Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Białe i czarne - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
17 marca 2021
Ebook
14,99 zł
Audiobook
24,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
14,99

Białe i czarne - ebook

Akcja powieści rozpoczyna się zimą 1945 roku. Młoda kobieta, Marianna, tuła się po kraju. Napotkany przypadkiem rzutki lekarz proponuje jej pracę w szpitalu, który musi zostać odbudowany z ruiny. Trudne warunku i brak lekarstw to tylko część kłopotów czekających na gotowych do pracy ludzi. Relacja doktora i Marianny nieco się zacieśnia, dziewczyna opowiada mu historię swojego życia.

Kategoria: Esej
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-267-0898-1
Rozmiar pliku: 375 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Coraz bliżej miasteczka otwierał się dziwny widok. Droga nie kończyła się przed zabudowaniami, nie zwężała, nie przechodziła w główną ulicę. Biegła dalej jak strzelił, na wskroś przez miasto, a wzrok idącego nie doznawał żadnej przeszkody. Mógł błądzić dowoli między niebem a ziemią. Szosa rozszerzała się, tworząc swobodny trakt pomiędzy fundamentami kamieniczek, których resztek nie można było nazwać nawet ruinami. Dalej prosta załamywała się, formując coś w rodzaju kwadratu. Łatwo było przypuścić, że kiedyś znajdował się tu zamknięty z czterech stron ciasny rynek, jak we wszystkich starych, pełnych żydowskiego żywiołu polskich miasteczkach. Gdyby zawiał silny wiatr zmiótłby z ryneczku wojskowe łaziki, chudego konia i ludzi podobnych do klocków, do tobołków pozostawionych na mrozie.

Mróz był na szczęście nietęgi. Pozwalał rozpiąć szynel i wrzeszczeć na całe gardło. Wojskowy w takim właśnie rozpiętym szynelu stał na dwóch skrzyniach postawionych jedna na drugiej i przemawiał do zagapionych ludzi. Dużo skrzyń podobnych do tej, z której oficer uczynił sobie mównicę, walało się po ryneczku. Niektóre były rozbite i coś się z nich powysypywało. Z daleka trudno było rozróżnić co. Luźno rozmieszczony wokół prowizorycznej trybuny tłumek liczył nie więcej niż dwadzieścia osób.

Marianna podeszła bliżej. Zainteresowały ją ludzkie figurki tkwiące w absolutnym bezruchu, jakby mowa wojskowego miała zdolność hipnotyzowania.

— Polacy! Ziemia, fabryki, warsztaty — wołał oficer — nigdy już nie będą pracować na panów, obszarników, burżujów! Obiecuje wam to władza radziecka.

Na twarzach słuchaczy malowało się zupełne osłupienie, chociaż słowa sformułowane dopiero co z wysokości dwóch skrzyń były dostatecznie jasne. Słuchającym ludziom wydawały się jednak najwyraźniej nierealne. Marianna łatwo mogła odgadnąć, co myśleli. Uważali, że jednodniowa, wojenna władza wyruszy rankiem na zachód, a w otwartym dla czterech wiatrów miasteczku wszystko wróci do zwykłego porządku. Rozejrzała się wokół siebie. Przyciągnęła jedną skrzynię i wlazła na nią bez trudu.

— Szczęśliwy świat narodził się dziś dla waszych dzieci — krzyczał oficer. Szkoły, gimnazja, uniwersytety bez opłat zostały przed wami otwarte! Nie będziecie musieli kupować drogich książek. Naród dostanie wszystko za darmo od swojej, ludowej władzy. Odpłacicie służbą ojczyźnie. Chodźcie z nami na wroga. Niedługo będziemy w gnieździe gada, w Berlinie. Armia Czerwona zmiażdży mu łeb. Przynosimy wam wolność od faszystów, od hitlerowców! Od waszych własnych panów!

Marianna spadła ze skrzyni. Ktoś jej pomagał dostać się z powrotem na podwyższenie. Męskie, czerwone od mrozu ręce ustawiały porządnie skrzynię w śniegu. Widziała tylko rękaw czarnej, sfatygowanej jesionki zaciągniętej w pasie rzemieniem. Obcy miał na nogach buty z cholewami, na głowie szare nauszniki i czarną kominiarkę. Sweter golf wystawał spod kołnierza palta. Jego skrzynia stała tuż obok skrzyni Marianny. Była pewna, że przed chwilą nie miała żadnego sąsiedztwa, ale słowa wojskowego dziwnie ją rozgrzewały. Mogła nie zauważyć, kiedy ktoś jeszcze nadszedł.

Coś poruszyło się w grupce klocków, nabrało ludzkich kształtów. Jakiś słuchacz wycofywał się z doraźnego wiecu.

— Zawracają ludziom głowę — mówił przechodząc obok Marianny. Trzeba odczekać, aż gruda staje i wziąć się za rozbiórkę cegieł. Jak okiem sięgnąć niczego nie widać. Ale szczęśliwy świat nam się roztworzył!

Oficer zeskoczył z podium. Na twarz wystąpiły mu rumieńce, oczy jeszcze się iskrzyły.

— On wierzy w to, co mówi — odezwała się Marianna.

— To oficer polityczny — zauważył mężczyzna obok niej — są szkoleni do takich wystąpień. Umieją to robić.

Roześmiała się.

— Nareszcie wiem, jak wygląda wiec. Ojca na kolei ciągle straszyli tymi wiecami. Kto tylko wszedł do chałupy, gadał mu, że jak przyjdą czerwoni, to zawiecują nas na śmierć. Ojciec trzymał z partyzantami. Pomagał im.

— Dziś pani zobaczyła, jak wyglądały wiece — poprawił ją mężczyzna. — Kiedyś, za Lenina. Te, tutaj, to są wiece eksportowe — rzucił lekceważąco. — Przypominają sobie, jak je kiedyś robili.

— Jeśli zapomnieli — odparła zaczepnie dziewczyna — to całkiem nieźle sobie przypominają. — W jej źrenicach pojawiła się wesołość.

— Podobało się pani? — uśmiechnął się oczami. — Mnie też, ale to zupełnie inna sprawa, — Miał ładne oczy, przyjazne spojrzenie.

Oficer radziecki ruszył w kierunku Marianny.

— U nas siewodnia, w sztab-kwartirie wojennego komendanta budiem praznować oswobożdienie waszego gorodka. Prigłaszaju was — spojrzał na towarzysza dziewczyny — i waszewo muża toże. Muż? A? Ili żenich?

— Dziękujemy — odezwał się szybko obcy w ten sposób odbierając głos Mariannie.

— Zachadzicie. My żdiom. No, na wierno pryjdziocie? — zaśmiał się patrząc dziewczynie w oczy. Odszedł szybko, energicznie, podobnie jak przemawiał.

— Co pan zrobił? — oburzyła się Marianna. — Ja nie pójdę.

— Ee, zaraz wiedziałem, że pani zamierza gadać po naszemu. Oni tego nie rozumieją. Nie wydostałaby się pani z opresji. Pani go zbyt uważnie słuchała. No... i jest pani za ładna na ten czas. Najpierw front musi przejść. A z panią będą kłopoty.

Kto będzie miał ze mną kłopoty? pomyślała Marianna. Niby on? A dlaczego? Czyżby zamierzał się mną zaopiekować? Nie pytał mnie o pozwolenie. Ja nie potrzebuję niczyjej opieki. Dotarłam tu aż spod Skierniewic, umiem się dobrze sobą opiekować i nadal zamierzam to robić.

Mężczyzna nachylił się do czegoś kolorowego, co wystawało ze skrzyni. Ku swemu zdziwieniu wyciągnął z niej barwny kawałek pasiastej wełny.

— Oho! Jakieś ludowe muzeum. — Rozejrzał się po skrzyniach. — Spore zbiory. Diabli wiedzą, kto te skrzynie zrzucił z wozu, ale był draniem.

— Może Niemcy?

— Trzeba je stąd zaraz zabrać i gdzieś składować — postanowił z przekonaniem.

Marianna rozejrzała się po śnieżnym pejzażu. Ani człowieka, ani psa, nawet kury. Roześmiała się.

— No i pójdziemy do wojennego komendanta.

— Pani nie pójdzie, to pewne — powiedział tak, jakby mu dawno dała pozwolenie na działanie w swoim imieniu i dlatego też przyjrzała mu się uważnie, trochę zdziwiona. Nie zwrócił na to wcale uwagi. Był cały zaabsorbowany losem skrzyń.

— To jest myśl — ciągnął swoje — wojenny komendant. Tak. Gdzie pani mieszka? — spytał nagle.

— Nigdzie.

— A gdzie pani zamierza nocować?

— Nie wiem.

Zdradził pewne zaskoczenie, chociaż ludzie wokół koczowali.

— Niech pani pozbiera tymczasem wyrzucone eksponaty i powkłada je do skrzyń. Na szczęście niewiele się rozbiło. Ja zaraz wrócę.

Nie zauważyła jak szybko zapadł zmierzch. Z trudem odczytywała karteczki poprzyklejane do przedmiotów. Fragment krosien z XVIII wieku. Ręcznie strugane miski, łyżki, widelce. Wrzeciona. Znalazła skrzynię z kolekcją lalek w opoczyńskich strojach. Ręce jej zgrabiały, rękawiczki miała nie najlepsze. Mężczyzna wrócił z dwoma radzieckimi żołnierzami.

— Trzeba dwa razy obrócić — zauważył niezbyt ochoczo jeden mały licząc wzrokiem skrzynie. — U naszego komendanta zaraz bankiet.

Mężczyzna sięgnął do kieszeni, wyciągnął z niej ręczny zegarek. Potrzymał go chwilę na otwartej dłoni.

— Można obrócić — mruknął drugi, nieco wyższy żołnierz — chociaż ciemno.

Biała tarcza wypływała zza chmur.

— Księżyc wychodzi — nie dawał za wygraną znajomy Marianny.

— No, można i przy księżycu, chociaż na bankiecie będzie tuszonka i samogończyk — marudził nadal mały ciągnąc słowa. Wiedział, że nie ma już nic więcej do wygrania, a jednak jeszcze próbował. W cywilu na pierwszy rzut oka można było poznać bieżeńca. Przyglądając się jednak twarzy obcego mężczyzny, żołnierz pomyślał mimochodem, że ten człowiek wygląda też na takiego, co wylazł niedawno z jakiegoś bunkra w lesie. Nic go to jednak nie obchodziło, skąd wziął się obrońca wojennego, porzuconego łupu. Jego nie interesowały lalki, mógł zwrócić je prawowitym właścicielom.

— Piwnice mieszczą się w komendanturze. Szybko pójdzie — przekonywał żołnierzy człowiek w kominiarce.

— Ano, dawaj diewuszka — zdecydował się wreszcie mały żołnierz.

Marianna dźwignęła skrzynię z jednej strony, on z drugiej.

— Niech pani weźmie z nim do łazika tylko tę — mruknął przez zęby obcy mężczyzna — za rogiem jest rozbita apteka. Niech pani tam wejdzie. Proszę zaczekać.

Odczekała, aż łazik pojedzie i odszukała aptekę. Kucnęła w kąciku za ladą. Tutaj nie nawiało śniegu. Księżyc wędrował pustymi półkami, mróz kąsał w piersi, dobierał się do pleców. Dostanę zapalenia płuc pomyślała. Mimo to nie ruszała się, nie odchodziła. Słyszała rosyjskie pokrzykiwania dobiegające z ryneczku. Dźwigali skrzynie. Czekała, a robiła to dlatego, że ten obcy człowiek oddał za skromny i dla niejednego mało znaczący fragment polskiej kultury jedyny wartościowy przedmiot, jaki posiadał. Potrzebny, Niezbędny. Zegarek.

Wychynął nagle z ciemności i stanął w księżycowej smudze. Dźwigał w ręku ogromną pakę. Marianna wstała zza lady.

— Co pan tam ma? O Boże, zimno. Jak długo to trwało. Zmarzłam i sama nie wiem po co.

— Mamy nocleg. W ocalałym szpitaliku — oznajmił mężczyzna z zadowoleniem. — W jednej salce grzeje koza.

Marianna stanęła obok niego. Chciała wziąć paczkę za sznurek z drugiej strony, na moment, odruchowo cofnął rękę, ale zaraz pozwolił sobie pomóc.

W szpitaliku, w jedynej salce, w której ktoś zabił dyktą okna, leżało kilku rannych cywili i paru chorych. Jeden z olbrzymim Wrzodem na twarzy, pod bandażami ruszającymi się z niewiadomego powodu. Marianna zdziwiona tym fenomenem podeszła bliżej, oświetlając łóżko świeczką. Wszy kłębiły się na głowie cierpiącego człowieka, a nie znajdując już miejsca podnosiły do góry bandaże.

Chory był jeszcze młodym, silnym mężczyzną, nawet nie jęczał. Otchłań obojętności wyzierała z jego czarnych oczu. Chyba umierał.

— Nie widziałem nigdy takiej flegmony — mruknął za plecami Marianny jej towarzysz.

Musimy się rozłożyć na podłodze, na paltach. Może wszy nas nie oblezą. Zawahała się, ale obcy już zdejmował w milczeniu jesionkę i rozkładał ją nieopodal kozy.

— Starczy dla nas dwojga — zdecydował. Niech pani nie ściąga z siebie waciaczka.

Marianna ocknęła się w środku nocy. Świeca dawno zgasła, dopalało się drewno w piecyku. Nie wiedziała zrazu, czy obudził ją krzyk, czy postępujący chłód, wolno pełznący ku legowisku z jesionki.

— Zdrowaś Mario, łaskiś pełna, Pan z Tobą... urywany szept zamilkł. Marianna usiadła na skrawku jesionki. Mamo, mamo... to ja... Cicho, ostrożnie podniosła się na nogi. Serce waliło w niej tak mocno, że dławiło ją w gardle. Bała się, że w ciszy przerywanej wezwaniami czyjejś matki ktoś inny usłyszy jego stukanie. Na palcach skradała się w stronę łóżka, skąd dobiegały gasnące prośby. Zdawało jej się, że szeptał zakażony flegmoną. Nie bacząc na ruszające się koce uklękła na podłodze przy łóżku. Wzięła rękę konającego w obie dłonie. Wyraźnie, spokojnie wymówiła.

— Jestem.

Coś stęknęło, jakby w piersiach leżącego urwało się kółeczko zegara i zapanowała absolutna cisza w czerni lutowej nocy. Marianina złożyła rękę zmarłego na kocu..

Wszy zaczną zaraz uciekać ze stygnącego ciała pomyślała, rozlezą się po podłodze. Poderwała się, o coś uderzyła plecami. Towarzysz wiecu i noclegu stał tuż za nią. Czy on bedzie zawsze wyrastać za mną jak duch albo kat? Nie ma tu nic do roboty. Śmierć, to babska sprawa, mówiła moja matka.

Z ulicy, może z budynku tymczasowej komendantury doleciał śpiew. „Ej, droga, dróżka, frontawaja. Nam bambioszka nie straszna...”

— Chcę stąd wyjść! — szepnęła Marianna z rozpaczą.

— Do świtu niedaleko. Pospacerujemy. Widzi pani, szarzeje.

Nie mieli oskardów. Łopatami nic się nie dawało zrobić. Mężczyzna, na którego jesionce przespała kilka nocnych godzin, bezskutecznie dziabał motyką zamarzniętą na kamień ziemię. Sztywny kształt zawinięty w ten sam koc, pod którym umierał człowiek, oczekiwał swego pogrzebu. Ogródek przyszpitalny wydawał się arktycznym gruntem, wieczną zmarzliną niemożliwą do rozkopania.

— Przyjdzie znów prosić się wojennego komendanta — westchnął mężczyzna — a myślałem, że już się pożegnaliśmy.

Nie dała się tym razem zostawić w ogródku. Przed jedynym, ocalałym w miasteczku obszernym budynkiem stały w szeregach łaziki z ryneczku. Z tymczasowej komendantury żołnierze wynosili dokumenty, zdobyczne graty, broń.

— A, wy — zaśmiał się oficer polityczny na widok Marianny. — Jednak przyszliście. Patrzył na dziewczynę z wyraźnym upodobaniem. — Szkoda, że nie na bankiet. No i po czasie, ale zawsze na pożegnanie. Brakuje nam już dnia na poznajomienie, ale powiedzcie chociaż, jak wam na imię?

— Marianna — wyjąkała zbita z tropu dziewczyna — Marianna Dzierzkowska.

— No, my waszemu mużu ostawlajem bolnicu. On budiet charoszym chaziainem, tot wasz polski wracz. On spasał muziej z kukłami. W moroz, w śnieg, na froncie. On gieroj. U niewo umnaja gołowa. No, budź zdorowa, krasawica. Nam doroga na Berlin.

„Mąż” tłumaczył wojennemu komendantowi, że nie ma żadnego narzędzia, którym można by rozryć skamieniałą ziemię.

— A wiertarka pneumatyczna się nada? — zapytał komendant takim tonem, jakby oferował dziesięć kilo trotylu.

— Nada — Wystrzeliła Marianna bez zastanowienia.

— Hej tam, Jewgienij, daj temu obywatelowi jeden świder pneumatyczny! No, czego stoisz, dawaj! Grażdanka cię poprosiła!

Żołnierz z wyraźnym niezadowoleniem przyjął uszczuplenie swego ruchomego majątku. Jak wczoraj skrzynie, tak dziś, nic go nie obchodziła „grażdanka”. Wyciągnął jednak spod plandeki świder i rzucił pod nogi czepliwego cywila, który ciągle czegoś potrzebował od wojska. Wsiadł do szoferki i uruchomił silnik. Kawałek ujechał. Zatrzymał się w bezpiecznej odległości, oczekując na łaziki. Tu, gdzie stał, nie groziły mu już nieprzewidziane żądania pułkownika. Nigdy nie słyszał, żeby coś ludziom dawać darmo. Nade wszystko bez bumażki. Coraz większa bliskość Berlina demoralizowała wyższe szarże. Opanowała ich wielkoduszność przekraczająca granice rozsądku.

Harmider odjeżdżających na raz kilku łazików zmusił na chwilę Mariannę i jej towarzysza do milczenia.

— Co to znaczy „wracz”? — zapytała dziewczyna we względnej ciszy, jaka wreszcie nastała.

— Lekarz.

— Pan jest lekarzem?

— Podobno.

— Dlaczego pan mi tego nie powiedział? — rzuciła urażonym tonem. Czuła się dotknięta, sama nie wiedziała dlaczego. — Tam, w nocy, w szpitalu, może przydałby się właśnie lekarz.

— Nie było nic do zrobienia. Dla lekarza. Pani wykonała swoje zadanie bardzo dobrze. Nazywam się Daniec. Doktor Jan Daniec. Przepraszam.

Marianna odwróciła od niego wzrok.

— I czym my to zabierzemy? — stuknęła nogą w świder, dodając sobie tym gestem odwagi. Ten człowiek zaczął ją onieśmielać od chwili, w której dowiedziała się, kim jest.

— Doniosę — zbagatelizował doktor Daniec.

— Ee, tam — zwątpiła — ciężkie.

— W szpitalu, w piwnicy są taczki. Gorzej, że elektrownia nie działa. Nie ma prądu.

Marianna wybuchnęła wesołym, młodym śmiechem. Zapomniała, że szykuje im się pogrzeb i o tym, jaki dystans dzielił ją teraz od mężczyzny, który wczoraj zaofiarował jej chwilową opiekę.

— Tyle zachodu dla kawałka złomu! — zadrwiła w taki sposób, w jaki chętnie robiła to wczoraj. Mimo swej powagi doktor Daniec miał w sobie coś chłopięcego.

— Tylko nie złomu! — oburzył się zaraz — to jest pierwsza klasa świder. Będzie jak znalazł. Kiedyś.

Dziwny człowiek, pomyślała Marianna, doktor, a jakiś swojski. I nie mam pojęcia, ile on może mieć lat.

— Aha, świder przyda się za rok, za dwa — powiedziała głośno. — Tymczasem nieboszczyk chce być pochowany dzisiaj.

Doktor Daniec zadał sobie świder na ramię. Uczynił to bez większego wysiłku, co znów zdziwiło dziewczynę. Nie wyglądał na silnego mężczyznę.

— Pan już chomikuje — podrażniła go celowo.

— Co takiego? Co pani powiedziała? — zdumiał się szczerze.

— No, to że pan już jest kierownikiem tego szpitalika.

— Coś podobnego! — obraził się naprawdę. — Dla nas jest po prostu tylko po wojnie. Tu, w tym miasteczku. My zaczynamy wszystko od początku. Życie. I ktoś musi być pierwszy. Wszystko jedno kto. To może być pani i ja albo pierwszy lepszy wędrowiec przechodzący przez to miasteczko.

— Wczoraj w nocy przytaskał pan paczkę? — zdradziła się dziewczyna z ciekawością.

— Tak. Książki. W jednej skrzyni było sporo podręczników medycznych. Nie wiadomo skąd i dlaczego. Między eksponatami rękodzieła. Zabrałem. Dla szpitala.

W ogródku przyszpitalnym pracowały dwa kilofy. Doktor Daniec zrzucił swój ciężar z pleców. Nawet grabarze biorą się w tym miasteczku z powietrza, pomyślał. Ludzie mają dość wojny! Starszy, siwy mężczyzna rzucił swój kilof na stertę zamarzniętej grudy i zabrał się do oględzin świdra.

— Mechaniczny — mruknął z pewną pożądliwością zdradzającą fachowca. — Tylko prądu nie ma skąd wziąć. Ślusarz posiadał prądnicę, ale uciekł z Gadomska. No, dół zaraz będzie gotowy.

Jakaś kobieta w średnim wieku, w wełnianej chustce na głowie pomagała mężczyźnie przy pochówku. Wszyscy razem, we czworo nie wiedzieli, co napisać na krzyżu. Zmarłego przywieźli Rosjanie, nikt nie miał głowy zapytać skąd, nie znaleźli też przy nim żadnych dokumentów. Był obcy w miasteczku. Jeszcze było widać wycofujące się niemieckie oddziały, gdy z drugiej strony już wchodziły do miasteczka rosyjskie. Zagarnięte w kocioł resztki niemieckich jednostek, plączące się beznadziejnie w powiecie i szukające wyjścia z pułapki kilkakrotnie atakowały Gadomsko. Dwa razy zajęły miasteczko aż do ryneczku. Właśnie na rynku odbywał się sądny dzień, zakończony pozbywaniem się łupów.

Doktor Daniec napisał na deseczce: „NN, pacjent szpitala. Zmarł 17 lutego 1945 w Gadomsku”. Przybił drewienko do krzyża. Chwilę wszyscy czworo stali nad mogiłą przekonani, że ktoś powinien uczcić zmarłego chociaż sekundą milczenia. Potem kobieta zacisnęła mocniej węzeł chustki pod brodą i sięgnęła po tobołek leżący obok świeżego pagórka.

— Pani nietutejsza? — zainteresował się doktor Daniec, wracając z zamyślenia do rzeczywistości.

— Nie. Ja z drogi — odparła dziwnie kobieta. — Szłam koło ogrodzenia, widzę, starszy mężczyzna męczy się sam. Ja wiem, co to znaczy chować kogoś bliskiego. Dopomogłam mu na intencję syna. Niedawno grzebaliśmy Zenka w Warszawie, w tajemnicy przed Niemcami. Jeszcze przed powstaniem. Ja jestem wdową. Niemcy wywieźli nas z Powiśla aż do Raciborza. Wracam do domu, na Topiel.

Przydałaby się nam w szpitalu taka kobieta, pomyślał doktor Daniec. Bez zobowiązań, samotna, energiczna, chętna do roboty. Będę potrzebował salowej. Z tej dziewczyny zrobię dobrą pielęgniarkę. Nie zlękła się śmierci. Pomogła umrzeć człowiekowi. Jest odważna.

— Może by pani trochę tu została — zaproponował kobiecie.

Mężczyzna podniósł obydwa kilofy i zabierał się do odejścia z ogrodu. Mijał ogrodzenie, gdy dotkor Daniec mówił:

— Jest nas tu tylko dwoje. Szpitalik mieści dwanaście łóżek. Nie damy rady sami. Nie wiem doprawdy od czego zaczynać.

Dziewczyna o mało nie wykrzyknęła: Dwoje! Jakim sposobem dwoje? Rozgniewała się w duchu na dobre. Skąd on wie, że ja zostanę w tym rozwalonym miasteczku, w grajdole i w tym niby szpitalu. Bezradny! A kto by poradził sobie z tą ruiną? Nie ma szkła do okien. Nie ma węgla. Nie ma mydła, proszku, chlorku. Ani ścierek, ani szczotek. Czym to wszystko umyć? Trzeba uprać koce. Skąd wziąć bieliznę pościelową? Jaki to paskudnie pewny siebie facet.

— Tu nie ma nawet wody — powiedziała Marianna głośno.

— Jest kierat w ogrodzie. Nie zauważyła pani? — zapytał doktor Daniec prawie dobrotliwie, co jeszcze bardziej rozujszyło dziewczynę.

— A jest — potwierdziła kobieta nieświadoma gry, jaka toczyła się między tym dojrzałym mężczyzną i zupełnie zieloną dziewczyną. — Trzeba tylko skądś dostać konia.

— Mała rzecz! — roześmiała się dziewczyna. — I gdzie tu mieszkać? Nie wie pani?

Marianna od dobrej chwili robiła się zaczepna, co nie uszło uwagi doktora Dańca. Odezwał się więc łagodnie:

— Ludzie nam pomogą. Niech się tylko dowiedzą, że otwieramy szpital.

— Nie trzeba go otwierać — burknęła Marianna prawie niegrzecznie. — Tu nie ma ani jednych drzwi! — Czuła jednak, że już ją złapał, już ją ma dla tego zawszonego szpitalika. Starsza kobieta jakby zaczynała coś nareszcie rozumieć.

— Zostanę, jeśli mi pan da kwaterę — odezwała się rozważnie. — Popracuję kilka miesięcy. Na dobrą sprawę nie mam się do czego spieszyć. Może Niemcy spalili nasz drewniaczek na Powiślu? Ludzie z Warszawy mówią, że Niemcy palili później resztę domów ocalałych w czasie powstania. Tu czy tam trzeba żyć. Tutaj jest ktoś potrzebny, a ja nie jestem nikomu potrzebna. To prawda.

Muszę dla nas trojga wynaleźć kwaterę, postanawiał Daniec. Coś do jedzenia. Nie wypuszczę tych kobiet na szosę. Niech na razie uprzątną cegły z pokoi. Powyciągają z okien worki z piaskiem. Zamiotą. Wyjął z kieszeni klucz do piwnicy. Zaniósł tam świder, motyki, łopaty. Zamknął piwnicę i wtedy poczuł się ordynatorem. Jakieś pomieszczenie potrafił uczynić niedostępnym dla dalszej grabieży i zniszczenia. Obok świdra ustawił paczkę z podręcznikami. Zostawił sobie tylko położnictwo. Tego w lesie nie praktykował. Bał się ginekologii. Zdawał sobie sprawę, że bardzo szybko będzie musiał w miasteczku i po wsiach przyjmować porody.

Klastor przyprowadził krowę. Marianna zamiast podziękować kręciła się wokół zwierzęcia bezradnie. Jeszcze nie wygoniła wszystkich insektów z kocy, a tu pojawia się nowy, dosyć wymagający lokator.

— No i co ja mam zrobić z tym stworzeniem — zwróciła się bezradnie do niespodziewanych gości. — My potrzebujemy konia. Konia! Słyszą siostry? Krowa też chce pić, nie wspominając o chorych.

Siostrzyczki spojrzały na siebie.

— Może być i koń — zaopiniowały spokojnie — trochę ślepy, ale w kieracie to nie przeszkadza.

Wulkan gotujący się w Mariannie nagle przygasł. Doktor Daniec wyjrzał na dwór.

— Co się tu dzieje? Dlaczego siostra Marianna tak wrzeszczy?

O, siostrzyczki przyprowadziły nam krowę. Witamy. Dziękujemy klasztorowi stokrotnie. Nasi pacjenci staną teraz na nogi, nie mówiąc o personelu.

Tarasował sobą całe wejście do szpitalika, rozpromieniony, rozgandy, jakby zobaczył co najmniej drugiego wojennego komendanta. A Mariannie ledwo przed chwilą chciało się tylko wzruszyć ramionami. Wychodziło na to, że zupełnie nie zna tego doktora Dańca, który zagarnął ją dosłownie z szosy, albo że nie potrafi sobie radzić z ludźmi i teraz ten lekarz daje jej lekcję sąsiedzkiego współżycia.

Siostry elżbietanki wydawały się przez mgnienie oka zaskoczone powitaniem w szpitalu, szybko jednak odzyskały pewność siebie. Marianna coraz bardziej zdziwiona zachowaniem doktora cofnęła się za jego plecy.

— Tu w ogrodzie jest komórka — odezwała się jedna z siostrzyczek — krówka na razie tam stanie. Za godzinę przywieziemy siano. Jest też chlewik. Możemy dać parę prosiaków. Czy panu doktorowi wiadomo, że do tego szpitala należą dwie morgi gruntu?

Sposób, w jaki mówiła, kazał przypuszczać, że ani sam szpitalik, ani jego otoczenie, czy majątek nie są klasztorowi obce lub obojętne. Daniec mimo to uśmiechnął się z pewną dozą przewagi. Jakkolwiek było, on tu na razie rządził.

— Nic mi nie wiadomo — odpowiedział wyrozumiale. — Niczego się nie dowiadywaliśmy. Nie mieliśmy kiedy. Niech siostry spróbują w lutym, bez wody wygonić insekty z pościeli szpitalnej! Wymyć najprostsze naczynia.

— Możemy spróbować — powiedziała jednakowo spokojnie ta sama zakonnica — jeżeli pan doktor pozwoli.

Daniec chciał się roześmiać, ale nagle nie tyle zrozumiał, ile przeczuł, że w jednej z tych zakonnic ma godnego przeciwnika lub sprzymierzeńca. Nie wiedział jeszcze, która z tych możliwości stanie się rzeczywistością. Był natomiast pewny jednego, oferty klasztoru nie może i nie powinien odrzucić, jeżeli chce szybko uruchomić szpitalik i stać się jego pełnoprawnym kierownikiem. Wielokrotnie w życiu pomagał sobie działaniem instynktownym i był to po prostu instynkt prawdziwego lekarza. Postawił na otwartość i powiedział:

— Ja tu nie mam nic do pozwalania. Ja tu nie jestem żadną władzą. Nie. Nikt mnie jeszcze nie przyjmował do pracy. Nie dawał stanowiska. Ludzie cierpieli w opuszczonym szpitalu. Ja jestem lekarzem. Te wszystko, proszę sióstr.

— Na ratuszu, to jest w dawnej restauracji obok ratusza już jest jakiś człowiek — spróbowała ostrożnie ta sama zakonnica, bacznie przyglądając się lekarzowi.

O, nie kochana, pomyślał doktor Daniec, tak szybko to ja nie wchodzę z ludźmi w komitywę. Najpierw muszę wiedzieć, kto jest kim, a później stawiam go obok siebie.

— Widzi siostra — odezwał się spokojnie — ja nawet tego nie wiedziałem, a siostra chce, żebym na coś zezwalał. Może ten człowiek przepędzi mnie na cztery wiatry?

Zrozumiała, że zbywa ją słowami, jak „siostrzyczkę”, ale jeśli sądził, że ona po prostu odejdzie, to się pomylił. Potrafiła także mówić otwarcie.

— W miasteczku nazywają pana „ten czerwony doktor”, ale też przyznają, że pan w tydzień z dwiema kobietami postawił szpital na nogi. Matka przełożona nie wiedziała dlatego, co robić. Wysyłać nas do pana, czy nie. To jest szpital parafialny, samarytański, proszę pana, ale teraz nie wiadomo, co z nim będzie.

Daniec pomyślał, że zakonnica właśnie przyparła go do muru. Od słów, jakie wybierze, od drogi, jaką pójdzie, zależało bardzo wiele. Miał niejasną świadomość, że całe jego życie, los szpitalika i tej dziewczyny, którą czuł za plecami, bo oddychała prędko i głośniej, niż zazwyczaj. A nawet, coś znacznie więcej. Co jednak oznaczało to „więcej”, jeszcze nie potrafił zdefiniować. Znalazł jednak formułę, którą ta zakonnica mogła i powinna przyjąć, a raczej jej zwierzchność, matka przełożona i dalej ci wszyscy, co za nią stali i z pewnością już mu się przyglądają.

— Nie będziemy się po prostu teraz martwić, jakiego właściciela będzie miał szpital — powiedział już z mniejszą łatwością. — Tu nie ma nigdzie w pobliżu drugiego. Jedyne, co jest w tej chwili ważne, to żeby dobrze spełniał swoją funkcję. Jak siostry widzą, na razie nie ma i co o tym marzyć.

Zakonnice przez chwilę milczały, jakby ważąc na szali jego szanse lub zastanawiając się, czy przekraczają lub nie swoje pełnomocnictwo.

— My obie możemy wrócić do pracy, jeśli to panu odpowiada — zaproponowała wreszcie jedna. I zaraz poparła argumentami swoją propozycję. — Ktoś musi się zająć polem, inwentarzem. Ten szpital był samowystarczalny, ale po takich zniszczeniach trzeba długo odrabiać straty.

Macie rację, pomyślał Daniec, macie diabelną rację i ja się na was zgodzę. Co będzie dalej, potem, to będzie.

— Niech siostry wracają — zdecydował pewnie, po dawnemu, w sposób dobrze znany Mariannie, gdy ratował skrzynie z muzealnym majątkiem. I dodał:

— Stan zastany jest zawsze stanem faktycznym.

Elżbietanki znów spojrzały na siebie. Ten lekarz wydał im się na pierwszy rzut oka trudny do rozgryzienia, ale to, miał rację, należy zostawić czasowi.

— Ja jestem siostra Emilia, a to siostra Klara — przedstawiła się zakonnica za siebie i towarzyszkę.

Tak, myślał Daniec, zaczynam od dyplomacji, a tego jednego, tego właśnie się nie uczyłem. Trudno o dyplomację w lesie. Obejrzał się za siebie, wziął za rękę dziewczynę skrytą za jego plecami i wyciągnął ją do przodu.

— To jest nasza przyszła siostra przełożona — oznajmił z przekonaniem. Przedtem trzeba zdać maturę. Na razie siostra Marianna dobrze sobie radzi. Jej matka jest położną, ojciec dróżnikiem pod Skierniewicami.

Nachylił się nad schodami prowadzącymi do piwnicy. Dochodził stamtąd taki rumor, jakby trzech mężczyzn przetaczało puste beczki.

— Matko Wojtecka, czy pani tam jest?

— Ja nie mam czasu! — dobiegł gniewny protest z czeluści schodków.

— Ależ proszę wyjść — zabiegał już jak o łaskę doktor Daniec, zdając sobie sprawę, że musi być teraz śmieszny.

Nachmurzona, zasapana, umorusana kobieta wychynęła z piwnicy.

— No, mamy nasz personel w komplecie — uśmiechnął się Daniec.

— Krowa! — zawołała zachwycona matka Wojtecka — no, pódź do mnie, Karusia — nie zwracała wcale uwagi na doktora ani na zakonnice. Omamiła ją zupełnie wizja mlecznej rzeki, przelanej do kubków stale głodnych pacjentów.

— Siostra! — zawołał ktoś z głębi szpitalika. W głosie wołającego słychać było rozdrażnienie. Drugie „siostro” zabrzmiało już kapryśnie.

— Och, to Grzędziela — jęknęła Marianna z przestrachem. — Jest ranny w plecy. Leży na brzuchu i marudzi.

— Idź, Marianno — polecił Daniec i zaraz dodał oficjalnie. — Gdyby siostra leżała przez kilka tygodni na brzuchu, to by siostra też narzekała.

— Czy pan doktor nie ma chociaż jednego proszku od bólu głowy? — poprosiła Marianna tak, jakby już ją bolała głowa.

— Niestety. Nie mam.

— My przeniesiemy z klasztoru — powiedziały naraz elżbietanki.

Kiedy? Pomyślała Marianna ze zniecierpliwieniem. Dziś wieczorem, jutro. Ja potrzebuję już. Zaraz. On mnie od wczoraj morduje.

— Siostro!!! — wściekał się ranny w budynku.

Marianna przekroczyła z determinacją próg sieni. W kuchni wyszukała buteleczkę z kolorową etykietką, na której było wypisanych dużo specyfików. Nalała do niej wody. Kieliszek napełniła też do połowy wodą. Można być doktorem, myślała przy tym z gniewem, można owinąć sobie dookoło palca dwie zakonnice na raz, a nie umieć nic poradzić dziewczynie, z której się postanowiło koniecznie zrobić pielęgniarkę. Chce mieć ze mnie prawą rękę, w porządku, będzie miał. Swoją drogą, jak on potrafi każdego zażyć z mańki. Jeżeli mam się od niego czegoś uczyć, to chyba właśnie tego. Mimo wszystko jednak wziął krowę, a razem z krową klasztor. Chociaż jestem przy nim smarkatą, ja, nie byłabym taka prędka. Stanęła nad Grzędzielą mamroczącym brzydkie słowa pod jej adresem.

— No — zwróciła się do pacjenta — dostaniemy kropelki. — Mówiła tonem kategorycznym i jednocześnie takim, jakiego zwykle używa się w stosunku do wrzeszczących dzieci.

Ranny próbował się unieść, zobaczyć, co dziewczyna trzyma w ręku, ale Marianna nie dała mu żadnej satysfakcji. Celebrując, głośno odliczała krople. Liczył po cichu razem z nią. Przytknęła kieliszek do ust pacjenta. Trudno go było napoić, zwłaszcza rano kawą albo zupą podczas obiadu. Połknął wodę, nie uronił kropli. Od kilku dni nie mogła wykrzesać ze siebie dla niego ani odrobiny życzliwości. W momencie, gdy znalazła sposób na sytuację bez rozwiązania, przestała go nie cierpieć. Podciągnęła na nim wyżej koc i bez żadnej niechęci pogłaskała go po głowie.

— No, teraz pan zaśnie i ból zaraz przejdzie — oświadczyła mu z takim przekonaniem, jak czynił to doktor Daniec.

— Miała siostra krople — zagderał niewyraźnie, z nosem stale tkwiącym w poduszce — a nie chciała mi ich siostra dać. Gdyby siostra wiedziała, jak mnie ciągle boli głowa, to by siostra nie oszczędzała lekarstw. W szpitalach tak zawsze. Na sen nie dadzą, bo szkodzi albo brakuje. Na ból nie dają, bo nie ma albo się człowiek według nich przyzwyczaja. A mnie zanim zraniło w plecy, pewnie trzepnęło porządnie w głowę. Niczego sobie nie przypominam.

Nie słuchała dalej, już ją nie irytowało jego zrzędzenie. Człowieku, myślała, gdybyś ty wiedział, że ja nie mam żadnych leków. Ani narkotyków, ani środków usypiających, nawet nasennych. Cóż mówić o przeciwbólowych. Wszystko pojechało z frontem. Gdyby przyszło uciąć komuś palec, bodaj zdjąć paznokieć, nie wiem, co byśmy zrobili.

— Co tam na sali tak ucichło? — zainteresował się wchodząc doktor Daniec.

— Dostał kropelki — oświadczyła Marianna tak, jakby miała szafę pełną leków. — Uspokoił się.

Patrzył chwilę na Mariannę zaskoczony. Wiedział, że niczego nie ma w apteczce. Sekundę się namyślał, nie potrzebował niczego dociekać. Uśmiechnął się pod nosem. Nie omyliłem się, stwierdził w duchu, ona będzie dobrą pomocą medyczną.

Gdzieś blisko buchnął strzał. Walnęło tak głośno, że krowa rzuciła się w bok, wyrwała postronek z ręki siostry Klary, runęła w głąb ogródka, tratując świeżo usypany wzgórek i przewracając krzyż na grobie NN.

— Nie pójdzie daleko! W dole ogrodzenie! — krzyczała siostra Klara.

Zagrał jeden automat, potem drugi. Następne serie zlały się w jeden, regularny, nieprzerwany ogień rozpoczynającego się starcia. Doktor Daniec wpadł do ogródka, jego dłoń przytrzymała w porę ramię siostry Klary.

— Nie! — krzyczał poprzez jazgot wystrzałów. — Zginie, to zginie! Życie ważniejsze niż mleko. Wszyscy do szpitala — zakomenderował. Z niezwykłę siłą popchnął szafę na wejściowe drzwi. Wydało się to Mariannie bezsensowne, ponieważ nie mieli się czym bronić. Parterowe okna ze świeżo wstawionymi szybami nie stanowiły żadnej przeszkody do sforsowania.

— Proszę pacjentów, aby nie ruszali się z łóżek! — powtórzył komendę doktor Daniec. — Wy, wszystkie do korytarza — zwrócił się do kobiet. — Spróbujemy, by miał pozór martwego, pustego budynku. Nie mamy innego wyboru.

Korytarzyk szpitalny był ciasny. Murarz oszczędzał cegłę. Wielki, biały kornet siostry Klary dziobał Mariannę po twarzy. To dobre w dużych szpitalach, myślała Marianna, w klasztornych nawach, ale nie w kurniku. Strzały nadal nie milkły. Czasem wybuchał okrzyk. W ciemnościach korytarza nie rozróżniały: bólu czy wściekłości.

Znów Niemcy? Pytania biegały po głowie, nie było na nie odpowiedzi. Skąd? Tu nie ma wojskowych posterunków. Kto z kim miałby się bić? Ledwo wstawiliśmy drzwi. Dowód patriotyzmu stolarza. Ledwo szklarz podarował nam szyby. I masz! Znów powybijają okna. Podpalą nas albo pozabijają rannych. Siostry głośno odmawiały „Pod twoją obronę”. Zaciskały palce na krzyżach wiszących na piersiach. Mariannie przypomniała się pierwsza noc w szpitaliku. Ta noc zadecydowała, że została z chorymi. „Amen”. Strzały umilkły. Cisza trwała i ciągnęła się. Nikt się nie ruszał w korytarzyku ani na łóżkach. Doktor Daniec ukryty za ścianą przy oknie śledził szosę.

— Otwierajcie drzwi! — zawołał niespodziewanie. — Prowadzą kogoś, chyba rannego. Szybko.

Marianna z siostrą Klarą próbowały odciągnąć szafę. Daniec mył pospiesznie ręce w misce ustawionej na stołku przez matkę Wojtecką. Dwóch milicjantów wprowadziło do szpitala trzeciego. Był niegroźnie draśnięty, mimo to silnie krwawił. Położyli go na stole na środku sali. Rano rozlewało się na nim kawę i kroiło chleb. Marianna pomyślała z przestrachem, że będzie musiała pierwszy raz w życiu asystować przy operacji. Jaka by nie była, lekka czy ciężka, trzeba się choć trochę rozeznawać w przeznaczeniu instrumentów. Widocznie miała przerażenie wypisane na twarzy, bo nagle ktoś szepnął tuż obok jej ramienia.

— Nie bój się. Ja jestem instrumentariuszką. Dyplomowaną. — Siostra Emilia stanęła po drugiej stronie stołu. Szybko i w potrzebnym miejscu rozcięła kurtkę na ramieniu milicjanta.

Doktor Daniec pojął w mgnieniu oka, że ma nareszcie fachową siłę do pomocy. Poczuł ogromną ulgę. Taką, która zaciera w jednej chwili napięcia wielu lat. W ciągu tych lat robił operacje byle gdzie i byle czym, zawsze powodowany koniecznością. I zawsze później przez dwie, trzy doby oczekiwał katastrofy. Mógł nareszcie myśleć tylko o chorym. Reszta, od dziś będzie należała do tej zakonnicy. Co za szczęście, że ja ich nie odprawiłem ze szpitala, myślał, czyszcząc ranę milicjanta. Mogę teraz uwierzyć, że będę miał kiedyś stół operacyjny, nad nim porządną lampę. Kilka tysięcy świec. Będę nareszcie widział, co operuję.

Dwóch asystujących milicjantów czekało milcząco na koniec opatrunku. Nie wypuszczali z ręki karabinów, jakby się mogło coś jeszcze zdarzyć. Tymczasem ludzie wytrzasnęli skądś rikszę i podstawili ją pod szpital. Ranny mógł poleżeć w pierwszym lepszym prywatnym domu.

Wojna się jednak nie skończyła, myślał Daniec, patrząc przez okno jak chłopak za kierownicą rikszy nawraca rower, aby dogodniej ustawić siedzenie dla rannego.

— Przestraszyliśmy się, że Niemcy wrócili — odezwała się nieśmiało Marianna.

— Skąd Niemcy! — mruknął czegoś niezadowolony jeden z towarzyszy opatrywanego. — Niemcy już dawno wygnani poza nasze stare granice. To oddział Zagory.

— Tutejszy? — zainteresował się Daniec. — Nie słyszałem o nim.

— A jak by nie? On tylko zmieniał pseudonimy. On był mądry. Zagora lubił mieć sto twarzy. Tego zawołania prawie wcale nie używał. Pewnie chował je dla nas. Rodzina Zagory ma gospodarstwo w powiecie selenowskim. Wszyscy ich znają. Zacięci ludzie. On sam chodził za Niemcem jak wilk. Aż go dostał.

— Niedobrze się stało — zawyrokował milicjant. — Najgorszy pierwszy wystrzał. W Gadomsku sporo jego chłopaków wróciło do mamy pod pierzynę. Teraz zbiegną.

— Po co? _—_ zadała głupie pytanie Marianna. Siostra Klara rzuciła na nią skryte spojrzenie spod skrzydeł kornetu.

_—_ Ano, mogą ich przycisnąć — mruknął milicjant enigmatycznie.

My, w szpitalu, pierwsi skończyliśmy wojnę, pomyślała Marianna, dzięki doktorowi.

— U nas spokojne miasteczko — bronił się milicjant na zapas, przeczuwając, co go czeka. — W lasach nikt się z nikim nie wadził. Mieliśmy silną partyzantkę. Niemcy się nas bali, jak diabłów — dodał chełpliwie. — Żaden czarny ani zielony nie pojechał po zmroku z powiatu do powiatu. W naszych stronach ludzie nie mieli bratniej krwi na rękach. Teraz dopiero, tego — pokazał głową na stół — zranili. Źle. Zawsze musi się jakoś zacząć.

— Może i na tym się skończy — zauważył Daniec znad stołu niezbyt grzecznie.

— Pójdę. Znajdę krowę — oznajmiła przezornie siostra Klara. Zamknę ją w komórce.

— Można zabierać rannego — oświadczył Daniec.

— Pan doktor ma specjalizację z chirurgii? — zapytała siostra Emilia, podając mu ręcznik. Daniec wyprostował się nad miską.

— Niczego nie mam, siostro. Nawet doktoratu. Mam dyplom. Tytuł lekarza i praktykę. Pięć lat w bechowskiej partyzantce. Nabawiłem się tam reumatyzmu. W niespełna trzydziestym roku życia.

— Jest pan świetnym chirurgiem — stwierdziła oschle siostra Emilia.

— Dziękuję siostrze za uznanie.

— To tylko stan faktyczny, jak pan doktor zechciał niedawno sformułować.

Daniec po raz wtóry spojrzał na nią uważnie. Dotąd nie zdradzała się zbyt jawnie ani z własnym zdaniem, ani z charakterem, ani z inteligencją. Uważał jednak, że dobra instrumentariuszka posiada z reguły te zalety. Pomyślał też, że warto byłoby powiedzieć sobie więcej, niż to co zostało powiedziane zanim przyjął obie kobiety do współpracy w szpitalu. Westchnął, ponieważ wszelkie wyjaśnianie wzajemnych stanowisk nie jest łatwe.

To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: