Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Bezwład - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Seria:
Data wydania:
29 stycznia 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Bezwład - ebook

KIEDY ŻYCIE JEST KŁAMSTWEM, A PRAWDA MOŻE ZABIĆ!

Przeżycie katastrofy lotniczej to dopiero początek walki o życie.

Allison Carpenter przeżywa katastrofę lotniczą w Górach Skalistych, lecz to dopiero początek jej walki o życie. Dziewczyna zna straszną tajemnicę, a wpływowi ludzie gotowi są ją zabić, by ukryć szokującą prawdę. Jeśli dowiedzą się, że przetrwała, ruszą za nią.

Maggie Carpenter, matka Allison wciąż ma nadzieję, że jej córka żyje. Nie odnaleziono przecież jej ciała. Maggie także skrywa tajemnicę – w gruncie rzeczy nic nie wie o swojej córce.

Podczas gdy Allison brnie przez dzikie góry, Maggie rozpaczliwie szuka odpowiedzi na kolejne pytania. Zagłębiwszy się w życie Allison, odkrywa, że w świecie pieniędzy i luksusu jej córka zmieniła się nie do poznania. Czy zdąży odkryć prawdę, żeby ją uratować?

Debiutancka powieść Jessiki Barry rozpoczyna się od wielkiego uderzenia, a napięcie nie maleje do końca... Wygospodaruj sobie czas, bo kiedy zaczniesz czytać, nie będziesz mógł przestać. - Karin Slaughter.

Kategoria: Horror i thriller
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8188-716-8
Rozmiar pliku: 1,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Alli­son

Oddy­chaj. Oddy­chaj.

Otwie­ram oczy. Nade mną gałę­zie. Przez chwilę gapi się na mnie stado pta­ków. Odla­tują.

Prze­ży­łam.

On może też.

Muszę spraw­dzić. Brnę boso przez szczątki.

Gdzie się podziały moje buty? Nie­ważne. Wszę­dzie kawałki powy­krę­ca­nego metalu. Jedno ze skrzy­deł utknęło mię­dzy kona­rami. Z gałęzi zwisa papier toa­le­towy. Kabina jak roz­cięta puszka, dwa rzędy foteli z kre­mo­wej skóry. Robię krok do przodu i zaglą­dam do środka.

Jest. Jego klatka pier­siowa opa­dła na wolant.

– Hej! – Mój głos mnie zaska­kuje. – Sły­szysz mnie?

Cisza. Syk sil­nika. Ben­zyna sączy się na trawę.

Szybko – do kabiny. Uwaga na ostre kra­wę­dzie. A on wciąż trzyma nadaj­nik radiowy. Kabel urwany. Trą­cam go ostroż­nie.

Ciało opada na ścianę kok­pitu.

Bra­kuje mu twa­rzy.

Muszę się stąd wydo­stać.

Wymio­tuję, potem sia­dam. Skup się.

Jakie są fakty? Jestem sama. Jestem w górach. Samo­lot, któ­rym lecia­łam, się roz­bił. Ciało mam obite i podra­pane. Na lewej nodze rana, w któ­rej wkrótce roz­wi­nie się zaka­że­nie, jeśli jej nie zde­zyn­fe­kuję. Zwich­nę­łam albo zła­ma­łam palec, bo podej­rza­nie szybko puch­nie. Wody i jedze­nia mam bar­dzo mało. Słońce jesz­cze jest wysoko, ale za kilka godzin zapad­nie zmrok, moje jedyne schro­nie­nie to powy­gi­nana sterta metalu, która w każ­dej chwili może wybuch­nąć.

Robi mi się nie­do­brze ze stra­chu. Naj­bar­dziej ze wszyst­kiego chcia­ła­bym się poło­żyć na tra­wie i przy­mknąć te cięż­kie powieki. Zaczy­nam się zasta­na­wiać, jak to jest umrzeć. Czy ma się wtedy takie wra­że­nie spa­da­nia jak przy zasy­pia­niu? Czy będzie świa­tełko w tunelu, czy tylko ciem­ność?

Prze­stań.

Nie chcę umie­rać. Potrze­buję jakie­goś planu.

Musisz stąd ucie­kać.

Głos w mojej gło­wie jest natar­czywy, naglący.

Musi­szu­cie­kać­mu­si­szu­cie­kać­mu­si­szu­cie­kać.

Prze­żyć.

Moja torba. Na drze­wie. Ścią­gnąć ją. Zigno­ro­wać prze­szy­wa­jący ból w barku. Prze­trzą­sam rze­czy spa­ko­wane na week­en­dowy wypad do Chi­cago. Wyrzu­cam sukienki kok­taj­lowe, szpilki, deli­katne sta­niki i koron­kowe majtki. Strój na siłow­nię. Bogu dzięki. Przy­naj­mniej coś się przyda. Ścią­gam natych­miast baweł­nianą sukienkę, głupi sta­nik i majtki. Nie myśl o sinia­kach na udach. Nie myśl o ranach na bio­drach. Nie myśl o dziw­nie wygię­tym małym palcu i jego nie­po­ko­jąco sinym kolo­rze. Nie myśl o krwi na bia­łej sukience, na brzu­chu, na udach. Nie myśl. Ucie­kaj. Wcią­gam leg­ginsy do bie­ga­nia, spor­towy sta­nik, skar­pety, dar­mową koszulkę, którą dosta­łam na jakimś biegu ulicz­nym.

Tele­fon. Muszę zna­leźć moją komórkę. Gdzie się podziała? Roz­glą­dam się wokół. Ni­gdzie jej nie ma.

Ucie­kaj. Ucie­kaj. Fla­ko­nik dro­gich per­fum, szam­pon i odżywka, ole­jek do dema­ki­jażu, krem myjący i peeling, osobne mleczka do ciała, twa­rzy, rąk i pod oczy – wszystko to wyrzu­cam. Suszarka do wło­sów i lokówka – wyrzu­cam. Kable. Wyry­wam je i pakuję. Pusta butelka po toniku, skła­dane lusterko i podróżny spray do wło­sów. Mogą się przy­dać. Odkła­dam je na bok. Wyrzu­cam dez­odo­rant, zestaw do maki­jażu i szczotkę do wło­sów. Bal­sam do ust cho­wam do kie­szeni i zacią­gam zamek.

Cię­żar torby da się prze­żyć. Teraz jego walizka. Przez dziurę wystaje rękaw koszuli od Turn­bull&Asser. T-shirt. Bluza z Harvardu. Tę wkła­dam. Nie myśl o tym, że nim pach­nie. Boże, pach­nie zupeł­nie jak on.

Musisz ucie­kać.

Wycią­gam z jego walizki wypa­sioną wia­trówkę. Skar­pety. To tyle.

Co jesz­cze? Myśl. Te rze­czy pomogą ci prze­żyć.

Na niskiej gałęzi łopo­cze pokro­wiec na szybę samo­lotu. Zwi­nąć. Przy­wią­zać do torby. Apteczka utknęła za zgni­łym pniem. Pla­sti­kowe pudełko jest pęk­nięte, ale zawar­tość prze­trwała: jodyna, spi­ry­tus, ban­daże, nożyczki, środki prze­ciw­bó­lowe i prze­ciw­hi­sta­mi­nowe, pęseta, zestaw do szy­cia, taśma.

Sku­piam wzrok na kabi­nie. Moja komórka. Musisz tam wró­cić. W środku jest też jedze­nie. Woda. Bez tych rze­czy nie prze­żyję nawet dwóch dni. Z sil­nika wydo­bywa się dym, czarny, gęsty.

Wchodź. Wchodź.

Pla­sti­kowa torba. Dokład­nie tam, gdzie ją zosta­wi­łam – scho­wana za przed­nim miej­scem pasa­żera. Cztery bato­niki pro­te­inowe, torebka z orzesz­kami, nie­otwo­rzona nawet butelka z wodą. Puszka diet coke. Robi mi się słabo. Macam dło­nią po pod­ło­dze i natra­fiam na ostre odłamki szkła. Wycią­gam komórkę i spo­glą­dam na roz­trza­skany ekran. Pró­buję ją włą­czyć, ale pokryty paję­czyną pęk­nięć ekran jest upar­cie czarny. Zepsuta. Kur­wa­kur­wa­kurwa. I tak ją zabie­ram. Oczy mi łza­wią od dymu. Skup się. Skup. Się­gam za tylne sie­dze­nie. Koc, gruba taśma kle­jąca, lina. Znów się­gam. Cienki meta­lowy kształt zapal­niczki. Wszystko to tra­fia do torby. Świa­tło przy­gasa. Czas stąd ucie­kać.

Wychodź. Wychodź. Mój zwie­rzęcy instynkt dosłow­nie wrzesz­czy, ale chwila. Jaki jest plan? Prze­żyć. Wspi­nam się po wraku samo­lotu, uni­ka­jąc ostrych jak brzy­twa kra­wę­dzi. Sta­ram się nie myśleć o bólu w barku i zma­sa­kro­wa­nej twa­rzy męż­czy­zny, któ­rego nie­dawno doty­ka­łam. Patrz. Pokryte śnie­giem wierz­chołki gór wbi­jają się w zabój­czo piękne, błę­kitne niebo. Poni­żej zie­lone wzgó­rza. Ich deli­katne fale zdo­bione drze­wami i usiane kwia­tami cią­gną się aż po hory­zont. Ani śladu czło­wieka, a nawet ścieżki. Zbo­cze jest strome, ale sto­sun­kowo równe, bez nagłych urwisk, które czają się na pozo­sta­łych stro­nach. A na dole, na dnie doliny widzę cienki pasek lustra. Woda. Plan. Ta ścieżka jest moim pla­nem.

Ucie­kaj. Ucie­kaj. Zeska­kuję z wraku.

Z powro­tem zarzu­cam torbę na ramiona i wrzesz­cząc z bólu, wsu­wam ręce w rączki, a długi pasek owią­zuję sobie wokół talii. Syk sil­nika ustał w końcu, ale wciąż się dymi. Oglą­dam się raz jesz­cze i widzę roz­rzu­cone szkło, kawałki pla­stiku i stertę moich rze­czy, które odrzu­ci­łam.

Nie zostało tu nic. Nic war­tego ura­to­wa­nia.

Słońce już zacho­dzi. Musisz ucie­kać.Mag­gie

Był wcze­sny ranek, niebo miało jesz­cze odcień ciem­nego różu, nie zbla­dło do błę­kitu. W tle cicho brzę­czało radio, na bla­cie powoli stygł kubek kawy, a Bar­ney ocie­rał mi się o kostki, licząc na dru­gie śnia­da­nie. Deski pod­łogi skrzy­piały jak zawsze. Spoj­rza­łam na kartkę z prze­pi­sem, choć wła­ści­wie nie musia­łam. Od lat pie­kłam ten chleb i zna­łam prze­pis na pamięć, ale był spi­sany sil­nym, pew­nym pismem Char­lesa, lubi­łam więc spo­glą­dać na tę kartkę przy pracy. To po pro­stu nale­żało do mojego rytu­ału.

Cia­sto było cie­płe i mięk­kie, gdy odry­wa­łam je od dłoni i zagnia­ta­łam, czu­jąc, jak roz­ciąga się i gęst­nieje mi w pal­cach. Nie powin­nam wyra­biać cia­sta – pogar­sza­łam tylko w ten spo­sób artre­tyzm, który zagnieź­dził mi się w knyk­ciach po tych wszyst­kich latach pisa­nia na kla­wia­tu­rze. Mimo to co tydzień pie­kłam chleb, choć zwy­kle do piątku czer­stwiał mi i ple­śniał.

Ktoś zadzwo­nił do drzwi. Zigno­ro­wa­łam to. Jeśli teraz prze­stanę, chleb mi nie wyj­dzie, a poza tym na gło­wie mia­łam istne gniazdo i na­dal byłam w szla­froku i kap­ciach, które dosta­łam od Char­lesa sześć lat temu. Zresztą to pew­nie listo­nosz. Wsu­nie awizo pod drzwi i sobie pój­dzie.

Znów roz­legł się dzwo­nek. Wes­tchnę­łam i kuchenną ście­reczką wytar­łam mąkę z rąk. Kto­kol­wiek to jest – pomy­śla­łam – lepiej, żeby to było coś dobrego.

Kiedy otwo­rzy­łam drzwi i zoba­czy­łam Jima w poli­cyj­nym mun­du­rze, pomy­śla­łam, że pew­nie przy­szedł po to żaro­od­porne naczy­nie Lindy. Zosta­wiła je u mnie, gdy przy­nio­sła mi lasa­gne, a Linda zawsze pil­nuje swo­ich sprzę­tów kuchen­nych. Ale wystar­czyło, że spoj­rza­łam na jego twarz, a potem na to zde­ner­wo­wane chu­chro za nim, zapięte pod szyję i w ukroch­ma­lo­nych błę­ki­tach, i już wie­dzia­łam, że nie cho­dzi o żadne naczy­nie.

– Możemy wejść? – spy­tał Jim, zdej­mu­jąc kape­lusz i przy­ci­ska­jąc go sobie do serca.

Zna­li­śmy się z Jimem Quin­nem od szkoły śred­niej. Pamię­tam, jak trą­cał mnie obgry­zio­nym ołów­kiem w tył głowy, żebym mu pod­po­wia­dała na histo­rii Ame­ryki. Jim po pro­stu nie miał w zwy­czaju pytać mnie, czy może wejść do mojego domu. Nagle widzia­łam tylko ten jego mun­dur i lśniącą odznakę.

– Jim, co się dzieje? – Mój głos zabrzmiał zbyt gło­śno.

– Może sią­dziemy. – Wła­ści­wie nie było to pyta­nie. Zago­nił mnie do mojego domu. Za nim posłusz­nie drep­tała poli­cjantka. – To funk­cjo­na­riuszka Dra­per – powie­dział, wska­zu­jąc kobietę.

– Pro­szę mi mówić Shan­non – powie­działa tak cicho, że ledwo ją usły­sza­łam.

– Dzień dobry. – Odwró­ci­łam się z powro­tem do Jima. – A teraz powiedz mi, co się dzieje.

Jim wziął mnie za ramię i zapro­wa­dził do kuchen­nego stołu.

– Usiądź – rzekł deli­kat­nie, ale sta­now­czo posa­dził mnie na krze­śle, a potem usiadł naprze­ciwko. – Mag­gie, doszło do wypadku.

Serce mi zamarło.

– Linda? Nic jej nie jest? – Ale choć zada­łam te pyta­nia, i tak wie­dzia­łam, że tu nie cho­dzi o jego żonę.

Pokrę­cił głową.

– Lin­dzie nic nie jest.

Wie­dzia­łam. Po pro­stu wie­dzia­łam. To tego boi się każdy rodzic. Tego dnia, gdy ktoś zadzwoni albo zapuka do ich drzwi i w jed­nej chwili cały ich świat prze­sta­nie ist­nieć.

– Ally – powie­dzia­łam.

Ski­nął głową.

Patrzył na mnie tymi swo­imi załza­wio­nymi błę­kit­nymi oczami.

– Wypa­dek samo­lo­towy – odparł.

Świat zalała biel.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: