Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Berlin Indigo - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
17 lutego 2021
Ebook
19,99 zł
Audiobook
29,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
19,99

Berlin Indigo - ebook

Polski pisarz pada ofiarą morderstwa w stolicy Niemiec. Przy zmarłym śledczy znajdują maszynopis nieukończonego kryminału. Niedługo później, zajmujący się sprawą lekarz sądowy, Daniel Eden odkrywa, że w jego samochodzie przebywa nieznajoma kobieta. Wszystko wskazuje na to, że Agata cierpi na chorobę psychiczną. Uparcie twierdzi, że pochodzi z innej fabuły, a doktor Eden jest wymyśloną postacią literacką. Wątpliwości pojawiają się, gdy lekarz dostrzega imię kobiety w maszynopisie zamordowanego autora. Czyżby Agata mówiła prawdę? Żeby się tego dowiedzieć, bohaterowie muszą wytropić zabójcę pisarza. Wciągająca, pełna emocji proza!

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-268-2928-0
Rozmiar pliku: 592 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PIERWSZY

Siedziała nieruchomo na środku tylnej kanapy. Wyprostowana, z niewidzącymi oczami, wyglądała raczej na posąg z gabinetu figur woskowych niż na żywą istotę. Spostrzegł ją, gdy w ślad za mijaną wielką ciężarówką na ułamek sekundy zerknął we wsteczne lusterko.

Naparł ostro na hamulec. Bardziej odruchowo niż z potrzeby. Wóz zatańczył na mokrej nawierzchni i stanął. Wtedy ona gwałtownie otworzyła tylne drzwi i wyskoczyła z pojazdu. Nim zdążył ruszyć, klamka szczęknęła jeszcze raz, tym razem z przodu, i wilgotna od dżdżu młoda kobieta znalazła się na siedzeniu obok niego. Trzasnęły zamykane drzwi.

W pierwszej chwili wystraszył się. Normalne, że człowiek, nawet będąc lekarzem, traci zimną krew, gdy dostrzega w samochodzie kogoś, kogo absolutnie nie spodziewał się ujrzeć. Zwłaszcza wieczorową porą, w dżdży stą pogodę, kiedy ulice pustoszeją, a światła nielicznych pojazdów rozpraszają się co chwila na mokrej szybie, potrójnie obniżając widoczność i potęgując poczucie niepewności.

Powoli odzyskiwał opanowanie. Czekał, co nieznajoma zrobi dalej.

– No, jedzmy! – rzuciła poirytowana.

Zerknął w bok, ku niej. Nie patrzyła na niego. Ujrzał jedynie jej ostry profil, na który składały się ciemne, krótko ostrzyżone, podkręcone poniżej ucha włosy, wystający z uporządkowanej fryzury prosty, mocno zarysowany nos i pomalowane karminową szminką wydatne wargi.

Mogła być terrorystką z Rote Armee Fraktion. Gdzie by jednak trzymała broń? Nie miała nawet torebki. W kieszeni płaszcza?

Nie ruszał.

– No! – krzyknęła niecierpliwie, bez odwracania głowy. Wrzucił pierwszy bieg, ale nie puszczał pedału sprzęgła.

– Kimże pani jest, u licha? – spytał w końcu.

– Jedziemy! – powiedziała tak zdecydowanie, że jego lewa stopa sama uniosła się nad pedałem, a prawa mocno wcisnęła gaz i samochód ostro ruszył z miejsca.

Pytanie zawisło w powietrzu bez odpowiedzi.

Wreszcie obróciła lekko twarz w jego stronę. Rzucił na nią szybkie spojrzenie. W słabym świetle lamp dojrzał parę ciemnych, ładnie oprawionych oczu.

– Jestem dziewczyną z innego świata – oświadczyła takim tonem, jakby chciała powiedzieć, że jest kelnerką z baru przy stacji benzynowej, gdzie przed chwilą tankował paliwo, i prosi o podwiezienie do domu na odległym imigranckim przedmieściu.

– Ale...

Chciał zaoponować, powiedzieć, że przecież nic o nim nie wie, skąd więc przekonanie, że żyją w różnych światach. Że dzieli ich przepaść, w sensie społecznym oczywiście, bo okoliczność, że on jest lekarzem, nie znaczy, że dla niego niższe warstwy... Wręcz przeciwnie...

– To nie tak, jak myślisz, doktorku – przerwała mu. – Chodzi o to, że jestem z zupełnie, absolutnie i bezwzględnie innego świata. Z innego wymiaru, jeśli wolisz.

No, zaczyna się nieźle, pomyślał. Nie pójdzie łatwo. Koncept ze stratyfikacją społeczną wypadł żałośnie. Coś jednak musiał powiedzieć, nawet jeśliby to, co powie, nie miało większego sensu.

– Pozwolę sobie zauważyć, że nie ma innych światów – oznajmił twardo. – Jest tylko ten, w którym tkwimy, tu i teraz.

– Też coś! – prychnęła. – No chyba są, skoro tu jestem, nie?

Jej idący na wszelkie możliwe skróty logiczny dowód w zderzeniu z jego próbami poszukiwania racjonalnego wytłumaczenia ich wzajemnej relacji wydał mu się wręcz zawstydzająco prosty. Skoro ona, osoba z innego świata, przebywa tutaj z nim, w tym świecie, inne światy muszą istnieć. To oczywiste.

– Aha – powiedział, zamiast ogłosić natychmiastową i bezwarunkową kapitulację racjonalizmu. – A co to za świat?

– Inny i już. W sumie dość podobny. Brakuje w nim jednak takiego doktorka jak ty.

Drugi raz zaskoczyła go tym samym zwrotem.

– Skąd pani wie, że jestem lekarzem? – zapytał, kładąc nacisk na „skąd”.

– Ojej, zaraz pani. Mam na imię Agata.

Obróciła ku niemu ciało. Ręce ułożyła przy tym tak, że zobaczył cały jej szczupły, okryty płaszczem tors. Ale nie podała mu dłoni.

– A dalej jak? – zapytał.

– Rose. Agata Rose.

– Amerykanka?

– Dla ciebie mogę być nawet Włoszką. Nie zdziwię się, jeśli powiesz, że nigdy o mnie nie słyszałeś. A tobie jak na imię?

– Wiesz, że jestem lekarzem, a nie znasz mojego imienia? – odpowiedział pytaniem, w którym czaiły się kpina i niedowierzanie.

Przejście na „ty” nie było trudne. Mimo skończonych czterdziestu lat, mógł uchodzić za przerośniętego dobrze ułożonego młodzieżowca, ona wyglądała na nie więcej niż trzydzieści.

– Po prostu wypowiedz je głośno i będzie po sprawie – odrzekła. – Po co wszystko komplikować.

– Daniel – wyznał zrezygnowany.

– Serio?

– Bo co?

– Strasznie mazgajowato.

– No wie pani... – uniósł się, gotów zerwać ledwo zawarty bruderszaft.

– Nic na to nie poradzę. Taka już jestem – próbowała wytłumaczyć się z nadmiaru szczerości. – To sprawka mojego twórcy. Wymyślił sobie, że zawsze, bez względu na okoliczności, będę walić prosto z mostu, co myślę. Przez to często wprawiam ludzi w zakłopotanie. W moim świecie jestem z tego znana.

Pomyślał, że pewnie związała się z jakimś rozczochranym niedorobionym malarzem albo filmowcem, który codziennie wmawia jej, że jest jego muzą, a ona z wdzięczności smaży mu na oleju jarską jajecznicę z kiełkami i donosi z miasta hektolitry piwa.

– Mogłabyś ograniczyć tę bezpośredniość do swojego świata. Tutaj obowiązują inne zasady – poinformował chłodno.

– Ale to fakt. Taki gość jak ty powinien mieć na imię Greg, Brad, ostatecznie, ja wiem, może Frank, ale, na Boga, nie Daniel! Masz może więcej imion?

– Może i mam. Nic ci do tęgo.

Siedziała jak intruz w jego samochodzie i nie oddawała inicjatywy. Nie bardzo mu to pasowało.

– Jeśli nie powiesz, sama ci wymyślę – zagroziła.

Oho, pomyślał, zanosi się na dłuższą znajomość.

Wyciągnęła swobodnie nogi. Poły krótkiego płaszcza zsunęły się, odsłaniając kolana. Jechali dobrze oświetloną czteropasmówką i jego szybkie spojrzenie w tym kierunku nie mogło ujść jej uwadze.

– Nie znoszę szpilek – rzekła, gładząc obydwiema dłońmi łydki w połyskujących rajstopach. – To też wymysł twórcy. Sama nigdy bym ich nie włożyła.

Oczyma wyobraźni zobaczył dominującego samca, który decyduje o każdym szczególe jej życia. Typa, od jakiego, będąc kobietą, trzymałby się z daleka.

– Czy on cię terroryzuje? – spytał ostrożnie. – Ten twój twórca.

– Terroryzuje? – powtórzyła zdziwiona. – Skąd! On mnie tylko wymyśla.

– Znaczy, krzyczy na ciebie czy jak?

– Wymyśla, nie zwymyśla! Ciebie nikt nie wymyśla? Nie mów.

– Przepraszam, moja żona jest osobą taktowną i niezwykle kulturalną...

– Żona, też coś! – prychnęła. – Ją też ktoś ci wymyślił.

– Chyba się nie rozumiemy – rzucił urażony w przestrzeń przed sobą i zamilkł.

Z samochodowego radia cały czas sączyła się spokojna muzyka tła, chłodny jazz, wydobywany z fortepianu wspieranego przez sekcję rytmiczną, rozpryskujący uderzenia w struny niczym grube krople deszczu po szybie. Radio grało cicho, ale wystarczająco głośno, by konkurować z szumem wycieraczek.

– Mówisz więc, że jesteś lekarzem... – podjęła po chwili przerwaną rozmowę, też patrząc przed siebie.

– Czyli jednak nie wiedziałaś.

– Patologiem?

– Skąd ci to przyszło do głowy?

– Szkoda, patolog bardzo by mi się przydał.

– Niestety, jestem tylko internistą – oznajmił cierpko.

– Też dobrze. Znasz się po trochu na wszystkim.

– No, nie wiem... A o co chodzi? – Początkowo chciał się wykręcić od odpowiedzi, ale Agata zaintrygowała go.

– Specjalizuję się też w medycynie sądowej – dodał.

– A jednak, miałam nosa! – zawołała, pstrykając jednocześnie palcami. – Chodzi o to, że mój twórca prawdopodobnie nie żyje. Przypuszczam, że został zamordowany.

Ostatnie zdania powiedziała tak spokojnie, wręcz beznamiętnie, jakby chciała poinformować, że w nocnej lampce przepaliła się żarówka, i co teraz.

Zwolnił. Z szerokiej arterii zjechał w węższą ulicę, prowadzącą ku śródmieściu. Dzięki temu manewrowi mógł przez chwilę milczeć, zbierając myśli.

– Znaczy twórca, tak? Czyli kto? – zapytał rzeczowo.

– Twórca to jest twórca. Chyba wiesz.

– Aha. Powiadasz więc, że twórca. I nie żyje. Dobrze, trzymajmy się tego. Pozwól, że zadam rutynowe pytanie. Wybacz, ale ono zawsze pada w takiej sytuacji – powiedział niskim tonem, próbując grać na gorąco wymyślaną dla siebie rolę, wziętą wprost z kryminalnego komiksu.

– Kiedy widziałaś go po raz ostatni?

– Doktorku, ja go nigdy nie widziałam! – oświadczyła podniesionym głosem, rozkładając przy tym ręce. Zauważył, że jej paznokcie też mają barwę karminu. – Nie wiem nawet, jak wygląda.

Powinien zapytać, skąd w takim razie wie, że nie żyje i co ją z nim łączy, ale ogarnęło go przeczucie, że zacznie tym bardziej wkręcać się w jakiś absurd. Postanowił przeczekać. Może gdzieś w pobliżu zatrzyma wóz i stuknięta dziewczyna ucieknie.

Przez chwilę słychać było tylko muzykę.

– Dokąd jedziemy? – zapytała.

Pytanie było proste, sensowne i na miejscu. Mimo to nie znajdował na nie odpowiedzi.

– Przed siebie – bąknął.

– Sam widzisz – powiedziała.

– Co widzę?

– Że nie jest tak, jak myślisz. Robisz zawsze to, co postanowi twój twórca, a nie to, co sam zaplanujesz. Kazał ci wsiąść do samochodu i ruszyć, to wsiadłeś i jedziesz. Nie wiesz dokąd? Pewnie wkrótce się dowiesz. Jednego tylko w swym planie ten twój twórca, kimkolwiek jest, nie przewidział. Że na stacji benzynowej pojawi się na tylnym siedzeniu dziewczyna z innej bajki i cała jego misterna konstrukcja zacznie się walić.

W kilku prostych zdaniach uświadomiła mu to, z czego już dawno mógł, a nawet powinien zdać sobie sprawę. Winien był dostrżec tę prawidłowość, nawet gdyby nie wyróżniał się nieprzeciętną inteligencją, jaką został obdarowany, tak była oczywista. Każda nowa historia w jego życiu miała podobny początek. Zaczynało się zwyczajnie, banalnie, jakaś jazda, spacer, dyżur w szpitalu i nagle trzask, coś się dzieje. Czyjeś wezwanie, wypadek, czasem morderstwo...

– Tak to już jest – ciągnęła Agata. – Zaczyna się ni z gruchy, ni z pietruchy. Przez chwilę kompletnie nie wiesz, co jest grane. Dopiero po kilku stronach rzecz zaczyna się wyjaśniać.

– Po jakich znowu stronach? – zapytał skołowany.

– No nie! Ty naprawdę jesteś nieuświadomiony. Kto cię wymyślił! Czuję, że będę miała z tobą ciężką przeprawę. Mimo to jesteś mi naprawdę potrzebny, Dan. Mogę tak cię nazywać? Lepsze to niż Daniel. Musisz mi pomóc, rozumiesz? Inaczej nigdy się nie dowiem, co się stało z moim twórcą.

– Może zatrzymamy się na jakąś kawę? – zaproponował chytrze, licząc, że poza samochodem wydarzy się coś, co przerwie tę absurdalną rozmowę. – W czasie jazdy nie mogę się skupić.

– O, i to jest wreszcie dobry pomysł! – zawołała i po raz pierwszy uśmiechnęła się, odsłaniając dwa równiutkie rzędy nienaturalnie białych zębów. – Ale jeśli liczysz na to, że akcja potoczy się teraz w innym kierunku, że zniknę, czy coś w tym rodzaju, jesteś w dużym błędzie. Zapamiętaj to sobie i pozostań pogodzony z myślą, że nie wyskoczę z tego świata, dopóki nie rozwiążę swojej zagadki. A ty mi w tym pomożesz. Musisz. Po prostu musisz pomóc.

– Aha... – bąknął na odczepne.

Nie miał zamiaru godzić się z sytuacją, która jego życie, choćby w malutkim fragmencie, czyniła absurdalnym. Niespodziewane spotkania, szczęśliwe zbiegi okoliczności, nadzwyczajne zwroty akcji, owszem, zdarzały się w jego życiu często, był z nimi oswojony. Stanowiły jednak zawsze element dobrze znanego mu świata i służyły kompletowaniu układanki prowadzącej do rozwiązania jakiejś zagadki, a nie burzeniu równowagi i wprowadzaniu zamętu.

Przejechali najwyżej kilkaset metrów, gdy ich oczom ukazał się barwny neon ni to klubu, ni restauracji Copacabana.

– Byłeś tu kiedyś? – zapytała.

Zaprzeczył ruchem głowy. Czuł się dziwnie. Dotąd, ilekroć przejeżdżał w pobliżu tego miejsca, ani razu nie zauważył widocznego teraz z daleka lokalu. Odniósł wrażenie, jakby neon dopiero co się pojawił.

Zatrzymywał się niejeden raz w śródmiejskich lokalikach z kawą, gdzie mógł przy świeżej gazecie, w spokoju, przemyśleć to i owo, ale były to wyłącznie małe bistra z sympatyczną obsługą, pełne stałych, miłych w obejściu bywalców. Czasem może ekstrawaganckich, niekiedy nawet krzykliwych, ale niegroźnych dla otoczenia. Copacabana z czerwonym migającym neonem nie obiecywała niczego podobnego.

– Wejdźmy – szepnęła przymilnie Agata. – Wygląda sympatycznie.

– No, nie wiem... – odrzekł z wahaniem.

– Ależ, Dan, nie ma się czego obawiać. Zaręczam ci. W moim świecie bywałam w takich miejscach niejeden raz. Znam je. Zatrzymaj się.

Nie mógł zrozumieć, czemu, zamiast kierować się zdrowym rozsądkiem, słucha tej szurniętej nieznajomej, pakującej go w jakąś awanturę. Przecież nawet jego błyszczący mercedes, pozostawiony na parkingu przed klubem obok starych harleyów i przerdzewiałych volkswagenów, poczytany być musi za jawną prowokację. Nie mówiąc o garniturze. Roboczym, codziennym, ale wystarczająco eleganckim, by między jego odzieniem a skórzanymi i dżinsowymi przyodziewkami, jakie spodziewał się ujrzeć na spoconych cielskach bywalców lokalu, zaistniał nieznośny kontrast. Do tego ta ciemnoniebieska koszula i stonowany krawat...

Agata sprawiała wrażenie, że w ogóle nie przejmuje się tym, co mogło ich spotkać w wypełnionym migającymi światłami wnętrzu. Wyszła z samochodu i przewiązała się w talii paskiem.

– Niezłe muzeum – oceniła, omiótłszy wzrokiem parking. – Lokal też oldskulowy. Ale może być.

Po czym wyprostowana jak struna pomaszerowała do wejścia. Danielowi nie pozostało nic innego, jak podążyć za nią.

Z wdziękiem, jakiego dodawały jej wysokie szpilki, minęła wytatuowanego bramkarza, posyłając mu zalotny uśmiech i nic nieznaczący ruch ręką. Napakowany brodacz na towarzyszącego jej faceta ledwie łypnął pogardliwie okiem. Na nią natomiast patrzył długo, z wyraźnym rozbawieniem.

– Wjazd stoi dychę – rzucił bramkarz przed siebie, nie odrywając od Agaty wzroku.

– Proszę? – spytał Daniel, nie będąc pewny, czy było to powiedziane do niego, czy do niej.

– Dychę – powtórzył bramkarz i, nie zmieniając kierunku patrzenia, wyciągnął rękę.

Daniel sięgnął do kieszeni, wyjął portfel, wysunął z przegródki szeleszczący, niepognieciony banknot i podał brodatemu. Nim przeszedł obok niego, rozpiął guzik koszuli pod szyją i mocno poluzował krawat.

Zaledwie weszli do sali, zjawił się przy nich młodzieniec z fantazyjną fryzurą oraz kilogramem haczyków i kółek wpiętych w najbardziej nieprawdopodobne miejsca na odsłoniętych częściach ciała.

– Może jakaś pomoc potrzebna? – zapytał przymilnie w lekkim ukłonie i zatrzepotał rzęsami.

– Potrzebny nam stolik, przy którym można spokojnie porozmawiać – powiedziała Agata, podnosząc wysoko głos.

Wciąż nie wypuszczała inicjatywy z rąk. Danielowi dalej to nie odpowiadało. Uważał, że skoro już tu z nią przyszedł, to on powinien grać główną rolę.

– Mamy wyłącznie takie stoliki – odrzekł młodzieniec i wskazał ręką kierunek, w którym powinni się udać.

– Czy my się skądś nie znamy? – spytała go Agata, nim pokazał im plecy.

– Nie sądzę – odrzekł i wykręcił się na pięcie.

– Ale te oczy... – rzuciła jeszcze za nim, lecz on nie słuchał.

Ostry rock dobiegający z aparatury nagłaśniającej sprawiał, że aby się porozumieć, trzeba było się przekrzykiwać. Nieco ciszej, choć wciąż głośno, było przy stoliku, do którego zostali doprowadzeni, ustawionym między dwiema prostopadłościennymi kolumnami podtrzymującymi wysoki sufit. Zobaczyli blat zastawiony szkłem i talerzami z resztkami jedzenia.

– Zaraz sprzątniemy – oznajmił młody człowiek, czyniąc taneczne wygibasy. – Zamówienia przyjmowane są przy barze. Samoobsługa, że tak powiem – dodał z uśmiechem.

Daniel chciał podsunąć Agacie krzesło, lecz ona zajęła miejsce, nie czekając na jego szarmancki gest.

– Siadaj, Dan, co tak patrzysz? – rzekła. – Spieszysz się gdzieś?

– Właściwie nie – bąknął. – Ale...

– Nie przejmuj się. Jeśli twórca coś dla ciebie wymyśli, na pewno da ci znać. O to możesz być spokojny. Dopóki nic takiego się nie dzieje, porozmawiajmy.

– Może jednak wcześniej coś zamówię...

Próbował przechwycić kierowanie rozwojem wypadków.

– Świetnie – powiedziała. – Dla mnie Cosmo.

– Eee...

– Koktajl Cosmopolitan. Zapamiętasz?

– Postaram się.

Zaczął przeciskać się w stronę baru, odprowadzany pełnymi wzgardy, a w najlepszym razie pobłażania spojrzeniami kudłatych młodzieńców i panien z włosami topielic, z kilometrami ozdób na szyjach i kwiecistymi opaskami na głowach. Przy ladzie rozejrzał się niepewnie. Przywołał barmana.

– Macie koktajl Cosmopolitan? – zapytał niedbale, udając bywalca.

Blondyn za barem zachował kamienną twarz.

– Jeszcze nie, ale nasi specjaliści już go dla ciebie wymyślają, kolego – odrzekł. – Możesz ten proces przyspieszyć, podając skład.

– To znaczy, eee... A co może być?

– Jak dla ciebie, kolego, Cuba Libre.

– Dla mnie poproszę sok pomarańczowy.

– Świetny wybór – skomentował barman kwaśno.

– Szalenie oryginalny.

– Koktajl też poproszę, ale nie dla mnie.

– W porządku – usłyszał. – Nikogo nie pytamy o metrykę.

Barman postawił na ladzie dwie wysokie szklanki, wsypał do nich lód, jedną napełnił sokiem pomarańczowym, do drugiej siknął z butelki nieco białego rumu, wycisnął sok z cytryny i dopełnił coca-colą. Daniel zapłacił i odszedł.

Agata siedziała tam, gdzie ją zostawił. Stolik był uprzątnięty.

– Twojego koktajlu tu nie znają – poinformował.

– Wziąłem, co mieli.

– Nie znają Cosmopolitana? – spytała zdumiona. – Nie ma takiego baru, gdzie by go nie znali.

– Wziąłem Cuba Libre...

– Obrzydlistwo. Jeszcze to tu podają? Trudno, daj.

Wręczył jej szklankę z brunatnym płynem.

– I co to za muzyka jest – dziwiła się dalej. – Chyba z lat siedemdziesiątych.

– A z których ma być? Osiemdziesiątych żaden szalony twórca jeszcze nie wymyślił – zdobył się na sarkazm.

Zakaszlała, jakby udławiła się pierwszym łykiem koktajlu.

– Jasny gwint, ale wtopa! – powiedziała, wycierając z brody krople coli z rumem.

Odstawiła szklankę. Głośna muzyka na chwilę umilkła.

– Dan, ty jesteś... No nie! Teraz rozumiem. I te samochody, i twój świetnie utrzymany gruchot... Wybacz, ale tak pomyślałam o twoim samochodzie. Model sprzed moich narodzin, rzadko dziś spotykany. Ten lokal, ta muzyka... To żaden oldskul. Twój twórca żyje sobie w dwudziestym pierwszym wieku, używając ile wlezie nowoczesnej techniki, i w ogóle, a ciebie wcisnął w zamierzchłe czasy wojny wietnamskiej. Że też ja od razu...

Wyglądała na podłamaną.

– Ale... jak to... – bąknął, bo go znowu zaskoczyła.

– Siadaj – powiedziała. – Obawiam się, że nie będziesz w stanie mi pomóc.

Usiadł. Wypił trochę soku. Poczuł przypływ współczucia, mocno jednak podszytego ostrożnością. Niejeden raz miał do czynienia z godnymi pożałowania pacjentkami, które urojenia brały za rzeczywistość.

– Nie sądź zbyt pochopnie – rzekł językiem, jakiego używał zwykle na konsyliach lekarskich. – Najpierw musisz mi wszystko opowiedzieć, łącznie z tym, jak się tu znalazłaś.

– To długa historia, a tutaj nie ma warunków do zwierzeń – ucięła.

– W takim razie spróbuj ją skrócić. Uczyli was chyba w szkole pisania streszczeń?

Popatrzyła mu łagodnie w oczy.

– Nie bądź uszczypliwy, Dan. Mam dość zmartwień.

Przemknęło mu przez myśl, że ma inteligentne spojrzenie.

– Przepraszam – powiedział tak cicho, jakby chciał, żeby wypowiedziane słowo odczytała jedynie z ruchu warg.

Poczuł, że nadszedł dobry moment na przechwycenie inicjatywy.

– No więc – ciągnął. – Spróbuj. Krótko i treściwie.

Westchnęła.

– Krótko, mówisz? Tak się nie da. Mimo to posłuchaj. Najnowsza historia kryminalna, w jaką wplątał mnie mój twórca, urywa się w środku rozdziału w pół zdania. Mijają dni i ani on, ani nikt inny jej nie kontynuuje. Nic podobnego dotąd się nie zdarzyło. Owszem, pojawiały się czasem dłuższe momenty, kiedy musiałam czekać, co mi wymyśli, lecz ostatnie zdanie przed przerwą zawsze było dokończone. Mam złe przeczucia. Dan, tam musiało wydarzyć się coś strasznego!

Patrzył na nią uważnie, ale niezbyt natrętnie. Pod udawaną obojętnością chciał ukryć niepokój. Myślał. Dziewczyna kpi, gra narzuconą jej rolę czy cierpi na defekt psychiczny? Takie przypadłości zdarzają się przecież także inteligentnym osobom. Szczególnie tym nadwrażliwym. Może im nawet częściej.

– Tam, to znaczy gdzie? – zapytał.

– Tam, gdzie ta historia powstaje. Nie wiesz, gdzie pisarze tworzą swoje powieści? W gabinecie, w starej willi, w pracowni na poddaszu...

– Jasne! – zawołał. – Jesteś sekretarką jakiegoś znanego autora kryminałów! Trzeba było od razu...

– Dan, ogarnij się! Mówiłam, że nigdy go nie widziałam.

– A on ciebie? – zapytał podchwytliwie.

– On? Widzi mnie na wskroś. I ciało, i duszę. O ile jeszcze żyje.

Westchnął.

– Czyli pospolity podglądacz z naprzeciwka. Luneta, zasłona...

– Jesteś beznadziejny, Dan. Słuchaj, co mówię. Duszę!

– Chwileczkę! – rzekł z ożywieniem, jakby coś go olśniło. Wpadł na nowy koncept. – Chcesz może powiedzieć, że jesteś bohaterką jakiejś niedokończonej powieści czy czegoś w tym rodzaju?

Starał się, by zabrzmiało to jak żart w toczącej się między nimi grze.

– Ciężko do ciebie dotrzeć, Dan, ale widzę, że zaczynasz coś niecoś jarzyć. Tak! Tak! Agata Rose, specjalistka od zagadek kryminalnych. Chwilowo bez zajęcia. To ja. Okej, w twoim świecie nie istnieję. Nie mam pretensji.

Ciągle zastanawiał się, jak ją przejrzeć.

– Mogłabyś zatem powiedzieć, skąd się tu wzięłaś? O ile pamiętasz takie rzeczy.

– Oczywiście że pamiętam! Masz mnie za głupią? – Spojrzała mu prosto w oczy, a on w jej spojrzeniu uchwycił niepokojący błysk. – Mam prośbę. Spróbujmy przez moment nie mówić o mnie, dobrze? Wróćmy do tego tematu później. Teraz pomówmy o tobie. Chcę, abyś coś zrozumiał. Powiedz, ale szczerze, po zastanowieniu, skąd ty sam się tutaj wziąłeś?

– Dziwne pytanie. Nie muszę się zastanawiać. Przyjechałem z tobą samochodem...

– A przedtem, co robiłeś?

– Tankowałem paliwo.

– A wcześniej?

Podniósł szklankę i wypił prawie cały sok.

– Przepraszam, co to za przesłuchanie? Jestem o coś podejrzany czy jak? – zapytał poirytowany.

– Jesteś podejrzany o to, że nie wiesz, kim jesteś – wypaliła mu w twarz i pociągnęła długi łyk koktajlu.

– Po pierwsze, jestem lekarzem, to już wiesz...

– Jesteś bohaterem z innej bajki, Dan! Innej fabuły, jeśli wolisz. Innej niż moja. Taka jest prawda! – rzekła podniesionym głosem, przekrzykując intro mocnego rockowego utworu, dobiegającego z głośników. – Im wcześniej to sobie uświadomisz, tym łatwiej będzie nam się porozumieć.

Zanim zaczął protestować, dostrzegł młodzieńca zbliżającego się do ich stolika szybkim krokiem i zamilkł. Młody człowiek zatrzymał się i gestykulując barokowo, odsłaniając przy tym wężowy tatuaż na przedramieniu, rzekł:

– Sądząc po opisie, mam do czynienia z szanownym doktorem Danielem Edenem, czy tak?

Agacie nawet nie drgnęła powieka.

– Jakim opisie? – zainteresował się Daniel.

– Osoby, która wyraziła życzenie, aby z panem niezwłocznie porozmawiać.

Rozejrzał się z niepokojem. Kto z tego obcego tłumu chciałby z nim mówić?

– Przez telefon – usłyszał. – Można było odnieść wrażenie, że ta osoba to ktoś z policji.

Wstał.

– Aparat znajdzie pan przy barze, po prawej stronie, nieco w głębi – poinformował kelner i miękkim ruchem wskazał kierunek.

Daniel przeprosił i oddalił się na kilka minut. Kiedy wrócił, wytatuowany młodzieniec ciągle stał przy stoliku wpatrzony dyskretnie w Agatę, niczym nieproszony strażnik. Widząc Daniela, ukłonił się i odszedł. Z głośników sączyła się spokojna rockowa ballada.

– Te oczy... – mruknął Daniel, patrząc za młodzieńcem. – Hm, i ja mam wrażenie, że gdzieś już go widziałem. Ciekawe...

– Niech zgadnę – rzekła Agata bez emocji, nie słuchając i nie patrząc na niego. – Twój twórca cię odnalazł.

– Po prostu wzywają mnie i tyle. Muszę jechać.

– Co się dzieje?

– Dowiem się na miejscu. Przykro mi. Miło było, ale nasza zabawa skończona. Obowiązki, sama rozumiesz.

Rozmawiał, stojąc ciągle nad nią. Powoli podniosła oczy.

– Ja, owszem, rozumiem. Szkoda, że nie mogę powiedzieć tego o tobie.

– Agato...

– Och, jak ładnie to powiedziałeś...

– ...jeśli trzeba, podrzucę cię gdzieś niedaleko.

– Nie przejmuj się, Dan. Dam sobie radę.

– Przyszedłem tu z tobą i nie chciałbym cię zostawiać samej, bez opieki.

Roześmiała się słodko.

– Po prostu przewróć kartkę, a ja zniknę, a wraz ze mną twój problem.

– Kartkę?

– Ojej, taka metafora. Równie dobrze mogłam powiedzieć: zacznij nowy rozdział. Potrzebujesz więcej czasu, żeby to zrozumieć. Kiedy w końcu zaskoczysz, o co w tym wszystkim chodzi, znowu się spotkamy.

Pokiwał głową na znak, że pojmuje, na czym polega jej problem, ale nie może na razie w niczym pomóc. Sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki i wyciągnął drogie pióro. Ściągnął skuwkę, zatknął ją na przeciwny koniec i zaczął rozglądać się za kawałkiem papieru.

– Chciałbym zapisać ci swój telefon, gdybyś czegoś potrzebowała...

– Jesteś cudowny, Dan! – rzekła z uśmiechem. – Daj.

– Wyciągnęła rękę i wyjęła mu pióro z dłoni. – Mów.

Podyktował jej szereg cyfr, a ona zapisała je na wewnętrznej stronie przedramienia.

– Zielony atrament – powiedziała. – Jakiś specjalny? Ma dla ciebie znaczenie?

– Po prostu zielony – odrzekł, zapinając guziki marynarki.

Zastanowił się, czy dobrze zrobił, dając jej ten numer. Pomyślał, że jeden prosty odruch serca może go w przyszłości wiele kosztować. Bo wreszcie kim jest naprawdę ta młoda kobieta? Ale stało się. Trochę speszony, trochę zdenerwowany, odwrócił się, żeby wyjść z lokalu.

– Dan! – zawołała za nim Agata.

Zatrzymał się i spoglądając w jej kierunku, zastygł w oczekiwaniu. Przez sekundę spodziewał się usłyszeć, że to był tylko żart, taka zgrywa, że zaaranżowała całą sytuację tylko po to, by go zaskoczyć, bo chciałaby u niego pracować jako pielęgniarka bądź sekretarka...

– Nikomu nie mówiłeś, dokąd jedziemy, prawda? Jak więc cię tu znaleźli?

– Nie mam pojęcia – odparł szorstko.

– Nie ciekawi cię?

– Jeśli zajdzie potrzeba, ktoś mi to wyjaśni. Zawsze tak się dzieje.

– Może w wolnej chwili sam o tym pomyśl.

– Postaram się – odrzekł, nadając głosowi nieprzyjemny ton, zdradzający, że nie ma zamiaru zastosować się do jej rady.

– Pa! – rzuciła, zanim ponownie się odwrócił, by wyjść, i pokiwała lekko dłonią.

Przecisnął się przez skórzano-dżinsowo-kwiecistą ciżbę i wybiegł szybko na zewnątrz. Ujrzawszy swojego mercedesa, odetchnął z ulgą. To jednak jawa, wszystko działo się naprawdę. Gdyby tylko śnił, samochodu zapewne by nie znalazł.DRUGI

Przestało mżyć. Dosłownie przed chwilą, bo letni wieczór nie uwolnił się jeszcze od nadmiaru chłodnej wilgoci, wdzierającej się pod cienką koszulę jak zimna dłoń niechcianej kochanki. Wsiadł szybko do wozu. Uruchomił silnik i na moment włączył wycieraczki.

Zanim ruszył, poświęcił chwilę na uporządkowanie rozbieganych myśli. Polecenie otrzymane przez telefon było jednoznaczne. Miał niezwłocznie udać się do wskazanego prywatnego domu na willowym przedmieściu, gdzie przed godziną odkryto zwłoki mężczyzny. Jego stary znajomy, komisarz Kurt Adler, zapewnił go, że wszystkiego dowie się na miejscu. Przejazd przez pół miasta powinien zająć mu nie więcej niż trzydzieści minut.

Po co Adler ściąga mnie do nieboszczyka? – pomyślał, zwalniając powoli sprzęgło. Nie wystarczył mu dla dopełnienia formalności dyżurny medyk sądowy? Musiał poszukiwać mnie na mieście, mimo że mam wolne? Jeśli jego wezwanie ma sens, zapewne kryje się za tym wszystkim coś, o czym przez telefon nie powiedział. Nie mógł czy nie chciał?

Jego mercedes wymknął się ostrożnie spomiędzy nierównych rzędów motoryzacyjnych kloszardów niczym zniesmaczony recenzent operowy z rozkręcającego się na dobre koncertu rockowego undergroundu i ostro przyspieszając, wjechał na ulicę.

Zrezygnował z poszukiwania odpowiedzi na postawione sobie przed chwilą pytania. Uznał, że i tak dowie się wszystkiego bez większego wysiłku za pół godziny. Skupił się na jeździe. Mimo to jego analityczny umysł nie wyłączył się. Myśli zaczęły krążyć niczym czarne wrony nad czymś jeszcze bardziej niepokojącym niż samo dziwne wezwanie.

Tak się składało, że dotąd nie zdarzyło mu się rozmyślać nad sensem bądź bezsensem poleceń i próśb, jakie otrzymywał jako lekarz sądowy od swoich przełożonych czy też od komisarza jako jego konsultant i dobry znajomy. Po prostu przyjmował je i wykonywał. Jeśli nie z poczucia obowiązku, to w imię przyjaźni. Zdawać by się mogło, że robił to całkowicie bezrefleksyjnie. Dlaczego więc ni stąd, ni zowąd naszła go krytyczna myśl? Czemu nagle zastanowił się nad sensem tego, co miał do zrobienia? Jakaś wątpliwość? Niedowierzanie? Czyżby Agata, kimkolwiek ta kobieta w końcu się okaże, zasiała w nim jakieś czarodziejskie, błyskawicznie wschodzące i zakwitające ziarno niepewności? Czy naprawdę świat, funkcjonujący w jego mniemaniu jak dobrze naoliwiona precyzyjna maszyneria, nie był w istocie takim, jakim go zawsze odbierał? I może on w tym świecie nie jest tym, za kogo dotąd się uważał?

Wyjechał na arterię przecinającą miasto z zachodu na wschód. Kilkupasmowa jezdnia pozwoliła mu zagłębiać się w myślach bez zwracania szczególnej uwagi na ruch uliczny.

Pomyślał o żonie.

Stanowiła pewnik w jego życiu. Jeden z najsolidniejszych filarów, na których opierał się jego świat. Tym bardziej więc nie dawały mu spokoju słowa Agaty o tym, że żonę ktoś mu wymyślił. Czuł, że stwierdzenie to, rzucone jakby od niechcenia, trafiło go celnie w sam środek duszy i wryło się w jaźń niczym niedostrzeżony w porę cierń, wpinający się głęboko pod skórę. A teraz, od dobrego kwadransa, ten cierń boleśnie wkłuwał się w świadomość. Zdanie niby pozbawione sensu, a jednak... Pobrzmiewało w nim coś niepokojącego.

To, że miał żonę, nie podlegało dyskusji. Kiedyś była wzorową pielęgniarką, ale porzuciła pracę, by całkowicie poświęcić się wspieraniu męża. Poznali się na początku jego praktyki lekarskiej, pokochali. Zaimponowała mu jej uroda, takt, a także potęgujące osobisty urok francuskie pochodzenie po matce. Pobrali się, zamieszkali we wspólnym domu. Skąd ten dom? – zapytał sam siebie. Aha, odziedziczyli go po teściach. Opowiadał przecież pewnego razu całą tę historię komisarzowi Adlerowi. Kiedy to było? Cztery, najdalej pięć lat temu. Pracowali wtedy obaj nad sprawą rzekomego samobójstwa starego reżysera, który postanowił zakończyć życie pod pretekstem, że wypalił się twórczo i jego psychika nie mogła tego stanu znieść. Stało się to niedługo po sporządzeniu testamentu, w którym połowę majątku zapisał pewnej młodej aktorce...

Żona nie była więc wymysłem. Lecz gdy spróbował przypomnieć sobie, kiedy ostatni raz widział się z nią, poczuł w głowie pustkę. Ciemność, jaka ogarnia człowieka w chwili zgaszenia światła. Usilnie próbował przebić się przez tę smolistą czerń. Po dłuższej chwili oswajania się z nią, z głębokiego mroku pamięci wyłoniły się trzy czy cztery scenki. W każdej z nich jedzie do ich małego domku na zachodnim przedmieściu, gdzie żona czeka z późną kolacją. Jednak dla żadnej z tych scen nie znajdował dalszego ciągu. Jakby znikały w czarnej dziurze.

Chciał nazwać żonę jej imieniem, ale nie mógł go sobie przypomnieć. Dziwne to było – nie potrafił wydobyć ani tej, ani żadnej informacji dotyczącej ich wspólnego życia, tak zwyczajnie, jak zwykle to się robi, sięgając do zasobów pamięci. Musiał odwołać się do konkretnej sytuacji z przeszłości. Takiej, w której to imię padło.

Uświadomił sobie, że jeśli komuś o niej wspomina, używa zwykle określenia „moja małżonka”. Owszem, powoływał się niejeden raz na jej słowa, przytaczał jej opinie, opowiadał, jaką wspaniałą jest kobietą, ale bez wymieniania imienia. Chociaż... Raz kiedyś miał do czynienia z pacjentką, która nosiła to samo piękne imię, co ona, i wtedy... Charlotta? Oczywiście! Jego żona to Lotta! Dzwoni do niej często, zwykle z informacją, że będzie później, niż planował, a ona nigdy nie robi mu z tego powodu wymówek. Czyż to nie wspaniałe? Miał wrażenie, że ożenił się z aniołem.

Kiedy ostatni raz spędzili razem wieczór? Kiedy pozwolili sobie na odrobinę beztroski, zakończonej szaloną nocą? Musiały być takie chwile, to oczywiste, nie są przecież parą sztywniaków niewychodzących poza zabijającą spontaniczność małżeńską rutynę. Lecz ani jednej takiej sceny nie mógł sobie przypomnieć.

A oczy? Jakie Lotta ma oczy? Czarne? Niebieskie? Przeczesywał pamięć w poszukiwaniu najmniejszej poszlaki, która by pozwoliła znaleźć odpowiedź na to proste pytanie. Kochający mąż nie może nie wiedzieć, jakie żona ma oczy Zielone! Przypomniał sobie historię morderstwa w domu mody Philby’s w amerykańskiej zonie. Tego, gdy ofiarę, młodą narzeczoną znanego kierowcy wyścigowego, znaleziono uduszoną w kabinie. Przymierzała w niej drogą suknię. To wtedy Daniel, skoro już w tym miejscu się znalazł, skorzystał z okazji, że była akurat wyprzedaż, i kupił żonie modną zieloną torebkę, pasującą do koloru jej oczu.

Czy nie z tego powodu naciąga do pióra zielony atrament?

Lotta więc istnieje na pewno. Wspaniała kobieta o zielonych oczach!

Tylko dlaczego tak rzadko przebywają razem? Właściwie wcale.

Postanowił, że dziś, po opuszczeniu willi na przedmieściu, pojedzie prosto do domu i tym razem nie pozwoli, by narracja urwała się nagle podczas jazdy, zanim spojrzy żonie w oczy i obejmie ją czule na powitanie. A kiedy Agata zjawi się ponownie, jak obiecała, powtórzy jej bez cienia wahania, że jego żona istnieje naprawdę.

Lecz czy ta szalona kobieta jeszcze kiedykolwiek stanie na jego drodze?

Zjechał z arterii w boczną ulicę, pomiędzy długie szeregi jednorodzinnych domów z ogródkami. Opisana przez komisarza willa miała stać na końcu uliczki. Jej nazwę odczytał nie bez trudu z tabliczki narożnego budynku. Musiał uważać. W tej części miasta bywał niezwykle rzadko, a na tej konkretnej ulicy nie był ani razu. Po przejechaniu kilkuset metrów zauważył z daleka wóz policyjny i samochód komisarza Adlera. Stały pod niedużym, otoczonym ogródkiem domem jednorodzinnym z lat może trzydziestych. Zatrzymał się kilka metrów za nim. Wyszedł z mercedesa i energicznie podszedł do drzwi wejściowych. Czuwający przy nich policjant musiał go znać, bo na jego widok przyłożył niedbale dłoń do daszka czapki.

– Dobry wieczór, doktorze Eden – powiedział.

– Co mamy? – zapytał Daniel.

Policjant otworzył drzwi, by go przepuścić.

– Sam pan zobaczy – rzekł.

Daniel wszedł do holu. W środku ujrzał kilku niespiesznie pracujących funkcjonariuszy sekcji dochodzeniowej. Robili pomiary, wykonywali zdjęcia, zabezpieczali ślady. Nim zdążył dobrze się rozejrzeć, zjawił się komisarz. Przywitał się zwyczajnie, bez wylewności, i ująwszy Edena za łokieć, podprowadził go ku uchylonym drzwiom do gabinetu. Pociągnął je do siebie, by umożliwić wejście do środka, i wpuścił Daniela pierwszego. Wewnątrz, na podłodze, leżały przykryte narzutą z kanapy czyjeś zwłoki. Charakterystyczny zapach pozwalał się domyślać, że znajdowały się tam o wiele dłużej niż godzinę. Okno było otwarte. Lekki powiew poruszał firankami.

– Kto to? – spytał Daniel.

– Podobno jakiś pisarz czy ktoś – odrzekł Adler niepewnie.

– Powinienem go znać?

Komisarz rozłożył ręce.

– Mówią, że mało znany. Z mojej ekipy nikt o nim nie słyszał. Ale trudno się dziwić. Jego nazwisko... Sam popatrz.

Pokazał kartkę, na której ktoś mu zapisał ciąg wielu spółgłosek przeplecionych trzema samogłoskami.

– Hindus? – rzucił Daniel na próbę.

– Raczej Polak. Oni mają mnóstwo „z” w nazwiskach, które nie wiadomo jak czytać. Poza tym nie wygląda na Azjatę. Zdecydowanie biały.

Mówiąc to, Adler pochylił się nad nieboszczykiem i odsłonił nieco róg narzuty po stronie głowy. Daniel ujrzał zastygłą woskową twarz czterdziestoletniego mężczyzny, jak ocenił, okoloną krótko przystrzyżoną szpakowatą brodą. Gdyby nie zarost, mógłby przysiąc, że jego rysy są mu skądś znane. Komisarz przez moment trzymał narzutę w tym położeniu, po czym pociągnął ją dalej, by odkryć pierś denata. Trupi zapaszek wzmógł się. Nie dało się nie zauważyć po lewej stronie klatki piersiowej krwawej, zaschniętej plamy.

– Jeden strzał – powiedział. – Z bliskiej odległości.

– Prosto w serce – zauważył Daniel.

Adler z uwagą wpatrywał się w twarz doktora.

– Nikogo ci nie przypomina? – zapytał.

– Jakby był... – Daniel pochylił się nad zwłokami, po czym natychmiast podniósł głowę. – Podobny do mnie, nie uważasz?

– Też mi się tak wydało – oznajmił komisarz. – Gdyby nie ten zarost, pomyślałbym w pierwszej chwili, że to ty. Ale to oczywiście zbieg okoliczności. Na pewno go nie znasz.

Energicznym ruchem ponownie zakrył ciało.

Daniel pokiwał na potwierdzenie głową.

– To jego dom? – zapytał.

– Nie. Wynajęty. Za darmo. Powiem inaczej. On go pilnował. Mieszkał w zamian za opiekę nad nim. Właściciele wyjechali na dłużej do Ameryki Południowej, zdaje się, że tam mieszkają, a to ich znajomy czy też znajomy znajomych. W każdym razie ktoś bliski. Znalazła go sąsiadka, którą podobno właściciele poprosili, żeby co jakiś czas dyskretnie sprawdzała, co się w ich willi dzieje. Takie podwójne zabezpieczenie. Ufaj, ale sprawdzaj. Zastała otwarte drzwi i weszła.

Eden czekał na dalszy rozwój wypadków. Wciąż nie wiedział, w jakim charakterze został wezwany. Zapytał o to komisarza.

– Nie wezwany, tylko poproszony – sprostował Adler.

– Potrzebna mi natychmiastowa konsultacja.

– Lekarska?

Adler machnął ręką.

– Medyk sądowy już był. Przyczyna śmierci jest oczywista. Chciałbym, żebyś spojrzał na to...

Okrążył zwłoki i podszedł do biurka. Stała na nim sfatygowana maszyna do pisania z wkręconym świeżym arkuszem. Z wałka wystawało ledwie kilka centymetrów papieru z paroma rządkami wystukanego tekstu.

– No chodź, popatrz! – rzekł głośno do Daniela, przywołując go jednocześnie ruchem głowy.

Eden przeszedł ostrożnie ponad denatem i przyjrzał się kartce. Tekst napisany był w obcym języku.

– Nie rozumiem – powiedział. – To język polski?

– Prawdopodobnie – rzekł Adler. – Nieważne w tej chwili, co jest napisane, Chodzi o to, jak.

Słowa, spacje, znaki przestankowe, wyglądało na to, że wszystko jest na swoim miejscu. Eden czuł narastające zakłopotanie. Miał wrażenie, że zdaje kolejny test z inteligencji. Z Adlerem łączyło go coś w rodzaju intelektualnej symbiozy. Działając wspólnie, zdołali wyjaśnić niejedną zagadkową śmierć. Ale, jak to w symbiozie, każdy z nich wypełniał swoją uzupełniającą funkcję oddzielnie, toteż nie zawsze działali w pełnym porozumieniu.

– Kropka – rzucił zza pleców komisarz.

– No, kropka... – powtórzył Eden, chcąc zyskać na czasie. Wreszcie zauważył to coś, o co chodziło komisarzowi.

Na końcu tekstu.

– Brakuje kropki – powiedział.

– Właśnie! – rzekł triumfalnie Adler. – Ostatnie zdanie jest niedokończone. Morderca musiał zaskoczyć go przy pracy. Nie sądzisz?

Eden zamyślił się na moment.

– A ty, jak uważasz? – zapytał.

– Gdyby wystarczyły mi własne przemyślenia, nie dzwoniłbym do ciebie. Rzecz w tym, że ja raczej nie ślęczę nad maszyną do pisania. Nie przesiaduję, jak ty, nad długimi tekstami. Chcę więc, żebyś mi powiedział tę jedną rzecz. Chodzi o twoje doświadczenie. Czy kiedy musisz wstać na chwilę od pisania, zwykle kończysz zdanie, dociągasz je do kropki, czy też możesz przerwać je w połowie i pójść na przykład po świeżą kawę lub, dajmy na to, do toalety.

Nastąpiła chwila ciszy. Komisarz w oczekiwaniu na odpowiedź dwoma palcami wystukiwał na udzie sobie tylko znany rytm.

– Zawsze kończę zdanie – oświadczył wreszcie Eden.

– A jednak! – zakrzyknął Adler i przestał bębnić. – Co musiałoby się stać, żebyś przerwał pisanie w pół zdania?

– Ja wiem? – Eden znowu się zamyślił. – Nagły telefon od ciebie?

Komisarz spojrzał na niego groźnie i unosząc palec, podpowiedział:

– Albo głos mordercy za plecami.

– Albo głos mordercy... – zgodził się Eden jak echo.

Stał nieco stropiony, że nie odgadł, co komisarz miał na myśli.

– Jest pewien szkopuł – rzekł Adler i popatrzył w sufit.

Eden podążył oczami za jego spojrzeniem. Nic szczególnego nie zauważył.

– Nie tam. Tu – sprostował komisarz i wskazał na podłogę. – Nasz pisarz otrzymał strzał z przodu.

– Co w tym dziwnego? Pewnie odwrócił się twarzą do mordercy.

– Kula przebiła ciało na wylot i utknęła w oparciu fotela.

– Znaczy, że zginął na siedząco.

– Przodem do ściany? Siedział przy biurku i pisał.

– Leży przecież na podłodze!

– Otóż to. Wygląda, jakby strzał padł od strony ściany, bądź, wybacz absurdalność tego, co powiem, z maszyny do pisania, po czym pisarz wstał z fotela i upadł na podłogę, gdzie skonał.

– Albo – kontynuował rozważania Eden – w momencie, gdy padł strzał, siedział tyłem do biurka. Morderca zastrzelił go, zrzucił z fotela, następnie zasiadł przy maszynie i... Może to on dopisał niedokończone zdanie?

Komisarz popatrzył na symbiotycznego przyjaciela z uznaniem.

– W takim wypadku na klawiszach z literami z ostatniego fragmentu odciski palców powinny być słabsze lub wręcz całkowicie starte. Zakładając oczywiście, że morderca działał w rękawiczkach. Technicy zdjęli linie papilarne. Jutro będziemy mieli wyniki. Poza tym ktoś powinien przetłumaczyć ten tekst.

– Zastanawiam się, czy znam kogoś, kto rozumie po polsku.

– Nic z tego – ostudził Adler gotowość Edena do niesienia pomocy. – Tłumacz musi być przysięgły, ponadto nie wiemy, czy to język polski. Potrafisz go rozpoznać?

Eden jeszcze raz pochylił się nad kartką wkręconą w maszynę. Istotnie, jeśli opinia Adlera o frekwencji litery „z” w polszczyźnie była prawdziwa, pisarz bez wątpienia pisał po polsku. Dla upewnienia się, że ma rację, popatrzył uważnie na inny, w całości zapisany arkusz luźno leżący obok maszyny. Przebiegł po nim wzrokiem i zamarł.

Jedyny ciąg liter, jaki w tekście rozpoznał, złożył mu się na słowo „Agata”.

Komisarz zauważył jego poruszenie.

– Coś z tego rozumiesz? – zapytał.

– Kompletnie nic – przyznał Eden i zmieszany odszedł od biurka.

Na szczęście nie musiał nic więcej mówić, bo do gabinetu wszedł policjant w mundurze.

– Panie komisarzu, skończyliśmy – zameldował.

– To niech go zabierają – powiedział Adler, wskazując na nieboszczyka. – Leży tu chyba trzeci dzień – dorzucił w stronę doktora, zatykając demonstracyjnie nos.

– Czy mogę jeszcze na coś się przydać? – zapytał go Eden. – Bo jeśli nie...

– Dziś nie, ale gdybyś zechciał zapoznać się jutro z protokołem z sekcji, byłbym zobowiązany – odpowiedział formalnie, jakby dotknęło go to, że Eden tak szybko chce go opuścić.

– Co to za gadka, Kurt! – zdziwił się doktor. – Oczywiście, jak zawsze, możesz na mnie liczyć. Dziś trochę się spieszę, bo chciałbym być jak najwcześniej w domu. I tak jest już późno. Czy znajdę tu czynny telefon?

– Jest w salonie.

To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: