Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Bezczelna - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
11 czerwca 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Bezczelna - ebook

Kinga jest młodą, utalentowaną skrzypaczką, która świat dorosłych utożsamia z bólem, niezrozumieniem i poniżeniem. Uwięziona pomiędzy wymagającymi, tkwiącymi w tradycjonalizmie rodzicami, a szkolną dyscypliną, znajduje wytchnienie w muzyce i w kontaktach z rówieśnikami. Bolesne doświadczenia i łatka bezczelnej dziewczyny sprawiają jednak, że zanim w pełni stanie się kobietą, traci wiarę w siebie.

Gdy wkrótce w jej życiu pojawia się Marcel, spokojny, inteligentny oraz niezwykle pociągający mężczyzna, Kinga podchodzi do niego z dużą dozą ciekawości, ale i nieufności. Niezwykła chemia, jaką do siebie czują, uzmysławia dorastającej dziewczynie jej pragnienia, które jak jest o tym przekonana są zakazane i niewłaściwe.

Czy Kinga będzie w stanie sprzeciwić się wpajanym latami zasadom, by odkryć swoją prawdziwą naturę? Czy kobieta, która nie wie, czym jest miłość, potrafi obdarzyć uczuciem siebie i ludzi? Jak wychowanie wpłynie na jej przyszłe relacje z mężczyznami?

Kategoria: Young Adult
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-956624-5-4
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Poznań, rok 2002

Nigdy nie byłam normalna.

Nie miałam klasycznej, wzorcowej rodziny, szkoły, przyjaciół czy cieplarnianych warunków na „wyklucie się”. Zawsze żyłam gdzieś na granicy bezpieczeństwa, nieraz czułam na plecach palący wzrok Bestii i jej niespokojny oddech na szyi. Musiałam się szybko nauczyć, jak być czujną. Z wyprzedzeniem wyczuwałam przedsmak zagrożenia, gotowa w każdej chwili odwrócić się w stronę wroga, który zazwyczaj atakował z zaskoczenia. Refleks na niewiele się jednak zdawał, bo będąc na łańcuchu, jedyne, co mogłam zrobić, to godzić się na wszystko i uparcie milczeć.

Szybko stałam się mistrzynią w chodzeniu na palcach. Cicho krążyłam wokół Bestii, a gdy było to możliwe, trzymałam się od niej jak najdalej. Niestety co dzień przywoływała mnie do siebie, a ja musiałam wyostrzać wszystkie zmysły, by wyłapać najdrobniejsze gesty, świadczące o tym, że za chwilę znów stanie się nieobliczalna i agresywna.

Miałam dwanaście lat i znałam ją już bardzo dobrze. Byłam drobną dziewczynką, zawsze najmniejszą w klasie. Dorastałam w przeświadczeniu, że każdy ma pod łóżkiem swojego własnego potwora. Nawet nie potrafiłam sobie wyobrazić scenariusza, w którym go brakuje. Bo przecież tak jest skonstruowany świat, prawda? Księżniczki prawie wyginęły, książęta się rozleniwili, a potworów przybywa. Może nawet niedługo zacznie brakować miejsca pod łóżkiem? Cóż, ostatecznie są jeszcze szafy…

W przedszkolu, z polecenia pani od rytmiki, rodzice zapisali mnie do szkoły muzycznej. Dostałam się z najwyższą punktacją. Podobno miałam talent. Prawdę mówiąc, niewiele mnie to obchodziło, cieszyłam się po prostu, że ktoś widzi we mnie chociaż jeden plus. To by znaczyło, że mam jakąś wartość, a w moim świecie dzieci jej nie miały.

Był moment, w którym zorientowałam się, że coś jest ze mną nie tak. To się stało w czwartej klasie podstawówki, tuż przed świętami. Kolędowanie, choinka i cała ta świąteczna otoczka.

Nauczycielką języka polskiego była młoda, ładna kobieta, właścicielka dużych oczu o ciepłej, orzechowej barwie. Zdawała się uosobieniem łagodności, ale ja, naturalnie, nie mogłam jej zaufać. Z doświadczenia i ze starych legend, których byłam miłośniczką, wiedziałam, że potwory potrafią ukrywać się w najmniej spodziewanych miejscach. Ha! Przecież nie urodziłam się wczoraj!

Zebraliśmy się w klasie, żeby zaśpiewać kolędę „Przybieżeli do Betlejem”. Od jakiegoś już czasu pełniłam funkcję „maskotki” grupy, więc zostałam wypchnięta na przód. Głupio się czułam. Maskotki kojarzą się przecież z czymś uroczym i słodkim. A ja? Nigdy bym tak o sobie nie pomyślała. Zastanawiałam się czasem, skąd ci ludzie biorą takie pomysły? Dlaczego właściwie są dla mnie tacy… mili? A może to jakiś podstęp? Nie mogłam tego pojąć.

Nauczycielka gestem dłoni zaprosiła klasę bliżej siebie, a jedno z dzieci zagrało na pianinie początkowe tony kolędy. Stałam od niej na wyciągnięcie ręki i zdołałam się nieco zrelaksować.

Stracić czujność.

Odwróciłam głowę w stronę koleżanek i nawet odwzajemniłam kilka uśmiechów. Z powodu wyjątkowej, podniosłej atmosfery, poczułam nieśmiałą ekscytację.

W momencie gdy ponownie przenosiłam wzrok na nauczycielkę, dostrzegłam niespodziewany ruch ręki w moim kierunku. Zadziałał instynkt, odskoczyłam gwałtownie do tyłu, popychając kilkoro dzieci, i zasłoniłam głowę dłońmi w oczekiwaniu na cios. Gdy nic takiego się nie stało, spojrzałam na nią i momentalnie zrozumiałam swoją pomyłkę. Było już jednak za późno, by cofnąć bieg wydarzeń.

Pianistka, słysząc zamieszanie, przestała grać. Dziecięce głosy ucichły, a wszystkie oczy z zaciekawieniem zwróciły się w moją stronę. Oszołomiona i zażenowana powoli opuściłam ręce. Kobieta zamarła z wyciągniętą do mnie dłonią, a ja stałam w bezruchu, nie mogąc oderwać wzroku od pięknych, orzechowych oczu, w których połyskiwały łzy i… Litość?

Nigdy jeszcze nie czułam się tak upokorzona, odsłonięta. Jak mogłam być tak nieostrożna? Jeden głupi, nierozważny ruch, który będę pamiętać do końca życia.

Nauczycielka powoli wstała z krzesła, jakbym była jakimś groźnym, nieprzewidywalnym zwierzątkiem, które trzeba obłaskawiać. Obserwowałam ją czujnie, niepewna, zawsze, kurwa, niepewna, co się zaraz wydarzy.

Podeszła do mnie i wzięła delikatnie za rękę. Na ten prosty gest w moim gardle zaczął narastać niewypowiedziany, beznadziejnie żałosny krzyk, który zakleszczył się wokół mojej chudej szyi jak ciasno zapięty łańcuch na wymizerowanym, podwórkowym kundlu. Emocje spiętrzyły się we mnie nierówno niczym krzywa wieża, grożąc zawaleniem.

Kobieta usiadła na krześle i posadziła mnie na swoich kolanach, jednocześnie nakazując dzieciom, nieco drżącym głosem, by zaczęły kolędę od początku.

Zwiesiłam głowę.

Nie. Łeb.

Bestia zawsze mówiła, że mam głupi łeb. Wierzyłam jej, w końcu będąc moim rodzicem, chyba znała mnie najlepiej?

Trwałam tak, bojąc się poruszyć. Byłam sparaliżowana. Złapałam jeden płytki oddech i zaczęłam drżeć na całym ciele. Wokół słyszałam wesołe głosy dzieci. Poczułam mocny uścisk dłoni kobiety, zaciskający się na mojej małej piąstce. W tej chwili zniosłabym wszystko, absolutnie wszystko, tylko nie czułość, którą mnie otoczyła. To było okropne, nieznane i straszne. Nie miałam pojęcia, jak sobie z tym poradzić.

Nauczycielka z pewnością nie wiedziała, że nie mogła zrobić w tej chwili nic bardziej bezlitosnego, niż dać mi to chwilowe, złudne poczucie bezpieczeństwa i zrozumienia. Rozbroiła mnie z łatwością, a przecież byłam już doświadczonym wojownikiem w wieku dwunastu lat.

Wyrzucałam sobie potem tę słabość i nienawidziłam się za nią. W końcu tego uczył mnie świat.

Słabszy zawsze przegrywa.

Kilka miesięcy później miałam swojego pierwszego chłopaka. Przez tydzień. Było to na swój sposób urocze, obdarowaliśmy się drobnymi prezentami, pochodziliśmy za rękę przez jedną przerwę między lekcjami i mieliśmy prestiż pierwszej pary w klasie. Po tym krótkim epizodzie zostaliśmy serdecznymi przyjaciółmi.

Od tej pory w moim życiu zaczęło się pojawiać wielu chłopców. Młodszych, starszych, a nawet dorosłych. Lubiłam ich towarzystwo bardziej niż dziewcząt. Znacznie bardziej. Być może ceniłam w nich swobodę, luźniejsze podejście do obowiązków, do życia, humor?

Dziewczyny wydawały mi się jakieś odległe, a ich zachowanie zupełnie niezrozumiałe. Były tak nieznośnie przykładne, grzeczne. Zawsze postępowały „odpowiednio”. Każdy plis w ich spódnicach był idealnie wyprasowany, a warkocz mocno i starannie zapleciony. Do szkoły dostawały wymyślne kanapki, desery i, co powodowało moją największą zazdrość, soczki w kartoniku. W piórnikach roiło się od ekstrawaganckich gadżetów, które wręcz pachniały nowością i szpanem, nie wspominając już o szykownych, modnych ubraniach.

Ja o takich rzeczach mogłam jedynie pomarzyć. O czym miałabym z nimi rozmawiać? Stanowiły dla mnie zamkniętą grupę, do której właściwie nie miałam ochoty przynależeć. Zawsze takie uśmiechnięte, nieco sztywne, miałkie. Jakby najcięższą rzeczą w ich życiu było wybieranie smaku lizaka lub dobieranie koloru skarpetek do nowych butów.

Czy ich życie naprawdę było takie cukierkowe? Kto wie? Może i było? Nie potrzebowałam się nad tym zastanawiać, bo wyraźnie czułam, że nie pasuję do ich beztroskiego i wesołego świata.

Z racji uczęszczania do szkoły muzycznej spędzałam w niej właściwie całe dnie. Po lekcjach zaczynały się zajęcia muzyki, na które często musiałam czekać kilka godzin. Było mi to właściwie na rękę, do domu niespecjalnie mi się spieszyło.

W szkole zaczęłam rozwijać swoje zdolności muzyczne i szybko okazało się, że wybierając skrzypce jako mój instrument główny, trafiłam w dziesiątkę.

Radziłam sobie lepiej niż dobrze, a nawet lepiej niż bardzo dobrze. Konkursy, nagrody, aprobata dzieci. O szacunku nauczycieli nie było co marzyć, odnosiłam wrażenie, że mieli niekończący się monopol na patrzenie z góry i pobłażliwe, cyniczne komentarze. Nic nie mogło wpłynąć na ich lekceważący stosunek do uczniów.

Dla mnie jednak ważniejsze było to, że mój talent stał się niejakim sposobem na ułaskawienie Bestii. Zazwyczaj działał jak środek uspokajający, wstrzyknięty w chwili skoku adrenaliny.

Zazwyczaj.

Niestety czasem był też narzędziem kary. I tutaj lekcja dla niewtajemniczonych. Smyczek nadaje się nie tylko do grania. Pełni różne funkcje, choć niestety przy mocniejszym „użyciu” może się złamać i trzeba potem rozpowiadać bajki, jak to głupiutka córka na niego siadła i nieopatrznie złamała pręt. Nie trzeba być geniuszem, by się domyślić, że od siadania na smyczku nie ma się pręg na całym ciele.

Inną dziedziną, w której okazałam się dobra, była plastyka. Zaczęłam interesować się rysunkiem i sztuką. W chwilach największej samotności powstawały szkice, które były moim prywatnym skarbem.

I tyle, jeśli chodzi o moje talenty. Wszystko, co ścisłe, mimo silnej presji i nacisku ze strony Bestii, zwyczajnie nie wchodziło mi do „łba”. Na dodatek, jak to bywa zazwyczaj w szkołach, wszyscy chętniej skupiali się na tym, w czym NIE jesteś dobry, niż na tym, co ci wychodzi najlepiej.

Oczywiste, prawda?

Nie?

Po co rozwijać czyjś talent, jak można gnoić za własne zgorzknienie i niespełnienie życiowe? Jakąś satysfakcję przecież trzeba czuć, a nie ma nic milszego sercu, niż widzieć, że ktoś ma gorzej od ciebie. Czy nie jest przyjemne obserwować, gdy czyjś zapał i motywacja zanikają, marnieją, a cele okazują się tylko czczymi marzeniami?

Najlepsze, co mogliśmy zrobić dla niektórych nauczycieli, to być nikim. Wtedy i oni nie czuliby zagrożenia albo nie mieli przekonania, że w życiu im nie wyszło. Kto wie, może nawet by nas polubili?

Dzisiaj, mając szesnaście lat, zaryzykuję stwierdzenie, że w okresie mojego dorastania otacza mnie cała masa sadystów i psychicznych trucicieli. „Należy słuchać starszych, bo są mądrzejsi” – słyszę czasem. Doprawdy? Dziękuję, postoję.

Tak naprawdę to nawet nie dziwiłam się dorosłym. Sama z wiekiem obrosłam w łuskę, być może upodabniając się do jakiejś bezwzględnej, podłej kreatury. Świadomie przybrałam maskę, która pomagała mi przetrwać szkołę życia.

Znalazłam też nową formę obrony. Bezczelność. A tak przynajmniej nazwano moje zachowanie.

Prawdę mówiąc, kompletnie tego nie rozumiem. Nie wiem, jak zadawanie pytań wprost, domaganie się szacunku czy swoich praw może być bezczelne.

Zaczęła we mnie narastać świadomość, a z nią bunt, że przecież jestem kimś więcej niż niechcianym kundlem, którego się popycha i kopie.

Wiedziałam też, że nawet kundel ma swoją wartość. Niewielką, ale jednak ma.

Niestety wyglądało też na to, że „maskotka” uroczego szczeniaczka, za jakiego niegdyś uchodziłam, już się znudziła i została wyrzucona na bruk.

Teraz piesek musiał wykształcić swoje własne kły i pazury, żeby móc sprostać trudnym warunkom ulicy. Kokardka, kiedyś tak ochoczo wiązana na czubku jego głowy, postrzępiła się i wypłowiała, przypominając teraz nieestetyczny artefakt i budząc jedynie poczucie zdrady.

W szkole, pomimo starań, moje oceny były coraz gorsze, a ja przestałam widzieć sens w tym, by się o nie starać. Łatka „pyskatej dziewuchy” przylgnęła na stałe.

Nie bez znaczenia pewnie był mój ubiór. Miał on ścisły związek z tym, że coraz bardziej interesowałam się sztuką i muzyką. Wyrażanie obu dziedzin artystycznych urosło we mnie do tego stopnia, że stanowiło teraz centrum mojego świata. Tę obsesję wyrażałam ubiorem: pomalowanymi, obszarpanymi jeansowymi spodniami, różnego rodzaju ręcznie wykonanymi ozdobami czy jaskrawoczerwonymi, cieniowanymi włosami. Niezbędnym elementem okazały się też czarne, wysokie, skórzane buty, dzięki którym czułam się jak licencjonowana skandalistka.

Zawsze byłam ciekawa muzyki, lubiłam testować różne gatunki i sprawdzać, z czym mogę się utożsamić. W ten sposób wykreowała się ciekawa mieszanina stylów, które jeden obok drugiego pewnie wydawałyby się dość kontrastowe.

Bo właściwie jak ma się poezja śpiewana do hard rocka? Albo klasyka do metalu? Jazz, muzyka symfoniczna, blues, piosenka aktorska, folklor… Chłonę wszystko, czerpię garściami i odnajduję w tym wytchnienie i niekończącą się pasję. Znalazłam swój świat, jestem w nim szczęśliwie zakochana. Nie zależy mi już, by spełniać oczekiwania dorosłych. Udało mi się zbudować mur, który odgradza mnie od tej wymagającej i karzącej natury. Ogromny, wysoki, zimny. I choć nic nie zmieniło się w ich zachowaniu, a wręcz pogorszyło, nie czuję już… nic. Żadnego bólu. Uodporniłam się na te ciosy, popijam je w pośpiechu herbatą i idę dalej, bez żadnego uszczerbku, z podniesioną głową i determinacją człowieka, który wie, że nigdy się nie złamie.

19 czerwca 2002

Obudził mnie natarczywy odgłos budzika. Nastawiłam go na szóstą trzydzieści, aby zdążyć na autobus odjeżdżający o siódmej piętnaście, i nie spóźnić się na zakończenie roku szkolnego.

Wyłączyłam budzik w kształcie niebieskiego domku, który wygrałam kiedyś na lokalnym festynie, i sięgnęłam dłonią po discmana, leżącego obok poduszki. Przewróciłam się na bok na materacu, żeby rozejrzeć się po pokoju pełnym okablowania i przeróżnych elektronicznych rupieci. Lubiłam spać w pokoju ojca. Wcześniej jako mała dziewczynka spałam z rodzicami, a potem z siostrą, natomiast ten materac, choć może niezbyt szykowny, był moim pierwszym, prymitywnym łóżkiem. Wśród całego tego sprzętu i kabli czułam się trochę jak samotny podróżnik, wygnaniec, nocujący w jakichś industrialnych, opuszczonych budynkach czy kosmicznych, futurystycznych slumsach. Podobało mi się to poczucie wyobcowania i wrażenie przebywania w innych światach. Miałam w nich swoją prywatność, przynajmniej od wieczora do rana, oraz jakiś większy, dramaturgiczny sens.

Nie przerywając dryfujących myśli, włączyłam przycisk „play” i już po chwili w moich uszach rozbrzmiała leniwa piosenka Soundgarden „Black Hole Sun”.

To była moja rutyna. Nie wstawałam z łóżka, dopóki nie poczułam na policzku ciepłego oddechu melodii, coś na kształt porannego całusa od zaspanego jeszcze kochanka. Lubiłam myśleć o muzyce w ten sposób. Mieć z nią intymny, wręcz metafizyczny kontakt.

Każdego ranka mój wybranek zabierał mnie w inną rzeczywistość, przemawiał dziesiątkami różnych głosów, zawsze gotowy, by mnie czymś zaskoczyć. Niektóre brzmienia były pełne rwącej pasji, podskórnego bólu, smutku, a inne znów koiły swoją miękkością, ciepłem i wręcz eterycznym spokojem. Wsłuchiwałam się ochoczo w angielskie słowa, domyślając się jedynie, co mogą znaczyć. Zresztą, może to i lepiej, że nie rozumiałam tego języka? W końcu ten sam tekst, melodia, potrafiła być dla różnych osób odzwierciedleniem innych emocji, opowiadać zupełnie inną historię. Podobało mi się to. Interpretacja należała do mnie. Dzięki tej dowolności, mogłam swobodnie lawirować w wyobrażeniach, dostrajać się do własnych potrzeb i scalać z nią w jedno, wierząc, że jest moim lustrzanym odbiciem i rozumie mnie jak nikt inny.

I tak dźwięki muzyki przenosiły mnie do świata, w którym wszystko miało sens, a moje życie było jak oglądanie filmu. Może ciekawego, może nieco dramatycznego czy gorzkiego, a może wręcz odwrotnie, lubującego się w komizmie czy satyrze? To była tylko kwestia perspektywy, wyboru. Zdecydowałam się patrzeć na nie z dystansu widza, z zaciekawieniem, choć raczej obojętnością. Niemal widziałam siebie, siedzącą w środkowym rzędzie starego kina, wpatrzoną w ogromny, zakurzony ekran i ochoczo podjadającą popcorn. Oczywiście z buciorami na oparciu przede mną! W końcu nawet widz w kinie ma swoją rolę, a moja rola polegała na byciu bezczelną i źle wychowaną, więc musiałam trzymać jakiś poziom i dopasować się do wyobrażeń o mnie.

Dorośli, możecie na mnie liczyć.

Z początku nie rozumiałam zadania, jakie zostało mi przydzielone, ale tyle razy wpajano mi, jaka jestem, że chyba wreszcie w to uwierzyłam.

Także proszę bardzo, taką mnie sobie stworzyliście, taką będziecie mnie znosić.

Nie powiem, bycie tą „złą” sprawiało mi pewną satysfakcję. Zaczął podobać mi się ten demonstracyjny upór i bunt, jaki sobą prezentowałam. Nosiłam go z dumą, niczym unikatowy, cenny naszyjnik i swój przewrotny znak rozpoznawczy. Wiedziałam, że z mojej strony oznacza to jawne wypowiedzenie wojny, mimo to, sama z niejakim straceńczym zapałem, podpalałam chybotliwe mosty porozumienia z dorosłymi, patrząc, jak cienka nić pojednania płonie na moich oczach.

To stanowiło jedyny akt wolności, protestu, jaki mi pozostał. Ostatnia forma przytupu, że nie dam się zjeść żywcem.

Pewnym wynagrodzeniem za to odważne, choć dla innych może głupie zachowanie, był fakt, że społecznie spełniałam się z nawiązką. To moje „naganne” zachowanie i wizerunek, dało mi pewien status między rówieśnikami. W końcu bycie buntownikiem, niepodporządkowywanie się wszystkim ustalonym normom, zasadom starszych oraz ich autorytetom, wymaga nieco samozaparcia. Nie miałam wielkiego wyboru ani szansy na zmianę opinii o sobie, więc po co miałabym starać się coś zmieniać? Czy w ogóle jeszcze bym chciała?

Westchnęłam zrezygnowana do swoich pretensjonalnych i pełnych egzaltacji myśli. Znów pozwoliłam się ponieść emocjom, dając im nad sobą przewagę. W słuchawkach zabrzmiała kolejna piosenka „Burden in my hand”. Zawsze zaskakiwało mnie, z jaką łatwością kochana muzyka dopasowywała się do moich odczuć. Dobrze wiedziała, kiedy spojrzeć na bohaterkę w filmie nieco protekcjonalnie, z przekąsem, dać jej tamburyn do ręki i pozwolić tańczyć w monotonnym, prześmiewczym rytmie jak wytresowana, cyrkowa małpka. „Niech zaśmieje się ze swojego losu i przytuli swoje mizerne szczęście do piersi” – chcę usłyszeć w angielskich słowach. „Niech się kręci i wiruje, bo rytm, dźwięk i melodia nigdy jej nie opuszczą”.

Uśmiechnęłam się pod nosem. Zaczął się kolejny dzień komedii…

Ubrałam się na czarno, w lustrze pomalowałam oczy kredką i rozczesałam swoje długie włosy, które już od ponad roku farbowałam na kolor krwistej czerwieni.

W kuchni czekało na mnie mocne, gorzkie kakao, przykryte talerzykiem, by nie zrobił się na nim kożuch. Ot, codzienny dowód rodzicielskiej, przewrotnej miłości.

Mimo wysokiej temperatury przez cały rok nosiłam wysokie, skórzane buty, powód mojej dumy i miłosne wyznanie dla ostrych klimatów muzycznych. Zawiązałam sznurówki, każdą w innym kolorze, i założyłam na ramiona stały element stroju, wojskowy, zielony plecak, z gęsto naszytymi na niego aluminiowymi kapslami od piw, kompletowanymi dla mnie przez kumpli. Efekt tych artystycznych machinacji bardzo mnie satysfakcjonował. Dzięki moim zabiegom, popularny plecak wyglądał jak żaden inny. Przyjaciele i znajomi zawsze dziwili się, jak uchodzi mi na sucho noszenie go w szkole, no i oczywiście, co mówią na to rodzice. Odpowiedź była prosta – nic nie mówili. Przecież i tak spodziewali się po mnie najgorszego.

Szybko wyszłam z domu i jak co dzień pojechałam autobusem do szkoły. Zbliżając się do budynku, zobaczyłam z daleka znajomych okupujących brunatną, szeroką ławeczkę. Uśmiechnęłam się na ich widok. Tworzyliśmy całkiem zgraną, choć nieco ekscentryczną paczkę. Było nas trochę. Magda (zwana przez nas Lenką) – niedawno przechrzczona metalówa, która jeszcze rok temu ubierała się na wzór słodkiej, bardzo przykładnej blond bezy. Jej sposób ubierania drastycznie się zmienił, gdy poznała Rafała, typowego „wyznawcę” rocka, mojego pierwszego chłopaka i aktualnie najlepszego przyjaciela. Zuzka – zdolna, sarkastyczna i cyniczna do bólu pianistka. Wojtek – oderwany od rzeczywistości gitarzysta, który wręcz nie wypuszczał instrumentu z rąk (także teraz coś pobrzękiwał, przysłuchując się jednocześnie rozmowom). No i Frycek – świeży nabytek szkoły, odludek i samozwańczy satanista. Podeszłam do nich, skinęłam głową i stając obok Rafała, objęłam go luźno ramieniem. Przytulił mnie na przywitanie, ale zaraz spojrzał na mnie z przyganą.

– A gdzie twoja biała bluzeczka z kołnierzykiem, księżniczko? – zadrwił. Uśmiechnęłam się łobuzersko. Uwielbiałam jego humor.

– Cóż – zawiesiłam głos. – Moja służba dzisiaj zaspała i nie zdążyła jej wyprasować. Jestem bardzo niepocieszona! – powiedziałam wyniośle i tupnęłam nogą, udając rozkapryszoną królewnę.

Towarzystwo się zaśmiało. Doskonale znało nasze małe przedstawienia. Nie wiem, od jakiego już czasu bawiliśmy się w tę grę. Udawaliśmy, że wywodzimy się ze szlacheckich rodów i jesteśmy do reszty znudzeni własnym bogactwem, wysokim statusem społecznym i towarzyszącymi mu konwenansami.

– Musisz ich zwolnić – mruknął. – Może użyczę ci któregoś z moich poddanych?

– Och, nie wiem, mój drogi, spójrz, nawet trzewiki mam niewypastowane – powiedziałam, opierając swoją stopę o kant ławki. Wszyscy spojrzeli na moje małe dzieło sztuki: czarne, ciężkie buciory, udekorowane w strategicznych miejscach ćwiekami i przyozdobione wymyślnymi freskami, namalowanymi korektorem do długopisu.

Rafał pokręcił z niesmakiem głową.

– Faktycznie nie spisują się ostatnio najlepiej. Nawet wstążki źle dobrali, partacze. – Chłopak dotknął palcem jednej z kolorowych sznurówek.

– Chyba kompletnie oślepli! – fuknęłam i nie mogąc już wytrzymać, roześmiałam się.

– O nie, znowu to samo, dajcie już spokój, co? – spytała Zuzka ospałym głosem. – Nie znudziło się wam przez tyle lat?

– No wiesz, my po prostu ćwiczymy, w razie gdyby spadł na nas jakiś niespodziewany majątek – powiedziałam, tłumacząc jej pokrętną logikę naszych akcji.

– Przecież to się zdarza niemal codziennie – przytaknął chętnie Rafał.

– No właśnie, Zuzka. – Cmoknęłam. – Skąd wiesz, może tak naprawdę jesteś córką papieża lub arabską księżniczką? Powinnaś ćwiczyć takie kwestie – pouczyłam ją.

W końcu i ona parsknęła śmiechem.

– Swoją drogą wiesz, że dostaniesz ochrzan od nauczycieli, że się tak ubrałaś na zakończenie roku? – mruknęła i otaksowała mnie spojrzeniem od góry do dołu.

– Tak czy inaczej za coś oberwę – stwierdziłam i wzruszyłam ramionami. – Co za różnica, za co. Świadectwa i tak nie dostanę.

– Co? Czemu? Nie zdałaś czy coś? – zainteresowała się Lena. – Ja mam prawie same piątki – pochwaliła się pysznie, ale zaraz jakby ugryzła się w język zmieszana. Wciąż zdarzało jej się zapominać, że nie należy już do grupy przykładnych kujonów i bez w kremie.

– Nie, głupia, cały papier poszedł na drukowanie twoich piąteczek, więc zabrakło na resztę świadectw – warknął Wojtek, któremu Magda zawsze działała na nerwy. Zabrzmiało to nawet zabawnie, ale tym razem nikt się nie zaśmiał.

Poruszyłam się niespokojnie.

– Mam poprawkę z niemieckiego. Z innych przedmiotów jakoś się wylizałam.

– No co ty? Masz poprawkę u Bryły? – Frycek się nagle ożywił, jego oczy rozbłysły. – Założę się, że wiem, jak wyglądają u niej egzaminy.

– Jak? – spytała Lenka i przysunęła się do niego.

Chłopak wypiął dumnie swoją pierś, odchrząknął i z pewnością w głosie zapytał:

– Nie widziałaś, jak się porusza? Jak chodzi?

– No… nie wiem. Chyba normalnie? Jak ma chodzić?

Frycek spojrzał na nią z politowaniem.

– To dlatego, że się nie znasz, ale ja mam oko na takie rzeczy.

– O czym ty mówisz? – dopytywała zupełnie niezrażona.

Frycek przez chwilę napawał się jej uwagą i jakby z premedytacją przeciągał ciszę. Cmoknął niczym wielki uczony, zdejmując jednocześnie niewidzialny okruszek z rękawa.

– To na pewno córka nazisty – wytłumaczył w końcu jakby od niechcenia. – Na poprawkach pewnie przebiera się w niemiecki mundur, zakłada czapkę ze znaczkiem SS, bierze w dłoń bicz i…

– I przepytuje ze słówek? – wtrąciła z przekąsem Zuzka. Zawsze mu docinała, pewnie dlatego, że skrycie uwielbiała tego dziwaka.

Frycek zmarszczył brwi. Nie tak miała wyglądać jego krwawa, wojenna opowieść.

– Nie! Właśnie chodzi o to, że ona tak naprawdę jest sadystyczną su…

– Suszarką? – Zuzia znów weszła mu w słowo. – Nie miałam pojęcia. Dzięki, że nam to zdradziłeś. Następnym razem, jak matka będzie robić pranie, zgłoszę się – dźgnęła go palcem – do Ciebie – skomentowała sarkastycznie.

– A może miałeś na myśli surówkę? Niełatwo jest być sadystyczną surówką, przyznaję. – Pokiwałam ze zrozumieniem głową. – Jak mogłabym się z nią mierzyć?

Wszyscy zaczęli rzucać różne propozycje. W końcu byliśmy bardzo kreatywną ekipą.

– Albo sadystyczną substancją! – krzyknął zachwycony Wojtek i nawet na chwilę przestał brzdąkać na gitarze. – Lubię substancje… – rozmarzył się.

– Ej! Przestańcie – rzucił zirytowany Frycek.

Rafał poklepał go po ramieniu.

– To nic złego, że masz takie chore fantazje. W końcu sam jesteś kompletnym dziwakiem.

Chłopak wyrwał mu się nieco obruszony.

– I bardzo mi z tym dobrze – burknął. – Ty też tak myślisz Kinga? Że jestem dziwny? – Rzucił mi błyskawiczne spojrzenie.

Zamrugałam zdezorientowana, nie rozumiejąc, dlaczego to mnie o to spytał. Szybko jednak odzyskałam rezon.

– Oczywiście! Jesteś kompletnym psycholem! – Uśmiechnęłam się do niego serdecznie. – I właśnie taki jesteś najlepszy, prawda? – Spojrzałam na resztę, licząc na to, że coś dopowiedzą.

– Tak, stary, najbardziej lubimy takich popaprańców jak ty – dodał Wojtek.

– A ja myślę, że jesteś zwyczajnie zboczony – zawyrokowała bezlitośnie Zuzka. – Kto normalny myśli z takim podnieceniem o nazistach? Weź się ogarnij, Fryc. Kinga ma przewaloną poprawkę i nie ma w tym nic wesołego.

– Daj mu spokój – mruknęłam i wbiłam wzrok w ziemię. Zdecydowanie wolałam, gdy żartowaliśmy.

– Poradzisz sobie jakoś? – spytała Magda ze spóźnioną skruchą.

Westchnęłam ciężko i przewróciłam oczami.

– Dam radę – mruknęłam podirytowana. – Przed zakończeniem roku w miesiąc wykaraskałam się z dziewięciu niedostatecznych. Nie udało się tylko z jednym przedmiotem.

– No, ale na skrzypcach nigdy nie zawalasz, co? Z muzycznych też jesteś świetna. – Rafał próbował mnie podbudować.

– Wiesz, że mnie interesuje właściwie jedynie instrument główny. Zresztą, chyba wszyscy jesteśmy tu z tego powodu, prawda? Mamy bzika na punkcie muzyki.

– Zgadzam się z tobą całkowicie, moja droga. – Wojtek zrobił głupią minę i zagrał jakąś niedorzecznie szpanerską, rockową solówę.

Rafał machnął na niego ręką i kontynuował.

– Kinguś, pamiętam twoje świadectwo z poprzedniego roku. Dwa, dwa, dwa, sześć, sześć, dwa, dwa, dwa, dwa i zachowanie: naganne.

Wszyscy się zaśmiali. Faktycznie byłam dosyć barwną postacią, od wyglądu po oceny. Może nawet nieco przerysowaną, jak prześwietlone zdjęcie, które drażni oko swoim kontrastem.

– Oho, idzie twój czaruś – przerwała Lena. – Jaki rozanielony, już cię wypatrzył.

Obróciłam się i zobaczyłam idącego w naszą stronę Janka. Był ode mnie o rok młodszy, grał na kontrabasie i nie odstępował na krok już od hmm… Dwóch lat?

Nawet go lubiłam. Był tak niezmordowanie wesołym i energicznym chłopakiem, że czasem samo patrzenie na to jego bezbrzeżne, nieskomplikowane zadowolenie sprawiało mi przyjemność. Chłopak wręcz promieniował radioaktywnym optymizmem i sprawiał wrażenie beztroskiego. Czasem tylko jego wzrok wyostrzał się i wypełniał oczekiwaniem, gdy spoglądał w moją stronę. Wiedziałam, że mu się podobam, ale równie dobrze wiedziałam, że nigdy nie zostanę jego dziewczyną. Może to zabrzmi niedorzecznie, ale był po prostu zbyt… miły. Do bólu grzeczny. Zawsze pilnował, żeby mnie czymś nie urazić, zawsze pytał o pozwolenie. Byłam przekonana, że spytałby nawet o to, czy może mnie pocałować. Pewnie zgodziłabym się na buziaka lub dwa, jeśli dobrze by to rozegrał. Z oczywistych powodów jednak nigdy tego nie zrobił. No cóż, jego strata.

– Cześć, Kinga! – rzucił wesoło i stanął naprzeciw mnie, tym samym zasłaniając mnie plecami.

– Cześć, Janek, my też tu jesteśmy, wiesz? – szturchnęła go z tyłu Magda.

– No, tak, wiem. Cześć wszystkim. – Zaśmiał się nieco wymuszenie, ale nie zmienił pozycji.

– Dobra. – Rafał odsunął się ode mnie. – Kto idzie na fajkę? Chyba nie mamy co przeszkadzać parze małżeńskiej… – dodał, nie mogąc sobie darować uszczypliwości.

Och, jakże tego nie znosiłam. Przez fakt, że Janek nieustannie mi towarzyszył, co poniektórzy uważali, że i ja się w nim podkochuję. Na dodatek jakby robiąc mi łaskę, często zostawiano nas samych, byśmy mogli spędzić ze sobą więcej czasu. Ta niechciana pomoc doprowadzała mnie do szału. Jak gdyby decydowano za mnie o moich uczuciach.

Nie chciałam stać się niczyją własnością i nie podobało mi się, że ktoś mnie z kimkolwiek próbuje swatać. Jedyne, na co pozwoliłam, to adorowanie się, bo…

Bo zwyczajnie było to przyjemne.

Czy takie podejście to przejaw egoizmu? Być może.

Nic nie obiecywałam, do niczego nie namawiałam. Brałam to, co było mi ofiarowywane, dlaczego by nie?

Ogólnie rzecz ujmując, zawsze łatwiej dogadywałam się z chłopakami. Co miałam poradzić na to, że w pewnym momencie to oni chcieli ode mnie czegoś więcej niż przyjaźni? Wszystko układałoby się idealnie, gdybym i ja miała na to chęć. Ale nie miałam i prawdę mówiąc, wcale się tym nie szczyciłam. Była to moja pięta achillesowa i bardzo nad tym ubolewałam. Ile to już razy żałowałam, że nie potrafię wykształcić u siebie uczuć na zawołanie? Gdy po raz kolejny nie byłam w stanie odwzajemnić czyjejś fascynacji, zaczęłam myśleć, że może gdzieś tam emocjonalnie mam jakiś defekt, jak błąd w systemie komputera, który zawiesza się zawsze w tym samym momencie gry.

Ale nawet jeśli tak się ze mną działo, to co? Czy mogłam coś na to poradzić?

Nic. Byłam, jaka byłam. Skrzywiona, wypaczona czy tak naprawdę zupełnie normalna… To tylko kwestia nazewnictwa i określenia, co to właściwie znaczy „być normalnym”.

Trudno pozostać nieskazitelnym dla oceniającej i krytykującej wszystkich społeczności, przy której bycie ułamkowo innym wiąże się już z odchyleniem od norm. Było to może łatwe dla introwertycznych mruków, tych omszałych gryzipiórków, którzy nie wystawiali nigdy nosa spod własnego kołnierza, by nie narazić się wypowiedzianym nieostrożnie zdaniem i nie zostać wytkniętym palcem. Można i tak, nie przeczę. Pewnie miło byłoby odpocząć od wartkiej gonitwy myśli, ciesząc się nieskomplikowanym strumieniem poglądów i skromnymi, wąskimi horyzontami.

Usiadłam na ławce, próbując się rozluźnić. Moje wynurzenia filozoficzne czasem mnie dobijały. Na siłę zmieniłam swój tok myślenia, nakierowując uwagę na Janka, który przysiadł się tuż obok.

– Ta ostatnia płyta Queen, którą mi przegrałeś, wiesz, ta z klaunem na okładce, była niezła. Szczególnie ten kawałek „Headlong”. To mój faworyt – zagadałam. Tematy muzyczne pochłaniały nas bez reszty i potrafiliśmy rozmawiać o nich godzinami.

– No to się bardzo cieszę. Mnie się podoba cała płyta, zresztą wczoraj, jak do ciebie dzwoniłem, to mówiłem ci, ile punktów dostaje ode mnie każda piosenka z osobna.

– Coś się czasem rozjeżdżamy z tą punktacją. Ale cóż poradzę, mamy trochę odmienne gusta. – Szturchnęłam go z sympatią. – Pewne rzeczy w muzyce zrozumie tylko kobieta.

– Chyba ty tu czegoś nie rozumiesz – mruknął, spoglądając mi głęboko w oczy.

Odkaszlnęłam znacząco i wstałam, żeby nieco się oddalić. Zamilkłam na chwilę i zaczęłam bujać się na piętach. W końcu spojrzałam na niego, zmrużyłam oczy, a następnie zrobiłam to, co zawsze robiłam w deprymujących sytuacjach. Zmieniłam temat i przybrałam żartobliwy ton.

– Wiesz co, w tych włosach wyglądasz jak jenot. Jesteś cały taki… taki… – Szukałam słowa. – Brązowy i kudłaty, masz ich tyle, że starczyłoby na dwie głowy. Jak jenot właśnie!

– Jaki jenot? – Zdziwił się.

– No, taki ni to szop, ni to pies.

– Tak myślisz? – Janek się podekscytował. Lubił, jak zwracam na niego uwagę. – Ale zaraz, że niby wyglądam jak pies?

– Nie jak pies, tylko jak pieso-szop – sprostowałam.

– A jak wygląda taki jenot dokładnie?

– Nie wiesz? Ma brązowe oczy, za długie brązowe włosy i włochate łapy. No i chodzi tak nieporadnie… – Zrobiłam kilka pokracznych ruchów, imitując jakąś niestworzoną kreaturę. Janek wciąż siedząc na ławce, ryknął śmiechem i zaraz rzucił się w moją stronę, udając, że mnie łapie. Pisnęłam cicho, odskakując, aby uniknąć dotyku jego rąk.

– Uważaj, dziewczynko. Takie jenoty mogą czasem chcieć coś pożreć. Szczególnie, jak są bardzo wygłodniałe i mają ochotę na małe co nieco.

„Ochotę na małe co nieco”? Nastroszyłam się. Nie jestem żadną przekąską dla psowatych. Wyprostowałam się dumnie, a następnie podeszłam do niego powoli. Patrząc mu w oczy, postawiłam but między jego kolanami. Przekręciłam głowę na bok, wykrzywiając wargi w nieprzyjemnym uśmiechu.

– Dla jenota byłabym za dużym kąskiem, prędzej utknęłabym mu w gardle, niż zdołałby mnie przeżuć. Rozumiesz, one jedzą raczej ślimaki, robaki i skorupiaki – powiedziałam słodkim, ale zimnym głosem. – Przykro mi.

Nie dałbyś sobie ze mną rady, dodałam już w myślach.

Janek zamrugał zdezorientowany, spojrzał na but, a po chwili i na mnie. Nagle jego twarz rozjaśnił szeroki uśmiech.

Zaklęłam w myślach, szybko zdejmując nogę z ławki. To nie miało mu się spodobać! Przecież to było ostrzeżenie, a nie zachęta. Ach, te przewrotne męskie umysły. Przyszło mi na myśl, że nadinterpretacja sytuacji jest często powodem nieporozumień.

– Same z tobą kłopoty. – Westchnęłam bezradnie i pokręciłam głową. Miał taki szczęśliwy wyraz twarzy, że brakowało mu już tylko merdającego ogona, postawionych na sztorc uszu i wystającego jęzora. Jeśli każdy człowiek przypomina jakieś zwierzę, to z Jankiem trafiłam w dziesiątkę. Ostatecznie psowate mają bardzo sympatyczną powierzchowność i charakter. Trudno było się na niego gniewać, gdy patrzył na mnie z taką nadzieją i ufnością.

– A właśnie, przypomniało mi się coś – powiedział nagle, otrząsając się z tego chwilowego ukontentowania. – Jutro są dni Lubonia i będzie występowało trochę lokalnych „gwiazd”. Dużo rocka, ogólnie mocniejsze granie. Będę z kolegami i ciebie też byłoby… byłoby… – zaciął się, po chwili odchrząknął i spróbował jeszcze raz. – Miło by mi było… w sensie… Może byś chciała posłuchać? – wydukał w końcu. – To na wolnym powietrzu będzie, więc wstęp wolny. Przyjedziesz?

Spojrzałam w tę jego sympatyczną twarz. Był ujmująco prostolinijny.

– Do Lubonia? – Zainteresowałam się. Luboń znajdował się tuż obok Poznania, a ja uwielbiałam koncerty. Jutro był pierwszy dzień wakacji, więc nie miałam żadnych obowiązków ani planów. – Hmm… Wiesz, że w sumie nigdy tam nie byłam? Jak tam dojechać? Chętnie wpadnę.

Wstał podekscytowany, jednocześnie zerkając na zegarek. Zaraz miała rozpocząć się uroczystość zakończenia roku szkolnego. Ruszyliśmy w stronę wejścia.

– Wszystko ci powiem, przecież jeżdżę w tę i z powrotem codziennie. Odbiorę cię – zaproponował.

– Spoko, to dogadamy się później co i jak, okej?

– Jasne. – Skinął głową na znak zgody. – Aha, jak chcesz, możesz kogoś wziąć, będzie ci raźniej.

– Nawet mi wolno? No, no. Wielkie dzięki, panie jenocie. – Zaśmiałam się. – Dobra, zapytam innych. Może ktoś będzie miał ochotę na małą wycieczkę. O której to się zaczyna?

– O piętnastej. Mam nadzieję, że będziesz mogła zostać do późna? – spytał z nadzieją w głosie. Otworzyłam drzwi wejściowe i przekroczyłam próg, odchylając głowę w jego stronę. Musiałam podnieść głos, bo w szkole kręciło się sporo ludzi i panowało ogólne poruszenie.

– Myślę, że tak, raczej nigdy nie miałam z tym problemów. Pogadamy później. Idę do swoich. Na razie! – Machnęłam dłonią na pożegnanie i już mnie nie było.

Ruszyłam do swojej klasy, do której prowadził szeroki korytarz. Humor znacznie mi się polepszył na myśl o jutrzejszym koncercie.

Kątem oka dostrzegłam sylwetkę niechlujnego, wysokiego chłopaka, który był cichym obiektem mojej fascynacji od dobrych kilku lat. Zesztywniałam odrobinę, gdy wymieniliśmy pozdrowienia. Każde jego spojrzenie, przypadkowe minięcie na korytarzu czy wymianę słów przeżywałam jak wydarzenie dnia. To było obrzydliwie romantyczne i… w ogóle żenujące, ale co mogłam zrobić? Zakochałam się w chłopaku, który był dla mnie zupełnie nieosiągalny, obcy i równie dobrze mógł mieszkać na księżycu.

Za co ja go właściwie lubiłam? Trudno było mi to określić. Zawsze czułam, że ja i Hubert pochodzimy z różnych światów. To z jakiegoś powodu działało na mnie jak potężny wabik. Lubiłam wyzwania i trudnych do rozgryzienia, tajemniczych ludzi. Wyglądało na to, że to właśnie ta niedostępność była dla mnie atrakcyjna, bo przecież nawet nie próbowałam złapać z nim bliższego kontaktu, jakby obserwacja z daleka zupełnie mi wystarczała.

Był chyba jedyną osobą w szkole, której wyniki w nauce dorównywały moim żałosnym ocenom. Mogliśmy swobodnie pogratulować sobie braku ambicji do walki o przyzwoicie wyglądające świadectwo. Cóż za zaszczyt, cóż za wyżyny sukcesu!

Hubert był typem człowieka kompletnie wyluzowanego, wręcz zblazowanego, który patrzy na wszystko z obojętnością i stoicyzmem. Jakiekolwiek niepowodzenie traktował z niejaką nonszalancją, reagując na wszystko beznamiętnym wzruszeniem ramion, jakby ten gest pozwalał mu zrzucać z siebie niepotrzebny balast.

Ja nie potrafiłam być tak zimnokrwista czy wyrachowana.

Choć zachowanie spokoju było moim pobożnym życzeniem, zawsze czułam, że pod skórą pulsuje niezmordowana wola życia, która każe mi buntować się na najmniejszą nawet presję. Zazdrościłam mu opanowania, kontroli nad emocjami. Imponowało mi to okrutnie.

Chłopak zdawał się kompletnie pogodzony ze wszystkimi przeciwieństwami, jakie go spotykały. Ta obojętność była świadoma i niebezpieczna jak nagłe puszczenie wodzy pędzącego w przepaść konia. Czasem ocierało się to o czystą kapitulację, jakby z góry zakładał, że każdy ruch jest skazany na przegraną. Pomyślałam nawet, że o ile ja patrzę na swoje życie z pozycji widza, powiedzmy w środkowym rzędzie, Hubert patrzy na swoje z samego końca sali. I to z założonymi rękami.

A może to było po prostu zrezygnowanie?

Nie wiem. Prawdę mówiąc, nie znałam go zbyt dobrze.

Brałam też pod uwagę możliwość, że odbieram go mylnie, jak jedną z moich anglojęzycznych piosenek, których tekstów nie rozumiałam, jednak dopisywanie scenariusza było dla mnie tak kuszące, że nie mogłam oprzeć się tej przewrotnej kreacji.

Jak mam być szczera, nie chciałam nawet poznawać jego prawdziwych motywów. Stworzyłam go sobie w głowie w ten sposób i podobała mi się jego rola. Nie chciałam jej zmieniać.

Nie daj Boże okazałby się jeszcze… zwyczajny, ziemski, zbyt miły.

W trakcie rozdawania świadectw czułam się fatalnie. Nie ma to jak przyjść na zakończenie roku, który dla mnie jeszcze się nie skończył.

Poprawka z niemieckiego nie była moim pierwszym takim egzaminem. W zeszłym roku zdawałam powtórnie matematykę, zaraz po niemieckim najbardziej przerażający przedmiot na świecie. Z liczeniem radziłam sobie tak wybitnie słabo, że pomimo wielogodzinnego szkolenia Bestii, której matematyka była oczywiście pasją, co rok ledwie wyciągałam się na dopuszczający. Jeśli zdarzył mi się dostateczny, to był to powód do świętowania. I to hucznego!

Serio. Aż tak źle.

A dlaczego to właśnie niemiecki okazał się moją kulą u nogi? Do samego języka właściwie nic nie miałam, może niespecjalnie przepadałam za jego brzmieniem, ale to nie to.

Jedna sprawa, że… zwyczajnie się do niego nie przykładałam, przyznaję to bez bicia. To nie tak, że wszyscy byli źli, a ja biedna i niewinna jak maleńka owieczka. O nie, już nie. Ale inną kwestię stanowiło to, że nauczycielka, a jednocześnie pani wicedyrektor, zwyczajnie mnie przerażała. Nie wiem właściwie dlaczego, po prostu jej obecność wywoływała u mnie dreszcz niepokoju. Zgrzytliwego, złowieszczego, jak rdza na ostrym niegdyś narzędziu czy smętnie wiszący hak w opustoszałej już rzeźni. To wszystko sprawiało, że bałam się wykrztusić choćby słowo. Nie miałabym odwagi na sprzeciw.

Może Frycek miał rację? Może jego wyobrażenia i inicjały SS, które w jego wersji oznaczały „sadystyczną sukę”, doskonale do niej pasowały? A może robiłam się zbyt fatalistyczna, wszędzie zaczynałam widzieć duchy i czyhające na mnie zło? Też możliwe.

Jakby na to nie spojrzeć, talent do podpadania niewłaściwym ludziom miałam we krwi, a teraz czekała mnie poprawka u szkolnej wiedźmy.

Świetnie.

A o jakim to temacie będę się tak pilnie uczyć przez całe wakacje? „Śmieci, zanieczyszczenia i zagrożenia, jakie niesie cywilizacja”.

Czy może być coś bardziej upokarzającego? Nie sądzę. Równie dobrze temat mógłby brzmieć: „Flaki, zgnilizna i sto jeden rodzajów pleśni”, czyli jak na mój gust wszystkie najpotrzebniejsze niemieckie słówka w zawieraniu pierwszych znajomości.

I niech mi nawet nikt nie mówi, że życie jest piękne.

Po „wielkich” uroczystościach mieliśmy wybrać się całą paczką do parku za szkołą. Niemal zawsze po lekcjach tam spacerowaliśmy. Jednak tym razem mieliśmy świadomość, że kolejne dni spędzimy osobno. Czekało nas rozstanie na kilka miesięcy. Większość z nas miała już wkrótce rozjechać się do innych miast w Polsce, a ta bogatsza część planowała wakacje na Fidżi czy Wyspach Kanaryjskich.

Szczęściarze.

Mnie mógł w najlepszym wypadku czekać dwutygodniowy wyjazd do babci na wieś, sześćdziesiąt kilometrów dalej, lub coroczny obóz katolicki, na który lubili wysyłać mnie rodzice w ramach „odpracowania swoich grzechów”.

Te zjazdy były naprawdę męczące i monotonne. Prawie cały czas zmuszano nas do rozmaitych modlitw, już w powietrzu czuło się silną presję, by zachowywać się posłusznie, to znaczy cicho i pokornie. Najdziwniejszą zasadą wydawała mi się ta, że dziewczyny mogły nosić tylko długie spódnice. Żadnych spodni, krótkich spodenek, a nie daj Boże już coś bardziej fikuśnego jak spódniczka nad kolano.

Jaka normalna, młoda dziewczyna ma w swojej szafie długie spódnice? Co to, cenzura nóg?

Pocieszające było to, że ostatecznie dorośli, męscy wyznawcy tego zgromadzenia także wyrzekli się celebrowania odrębności swoich dolnych kończyn, bo nosili długie, czarne sukienki, które krępowały swobodny ruch, niczym gorsety wiktoriańskie. I robili to z własnej woli! Czy nie jest to dziwne? A gdyby ktoś im powiedział, że mają do tego nosić kokardki we włosach, to by posłuchali?

Pewnie zrobiliby, co im się każe…

W imię jakiejś idei człowiek jest w stanie zrobić wszystko. Ludzie wierzą, że noszenie owych ozdób dla Boga zaprowadzi ich prosto pod bramę Piotrową. Wspaniała, przyjemna niedorzeczność.

Jakby nie patrzeć, mojej skłonności do ekstrawaganckiego wyglądu tam nie doceniano. Może powinnam się cieszyć, że nie kazano nam zakrywać włosów? Właściwie czemu nikt na to nie wpadł? Gdybym to ja organizowała takie wyjazdy, jechałabym po bandzie. Zakryte nogi, włosy… czubek nosa… Kraje muzułmańskie mogłyby tu wręcz świecić przykładem.

To, co mnie niezmiernie dziwiło, to fakt, że wiele dziewcząt doskonale odnajdywało się w takich warunkach. Urodzone córusie tatusiów, udomowione, ciche jamniki podłogowe, gotowe z wdzięcznością skłonić się każdemu przechodniowi w służalczej pozie na klęczkach i głębokim pokłonie wyrażającym pokorę i uniżenie.

Co roku, bywając na tych „świętych zjazdach”, dowiadywałam się, że kolejne „spragnione ojcowskiej miłości” dziewczyny wkraczały na „błogosławioną ścieżkę”, przywdziewając z chęcią habit.

Jeśli ktoś tu planował na siłę mnie uświęcić, to chyba się mocno pomylił. Śmiem twierdzić, że zakon nie byłby chętny przyjąć mnie w swoje ramiona… A tym bardziej ja jego.

Nie potrzeba mi więcej ojców.

Zebraliśmy się całą paczką w parku, który z racji częstych wizyt miejscowych ekshibicjonistów nie był do końca bezpieczny. Zawsze się pocieszałam, że ostatecznie widok takiego delikwenta mnie nie zabije. Całe szczęście nie przydarzyła mi się jeszcze taka atrakcja. Miałam nadzieję utrzymać tę dobrą passę.

Przez kilka godzin włóczyliśmy się bez celu po parku, rozmawiając o wszystkim i o niczym. Tak naprawdę nigdy nie chodziło o to, żeby prowadzić jakieś odkrywcze dysputy. Byliśmy po prostu grupą młodych ludzi, którym zwyczajnie nie spieszyło się do domu. Każdy, inny od reszty, miał swoje zgryzoty, ale mimo wszystko czuliśmy się ze sobą dobrze i żal było nam się rozstawać na czas wakacji.

Nigdy nie lubiłam szkoły, ale to dzięki niej rozwijałam się muzycznie i poznałam swoich przyjaciół. Nie wiem, co bym bez nich zrobiła i czy bym potrafiła sobie sama poradzić.

Czasem zdradzaliśmy sobie pewne fragmenty z życia prywatnego i właśnie te osobliwe epizody, to zaufanie, jakim siebie darzyliśmy, cementowało nas na stałe. Nie rozmawialiśmy tak od serca za często, wręcz przeciwnie, omijaliśmy te tematy szerokim łukiem, skupiając się raczej na swoich pasjach, marzeniach. Przy swojej paczce mogłam być sobą i wiedziałam, że będę doceniana oraz akceptowana.

Kiedy zapadł zmrok, nadszedł czas rozstania. Zaczęło ściskać mnie w gardle, że przez kilka miesięcy się z nimi nie zobaczę. Prawdopodobnie jako jedyna dziewczyna we wszechświecie, żałowałam, że zaczynają się wakacje. To będzie prawdziwa męczarnia.

Jak co wieczór, Janek zadzwonił na telefon stacjonarny. Odebrała Bestia, chłopak się przedstawił, poprosił mnie do telefonu, a ja jak zwykle przeniosłam się do innego pokoju, ciągnąc za sobą kabel.

Lubiłam jego telefony między innymi dlatego, że często trwały po kilka godzin i zahaczały o stałą godzinę rytualnych, drętwych rodzinnych modlitw, które w tym domu odbywały się codziennie o stałej porze, z precyzją co do minuty. Ten ortodoksyjny ceremoniał był nierozłącznym elementem w tej rodzinie od zawsze i nie szło się od niego uchylać.

Jakimś cudem moje rozmowy z Jankiem i niestawianie się na modlitwie uchodziły mi płazem.

No, nie do końca.

W zamian za moją nieobecność zawsze dostawałam dokładne wytyczne, jak mam spędzić resztę wieczoru. Zazwyczaj chodziło o jakąś dodatkową pracę na rzecz domu oraz odmówienie zaległej modlitwy jako pokutę. To wszystko przyjmowałam bez słowa sprzeciwu, a nawet w jakiś sposób polubiłam te proste czynności. Może dlatego, że w trakcie odbywania tych kar, byłam „nietykalna”? Nieraz specjalnie je nawet przedłużałam, dopóki wszyscy nie położyli się spać. Miałam swój azyl i czułam się wtedy bezpieczna.

Dzięki Ci, że tak powiem, Boże.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: