Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Bladość powłok - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
25 maja 2020
Ebook
27,00 zł
Audiobook
29,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Bladość powłok - ebook

Reforma służby zdrowia wreszcie zakończyła się sukcesem. Niekończące się kolejki zniknęły niczym zły sen, a procesy diagnozowania i leczenia bez udziału lekarzy oraz pielęgniarek przebiegają szybko i sprawnie. Pacjenci są zadowoleni, choć wyglądają nieco blado. Ziemia w niedalekiej przyszłości walczy z nasilającym się efektem cieplarnianym, a poza tym obcy są wśród nas. Czasami mają wrogie nastawienie, innym razem są przyjaźni, a jeszcze innym traktują nas jak zgraję półgłówków.

Taką właśnie, trochę śmieszną, a trochę straszną wizję przyszłości znajdziecie w opowiadaniach ze zbioru „Bladość powłok”. Szalone, ironiczne, prześmiewcze, a jednocześnie skłaniające do zadumy nad tym, dokąd zmierza nasza cywilizacja – od tej lektury nie sposób się oderwać!

Nie dziwiłem się reakcjom kumpli. Sam stanąłem jak wryty i rozglądałem się dookoła w zachwycie. Tu było pięknie i tego wrażenia w żaden sposób nie mąciła świadomość, że wszystkie te bajeczne rośliny wykonano z plastiku. W suchym jak pieprz i gorącym, pełnym pyłu świecie nie uchowały się żadne palmy, nie było lian, nie rosły i nie owocowały prawdziwe drzewa cytrynowe. Te, na które się gapiliśmy, wykonano na wzór i podobieństwo oryginałów i trzeba przyznać, że było to bardzo staranne wykonanie. Soczysta zieleń aż do nas krzyczała, płynący z głośników świergot ptaków kłuł w uszy, a do nosów wdzierało się cudownie czyste, rześkie powietrze. W tym momencie zazdrościłem moim przodkom tego, że na co dzień nie musieli nosić tych cholernych hełmów, że mogli swobodnie oddychać zawsze i wszędzie, a nie tylko w odpylonych klitkach mieszkalnych czy – tak jak my teraz – w Palmiarni.

Kategoria: Science Fiction
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8147-878-6
Rozmiar pliku: 978 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Największy pech w życiu

Johny Coleman, odkąd pamiętał, zawsze był nieudacznikiem. Nigdy nic mu się nie udawało, bez przerwy robił z siebie pośmiewisko. Był niezgrabny, niezdarny, zapominalski i w ogóle mało zorganizowany. Nie przepuścił żadnej okazji, by oblać się kawą, zbić wazon, potknąć się albo na przykład przypalić odgrzewany obiad. Nieustanny, bezlitosny pech prześladował go na każdym kroku. Notorycznie uciekały mu autobusy, kupowana odzież darła się i pruła w krótkim czasie po założeniu, a żeby poślizgnąć się i przewrócić, nie potrzebował nawet skórki od banana. Robił to na zwykłej, prostej i równej drodze.

W szkole krzesła, na których siadał, dziwnie często okazywały się zepsute i Johny ostatecznie lądował na podłodze pod ławką. Pakując się na zajęcia, mylił zeszyty, a drugie śniadanie prawie za każdym razem plamiło mu jakąś książkę. Wszyscy śmiali się z jego niezdarności. Dochodziło nawet do takich sytuacji, że rówieśnicy nie znali jego imienia, ale wystarczyło powiedzieć przezwisko „Fajtłapa” i każdy wiedział, o kogo chodzi.

Kiedy Johny był w trzeciej klasie, jeden z nauczycieli wpadł na pomysł, że przyczyną tego wszystkiego może być wada wzroku. Rzeczywiście – Johny był krótkowidzem, chociaż jego wada była raczej nieznaczna. Wszyscy pomyśleli wtedy, że sytuacja wróci do normy, gdy tylko zacznie nosić okulary. Niestety byli w błędzie. Liczba wypadków wiążących się z jego osobą nie zmalała, a według niektórych nawet jeszcze wzrosła. Zresztą niezdarność Johny’ego owocowała tym, że często tłukł okulary i zdecydowanie więcej czasu chodził bez nich niż z nimi na nosie.

W towarzystwie też nie potrafił się zachować. Miał problemy z wyrażaniem swoich myśli, a chcąc być zabawnym, próbował rozśmieszać swoich rówieśników. Prawie zawsze wtedy słyszał: Johny, nie wygłupiaj się! Bądź po prostu sobą! O kontaktach z dziewczynami szkoda w ogóle wspominać.

Nieustanne nieszczęścia, jakie go spotykały na każdym kroku, doprowadziły w końcu do tego, że Johny wyrósł na skrytego, cichego i nieco zgorzkniałego młodzieńca. Niestety pech towarzyszył mu w życiu dalej. Kiedy golił się po raz pierwszy, nie dość, że pozacinał się prawie wszędzie, gdzie tylko mógł, to jeszcze złamał maszynkę do golenia, boleśnie kalecząc palce. Kupowane mleko prawie zawsze okazywało się zsiadłe, a konserwy zepsute. Autobusy uciekały mu w dalszym ciągu, w dalszym ciągu zapominał o wielu ważnych spotkaniach. Ciągle się czymś oblewał, więc często musiał prać ubrania. Jego sąsiedzi szybko się nauczyli, że gdy tylko Johny wywiesi pranie na balkon, swoje powinni schować, bo rozpada się w przeciągu jednej, góra dwóch godzin.

Mimo usilnych prób nic mu się nie udawało, z niczym nie mógł sobie poradzić. Nie miał żadnych przyjaciół, nie miał nawet dobrych znajomych. Wyjątkiem był tylko Stanley Kraicek, syn emigranta ze Słowacji. Był najlepszym w okolicy ślusarzem, a Johny, który przynajmniej raz w miesiącu gubił klucze do mieszkania, był jego stałym klientem. Chociaż Stanley dziwił się niezmiernie niezdarności Johny’ego i choć nie mieściło mu się w głowie, jak można tak często gubić klucze, zawsze był uprzejmy i wymieniał zamki na nowe bez mrugnięcia okiem i bez żadnych komentarzy, nawet w środku nocy. Johny lubił sympatycznego ślusarza i chciał się z nim zaprzyjaźnić. Zaprosił go kiedyś na piwo, ale po tym, jak dwa razy wylał na niego pełny kufel – najpierw jego, potem swój – zorientował się, że nic z tego nie wyjdzie. Pozostali więc tylko znajomymi, a Johny był dodatkowo dla Stanleya dobrym i regularnym klientem.

Największy pech w życiu Johny’ego miał jednak dopiero nadejść. Wszystko zaczęło się w dniu jego dwudziestych szóstych urodzin. Była to brzemienna w skutkach data. Od tego dnia w nieprzerwanym ciągu spotykających go nieszczęść coś uległo zmianie. Być może dzięki temu, że po raz pierwszy uśmiechnął się do niego los, lub być może za sprawą krótkowzroczności jednego z pracowników naukowych Instytutu Mikrobiologii Doświadczalnej Johny dostał pracę w laboratorium.

Była to pierwsza w jego życiu praca i był z niej bardzo dumny. Zależało mu ogromnie na tym, żeby jej nie stracić, więc starał się tak mocno, jak tylko potrafił. O dziwo te jego starania były skuteczne! W dalszym ciągu spóźniał się prawie wszędzie, ale w pracy zawsze był na czas. Pracował w białym fartuchu i – co było dla niego samego wielce zaskakujące – fartuch ten brudził się bardzo rzadko. Szkło laboratoryjne, z którym pracował – różne probówki, pipety, menzurki i szklane płytki – nigdy nie wysuwało mu się z rąk i nie tłukło. Johny prawie uwierzył, że może żyć jak normalny człowiek.

Niestety jego pech dążył do odzyskania przewagi. O ile w pracy wszystko było w należytym porządku, to poza nią różnorodne niespodzianki i przykre wypadki zdarzały się dwa razy częściej. Długopis wypisywał się w najmniej odpowiednim momencie, przyszywając bez przerwy urywające się guziki, kłuł się niemiłosiernie igłą w palce, zlew zatykał się niewiarygodnie często.

Johny jednak jakoś sobie z tym radził, bo wiedział, że w pracy wszystko jest inaczej – zachowuje się tak, jak powinien, wykonuje powierzone zadania na czas i zgodnie ze stawianymi wymaganiami. Czuł się potrzebny i dzięki temu był prawie szczęśliwy. Od momentu, kiedy dostał pracę w laboratorium, rozpoczął się w jego życiu nowy, bardziej radosny i… jak się później okazało, opłakany w skutkach okres.

Walczący o dominację pech wziął w końcu górę i Johny’emu przydarzył się wypadek w pracy. Kiedy przenosił z jednej pracowni do drugiej statyw z probówkami wypełnionymi różnokolorową, płynną zawartością, potknął się o wystający próg. Niesione probówki z głośnym brzękiem upadły na kamienną posadzkę i rozpękły się na drobny, szklany mak. Ich zawartość rozlała się dookoła, tworząc owalnego kształtu śmierdzącą kałużę. Dwóch stojących akurat na korytarzu naukowców, widząc skutek całego zajścia, z wrzaskiem rzuciło się do ucieczki, włączając po drodze alarm skażenia biologicznego. To samo zrobiła pozostała część personelu instytutu. Jeden z siwowłosych i siwobrodych profesorów, przebiegając obok osłupiałego Johny’ego, wykrzyknął:

– Ty baranie! Rozbiłeś probówkę z NNV! – I chwilę po tym już go nie było.

Cały Instytut Mikrobiologii Doświadczalnej błyskawicznie opustoszał, a Johny stał dalej w tym samym miejscu, przyglądając się parującej na posadzce kałuży. Nie mógł zrozumieć, jak to się mogło stać. Postanowił dowiedzieć się czegokolwiek o konsekwencjach swojej niezdarności i wszedł do najbliższej pracowni. Podszedł do komputera, włączył go i wystukał na klawiaturze trzy litery: NNV. Ledwo zdążył uruchomić funkcję wyszukiwania danych, gdy na ekranie pokazały się równe rzędy literek.

Johny przeczytał, że NNV to skrót oznaczający wirusa niepohamowanej nekrozy. Wirus ten był najnowszym osiągnięciem inżynierii genetycznej, a jego właściwości polegały na wywoływaniu procesów doprowadzających do śmierci komórki w ciągu kilku milisekund od zakażenia. Tak szybki postęp nekrozy oraz niewiarygodne, nie do końca jeszcze poznane możliwości niepohamowanego szerzenia się doprowadzały do śmierci zwierząt doświadczalnych w ciągu niecałej minuty od kontaktu z wirusem. Do tej pory nie wynaleziono skutecznej szczepionki przeciw NNV.

Johny wyłączył komputer. Doszedł do wniosku, że rzeczywiście nieźle narozrabiał i był za to na siebie wściekły. Mrucząc pod nosem różne przekleństwa pod własnym adresem, wrócił do domu z postanowieniem, że jutro z samego rana zaniesie szefowi podanie o zwolnienie z pracy. Otwierając butelkę piwa, skaleczył się otwieraczem w palec. Nic nowego. Piwo okazało się nieświeże. Też nic nowego. Rozgoryczony życiem i samym sobą w ogóle Johny tego wieczoru zwyczajnie się upił.

Przez cały wieczór, noc i do południa następnego dnia wszystkie organizmy żywe na ziemi, zarówno roślinne, jak i zwierzęce umierały w zastraszającym tempie zakażone wirusem niepohamowanej nekrozy. Wirus szerzył się błyskawicznie i działał jeszcze szybciej. Następnego dnia w południe umarło praktycznie wszelkie życie na ziemi. A Johny znowu miał pecha. Był odporny na zakażenie wirusem.Prymitywna rasa

Obudziłem się. Było mi zimno, leżałem na brzuchu, a coś niemiłosiernie twardego wpijało mi się w ramię. Język miałem unieruchomiony jakąś kluchowatą masą. Otworzyłem oczy i wyplułem zawartość ust. Błoto… Co za ohydztwo! Kompletnie zaskoczony jego widokiem uniosłem nieco głowę, rozglądając się na boki. Ze zdziwieniem zauważyłem, że właśnie świtało. Coś, co boleśnie wpijało mi się w ramię, okazało się krawężnikiem. Leżałem w rynsztoku i powoli zaczął docierać do mnie fakt mego skrajnego upodlenia. Zastanowiłem się przez moment nad jego przyczyną, ale chwilowo nic konkretnego nie przychodziło mi do głowy.

Podniosłem się powoli na czworaki. Pierwszą falę nudności udało mi się jakoś zwalczyć, drugiej już nie. Mój żołądek skręcił się gwałtownie i nie podejmuję się opisania odgłosów, które towarzyszyły tej akcji. Całkowicie zdezorientowany usiadłem z ciężkim westchnieniem na krawężniku. Bolała mnie głowa i ramię, bolały żebra, brzuch, lewe kolano. Wszystko mnie, cholera, bolało! Przeczesałem dłonią włosy. Udało mi się to tylko połowicznie, bo były niemiłosiernie posklejane błotem, w którym przed chwilą leżałem. Strugi wody powstrzymywane do niedawna bezwładnym ciałem mknęły teraz bez żadnych przeszkód między moimi nogami do znajdującej się nieopodal studzienki. Z rękawów kompletnie przemoczonej marynarki rytmicznie skapywały brudne, oleiste krople. Musiałem wyglądać jak ostatnie nieszczęście i tak się właśnie czułem.

Co ja tu właściwie robię? Co porządny, mający kochającą rodzinę i ładny dom mężczyzna po czterdziestce robi w rynsztoku gdzieś w nieznanej części miasta? Poza tym oczywiście, że leży. Przeszukałem kieszenie. O dziwo niczego nie brakowało. Mokre dokumenty, sklejony wodą zwitek banknotów, kluczyki do samochodu… Zegarek tkwił jak zawsze na lewym nadgarstku, złota obrączka była na właściwym palcu. Wszystko na swoim miejscu, nie padłem więc ofiarą napadu rabunkowego. Może film mi się urwał? Niemożliwe! Od operacji pęcherzyka żółciowego przed trzema laty wprost odrzuca mnie od alkoholu. Narkotyki? Mowy nie ma! Chyba że ktoś postarał się o to, żebym nic nie wiedział o fakcie ich przyjmowania. Tylko w jakim celu miałby to robić? I kto? Nie, to bez sensu! Musi być inna przyczyna tego wszystkiego. Jasne, tylko jaka?

Może miałem wypadek? – analizowałem dalej. Ludzie robią różne rzeczy w stanie szoku pourazowego. Czyżbym rozbił gdzieś samochód, uderzył się mocno w głowę i nie mając pojęcia, co robię, dotarł aż do tego miejsca? Teoretycznie możliwe. Tak, a potem grzecznie i po cichu położyłem się na zasłużoną drzemkę w rynsztoku zamiast łóżka, traktując krawężnik jako poduszkę. To też nie trzymało się kupy. Owszem, bolała mnie głowa, wszystko mnie zresztą bolało, ale nie aż tak, żeby podejrzewać jakiś cios, który mógłby spowodować wystąpienie szoku pourazowego. Co więc, do jasnej cholery, mi się przytrafiło?!

Dźwignąłem się powoli z krawężnika i ostrożnie kuśtykając, ruszyłem przed siebie wzdłuż ulicy. Nie miałem zielonego pojęcia, gdzie jestem, więc prawdę mówiąc, nie robiło mi różnicy, w którą stronę idę. Gdzieś w końcu i tak dojdę. Rozruszałem nieco bolące kolano i mogłem trochę przyspieszyć tę nieporadną wędrówkę. Zrobiłem to prawie odruchowo, można by powiedzieć, że całkowicie mechanicznie, moja głowa bowiem całą mocą przerobową próbowała rozwiązać frapującą mnie wielce zagadkę. Co takiego stało się wczoraj wieczorem? Co doprowadziło mnie do tego, że jestem po uszy ubabrany w błocie, czuję się jak ostatni śmieć, a cuchnę zapewne jeszcze gorzej, niż się czuję? Coraz to nowsze wytłumaczenia przychodziły mi do głowy, żadnego z nich nie mogłem jednak wziąć pod uwagę – po krótkiej analizie wszystkie okazywały się mniej lub bardziej nielogiczne. Jakaś przyczyna musiała istnieć, ale mimo moich usilnych starań pozostawała na razie nieodkryta.

Przeszedłem jakieś pięćset metrów, minąłem dwie przecznice. Ich nazwy nic mi nie mówiły. Po dalszych stu metrach przystanąłem na rogu kolejnej ulicy. Byłem zrezygnowany. Może gdybym nie był taki obolały i gdyby nie było mi tak zimno, tobym się na przykład wściekł. Wrzasnąłbym, ile sił w płucach, kopnął jakiś samochód, przewrócił śmietnik albo nawet wybił szybę w pierwszej lepszej wystawie sklepowej. Ale w tej sytuacji? Stałem po prostu jak sierota niezdolny do żadnej agresji. Zdecydowanie bardziej przypominałem katatonika niż furiata.

– O cholera! – rzuciłem, kiedy dotarło do mnie znaczenie tego faktu. W jednej chwili znalazłem rozwiązanie mojej zagadki. Świadomość ta sprawiła, że i tak niepewne nogi ugięły się pode mną całkowicie. Po raz drugi tego ranka usiadłem na krawężniku. Po plecach przebiegł mi zimny, nieprzyjemny dreszcz. Byłem chory psychicznie. Taka właśnie była prawda. Tylko w ten sposób mogłem wytłumaczyć obecną sytuację.

Niepijący, niećpający, praworządny obywatel wracał wczoraj po pracy do domu. Zwykły dzień, zwykłe sprawy, wszystko niby po staremu, a tu nagle: bum! Dostał napadu jakiejś psychozy. Zeszmacił się do granic możliwości i na dodatek miał luki w pamięci. To ostatnie było właściwie nieco pocieszające. Może to i dobrze, że niczego nie pamiętał, bo kto w końcu wie, co najlepszego wyprawiał. Ów praworządny obywatel w dniu dzisiejszym rano podjął decyzję o powrocie do domu po nocy spędzonej w rynsztoku. Nadal był niepijącym i niećpającym facetem, tym razem jednak jego wygląd świadczył o czymś innym.

Niezłe szambo! Po prostu jestem wariatem. Za dużo stresującej pracy, kłopoty w domu, niespłacony kredyt, sąsiad imbecyl i jeszcze kilka innych rzeczy do tego i proszę, mam piękny efekt. Odbiło mi. Ale jaja!

Nie wiem, ile czasu przesiedziałem tak na krawężniku. Pewnie dość długo. Cholernie trudno jest oswoić się z takim odkryciem. Przejechało kilka samochodów, jeden nawet mnie ochlapał, rozbryzgując stojącą dotąd spokojnie kałużę. Nie wzruszyło mnie to zbytnio. I tak byłem cały mokry i brudny. Nieliczni przechodnie z reguły odwracali ode mnie wzrok. Jakaś stara baba wyzwała mnie od zawszonych dziadów. Nie byłem dziadem, ani tym bardziej zawszonym, ale tak pewnie wyglądałem. Nie odezwałem się do niej ani słowem. Zresztą i tak by mi nie uwierzyła. W pewnym momencie, nie wiadomo skąd, przytruchtał pies. Obwąchał mnie podejrzliwie, zamachał ze trzy razy ogonem, a następnie zadarł nogę na stojącą w pobliżu latarnię. Dopiero powiększający się stopniowo i przybliżający się strumień psich sików zmusił mnie do działania.

Podniosłem się z krawężnika i znowu poczłapałem przed siebie. Byłem chory. To fakt, ale może da się coś z tym zrobić? W końcu wielu wariatów udaje się wyleczyć w szybki i w miarę dyskretny sposób. Może uda się to i w moim przypadku? Musi! Podniesiony tym pomysłem na duchu, mimo dającego się mocno we znaki bólu kolana, przyspieszyłem kroku. Za rogiem kolejnej ulicy zobaczyłem aparat telefoniczny. Wygarnąłem z kieszeni garść mokrych monet i wrzuciłem do niego kilka z nich. Zadzwoniłem do domu. Żona była jednocześnie przerażona tym, co mi się przydarzyło, jak i szczęśliwa, że się w końcu znalazłem. Podałem jej obco brzmiącą nazwę ulicy, na której się znajdowałem, i dwadzieścia minut później zabrała mnie stamtąd taksówka. Szofer, nawet jeżeli zdziwił się wyglądem niecodziennego pasażera, nie dał niczego po sobie poznać. Przemoczony, brudny i zmęczony wracałem do domu, trzymając żonę za rękę. Na pojutrze miałem już umówioną pierwszą wizytę u psychiatry. Podobno był to wysokiej klasy specjalista z ogromnym doświadczeniem w swojej dziedzinie. Za dwa dni miałem się przekonać, jak bardzo jestem chory.

***

– Strategu Quann!

– Tak, Wasza Ekscelencjo! – odparł nieco przesadnie służbowym tonem wezwany Alqusanin. Wyprężony w regulaminowej postawie czekał na rozkazy swego pana, a złożone skrzydła drżały nieznacznie w oznace zdenerwowania.

– Proszę zapisać, zaszyfrować i wysłać komunikat następującej treści – powiedział Przodownik Braqus. Kiedy tylko spostrzegł, że czułki sensoryczne podwładnego oficera zaplotły się w układ umożliwiający zapamiętywanie, podyktował: – W dniu siedemdziesiątym czwartym okresu Trioes, u schyłku szóstej ery Paquious, nastąpiła próba nawiązania kontaktu mentalnego z odkrytymi i opisanymi w poprzednim raporcie osobnikami. Próba całkowicie nieudana. Powtarzam: całkowicie nieudana. Brak jakiegokolwiek kontaktu. Wszystkie poziomy psychodostępności zablokowane. Mimo usilnych prób żadna z naturalnych barier psychicznych nie została przełamana. Zapisy nieczytelne. Trudności w interpretacji. Przy próbie nawiązania zespołowego kontaktu mentalnego u badanego osobnika zaobserwowano napady irracjonalnego lęku, nadmierną pobudliwość ruchową i poważne zaburzenia równowagi. Kontakt natychmiast zerwano. Badane obiekty nie dają się kontrolować. Są całkowicie niesterowalne. Powtarzam: całkowicie niesterowalne. Eksperyment nieudany. Zarządzam zakończenie badań całego sektora ze skutkiem natychmiastowym. Planowany skok do sąsiedniego układu planetarnego za trzy jednostki interwału. Początek kolejnej procedury poszukiwawczej za dwie dalsze jednostki. Koniec. Zapamiętałeś?

– Tak, Wasza Ekscelencjo. – Służalczy ton stratega był tym razem jeszcze bardziej wyraźny.

– Wybierz tajny kanał łączności podprzestrzennej. Komunikat ma jak najszybciej dotrzeć na Alqusa. Priorytet dostępu: zero, zero, jeden.

Strateg Quann zasalutował jednym czułkiem i błyskawicznie pofrunął wykonać powierzone mu zadanie. Przodownik Braqus stał przez chwilę bez ruchu. Jego czułki sensoryczne splatały się i rozplatały naprzemiennie, świadcząc o konsternacji. Nabrzmiałe torby lęgowe zmieniły kolor na ciemnoniebieski. Za około dziesięć jednostek interwału nadejdzie okres lęgu. Dowódca wyprawy miał wielką nadzieję, że do tego czasu znajdzie jakąś rasę, z którą uda się nawiązać mentalny kontakt. Wprost nie mógł się doczekać chwili, kiedy do szczęśliwego imperium Alqusan wcieli kolejne formy życia.

***

– Bohaterze Fozzy!

– O co chodzi? – Zagadnięty dowódca odwrócił się w kierunku podoficera. Środkowa para oczu skoncentrowała się na wykonawcy Drianie. Górna obserwowała holograficzną mapę gwiezdną unoszącą się pod kopułą sterowni, a dwoje dolnych oczu było zamknięte.

– Przechwyciliśmy zaszyfrowany komunikat Alqusan – powiedział wykonawca. – Zgodnie z naszymi przewidywaniami zamierzają wycofać się z tego sektora i rozpocząć poszukiwania w sąsiednim układzie planetarnym.

– Wspaniale! – Bohater Fozzy poczuł uniesienie. Dźwignął się na czterech potężnych odnóżach, aż zaszeleściły starannie wypolerowane łuski. – Kto uniemożliwił wrednym alqusańskim robalom nawiązanie mentalnego kontaktu z mieszkańcami tej wodnistej planety?

– Kreator Mussum, bohaterze – poinformował wykonawca. – Zagnieździł się w wybranym przez Alqusan osobniku i blokował wszystkie ich poczynania. W wyniku konfliktu na praktycznie każdym poziomie psychodostępności osobnik ów stracił na pewien czas kontrolę nad sobą, ale przeżył i według kreatora Mussuma nic mu nie będzie.

– Mam rozumieć, że Alqusanie nie odkryli naszej obecności?

– Nie, bohaterze Fozzy, nie odkryli – odpowiedział szybko podkomendny.

– Świetna robota! – westchnął z uznaniem dowódca. – Naprawdę świetna robota! – Rozłożył szeroko telepatyczne macki i objął umysłem całą załogę statku. Przesłał jej uczucie zadowolenia i dumy z dobrze wykonanego zadania. Kolejna próba poszerzenia imperium robali została udaremniona. W nagrodę pozwolił wszystkim na dwa pełne cykle relaksu, a kreatorowi Mussumowi wydał potrójne zezwolenie na prokreację.

– Wykonawco Drian! – zwrócił się ponownie do podwładnego. – Proszę ustalić parametry skoku podprzestrzennego statku Alqusan i udać się za nimi w odpowiedniej odległości i czasie. – Emanując ciągle uczuciem zadowolenia, dodał już nieco ciszej: – Nie możemy w końcu spuszczać ich na zbyt długo z oczu.

Bohater Fozzy wrócił do rozgrywanej telepatycznie decydującej partii gry strategicznej, w której uczestniczyła poślubiona niedawno przez niego robotnica Nybbo. Grał mechanicznie, bez większego wysiłku, z wyraźnie mniej inteligentną partnerką, marząc jednocześnie o zaszczytach, które czekają go po powrocie do Światów Matek wielkiego imperium Kazzanów.

– Co zrobimy z mieszkańcami tej planety? – zapytał wykonawca Drian.

– Nic – odpowiedział bohater Fozzy. – Nie są nam do niczego potrzebni. To w końcu bardzo prymitywna rasa.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: