Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Bodaj Budka - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
5 sierpnia 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
32,90

Bodaj Budka - ebook

Nikt tak jak Natałka Babina nie łączy sielskości białoruskiej wsi ze złem, które czai się w ukryciu…

Ktoś cichy milczy w ciemności… Strach wyjść z domu, strach w domu pozostać… Wśród lasów i mokradeł czai się zło, obce, nieznane… A może nie, może właśnie znane, może takie, które zawsze było obok i które sami sprowadziliśmy naszym codziennym zaniedbaniem, naszą bylejakością, tumiwisizmem… Otworzyliśmy przed nim wrota i z głębokim ukłonem zaprosiliśmy do siebie…

W swej najnowszej książce Natałka Babina stawia okrutną diagnozę naszemu zakątkowi Europy. Przestrzega przed tym, co się może stać z ludźmi, którzy tracą własną tożsamość, przestają czuć wibrację i rytm swojej ziemi. Bodaj Budka to powieść, której akcja rozgrywa się trochę na wschód od nas, za pilnie strzeżoną granicą, ale na tyle blisko, że my też powinniśmy wytężyć wzrok i słuch…

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8188-769-4
Rozmiar pliku: 982 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PRZY­DENNE ŻYCIE BEZ­GŁO­ŚNYCH

Długo waha­łam się, jak i od czego zacząć tę histo­rię.

Może od momentu, gdy zna­la­złam moją drogą Oksanę w tak opła­ka­nym sta­nie?

Albo od tego naj­więk­szego w życiu, śmier­tel­nego, mro­żą­cego krew w żyłach stra­chu, który odbiera wła­dzę w rękach i nogach, a który czu­łam, obser­wu­jąc desant Anty­go­mów?

Albo od chwili, kiedy nagle odzy­ska­łam przy­tom­ność w „matce miast ruskich”, tra­fia­jąc do redak­cji dużej kijow­skiej gazety, gdzie pró­bo­wa­łam zna­leźć pracę, nie mając poję­cia, jak się tam w ogóle dosta­łam?

Albo od tej dłu­giej, bodaj naj­dłuż­szej na świe­cie sekundy, kiedy to prze­ży­łam miłość, któ­rej nie spo­dzie­wa­łam się już prze­żyć w swym nie tak prze­cież mło­dym wieku?

Sama nie wiem. Nie­sa­mo­wita ta histo­ria, raport z przy­den­nego mułu – z zatoki, gdzie od czasu do czasu z dna wynu­rzają się ogromne bańki, w imie­niu i z upo­waż­nie­nia tych, któ­rzy nie potra­fią mówić, raport o żar­ciu i przy­nę­cie, o tym, jak się nie dać zła­pać na haczyk – repor­taż-notatka z pro­lo­giem i epi­lo­giem, z mora­łem i z amo­ral­no­ścią, szepty i krzyki sumów i jazga­rzy, dzi­kich saza­nów i udo­mo­wio­nych kar­pią­tek, kija­nek i tra­szek – ta nie­sa­mo­wita histo­ria roz­po­częła się rów­nież wtedy i dla­tego, że nie wycho­dziła mi powieść.

W tym miej­scu star­tuję.

A więc pew­nego miłego, cichego popo­łu­dnia w mie­siącu lipcu bie­żą­cego roku…NIE CISKAJ KAMIE­NIAMI, BOŻE

…ode­rwa­łam się od kompa, zdję­łam oku­lary, prze­tar­łam oczy i spoj­rza­łam przez otwarte okno. Z pię­tra roz­ciąga się cudowny widok na nasz las. Na leciut­kim wie­trze chwojki¹ deli­kat­nie poru­szają gałąz­kami o sub­tel­nie zie­lo­nym odcie­niu, wokół roz­ta­czają się pia­ski pokryte siwym mchem islandz­kim, gdzie­nie­gdzie prze­bi­jają się ciem­no­zie­lone świeczki jałow­ców. To nasze Dobra­ty­cze, stara leśna wio­ska, z któ­rej dziś pozo­stało kilka chat, oży­wa­ją­cych jedy­nie latem – Brest region, Bela­rus.

Nastrój mia­łam kiep­ski.

Nie byłam zado­wo­lona ani z sie­bie, ani z tek­stu, który mi wycho­dził. A wła­ści­wie nie wycho­dził. Był dla mnie bar­dzo ważny, cza­sem nawet wyda­wało mi się, że jest to naj­waż­niej­sza rzecz w moim gene­ral­nie dość bez­sen­sow­nym życiu. Tekst pra­wie wydzie­ra­łam z sie­bie, nie mia­łam poczu­cia, że wypływa poto­kiem jak czy­sta woda ze stu­dzien­nego wia­dra. Nie zacze­pia, nie kąsa, nie chwyta za serce, nie wali w splot sło­neczny. Nie potra­fię – cóż za gorzka myśl – poru­szyć serc przy­szłych czy­tel­ni­ków. Znów nasa­dzi­łam na nos swoje kółka i skie­ro­wa­łam wzrok na moni­tor.

_Dzia­dek był odra­ża­jący, ale nie prze­ra­ża­jący. Twarz blada, bli­zna od cię­cia sza­blą, jedno oko wybite. Ni­gdy się nie golił, rzadko strzygł, cze­sał się od wiel­kiego dzwonu, a wszy łaziły po nim bez skrę­po­wa­nia. Teraz wła­śnie sie­dział na maleń­kim sto­łeczku koło roz­pa­lo­nego pieca i patrzył, jak docho­dzi kasza z prosa. Natałka nato­miast leżała na przy­piecy² i spo­glą­dała raz na dziadka, raz na cie­lątko. Wcze­śniej to dzia­dek cały czas leżał na przy­piecy, wsta­wał rzadko, może tylko, by coś zjeść, wyjść za chatę czy do psz­czół, ale kiedy latem naj­pierw umarł tato, potem brat, a potem mama, dzia­dek wstał z pieca i zaczął robić wszystko, i spał już teraz na ławie._

Dzia­dek krucz­kiem³ prze­cze­sał grudki żaru, które zaświe­ciły, zaśpie­wały, zami­go­tały i pokryły się popio­łem – lubiły, gdy ktoś ich doty­kał. Zza żaru, zza dymu nie czuć było zwy­kłego mdłego dziad­ko­wego zapa­chu – zapa­chu sta­rego czło­wieka, woni moczu i krowy. Dziwne, dzia­dek pach­nie krową, a cie­lątko – kro­wie dziecko – nie. Cie­lątko jest prze­piękne, ma łatkę na czole i Natałka bar­dzo się cie­szy, że dzia­dek wziął je na noc do chaty.

Natałka sły­szała, jak w lecie dzia­dek mówił mły­na­rzowi, że ona, Natałka, jego wnuczka, zgi­nie jak mucha na mro­zie. Nie rozu­miała, czemu mia­łaby zgi­nąć, ale cze­kała na zimę z lek­kim stra­chem. I pro­szę bar­dzo, minęła Pokrowa, przy­szedł Święty Łuka, zaczął się post, a wczo­raj, na Świę­tego Andrija, mocno się ochło­dziło i spadł śnieg. Muchy zgi­nęły, ale z Natałką nic złego się nie stało. Tylko ręce jej od śniegu drę­twieją i nogi mar­zną, i to wszystko. Ale żadna cho­roba jej się nie cze­pia, nie.

Natałka tro­chę się uspo­ko­iła. Tym bar­dziej że ma teraz cie­lątko, takie ślicz­niut­kie!

A czym jest cho­roba i jak się ona zaczyna, Natałka dobrze wie. Kiedy tato ostatni raz spła­wiał tra­twy, jak zawsze obie­cał Natałce przy­wieźć gości­niec z Gdań­ska. Ale kiedy wró­cił, ani gościńca, ani nawet zaję­czego chleba⁴ z sobą nie miał. Był blady i od razu się poło­żył. Szar­pał nim kaszel, gonił żołą­dek i tor­so­wało go. Po dwóch dniach zaczął się dusić i umarł. Natałka tak pła­kała, tak pła­kała na cmen­ta­rzu, kiedy go cho­wano… a jak wró­ciła do domu, brat poło­żył się na ławie i zasnął. A obu­dził się od tego, że trzę­sła nim gorączka, i od tego, że mamę tor­so­wało. Potem Natałka przez jakiś czas bała się zasy­piać, bo myślała, że też zacho­ruje we śnie albo obu­dzi się, a dzia­dek będzie chory. Ale ani jej, ani dziadka cho­roba nie wzięła. Czemu więc dzia­dek powie­dział wtedy mły­na­rzowi, że ona, Natałka, zgi­nie? Natałka gotowa była pomy­śleć, że dzia­dek, przy całej swo­jej mądro­ści, tym razem się mylił.

A w ogóle dzia­dek był bar­dzo mądry. Wszystko wie­dział. Dobrze racho­wał i Natałkę nauczył. Kie­dyś, kiedy dzia­dek jesz­cze nie pra­co­wał, tylko leżał, poka­zał bratu Natałki, jak się pisze bukwę „A”, czy coś tam. Napi­sał ją na śniegu, tylko Natałka chutko⁵ to zapo­mniała. Zda­rza się, że prosi dziadka, by znowu jej tę bukwę poka­zał, ale on nie ma czasu. Wtedy dzia­dek powie­dział, że aby czy­tać, trzeba znać jesz­cze dużo innych bukw, ale dzia­dek zna tylko „A” i wystar­czy. Na pewno, posta­na­wia Natałka na przy­piecy, trzeba będzie jesz­cze raz popro­sić dziadka, by poka­zał to „A”.

Fakt fak­tem, nie bar­dzo wia­domo, kiedy można by to zro­bić. Po śmierci mamy dzia­dek jest wiecz­nie zajęty i zaga­niany. Razem z naj­mitą i naj­mitką udało mu się zżąć pole, zwieźć kapu­stę i dynie, i całą resztę z ogrodu, przed zimą snop­kami wyło­żyć strze­chę, zro­bić gro­blę z igli­wia… A młó­cił, a drwa rąbał i piło­wał, a cho­dził za krową, za ptac­twem… Raz Natałka widziała, jak dzia­dek walił głową w uszak⁶. Było to wtedy, gdy buła­nek zaczął padać na przed­nie nogi. Cza­sem, gdy była głodna, Natałka pro­siła o coś do jedze­nia, a dzia­dek krzy­czał na nią: „Obżar­tu­cha!” albo „Nasram ci do gar­dła!” i zama­chi­wał się lej­cami lub czym tam miał pod ręką. Ale Natałka wie­działa, że rano albo wie­czo­rem dzia­dek roz­pali piec i ugo­tuje jedze­nie, dla­tego cier­pli­wie cze­kała. Wła­śnie teraz cze­kała na pro­sianą kaszę, i to jak cze­kała.

Otwie­rają się drzwi i wcho­dzi baba Rajina z Char­sów, Natał­czyna bab­cia ze strony mamy Chry­stii. Na przy­wi­ta­nie robi znak krzyża:

– Niech będzie pochwa­lony Jezus Chry­stus!

– Na wieki wie­ków! – odzywa się dzia­dek, pod­no­sząc głowę.

– No i mróz przy­szedł! – mówi bab­cia Rajina, wcho­dząc głę­biej. – A ja już myśla­łam, że zima będzie letka. Ale nie. A wy jesz­cze w piecu pali­cie? – pyta nie wie­dzieć czemu, bo prze­cież widać, że palą.

Natałka od razu się nastro­szyła. Nie­spe­cjal­nie lubiła swoją bab­cię ze strony mamy. Była za bar­dzo „co to nie ona”, jak mówił o niej dzia­dek.

Bab­cia zdjęła kożuch, zro­biła kilka kro­ków, zosta­wia­jąc na pole­pie ślady śniegu, i sia­dła na ławie. Za oknem po tro­chu się roz­wid­niało. Ponad śnie­gami wsta­wał zimowy pora­nek, roz­pa­lała się zorza.

– Pro­szę, swaku, przy­nio­słam wam olej konopny – bab­cia roz­wią­zuje węze­łek i wyj­muje nie­wielki dzba­nu­szek – wczo­raj wyci­śnięty.

Natałka cie­szy się: może dzia­dek okrasi ole­jem proso. A może nie okrasi.

Dzia­dek nie chce gościńca, ale potem prze­lewa olej do obszczer­bio­nego gar­nuszka. Następ­nie wyj­muje proso z pieca, sta­wia na stole, no i okra­sza świe­żym ole­jem. Zapra­sza bab­cię Rajinę, woła też Natałkę. Teraz bab­cia odma­wia, i to nawet po dwa­kroć, ale potem siada do stołu. Natałki drugi raz wołać nie trzeba. Przy stole dzia­dek roz­py­tuje bab­cię, co tam sły­chać w Char­sach, bab­cia opo­wiada, że wszystko Bogu dzięki. Że już zmłó­cili żyto, że Fedora poda­ro­wała cer­kwi nową ikonę, którą kupiła w mona­ste­rze jabłe­czyń­skim, że sto­la­rze char­sow­scy dostali duże zamó­wie­nie z kahału bere­stec­kiego, że jej, Rajiny, synowa uro­dziła chłop­czyka…

– Oddaj­cie mi, swaku, Natałkę. Dopóki synowa, ska­ra­nie boskie, cho­dzić nie może, Natałka będzie mi poma­gać. I wam to ulży – nie będzie­cie musieli jej kar­mić. Jak czło­wiek sam żyje, to raz zje, raz nie zje, a o dziecko dbać trzeba. Sześć lat już ma?

Dzia­dek mil­czy, opusz­cza nie­cze­saną głowę, a po zasta­no­wie­niu odpo­wiada:

– Pięć. Sześć będzie na Zwia­sto­wa­nie w przy­szłym roku.

– No ot! – cie­szy się baba Rajina.

Teraz dzia­dek spo­gląda na Natałkę.

– Nie pójdę – mówi ona i łzy spły­wają jej po policz­kach do pustej już miski, którą przy­su­nęła bli­żej, by wybrać pal­cem resztki prosa. Ona nie chce iść od dziadka w obce miej­sce.

Ale słońce jesz­cze wzejść nie zdą­żyło, jak już idzie z babą po jej śla­dach do Char­sów. Bab­cia nie­sie nie­wiel­kie zawi­niątko z pustym dzba­nusz­kiem i Natał­czy­nymi łachami. Natałkę ubrali w suk­manę po zmar­łym bra­cie, rękawy za dłu­gie, więc w dło­nie jej cie­pło, ale poły prze­szka­dzają, zamia­tają śnieg, plą­czą się pod nogami. Wiatr, na szczę­ście, wieje w plecy, tak łatwiej iść, ale cza­sem jego podmu­chy są tak silne, że Natałka ma wra­że­nie, jakby ktoś rzu­cał jej w plecy kamie­niami. Ona wie, co to zna­czy. Kie­dyś dzieci w Pry­łuku rzu­cały kamie­niami w nią i mamu­się i krzy­czały:

– Wiedźma! Wiedźma!

Natałka idzie za bab­cią, zgar­nia­jąc śnieg połami suk­many po bra­cie. Ogląda się – dzia­dek stoi przy kowo­ro­cie⁷, patrzy w ślad za nią.

…Nie wie­działa wtedy, że widzi dziadka po raz ostatni. I dopiero wiele lat póź­niej zro­zu­miała, dla­czego bab­cia Rajina zabrała ją do sie­bie.

W tym momen­cie war­kot samo­chodu za oknem ode­rwał mnie od czy­ta­nia. Nie­źle, ale i tak trzeba prze­ra­biać, wzmac­niać, za mało prze­ko­nu­jące – prze­kaz musi być bar­dziej pre­cy­zyjny, nie udaje mi się oddać prawdy i szcze­gó­łów z życia sie­dem­na­sto­wiecz­nych ludzi tak, by były zro­zu­miałe dla roz­piesz­czo­nego lek­ko­ścią naszego bytu współ­cze­snego czło­wieka – pomy­śla­łam i skie­ro­wa­łam uwagę na nad­wor⁸. O, Łenka przy­je­chała – Zorza nad Bugiem. Naci­snę­łam „zapisz”, kółka z nosa odło­ży­łam obok kla­wia­tury, by ich potem nie szu­kać, i zbie­głam na dół przy­wi­tać kole­żankę.

Łenka Zor­nycka to moja stara przy­ja­ciółka, do pew­nego stop­nia moja miłość i natchnie­nie. Łenka, Oksanka to nasze kole­żanki od zawsze. Dla mnie i dla mojej sio­stry bliź­niaczki Ulanki są bliż­sze niż nie­je­den bli­ski. Odwie­dziny Łenki – co prawda z cza­sem coraz rzad­sze – były dla mnie jak powiew świe­żej bryzy, bosko prze­wie­trza­ją­cej mózg i raz za razem zaszcze­pia­ją­cej w nim nowe pomy­sły. Ucie­szy­łam się więc, nastrój mi się popra­wił. Może i tym razem obec­ność Łenki roz­pali we mnie jakąś świa­tłą myśl, nową wizję? Czy bodaj mam kawę?

Na szczę­ście kawa się nie skoń­czyła, więc pięć minut póź­niej Łenka i ja sie­dzia­ły­śmy na ganku i popi­ja­ły­śmy ją z ogrom­nych meta­lo­wych kub­ków jesz­cze z cza­sów naszego dzie­ciń­stwa.

Po wie­ko­pom­nej burzy, która znisz­czyła wiele rze­czy w naszym regio­nie, a zwłasz­cza chatę naszej babci Mokryny w Dobra­ty­czach, posta­no­wi­ły­śmy z sio­strą ją odbu­do­wać. No jak „my”? Sio­stra posta­no­wiła, bo bab­cia Mokryna zosta­wiła chatę w spadku jej wła­śnie. I choć Ulanka zapro­po­no­wała, by w tym – bez wąt­pie­nia bli­skim memu sercu – Domu wydzie­lić pokój dla mnie, doszłam do wnio­sku, że może warto, byśmy jed­nak miesz­kały oddziel­nie. Bo wpraw­dzie jeste­śmy bliź­niacz­kami, i rze­czywiście jest mi bli­ska zarówno ona, jak i jej rodzina, ale każda z nas ma swoje życie… Im dłu­żej żyjemy, tym bar­dziej roz­ra­stają się nasze oso­bi­ste krzaki – i u każ­dej już kwitną swo­imi kwia­tami i swo­imi kolo­rami. Każda z nas coraz bar­dziej po swo­jemu zaczęła odczu­wać czas… A i bab­cia z jakie­goś powodu zapi­sała chatę tylko na sio­strę, a nie na nas obie… Dla­tego w tejże wła­śnie _myniu­cie_ (tak, tak, _myniu­cie_ – wła­śnie tak u nas mówią), kiedy sie­dząc na ganku odno­wio­nej chaty w Dobra­ty­czach, popi­ja­ły­śmy z Łenką Zorzą nad Bugiem kawę, z uwagą wysłu­chi­wa­łam wie­ści, że kolej sprze­daje Budkę.

A było to tak.

Wła­śnie dole­wa­łam z kaw­nika gorącą słodką czarną kawę, gdy zza rogu chaty wyło­nił się Ste­pan Petru­kiw – ziem­lo­mier z Pry­łuku, czło­wiek wielce rado­sny i kocha­jący życie – z jaki­miś swo­imi ziem­lo­miernymi przy­rzą­dami pod pachą. Zapewne albo szedł do roboty, albo – bio­rąc pod uwagę jego stan – z tejże roboty wra­cał. Zoba­czył nas, ostro zagiął tra­jek­to­rię i pod­szedł do płota.

– Roz­kwi­tały jabło­nie i gru­sze. Prawy Sek­tor ku brze­gowi szedł – odśpie­wał na przy­wi­ta­nie, zasa­lu­to­wał tymże swoim ziem­lo­mier­nym jakimś przy­rzą­dem i poszedł dalej, w kie­runku drogi. Kilka sekund póź­niej usły­sza­ły­śmy, jak trza­snęły drzwi samo­chodu, który Ste­pan naj­wy­raź­niej zosta­wił za krza­kiem lesz­czyny, tam gdzie nasza stara droga sta­wała się nie­prze­jezdna. Zawar­czał sil­nik i ziem­lo­mier odje­chał.

Wła­śnie wtedy Łenka odpro­wa­dziła go wzro­kiem i rze­kła po rosyj­sku:

– A ty sły­sza­łaś, Ałła, że Budkę wysta­wiono na sprze­daż? Przy­po­mnia­łam sobie, jak zoba­czy­łam Ste­pana. Nie­dawno opo­wia­dał, że mie­rzył tam działkę, by można było przy­go­to­wać doku­menty. Tylko kto ją kupi? Tuż przy torach, bez wygód, bez niczego… Cho­ciaż z dru­giej strony, dobre miej­sce, czy­ste, pole, rzeka, las w pobliżu…

(Nie­zbędne wyja­śnie­nie. Tak, Ste­pan i Łenka, jak wielu z nas tutaj, na Bere­stejsz­czyź­nie, mówią po rosyj­sku. Dla Łenki jest to język ojczy­sty, jej dziad­ko­wie przy­je­chali do Brze­ścia z Rosji jesz­cze w cza­sie wojny jako mło­dzi leka­rze, a rosyj­ski mojego kra­jana i dale­kiego krew­nego Ste­pana to sku­tek dzie­się­cio­leci maso­wej rusy­fi­ka­cji i rosyj­sko­ję­zycz­nej szkoły. Co prawda Łenka, gdy tro­chę wypije i chce podrwić z mojego języ­ko­wego uporu, roz­ma­wia ze mną po ukra­iń­sku, a Ste­pan robi to wtedy, gdy jest zupeł­nie trzeźwy i dys­ku­tu­jemy na poważne tematy. Obecna sytu­acja była wręcz odwrotna).

Zamy­śli­łam się nad wadami i zale­tami Budki.

I tak to się wszystko zaczęło, i wła­śnie dla­tego już mie­siąc póź­niej…

1.

Chwojka (dial.) – sosna (wszyst­kie przy­pisy tłu­maczki).

2.

Przy­pieca (dial.) – przy­pie­cek.

3.

Kru­czek (dial.) – pogrze­bacz.

4.

Zaję­czy chleb – małe bochenki chleba z dodat­kami, np. suszo­nymi jago­dami, jabł­kiem czy sło­niną, wypie­kane na liściach klo­no­wych lub kapu­ścia­nych.

5.

Chutko (dial.) – szybko.

6.

Uszak (dial.) – rama drzwi lub okna.

7.

Kowo­rot (dial.) – brama.

8.

Nad­wor a. nad­wór (dial.) – podwó­rze.RZU­CAJ ZIARNA WIA­DO­MO­ŚCI

…szłam po torach i recy­to­wa­łam:

Stoi góra pośród gaju,

Sama nie wiem, w jakim kraju.

Poto­czy­łam się jak śli­weczka,

Obu­dzi­łam się jak dzie­weczka.

Ja, pięć­dzie­się­cio­let­nia, tro­chę ułomna Ałka Boby­lowa, idę, kuś­ty­kam, po torach z Dobra­tycz do Budki, po roz­grza­nych let­nim słoń­cem pod­kła­dach kole­jo­wych, czła­pię mię­dzy dwiema gorą­cymi szy­nami. Czuję, że szczę­ście się do mnie uśmiech­nęło. Nasze tory poło­żono jesz­cze za cara – nawet wyglą­dają pra­wie tak samo jak wtedy i pra­wie tak samo jak wtedy są wyko­rzy­sty­wane. Rano i wie­czo­rem toczy się po nich pociąg spa­li­nowy rela­cji Brześć–Wło­dawa (choć do Wło­dawy, która została po pol­skiej stro­nie gra­nicy, od dawna już nie kur­suje, dojeż­dża tylko do Toma­szówki), a koło połu­dnia elek­tro­wóz cią­gnie nie­wielką towa­rową ciuch­cię. Zanim Dobra­tycze ozna­czono na mapach skró­tem _nie­zam_.¹, dzieci spę­dza­jące waka­cje u dziad­ków pod­bie­gały do torów, by poma­chać pocią­gom – i maszy­ni­ści obo­wiąz­kowo gwiz­dali im na przy­wi­ta­nie. Na drobny żwir torów napły­wają fale mło­dych chwo­jek, roz­chod­ni­ków, polnych goź­dzi­ków. Pach­nie żywicą z pod­kła­dów i chwoj, tymian­kiem i roz­grza­nym pia­skiem. Zda­rza się, że wier­sze same cisną mi się do ust. Wła­śnie nad­szedł taki moment. I choć nie mam się do kogo ode­zwać, roz­ma­wiam sama z sobą, wygłu­piam się i cie­szę chwilą.

Wstała, ręce otrze­pała,

Sukienkę ubrała,

Usia­dła na kratę –

Kupiła se chatę.

W pla­sti­ko­wej torebce, owi­nię­tej w płó­cienny worek scho­wany do małej kosme­tyczki leżą­cej w dużej tor­bie, niosę 20 tysięcy dola­rów gotówką. Gesze­fty i gestalty. Wła­śnie tyle kosz­tuje Budka, którą dzi­siaj sobie kupuję. Budka – miłość moja. Pierw­sza nie­ru­cho­mość, którą w ciągu pięć­dzie­się­ciu lat życia naby­wam dla sie­bie – wła­śnie ja, wła­śnie dla sie­bie. Bo wcze­śniej kupo­wa­łam dla kogoś albo ktoś dla mnie.

Pro­sił kupić mu na raty

Jak nie chatę, bodaj kwiaty.

Ani kwia­tów, ani chaty

Nikt nie kupił mu na raty!

Tak czy ina­czej, zia­renko wie­ści przy­nie­sio­nych przez Zorzę nad Bugiem padło na podatny grunt.

„Budka” to lokalna nazwa domu przy kolei. Za Pol­ski w biu­ro­kra­tycz­nym żar­go­nie „bud­kami kole­jo­wymi” nazy­wano typowe miesz­ka­nia służ­bowe dla rodzin kole­ja­rzy – budynki, które stały tuż przy torach. Jedna taka „budka kole­jowa” – nasza – znaj­do­wała się nie­da­leko Dobra­tycz, na sie­dem­na­stym kilo­me­trze odcinka Brześć–Wło­dawa. My nazy­wamy ją po pro­stu Budką. Kamienny, pobie­lony budy­nek z dwoma miesz­ka­niami, z zabu­do­wa­niami gospo­dar­skimi w postaci sto­doły i obory, z ław­kami przed domem i sta­rym sadem, gdzie jabłonki przy­po­mi­nają raczej dęby, z przy­bu­dówką, w któ­rej pozo­stał róż­nego rodzaju sprzęt kole­jowy.

Kiedy byłam dziec­kiem, miesz­kała tu „kole­jowa” Żośka i jej dzieci – Tonia i Taras. Ulanka i ja codzien­nie bie­ga­ły­śmy do nich, codzien­nie też Taras i Tonia przy­cho­dzili do nas. Wiele mnie łączyło z Budką. Wła­śnie w Budce po raz pierw­szy w życiu, w wieku sied­miu lat, skosz­to­wa­łam wódki, która trzy­dzie­ści lat póź­niej dopro­wa­dziła mnie do alko­ho­li­zmu… To tu Taras ura­to­wał mi życie, bro­niąc przed Much­ta­rem. Do tej pory noszę na mięk­kim, mówiąc deli­kat­nie, miej­scu ślady zębów tego wil­ko­łaka… Potem ich rodzina dokądś wyje­chała… Gdzie teraz jeste­ście, Tara­sie i Toniu?

Choć Budkę zbu­do­wali Polacy za sana­cji, to ponoć za cara, a może nawet i wcze­śniej, stała w tym miej­scu chata, w któ­rej od wie­ków miesz­kała rodzina nie­ja­kiej Natałki Czar­nej Książki, ale nie znam szcze­gó­łów; trzeba by Oksankę wypy­tać.

A w ogóle to miej­sce od dawien dawna nazy­wało się Lisi Chwost.

Chwost, chwost. Wsłu­cha­łam się w sze­lesz­czące słowo, kosz­tu­jąc jego smak. To było słowo z innej epoki, z cza­sów, gdy mżawka uno­siła się nad nie­wiel­kim polem i roz­le­głymi bło­tami, nad wąską ubitą drogą, po któ­rej jechała-dud­niła dru­żyna jeźdź­ców; z cza­sów, gdy sta­rzy ludzie byli zawsze mądrzejsi od mło­dych; z prze­szło­ści, którą utra­ci­li­śmy – w każ­dym tego słowa zna­cze­niu; odrą­ba­li­śmy jej głowę, pod­cię­li­śmy lisowi chwost. „Mykoło, a ty wiesz, jak te prze­klęte Moskale mówią na lisa? – Nie, jak? – Lisi-i-i-ca”.

No prze­cie. A ja jesz­cze pamię­tam tamte czasy – nie­po­tur­bo­wane.

Ale niech tam, chodźmy dalej. Nie ma do czego wra­cać.

W tej norze na górze

Ostrzy lis pazury.

Prze­biegł pod mostem,

Poma­cha mi chwo­stem.

To jest lis Mykyta –

Trzy­kroć dupa bita.

Teraz tu mówią po rosyj­sku. W Wiki­pe­dii piszą po rosyj­sku: „Lis Nikita² – fik­cyjny lis z bajki Iwana Franki”… Kto tu pamięta teraz Iwana Frankę, Tarasa Szew­czenkę czy Kwitkę, zna­czy, Osnow­ja­nenkę? Kto tu sły­szał o eks­pre­syw­nym Sosiu­rze? O Stu­sie? O Łesi³, która miesz­kała tuż obok? Nie ma ani lisa, ani chwo­stu, ani Lisiego Chwo­stu, a nawet nazwa „Budka” koń­czy swój żywot. Ponoć to nie­istotny efekt wiel­kiego prze­su­nię­cia tek­to­nicz­nego. Nie znamy tych, ale znamy tam­tych; nie mówimy w swoim języku, ale mówimy w innym – jakie to ma zna­cze­nie?

Tak sobie myśla­łam, ska­cząc po torach.

Do Budki mia­łam już bli­sko – już widać było domo­stwo. Trzeba tylko przejść przez moste­czek nad dawno wyschniętą rzeką – a stam­tąd to już może z jakieś trzy­sta metrów. Bie­głam drob­nymi kro­kami, sta­ra­jąc się stą­pać po pod­kła­dach kole­jo­wych. I nagle usły­sza­łam czyjś płacz – cie­niutki, cichutki. Tak mógłby pła­kać syn Mariji Sier­huc, boha­terki powie­ści, którą wła­śnie piszę.

Zatrzy­ma­łam się. Co to? Rozej­rza­łam się wokoło. Żywej duszy. Jasny letni dzień, wiatr koły­sze trawą. Nagle ktoś zawo­łał mnie po imie­niu – wzdry­gnę­łam się i znowu rozej­rza­łam. Nie było nikogo. Prze­sły­szało mi się, pomy­śla­łam – zda­rza się, że w letni, koniecz­nie gorący dzień, koniecz­nie na pustej dro­dze nagle ktoś woła cię po imie­niu. Mówią, że to śmierć twoja… Mój rado­sny, poetycki nastrój pry­snął. Mia­łam wra­że­nie, że nagle tuż przy mnie coś mignęło – jakby jakiś ruch, jakiś prze­błysk. Ale nie, nikogo nie było. Sta­łam przy samym mostku; spod niego powiało chło­dem… Zro­biło mi się strasz­nie, ale wzię­łam się w garść, zeszłam na dół i zaj­rza­łam pod mostek. Nie do końca to był mostek, raczej beto­nowy tunel pod torami. Kie­dyś prze­pły­wała nim rzeczka, a teraz mógłby tędy prze­je­chać, powiedzmy, samo­chód oso­bowy albo przejść wypro­sto­wany czło­wiek. Ale w tej chwili tunel był zupeł­nie pusty, widzia­łam go na prze­strzał. Nie było w nim nikogo ani niczego.

Cisza. Czu­łam, jakby kryła się w niej groźba, więc ile sił w nogach pobie­głam do Budki. Wewnętrzny głos mówił mi, że ta cała sytu­acja to zły omen, że coś mnie prze­strzega, by nie kupo­wać Budki, że jesz­cze mogę zre­zy­gno­wać… Ale głu­pio mi było przed ludźmi, z któ­rymi się umó­wi­łam – nie­ład­nie, tak się nie robi, wyjdę na kre­tynkę.

Szkoda, że nie posłu­cha­łam wewnętrz­nego głosu.

Cho­ciaż tak naprawdę niczego by to nie zmie­niło – mogę to przy­znać po fak­cie.

No cóż, stało się, umowa kupna-sprze­daży Budki została pod­pi­sana, pie­nią­dze z tore­bek wyjęte, prze­li­czone i prze­ka­zane wiecz­nie ponu­remu sprze­da­ją­cemu, który na tęże chwilę lekko się roz­ch­mu­rzył.

Wró­ci­łam do domu po cał­kiem uda­nym i niczym nie­zmą­co­nym pro­ce­sie dopeł­nia­nia for­mal­no­ści oraz prze­ka­zy­wa­nia pie­nię­dzy byłym już wła­ści­cie­lom i znów zasia­dłam do kompa. Cią­gle męczyło mnie słowo „chwost”. Czę­sto mi się zda­rza, że jakieś cał­kiem obce słowo w zupeł­nie nie­zro­zu­miały spo­sób inspi­ruje mnie do pisa­nia i ini­cjuje pozor­nie nie­zwią­zane ze sobą histo­rie.

Jesz­cze pamię­tano barok, winiety z tajem­ni­czej czerni cza­sów jesz­cze roz­cią­gały swe fali­ste ogony, jesz­cze prze­bi­jały mgli­ste wspo­mnie­nia o jezu­ic­kim teatrze baro­ko­wym w Kobry­niu z żakami akto­rami, gdy w Brze­ściu pano­wał już rów­no­le­gły i pro­sto­pa­dły kla­sy­cyzm rosyj­ski, dzi­waczne wały twier­dzy brze­skiej już ota­czały dawny Brześć, a brze­skie damy filan­tropki zarzu­ciły nosze­nie tur­niur. Nato­miast kobiety z Dywy­no­wego zre­zy­gno­wały z pod­wik, gdy gene­ra­ło­wie i konio­krady pierw­szej wojny świa­to­wej ruszyli chło­pów z miej­sca i prze­pę­dzili do Bataj­ska. Wygna­nie. Oto tak­tyka rosyj­skiej armii: zosta­wić Niem­com gołą i pustą zie­mię. W Bataj­sku, pośród stepu, nad Donem, pod­wik już nie noszono, a może nawet ni­gdy ich tam nie widziano, i dywy­no­wi­czanki po pra­wie czte­rech latach rów­nież nało­żyły chustki. Dwo­rzec w Brze­ściu zbu­do­wano jakieś pół wieku wcze­śniej i wła­śnie tu powra­cali wypę­dzeni dywy­no­wi­cza­nie w nie­nor­mal­nie cie­płym lutym, a może na początku rów­nież nie­zwy­kle cie­płego marca 1919 roku. Jechali w wago­nach towa­ro­wych. Ci, co mieli głowę na karku, wieźli ze sobą car­skie złote czer­wońce, ci bar­dziej nie­fra­so­bliwi – papie­rowe bank­noty, a takie jak Sier­hu­cowa i Pana­siu­kowa – dzieci, które uro­dziły się wśród kubań­skiego stepu, na żyznym czar­no­zie­mie, i w dodatku tego samego dnia – w święto Zwia­sto­wa­nia. Pierw­sza na peron brze­skiego dworca zesko­czyła Domna Sier­huc. Jej kole­żanka, Marfa Pana­siuk, naj­pierw podała omo­taną córkę Domny, Manię, a następ­nie swoje dro­gie zawi­niątko – Peła­hiję, po czym sama też wydo­stała się z wagonu. Po dłu­giej trzę­są­cej podróży posta­wie­nie stopy na twar­dym grun­cie było czymś nie­zwy­kłym – czło­wiek miał wra­że­nie, jakby cią­gle jechał, jakby cią­gle nim koły­sało… Marfa ode­brała swoją córkę od Domny. Młode kobiety rozej­rzały się. Ogromny peron wypeł­niony był ludźmi… Stali tu chłopi nie tylko z Dywy­no­wego, ale także z innych wsi Bere­stejsz­czy­zny. Mężo­wie Domny i Marfy pobie­gli już na plac przed dwor­cem, by wyna­jąć wóz z końmi, który zawie­zie ich do Dywy­no­wego. Tak naprawdę cały doby­tek dwóch rodzin mógłby się zmie­ścić na jed­nym wozie, choć wtedy mężo­wie pew­nie musie­liby iść obok, ale teraz, w takiej hur­mie, pro­ble­ma­tyczne mogło być zna­le­zie­nie choćby jed­nego fur­mana…

Głosy ludzi, któ­rzy prze­cho­dzili obok, stali w grup­kach, śmiali się i krzy­czeli, mie­szały się ze sobą, roz­pa­dały, wiro­wały jak maleń­kie cyklony i uno­siły wysoko, zapewne do Boga.

No idźże… No stójże… Zamie­sza­nie i otę­pie­nie.

Drobny stary Marko o prze­zwi­sku Trzy Sie­kiery zdjął czapkę i żegnał się na cztery strony świata.

Jego sta­reńka sąsiadka Sawieta tuliła do piersi wikli­nowe pudełko i rów­nież robiła znak krzyża. Kła­niała się i nie zwra­cała uwagi na nic, dopóki wnuk, chłop­czyk może dzie­się­cio­letni, w całym tym zamie­sza­niu nagle nie zaczął dokądś biec.

– A dokąd cię cho­lera nie­sie? – Zmiana porządku z boskiego na powsze­dni nastą­piła w oka mgnie­niu. – Stój, dokąd to? – Po czym Sawieta chutko niczym młódka rzu­ciła się za chłop­cem, prze­ci­na­jąc mu drogę i łapiąc ucie­ki­niera.

– Chwała Ci, Jezu Chry­ste – stara znów się modli, pod­czas gdy jej rodzina wyła­do­wuje z wagonu manatki.

Nikt nie wyszedł im na spo­tka­nie, bo nikogo nie było. Wszy­scy wra­cali. Mieli za sobą długą drogę, pra­wie pięć lat wymu­szo­nego wygna­nia… I choć ani Domka, ani Marfa ni­gdy wcze­śniej nie były w Brze­ściu – gdy je wypę­dzono, naj­pierw szły pie­szo, a do pociągu wsia­dły dopiero w Bobruj­sku, jak już oddały wła­dzom bydło, które począt­kowo szło razem z ludźmi – cho­ciaż ni­gdy nie były one w Brze­ściu, teraz, na tym pero­nie na tyłach sta­cji, gdzie wyra­stały pira­midy z wor­ków, skrzyń, waliz, obie jed­no­cze­śnie poczuły, że są w domu. Teraz już droga będzie lekka, teraz już wszystko będzie dobrze: prze­cież są w domu. Udręki prze­trą­co­nego przez wygna­nie życia, egzy­sten­cja w obcym kraju, strach przed śmier­cią – zbyt czę­sto dywy­no­wi­cza­nie cho­wali swo­ich krew­nych w płyt­kich gro­bach przy dro­dze, zbyt czę­sto na sta­cjach wyno­sili z wago­nów mar­twe ciała, zbyt wielu pozo­stało na cmen­ta­rzach Bataj­ska – strach przed utratą pier­wo­rod­nych, kolejne zmiany wła­dzy, nie­pew­ność i to nagłe poczu­cie, że wresz­cie nad­szedł kres tego wszyst­kiego, że wyrwana i zawie­ziona na kraj świata kalina znów nie­ba­wem zosta­nie wetknięta we wła­sny, wła­śniu­sieńki, ogró­dek i znów puści korze­nie – wzru­szone tymi myślami młode kumy mocno się objęły i uca­ło­wały.

– No i doje­cha­li­śmy, kumo, a tak się bali­ście! – Młode kobiety, choć były rówie­śni­cami i kole­żan­kami od naj­młod­szych lat, a jedna dru­giej trzy­mała dziecko do chrztu, zgod­nie ze zwy­cza­jem zwra­cały się do sie­bie „wy”.

Zna­la­zły się wozy z końmi: nie był to pierw­szy esze­lon z wypę­dzo­nymi, więc teraz pod dwor­cem przed przy­jaz­dem pociągu usta­wiali się fur­mani z całego Brze­ścia i oko­lic: Trysz­czyna, Reczycy, Puha­czowa, Wólki…

Przy­by­szy cze­kały łzy na zaro­słych mło­dymi chwoj­ko­wymi pędami polach, zimna pusta chata (dzięki Bogu, kozacy jej nie spa­lili!), pie­czarki, pur­chawki i twar­dzioszki, któ­rymi rato­wali się przed gło­dem… Ale czyż nie przy­wy­kli do tego? Mieli ręce i mieli siły, i wró­cili. Histo­ria nio­sła dywy­no­wi­czan na swych falach, ale nikt o tym nie myślał. „Jesz­cze mam czas!” – mawiał dzie­więć­dzie­się­cio­letni kawa­ler Marko Trzy Sie­kiery, kiedy go pytano, czemu się nie żeni.

Jesz­cze wszy­scy mieli czas. A czas miał ich – peł­nych życia.

Wró­cili i puchem mościli swoje gniazdo.

1.

Nie­zam. – skrót od nie­za­miesz­kane.

2.

Lis Nikita – zru­sy­fi­ko­wana forma imie­nia boha­tera bajki Iwana Franki _Lis Mykyta_.

3.

Iwan Franko (1856–1916) – ukra­iń­ski poeta, pisarz, tłu­macz, dzia­łacz spo­łeczny, uwa­żany za jed­nego z naj­więk­szych ukra­iń­skich przed­sta­wi­cieli lite­ra­tury. Hry­ho­rij Kwitka-Osnow­ja­nenko (1778–1843) – ukra­iń­ski pro­zaik, dra­ma­turg, dzien­ni­karz i dzia­łacz spo­łeczny. Woło­dy­myr Sosiura (1898–1965) – jeden z naj­wy­bit­niej­szych ukra­iń­skich poetów XX wieku. Wasyl Stus (1938–1985) – jeden z naj­wy­bit­niej­szych ukra­iń­skich poetów XX wieku, przed­sta­wi­ciel ukra­iń­skiego ruchu odro­dze­nia naro­do­wego. Łesia Ukra­inka (1871–1913) – właśc. Łarysa Kosacz-Kwitka, jedna z naj­wy­bit­niej­szych ukra­iń­skich poetek.BUDKA

Ranek następ­nego dnia. Tro­chę popa­dało. Wyję­łam z torby klu­cze do nowego domu, wcią­gnę­łam wil­gotne powie­trze i rozej­rza­łam się po dopiero co kupio­nej nie­ru­cho­mo­ści.

Ponie­waż wiele przy­szłych wyda­rzeń, waż­nych nie tylko dla mnie, będzie ści­śle zwią­za­nych z tym miej­scem, spró­buję wam opi­sać je naj­do­kład­niej jak potra­fię, tak jak wyglą­dało ono wtedy, gdy weszłam w jego legalne posia­da­nie.

A więc, jak już wcze­śniej wspo­mi­na­łam, Budka była domem kole­ja­rzy, zbu­do­wa­nym przy samych torach. Płot prze­biega może jakieś pięć metrów od nasypu. Domo­stwo składa się z kamien­nego budynku z dwoma miesz­ka­niami (w każ­dym są po dwa pokoje z kuch­nią i werandą), obór i sto­dół dla obu gospo­darstw, nad­woru, sadu jabł­ko­wego i ogrodu, przy­bu­dówki do prze­cho­wy­wa­nia inwen­ta­rza kole­jo­wego, no i drew­nia­nych toa­let – jak mawiał boha­ter sta­rego filmu „w rodzaju wychodka ozna­czo­nego lite­rami «Me» i «De»”¹. Z jed­nej strony budynku znaj­dują się tory, kilo­metr dalej – szosa (po naszemu – _szos_), do któ­rej pro­wa­dzi droga grun­towa. Naokoło pola, łąki, na hory­zon­cie – chwoj­kowy las o nazwie Seme­nowa Góra. W błotku za par­ka­nem rosną żółte kaczeńce, błę­kitne chmury nie­za­po­mi­na­jek zalały wszystko – trudno dojść do toa­lety, żeby nie zdep­tać.

Nad­wor zarósł gęstym świe­żym kędzie­rzaw­cem (nie wytrzy­ma­łam, zerwa­łam kilka owo­ców, wło­ży­łam do ust). Obok przy­bu­dówki gąszcz srebr­nego pio­łunu, za nim, bli­żej pola – bia­ławe badyle łobody. Zawią­zek jabłka ode­rwał się od drzewa i ude­rzył o zie­mię. Z gałęzi sta­rych jabłoni na nad­wo­rze spa­dały prze­zro­czy­ste kro­ple. Dom, wybie­lony, kamienny, prę­żył się i stał w mil­cze­niu, cicho. Cze­kał na zmianę swego losu. Daleko za lasem wycho­dziło słońce, przed któ­rym roz­stę­po­wało się per­łowe gniazdo postrzę­pio­nych desz­czo­wych chmur. Bli­żej, w krza­kach, szcze­bio­tało drobne ptac­two. „A ja! A co ja!” – roz­legł się nagły gar­dłowy nie­szczę­śliwy głos i prze­szły mnie dresz­cze. „A ja biedna! A ja biedna!” To była tur­kawka w koro­nie jabłoni. Gło­śno zatrze­po­tała skrzy­dłami i pode­rwała się z gałązki.

„A ja! A co!” – sły­chać było z oddali. Obej­rza­łam się za gło­sem ptaka.

Wokół było cicho i pusto. Nie docho­dził tu nawet war­kot samo­cho­dów z pobli­skiej szosy. Zro­biło się tro­chę parno; paro­wały kro­ple wody; i w tej cie­niut­kiej parze, w led­wie widocz­nej mgle na dale­kim skraju łąki nagle zoba­czy­łam kobietę. Jej syl­wetkę. Tro­chę dziwną syl­wetkę. Było w tej postaci coś takiego, że od razu wie­dzia­łam, iż nie jest to dział­ko­wiczka z sąsied­nich dacz i nie chłopka z Pry­łuku czy Strad­czów. Jakiś pta­szek nad nią lata, piór­kami poły­skuje, a może srebrna zjawa unosi się nad jej głową? Kobieta zda­wała się pły­nąć w wil­got­nym powie­trzu. Ubrana w nie­bie­sko­zie­loną sukienkę z długą spód­nicą, która jakby pło­żyła się po łące. Postać musiała cze­goś szu­kać. Od czasu do czasu pochy­lała się, coś pod­no­siła i wkła­dała do zawie­szo­nego na łok­ciu koszyka. Nagle zatrzy­mała się, obró­ciła głowę i chyba spoj­rzała w moją stronę. Cho­ciaż cóż tam mogłam zoba­czyć z takiej odle­gło­ści? Coś dziw­nego było w tej kobie­cie… Ale co? Po chwili odwró­ciła się i odpły­nęła w dal.

A ja z kolei weszłam do domu.

Budy­nek był zawil­got­niały, deli­katne plamy nie­bie­skiej ple­śni pięły się od dołu w stronę sufitu. Sto razy malo­wane deski pod­łogi ruszały się i skrzy­piały pod sto­pami. Ilu zna­nych i niezna­nych mi ludzi cho­dziło po nich, tych skrzy­pią­cych deskach, przez pra­wie sto lat! Można tu było posza­leć z remon­tem, więc nie­cier­pli­wie na niego cze­ka­łam. Prze­ro­bię te dwa oddzielne miesz­ka­nia, prze­biję ścianę mię­dzy nimi, koniecz­nie dopro­wa­dzę wodę (już się umó­wi­łam na odwiert) i zro­bię kana­li­za­cję, urzą­dzę duże pomiesz­cze­nie z dwoma wyj­ściami, żeby wszystko było zgod­nie z _feng shui_… Cie­szy­łam się na zapas! Jak naj­prę­dzej się wpro­wa­dzę i do roboty!

Jed­nakże moje prze­no­siny do Budki tro­chę odbie­gły od wyma­rzo­nej i zapla­no­wa­nej wer­sji. Cze­ka­łam na ten dzień z rado­ścią. Zanim zwio­złam rze­czy z pokoju w Dobra­ty­czach, odre­mon­to­wa­łam dużą werandę, która wycho­dziła na połu­dnie i na zachód, na tory. Była tam już kuchenka elek­tryczna, a ja posta­no­wi­łam wsta­wić na jakiś czas kilka mebli – łóżko, kanapę, stół, lodówkę. Tu chcia­łam miesz­kać i stąd kie­ro­wać remon­tem, podzi­wiać widoki, słu­chać, jak kro­ple desz­czu ude­rzają o eter­nit, i – co naj­waż­niej­sze – w cza­sie, gdy robot­nicy będą urzą­dzać wszystko zgod­nie z moimi pomy­słami, pisać powieść. Dzień prze­pro­wadzki wyobra­ża­łam sobie tak: oto przy­wożę swoje dobra do tego pierw­szego w życiu kupio­nego przeze mnie i dla mnie domu, oto wyno­szą się w cho­lerę tra­ga­rze, oto wycho­dzę na ganek, zapa­lam papie­rosa, wdy­cham dym, który na świe­żym powie­trzu pach­nie szcze­gól­nie, potem nasta­wiam kawę – nie wiem, dla­czego wyda­wało mi się, że będzie to chłodny pora­nek – potem sia­dam do kompa, kon­cen­truję się i na jego ekra­nie zaczy­nają się poja­wiać nie­by­wale ważne słowa, opa­ko­wane w zachwy­ca­jące wątki…

Od dawna wiem, że jeśli zbyt mocno wyobra­żam sobie jakieś przy­szłe wyda­rze­nie, to rze­czy­wi­stość ni­gdy nie pokryje się z moją fan­ta­zją. Zawsze coś sta­nie na prze­szko­dzie. Pró­buję wręcz powstrzy­my­wać marze­nia. Mówię sobie: stop, stop, wystar­czy, bo nie wyj­dzie! Nie raz to się potwier­dziło.

Nie­stety szczę­śliwa prze­pro­wadzka do Budki zbyt wyraź­nie poja­wiała się w moich wizjach…

Kiedy tra­ga­rze zro­bili swoje i odje­chali, zgod­nie z pla­nem wyszłam na próg. I oczy­wi­ście zapa­li­łam. Nagle usły­sza­łam miau­cze­nie. No pro­szę, mówią, że do nowego domu trzeba naj­pierw wpu­ścić kota. Może zaraz stanę się jego szczę­śliwą posia­daczką – pomy­śla­łam i się uśmiech­nę­łam.

I wtedy go zoba­czy­łam.

Szare kocię leżało przy nasy­pie, w miej­scu, gdzie na wypło­wiały żwir wpeł­zają rośliny z pobo­cza. Zakrwa­wione. Miau­cze­nie nie roz­ry­wało duszy, więc pode­szłam w stronę kota, by zoba­czyć, co się z nim stało, i w miarę moż­li­wo­ści pomóc. Zatrzy­ma­łam się. Zamar­łam, aż mnie w sercu ści­snęło: kocię miało pre­cy­zyj­nie niczym brzy­twą odkro­joną tylną część ciała; kiszki leżały na ziemi. Mimo to żyło, miau­czało, patrzyło na mnie. Pod­nio­sło głowę, ból pew­nie stał się sil­niej­szy, więc zapisz­czało, tym razem prze­raź­li­wie, zwi­nęło się w kon­wul­sjach i znów zapisz­czało…

A ja… ja nie wie­dzia­łam, co robić. Bo co można począć w takiej sytu­acji? Co można zro­bić, gdy codzien­nie rzeką wylewa się ból i krew nie tylko kocia, ale i ludzka. Zor­nycka – prze­rwa­łam w myślach sama sobie – zadzwo­nić do Zor­nyc­kiej.

– Zaraz przy­jadę – krótko rze­kła przy­ja­ciółka. Posiada tę cenną zaletę, że zawsze jest w pobliżu, gdy jej potrze­buję.

Wyrzu­ci­łam lewie zapa­lo­nego papie­rosa, któ­rego cały czas zaci­ska­łam w pal­cach. Co to za pale­nie… Miau­cze­nie uci­chło. Jak mogę pomóc kot­kowi? Ile czasu tu leży? Może chce pić? Wró­ci­łam do domu, wygrze­ba­łam spo­śród gra­tów spode­czek i przy­nio­słam kocię­ciu zimną wodę. Leżało z zaplusz­czo­nymi oczami, przed­nie łapki leciutko podry­gi­wały. Pod­sta­wi­łam spodek pod pysz­czek. Pod­nio­sło głowę i zaczęło łap­czy­wie pić, ale ulgi mu to nie przy­nio­sło. Znów zaję­czało i w kon­wul­sjach zaczęło wić się po tra­wie…

Nim po dwu­dzie­stu minu­tach przy­je­chała Zor­nycka, kocię już zde­chło. A może umarło? Tak czy ina­czej, na moich oczach życie z wszyst­kimi jego cudami zastą­piła śmierć z wszyst­kimi jej tajem­ni­cami.

Łena obej­rzała ciałko i wstała.

– Bez szans.

– Wybacz, że cię wycią­gnę­łam. Wiem, że to nie ma sensu – rato­wa­nie jakie­goś kotka… Ale trudno przejść obo­jęt­nie obok cier­pią­cej istoty.

– Tak, nie­wąt­pli­wie, dość głu­pio jest rato­wać kotka – zgo­dziła się Łena.

– I to mówi naj­lep­szy brze­ski wete­ry­narz? – Nie spo­dzie­wa­łam się takiej odpo­wie­dzi.

– W dodatku lau­re­atka nagrody „Ajboli” – przy­tak­nęła mi Łena. – To moja praca: ratuję zwie­rzęta. Moja uko­chana praca. Ale widzę, że rela­cje mię­dzy ludźmi i zwie­rzętami idą w złym kie­runku. Nawet nie wiem, jak to wyja­śnić. Zauwa­ży­łam, że zwie­rzęta zastę­pują ludziom coś waż­nego, coś, co utra­cili. A tak być nie powinno. Chyba że to wynika z cze­goś, o czym nie wiemy… Z naszego poczu­cia winy…

– Zastę­pują coś waż­nego? Ale co? I gdzie tu nasza wina?

– Nie wiem, nie jestem filo­zo­fem ani socjo­lo­giem. Oni też ci raczej na to pyta­nie nie odpo­wie­dzą – mają inne zmar­twie­nia. Ale czy wyobra­żasz sobie, by twoja bab­cia Mokryna też tak się trzę­sła nad jakimś kot­kiem? Popa­trzy­łaby i poszła dalej. Bo miała więk­sze zmar­twie­nia. Robotę. Życie, o które trzeba było wal­czyć. Dzieci. A dziś ludzie ani nie pra­cują, ani nie wal­czą, tylko robią pedi­kiur jam­ni­kowi i fry­zurę kotu… Wcze­śniej zwie­rzęta słu­żyły ludziom, a dzi­siaj ludzie służą zwie­rzę­tom. A to grzech, jak by powie­dział mój zna­jomy pre­zbi­ter kościoła bap­ty­stów. Może nie? – Spoj­rzała na mnie w ocze­ki­wa­niu na odpo­wiedź, ale co ja tam mogłam odpo­wie­dzieć?

– Hm, dobrze, zga­dzam się – przy­tak­nę­łam – bab­cię Mokrynę rze­czy­wi­ście trudno nazwać kocią mamą. Ale też w jej cza­sach koty nie wpa­dały pod pociągi. Naprawdę nie wiem, czy prze­szłaby obo­jęt­nie obok takiego…

Łenka prze­cią­gnęła ręką po wyjąt­kowo pochmur­nej, zmę­czo­nej twa­rzy i znów pochy­liła się nad oka­le­czo­nym sza­rym trup­kiem; tłu­ste czarne muchy już się do niego zle­ciały, brzę­czały; Łenka wzięła w ręce zakrwa­wione ciałko.

– To kocię nie tra­fiło pod pociąg.

– To co je tak…?

– Nie wiem. Nie wiem, kto, po co i w jaki spo­sób odciął mu tylną część ciała, ale to nie był pociąg. Popatrz, jakie gład­kie cię­cie, jakby… jakby wyko­nano je piłą tar­czową…

Łena odwró­ciła kocię, żebym lepiej zoba­czyła.

Cię­cie rze­czy­wi­ście było ide­al­nie gład­kie, jakby zro­bione na przy­kład taką spe­cjalną maszynką, którą w skle­pach kroją szynkę.

– A naj­gor­sze i naj­mniej dla mnie pojęte – kon­ty­nu­owała Łenka – jest to, że nie po raz pierw­szy widzę coś takiego. Koty. Kocięta. W dodatku daleko od torów. Prze­cięte tak samo jak ten.

Spoj­rza­łam na Ołenę.

– Że co?

– To, co sły­szysz. Nie wiem, co to może być. Ale bar­dzo mi się nie podoba. – Łena przez chwilę pomil­czała. – Mam nie­do­bre prze­czu­cia. Dziw­nie mi jakoś. Od czasu do czasu mie­wam napady paniki. Nawet nie od czasu do czasu, tylko w kon­kret­nych miej­scach…

Zanie­po­ko­iłam się. Napady paniki? To było zupeł­nie nie­po­dobne do Łenki. Moja przy­ja­ciółka jest osobą zrów­no­wa­żoną, oazą spo­koju i wzo­rem racjo­nal­no­ści. Przy­po­mnia­łam sobie, że mnie też ści­snęło w mostku – pamię­ta­cie, tego dnia, gdy ska­ka­łam z pie­niędzmi po torach do Budki.

– OK, zakopmy nie­szczę­śnika – Łenka prze­rwała moje myśli. – Spie­szę się, muszę lecieć do roboty… Masz coś czy przy­nieść łopatę z samo­chodu?

Zako­pa­ły­śmy kocię tam, gdzie je zna­la­zły­śmy. Łenka od razu odje­chała do swo­ich nie­koń­czą­cych się spraw, a ja wresz­cie usia­dłam na ławce pod jabłonką i zapa­li­łam.

Paląc na ławce pod jabłonką, uświa­do­mi­łam sobie, że mam bar­dzo kiep­ską pamięć, co mnie nawet ucie­szyło. Liczy­łam na to, że widok umie­ra­ją­cego kocię­cia, który cią­gle stał mi przed oczami, chutko zblak­nie. Przy­naj­mniej przez noc zdążę zapo­mnieć. Kiep­ska pamięć jed­nak w tym przy­padku mnie zawio­dła, nie speł­niła moich ocze­ki­wań. Nie udało mi się zapo­mnieć tego widoku ani następ­nego dnia, ani jesz­cze kolej­nego.

Nie­mniej praca nad powie­ścią posu­wała się do przodu, choć nie tak, jak bym chciała.

W dzień uko­śne pro­mie­nie słońca prze­ci­nały izbę; małe pyłki, dro­binki siana tań­czyły w nich walca, na sze­ro­kich deskach kła­dły się sło­neczne odbi­cia okien. Ale wie­czo­rem, kiedy słońce cho­wało się za dale­kim lasem i wie­czorną zorzę dłu­giego let­niego dnia zastę­po­wała jasna i krótka noc, pro­mie­nie do izby nie docie­rały i świe­ciły się tylko twa­rze mło­dzieży; świa­tło biło z oczu dziew­czyn i chłop­ców, któ­rzy tań­czyli nie tylko walca. Świa­tło wyle­wało się rów­nież ze skrzy­pek muzy­kanta, cza­sem sta­wało się jaśniej­sze, odbi­ja­jąc się od gład­kich sze­ro­kich czół, od dużych, szu­ka­ją­cych się wza­jem­nie rąk, od twar­dych dziew­czę­cych łydek. Nikt nie sie­dział na ławach, gdy izbę wypeł­niały dźwięki muzyki, a w ogrom­nych oknach dogo­ry­wała wie­czorna zorza… Bły­skały pięty tan­ce­rzy: bose u tych, któ­rzy lubili zie­mię, w butach u tych, któ­rych ojciec je miał. Marija Sier­huc i jej kole­żanka Pełażka Pana­siuk świe­ciły się ina­czej. Marija – na nie­bie­sko, złoto, postu­ku­jąc obca­si­kiem. W świe­tle wiru­ją­cym wokół bosej Pełażki złoto i błę­kit zlały się w zie­lony snop, a zie­lone, tra­wia­ste pobły­ski świa­tła zata­czały kręgi także naokoło jej chłopca, Ste­pana…

_Złote, nie­bie­skie, czer­wone pro­mie­nie życia._

_Trzy­ma­jąc nad głową prawą rękę Mariji w swej lewej, zmie­nia­jąc je, obra­ca­jąc Mariją wokół sie­bie w zło­żo­nym tańcu, Iwan nachy­lił się do niej i wyszep­tał:_

_– Nieba ci uchylę!_

_Złote, nie­bie­skie pro­mie­nie ich twa­rzy – Mariji Sier­huc i Iwana Dub­niaka._

_Marija pod­nio­sła oczy, bły­snęła uśmie­chem._

_Po co mi twoje niebo? – pomy­ślała._

_Daleko na hory­zon­cie bły­snęły gwiazdy, gdzieś prze­cho­dziła nie­sły­szalna burza. Marija Sier­huc pomy­ślała, że nie potrze­buje uchy­lo­nego nieba._

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1.

Cytat z radziec­kiej kome­dii _Bry­lan­towa ręka_ w reż. Leonida Gaj­daji z 1969 r.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: