uczniakiem. A nie przychodziły mi one do głowy jedna po drugiej, lecz tłoczyły się wszystkie na raz. Przypomniała mi się pewna kursująca w miasteczku bajda o tym, że jednej nocy w roku (wyglądało na to, że owej właśnie nocy) umarli wychodzą spod ziemi i do rana przesiadują w głowach swoich mogił. Uświadomiło mi to, jak wielu znałem ludzi spośród tych, którzy są obecnie pogrzebani między kościelnymi drzwiami a bramą cmentarza, i jaką okropnością byłaby wędrówka pomiędzy nimi i rozpoznawanie osób tak ziemistych teraz i niepodobnych do dawnych siebie. Od dzieciństwa znałem na pamięć wszystkie nisze i łuki w kościele, nie mogłem wszakże wyperswadować sobie, że jedynie ich cienie widzę na posadzce, że nie wychylają się spomiędzy nich jakieś ohydne, utajone tam postacie. Dumałem o tym wszystkim i wnet zacząłem myśleć o dopiero co zmarłym starym dżentelmenie. Mógłbym przysiąc, że widzę go, gdy spoglądam w głąb mrocznej nawy. Siedzi na swym stałym miejscu, otula się całunem i wzdryga, jak gdyby mroziła go ta szata. Rozmyślając tak przez cały czas nasłuchiwałem bacznie i ledwie ważyłem się oddychać. Nareszcie wstałem i ująłem w ręce sznur dzwonu. W tej chwili zabrzmiał nie mój dzwon, bo zdążyłem tylko zmacać sznur, lecz inny!

Wyraźnie usłyszałem głos innego dzwonu — dzwonu o głębokim basie. Trwało to bardzo krótko i wiatr porwał zaraz owe dźwięki, lecz słyszałem je niezawodnie. Długo później nasłuchiwałem, ale dzwon nie odezwał się więcej. Znałem opowieści o błędnych ognikach, doszedłem więc do wniosku, że to był błędny dzwon, który sam jęczy o północy podzwonne za umarłych. Zacząłem bić w mój dzwon — nie wiem zresztą jak i ile czasu — a później pobiegłem w stronę domu i łóżka tak prędko, że ledwie tykałem ziemi nogami.

Dnia następnego wstałem wcześnie po bezsennej nocy i opowiedziałem sąsiadom o dziwnym wydarzeniu. Jedni traktowali je poważnie, inni dosyć lekko, nie sądzę jednak, by ktokolwiek wierzył mi naprawdę. Ale tegoż ranka znaleziono pana Reubena Haredale’a zamordowanego w swej sypialni. W ręku trzymał kawał liny, która była połączona z dzwonem alarmowym umieszczonym na dachu, a zwisała do owego pokoju. Linę niewątpliwie przeciął zabójca w momencie, gdy ją pan Haredale pochwycił.

To był dzwon, który słyszałem!

Biurko było otwarte i zginęła zeń kaseta zawierająca, jak przypuszczano, znaczną sumę, a przywieziona poprzedniego dnia z Londynu przez pana Haredale’a. Rządca i ogrodnik przepadli. Obydwu ich podejrzewano przez długi czas, lecz nigdy nie ujęto, mimo pościgu prowadzonego niestrudzenie i na wszystkie strony. Długo jednak można było szukać rządcy, biednego pana Rudge’a, gdyż po wielu miesiącach odkryto na dnie parkowej sadzawki jego zwłoki, możliwe do rozpoznania jedynie dzięki odzieży, zegarkowi i pierścieniowi. Na piersi miał on głęboką ranę od pchnięcia nożem. Ubrany był niekompletnie, wszyscy więc osądzili zgodnie, że musiał czuwać do późnej nocy i czytać w swoim pokoju (gdzie zresztą odkryto liczne ślady krwi) i tam został napadnięty znienacka i zamordowany jeszcze przed swym chlebodawcą.

Od tego czasu wiadomym jest powszechnie, że mordercą musiał być ogrodnik, i jakkolwiek od dnia owego nigdy nic o nim nie słyszano — pomnijcie moje słowa — usłyszymy jeszcze. Zbrodnię popełniono dokładnie dwadzieścia dwa lata temu: dziewiętnastego marca w tysiąc siedemset pięćdziesiątym trzecim roku. Dziewiętnastego marca któregoś tam roku, mniejsza o to, którego... Wiem i jestem pewien, bo zawsze w dzień ów taka albo inna racja przywodzi nam na pamięć tę ponurą zbrodnię... Dziewiętnastego marca któregoś tam roku, wcześniej lub później, sprawca zostanie pojmany.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: