Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Bóg nie jest chętny - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
25 lipca 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Bóg nie jest chętny - ebook

Ekscytująca pierwsza część nowej trylogii fantasy napisanej przez autora Malazańskiej księgi poległych. Minęło wiele lat, odkąd trzech teblorskich wojowników przyniosło do Srebrnego Jeziora chaos i zniszczenie. Członkowie północnych plemion nie zapuszczają się już na południe. Miasteczko wróciło do równowagi, lecz wspomnienie przeszłości nadal żyje. Jednego z tych trzech wojowników, Karsę Orlonga, czci się jako boga, aczkolwiek obojętnego. W malazańskim świecie powstało też wiele innych religii. Niektórzy oddają cześć Coltaine’owi, Czarnoskrzydłemu Władcy. Wśród żołnierzy imperium popularny zaś jest kult Sui Etkara, Strażnika Umarłych. Wśród plemion mieszkających za granicami imperium narasta niepokój i w związku z tym do Srebrnego Jeziora wysłano legion piechoty morskiej. Żołnierze nie są pewni, z czym będą mieli do czynienia, lecz choć w malazańskiej armii wiele się zmieniło i piechota morska nie jest już tym, co kiedyś, jedno pozostaje bez zmian. Poradzą sobie ze wszystkim, co mogą spotkać, albo zginą. Wśród mieszkających w wysokich górach Teblorów pojawił się nowy wódz wojenny. Zraniony przez czyny Karsy Orlonga zamierza stawić czoło nowemu bogu, choćby musiał w tym celu wyrąbać sobie drogę przez całe imperium. Dalej na północy pojawiło się jednak nowe zagrożenie i teraz to Teblorom zaczyna brakować czasu. Zaczyna się nowa migracja, której od dawna się obawiano, i tym razem nie będzie to tylko trzech wojowników. Dziesiątki tysięcy Teblorów są gotowe ruszyć na południe, a na ich drodze stoi tylko jedna kompania malazańskiej piechoty morskiej… Do Srebrnego Jeziora wraca przeszłość, a to nigdy nie jest dobra wiadomość.

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67353-80-9
Rozmiar pliku: 1,9 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PODZIĘKOWANIA

Ser­decz­nie dzię­kuję czy­tel­ni­kom pierw­szej wer­sji, któ­rymi byli dok­tor A. P. Cana­van, Baria Ahmed i Mark Paxton-MacRae, a także mojemu agen­towi, Howar­dowi Mor­ha­imowi, oraz redak­to­rowi, Simo­nowi Tay­lo­rowi. Na szcze­gólną wdzięcz­ność zasłu­gują moi fani odwie­dza­jący ofi­cjalną stronę face­bo­okową Ste­vena Erik­sona oraz wszy­scy youtu­be­rzy dys­ku­tu­jący o spra­wach doty­czą­cych „Mala­zań­skiej Księgi Pole­głych”. Poda­li­ście mi szcze­pionkę, gdy naj­bar­dziej jej potrze­bo­wa­łem.DRAMATIS PERSONAE

RANT: Pół-Teblor, bękarci syn Karsy Orlonga

DAMISK: myśliwy i tro­pi­ciel

GOWER: władca Czar­nych Jhec­ków

NIL­GHAN: wojow­nik Czar­nych Jhec­ków

SAR­LIS: ludzka matka Ranta

TRÓJKA: Zabój­czyni Shi’gal

CZTER­NA­STY LEGION, DRUGA KOM­PA­NIA

KAPI­TAN MRUK: dowódca kom­pa­nii

TRZPIEŃ: sier­żant, Trze­cia Dru­żyna

MOR­RUT: kapral, Trze­cia Dru­żyna

GORĄC: Trze­cia Dru­żyna

CAŁ­KIEM SPŁU­KANA: Trze­cia Dru­żyna

BEN­GER: Trze­cia Dru­żyna

POWIEDZ NIE: Trze­cia Dru­żyna

KRZYWE WIER­TŁO: sier­żant, Czwarta Dru­żyna

PRZE­KĄ­SKA: kapral, Czwarta Dru­żyna

CICHA WODA: Czwarta Dru­żyna

FOLI­BORE: Czwarta Dru­żyna

KOC: Czwarta Dru­żyna

ANYX ZYG­ZAK: Czwarta Dru­żyna

SHRAKE: sier­żant, Druga Dru­żyna

POD­WO­ZIE: kapral, Druga Dru­żyna

DELI­KATNY: Druga Dru­żyna

TEN GŁO­ŚNY: Druga Dru­żyna

SMU­TAS: Druga Dru­żyna

GLI­NIANY TALERZ: Druga Dru­żyna

TEBLO­RZY

DELAS FANA: córka Karsy Orlonga

TONITH AGRA: córka Karsy Orlonga

KARAK THORD: wojow­nik i syn Deluma Thorda

PAKE GILD: wojow­niczka i córka Owdo­wia­łej Day­liss

OWDO­WIAŁA DAY­LISS: towa­rzyszka życia nie­ży­ją­cego Bairo­tha Gilda

VALOC: Sunyd, były nie­wol­nik

ELADE THA­ROS: wódz wojenny

SATHAL: wojow­niczka

BAY­RAK: Sunyd, były nie­wol­nik

GALAM­BAR: Rathyd, wyzwo­li­ciel sunydz­kich nie­wol­ni­ków

SIVITH GYLA: Rathydka, wojow­niczka

TORAS VAUNT: Rathydka, wojow­niczka

SALAN ARDAL: naczel­niczka Suny­dów

KADA­RAST: Rathyd, wojow­nik

HESTA­LAN: Rathydka, wojow­niczka

BAGIDDE: Rathyd, wojow­nik

STI EPI­PHA­NOZ: zwia­dow­czyni z Jaskra­wych Węzłów

INNI

ROZ­KOSZ NA KÓŁ­KACH: star­szy sier­żant regu­lar­nej mala­zań­skiej pie­choty

KONIARZ: kapral regu­lar­nej mala­zań­skiej pie­choty

TRAND: żoł­nierz regu­lar­nej mala­zań­skiej pie­choty

ODLOT: żoł­nierka regu­lar­nej mala­zań­skiej pie­choty

OPAK: żoł­nierka regu­lar­nej mala­zań­skiej pie­choty

SUS: żoł­nierka regu­lar­nej mala­zań­skiej pie­choty

GUND ŻÓŁTY: żoł­nierz regu­lar­nej mala­zań­skiej pie­choty

NAST FORN: porucz­nik, gar­ni­zon ze Srebr­nego Jeziora

SIL­GAR MŁOD­SZY: bur­mistrz Srebr­nego Jeziora

STORP: obe­rży­sta i wete­ran

STWO­RZE­NIE: łasica

MNI­SISZ­CZUR: mag

BLOW­LANT: mar­kie­tanka

VARBO: mar­kie­tan

PIĘŚĆ SEVITT: dowo­dząca Czter­na­stym Legio­nem

STO­KROTKA BAN­KRUT: komen­dant bata­lionu, Czter­na­sty Legion

TRUPKA: komen­dant bata­lionu, Czter­na­sty Legion

SŁO­MIANY OGIEŃ: kapi­tan, Czter­na­sty Legion

CHAR­KOT: sier­żant, Czter­na­sty Legion

SUL­BAN: sier­żant, Czter­na­sty Legion

BEL­LAM NOM: sier­żant, Czter­na­sty Legion

TŁU­CZEK: żoł­nierz pie­choty mor­skiej

DOBRA­NOC: żoł­nierka pie­choty mor­skiej

OLIT FAS: żoł­nierz pie­choty mor­skiej

SPLO­TO­WIEDŹMA: duch ple­mienny

NISTI­LASH: gan­rel­ski czar­no­księż­nik

SUKA WOJNY: bogini Jhec­ków

CASNOCK: władca Bia­łych Jhec­ków

PAL­LID: Ogar Cie­nia

ANDRI­SON BALK: komen­dant kom­pa­nii najem­ni­ków

ARA: sier­żant w kom­pa­nii Balka

PATYK: sier­żant w kom­pa­nii Balka

SUGAL: sier­żant w kom­pa­nii Balka

RYK: sier­żant w kom­pa­nii Balka

STRU­PIEL: mag w kom­pa­nii Balka

CRA­NAL: mag w kom­pa­nii Balka

VIST: mag w kom­pa­nii Balka

KLAPKA: nocny nóż

BAIR­DAL: nocny nóż

PAUNT: nocny nóż

ORULE: nocny nóż

PAL­LAT: nocny nóż

BURDA: nocny nóż

IRIK: nocny nóż

RAYLE: nocny nóżCo o tym sądzić? Pan Śmierci nie żyje. Rodzic Wojny spo­czywa w mil­cze­niu w zdru­zgo­ta­nej kryp­cie. Świa­tło i Ciem­ność ucie­kły do Cie­nia, a Cień śni o bla­sku słońca. Domy porzu­cono. Herol­dzi krzy­czą, ale nikt nie sły­szy ich głosu, mura­rze prze­sy­pują pył w znie­czu­lo­nych dło­niach. Kró­lowe pła­czą, a kró­lo­wie się poty­kają. Cały świat utra­cił rów­no­wagę, prawdy umie­rają z każ­dym odde­chem i z każ­dym wypo­wie­dzia­nym sło­wem.

Stara kobieta idzie kory­ta­rzem, zapa­la­jąc świeczki jedną po dru­giej, ale zimny wicher gasi wszyst­kie pło­mie­nie za jej ple­cami.

Teraz jed­nak widzę przed sobą nowe pole bitwy, wita­jące świt zło­wro­gim mil­cze­niem. Wkrótce mrok się roz­pierzch­nie i noc się otrzą­śnie, odsła­nia­jąc dwie armie zwró­cone ku sobie nawza­jem. Cho­rą­gwie łopo­czą niczym skrzy­dła, nad stroj­nymi w pió­ro­pu­sze sze­re­gami unosi się para. Oręż i zbroje lśnią w bla­sku wscho­dzą­cego słońca niczym poroz­rzu­cane po ziemi skarby.

Wtem mię­dzy wro­gami poja­wia się samotna postać, wieża z ciała i nie­ugię­tej woli, żela­zne kości i nazna­czona bli­znami twarz. Męż­czy­zna nie wal­czy za nikogo, ale wszy­scy uznają go za boga. Jest krwa­wym bło­go­sła­wień­stwem wojow­nika i słod­kim poca­łun­kiem kochanka, jest świad­kiem tru­pów i twórcą dzieci. Jest pozła­ca­nym dzio­bem statku histo­rii, pru­ją­cego z furią mor­skie fale, ale mieszka w prze­strzeni mię­dzy kur­ha­nem a men­hi­rem. Jest cięż­kim tupo­tem i lek­kim jak piórko doty­kiem; zim­nym spoj­rze­niem i lot­nym zer­k­nię­ciem. Wszystko mu odda­jemy, wszystko dla niego poświę­camy. W jego imię giną narody, w jego imię uklękną bogo­wie. Jeśli impe­ria spłoną, nie miej­cie pre­ten­sji do niego, podob­nie jak w chwili, gdy odwróci się od was kochanka. Być świad­kiem zna­czy zacząć widzieć. Widzieć zna­czy zacząć wie­dzieć. Wie­dzieć zna­czy się cof­nąć. Ale on stoi spo­koj­nie na dro­dze przy­szło­ści, nie ma oręża ani zbroi. Znam go. Jest Nie­chęt­nym Bogiem, Bez­rad­nym Bogiem, Zabójcą Wszyst­kich i Nikogo.

Wro­gie armie nie ruszają się z miej­sca. Słońce rzuca swój złoty blask na powierzch­nię świata. Czy to będzie dzień nadej­ścia wojny? Prze­ko­namy się…

_Hana­scor­dia. Wizje Ostat­niego Pro­roka._
_Trzeci Apo­kryf Kar­sań­ski_
(Daru­dży­stan w roku wyzwa­nia Dzi­kiego)PROLOG

_Nad Pła­sko­wy­żem Laede­ron. Pół­nocno-zachod­nia Gena­bac­kis. Tery­to­rium Teblo­rów_

Pięli się w górę sześć dni. Około połu­dnia siód­mego dotarli na szczyt skarpy gra­ni­czą­cej z nie­mal pio­nową ścianą lodu, którą od dwóch dni mieli na lewo od sie­bie. Ścianę nazna­czyły ślady daw­nych roz­to­pów, ale na tej wyso­ko­ści zima na­dal trzy­mała góry w moc­nym uści­sku, a dmące w dół turni wichry były białe od szronu i krwa­wiły tęczami w ostrym bla­sku słońca.

Szczyt skarpy był pochyłą, wyszczer­bioną gra­nią, tak stromą, że czwórka Teblo­rów led­wie mogła na niej ustać. Wiatr zawo­dził prze­raź­li­wie, szar­piąc luźne rze­mie­nie broni i wni­ka­jąc pod futra, które mieli na sobie. Od czasu do czasu pró­bo­wał zepchnąć ich w dół, jakby wście­kała go ich bez­czel­ność. Tak wyso­kie góry nie były ich świa­tem. Niebo było tu zbyt bli­skie, a powie­trze za rzad­kie.

Owdo­wiała Day­liss z Teblo­rów cia­śniej otu­liła ramiona wil­czym futrem. Przed nimi strome, usiane gła­zami zbo­cze opa­dało ku masie pokru­szo­nego lodu, pia­sku i śniegu, bie­gną­cej wzdłuż brzegu niczym mur obronny.

Z miej­sca, w któ­rym stali, widzieli, co znaj­duje się za tą przy­po­mi­na­jącą zęby piły barierą, aż po samo jezioro. Lodowe wybrzu­sze­nia wzno­siły się nad jego pła­ską, pokrytą śnie­giem powierzch­nię na podo­bień­stwo wysp. Nie­które pię­trzyły się wysoko niczym for­tece, jakby setka tyra­nów toczyła ze sobą wojnę o wła­dzę nad tym ogrom­nym impe­rium zamar­z­nię­tej wody.

Nikt z nich nie czuł się jesz­cze gotowy, by cokol­wiek powie­dzieć. Owdo­wiała Day­liss unio­sła wzrok i spoj­rzała na pół­noc, mru­żąc powieki. Gdzieś tam jezioro powinno się koń­czyć. Biel cią­gnęła się jed­nak aż po odle­gły hory­zont. Nad tą płasz­czy­zną – nie­wy­raźne niczym chmury – wid­niały naj­wyż­sze tur­nie gór­skiego łań­cu­cha. Ich zwró­cone w stronę połu­dnia stoki były wolne od śniegu. Już sam ten widok był prze­ra­ża­jący. Owdo­wiała Day­liss zwró­ciła się ku mło­demu wodzowi wojen­nemu sto­ją­cemu na prawo od niej.

Na­dal zdu­mie­wała ją myśl, że towa­rzy­szy im Rathyd, jakby tysiąc lat nie­ustan­nych wen­det i wza­jem­nych mor­dów nic nie zna­czyło, a przy­naj­mniej zna­czyło tak nie­wiele, że nie powstrzy­mało tego wodza wojen­nego przed zwró­ce­niem się do Ury­dów w poszu­ki­wa­niu wojow­ni­ków, któ­rzy zechcą wyru­szyć z nim w to miej­sce.

Wszystko się zmie­niało. Przy­glą­dała mu się jesz­cze przez chwilę.

– Zatem twoi współ­ple­mieńcy to zoba­czyli – stwier­dziła wresz­cie.

Elade Tha­ros wsparł się na dwu­ręcz­nym mie­czu, wbi­tym w zeszklony lód wypeł­nia­jący szcze­linę w kamie­niu, na któ­rym stał.

– Kiedy latem obo­zo­wa­li­śmy wysoko, Białe Twa­rze nie były już białe – odpo­wie­dział, kiwa­jąc głową.

Tylko nie­liczni spo­śród Ury­dów, któ­rzy usły­szeli opo­wieść Elade’a, pojęli jej zna­cze­nie. Życie toczyło się powoli, rytm pór roku był nie­zmienny. Jeśli poprzed­nia zima była bar­dziej mroźna, zna­czyło to, że ta, która ją poprze­dzała, musiała być łagod­niej­sza. Jeśli odwilż nad­cho­dziła z prze­rwami, a z gór na pół­nocy przy­by­wały dziwne, cie­płe powiewy, jeśli śnieg sypał codzien­nie, zasy­pu­jąc Teblo­rów grubą war­stwą, jeśli lasy wspi­nały się coraz wyżej na gór­skich sto­kach, a na niżej poło­żo­nych obsza­rach drzewa ginęły latem od suszy i szkod­ni­ków… trzeba było po pro­stu każ­dego lata wybie­rać inne wyso­ko­gór­skie pastwi­sko. Oby­czaje Teblo­rów zmie­niały się, dosto­so­wu­jąc się do nowych warun­ków.

Powta­rzali pół­gęb­kiem, że nowe wie­ści nie są powo­dem do obaw. Och, być może Rathy­dzi – te ich nie­liczne osady, które prze­trwały, ukry­wa­jąc się w nie­do­stęp­nych miej­scach przed wiecz­nie głod­nymi łow­cami nie­wol­ni­ków z połu­dnia – nauczyli się stra­chu jak zbite suki i bali się teraz cieni na nie­bie.

Gdy Elade Tha­ros sły­szał takie słowa, jego obli­cze nie mrocz­niało. Uśmie­chał się tylko, odsła­nia­jąc zęby w bez­gło­śnym gry­ma­sie zło­ści.

– Wszyst­kie dzieci łowiące nie­wol­ni­ków nie żyją – mówił. – Czy nie wie­rzy­cie nawet w te pogło­ski? Czy moje imię nic tutaj nie zna­czy? Jestem Elade Tha­ros, wódz wojenny wszyst­kich Suny­dów i Rathy­dów. Wódz wojenny wol­nych i tych, któ­rzy zaznali kie­dyś nie­woli. Trasę mojego zwy­cię­skiego powrotu do ojczy­stych stron nazna­czyły głowy tysiąca dzieci łowią­cych nie­wol­ni­ków. Każdą z nich nadziano na sunydzką albo rathydzką włócz­nię. – W jego sza­rych oczach poja­wiły się dzi­kie bły­ski pogardy. – Jeśli będę musiał, znajdę garstkę oca­la­łych pha­lydz­kich wojow­ni­ków, żeby towa­rzy­szyli mi w dro­dze na pół­noc.

To roz­strzy­gnęło sprawę. W końcu jaką opo­wieść zaniósłby Elade Tha­ros do znie­na­wi­dzo­nych Pha­ly­dów? „Ury­do­wie ukryli się w cha­tach i nie chcieli mnie wysłu­chać…”. Nawet jeśli go nie rozu­mieli, to nie mieli wyboru. Każdy wojow­nik musiał klę­kać przed dumą.

Wódz wojenny Rathy­dów mógł być młody, ale nie był głup­cem.

– Wieczne śniegi się roz­to­piły – stwier­dził Karak Thord. – Już to samo w sobie jest nie­moż­liwe. – Jego lico przy­brało zakło­po­tany wyraz, ale nie patrzył na odle­głe góry. Wle­pił wzrok w jezioro. – Zna­leź­li­śmy odpo­wiedź na pyta­nie, co się z nimi stało. – Zwró­cił się w stronę Elade’a. – A ta zato­piona dolina? Czy zawsze tak wyglą­dała?

– Nie, Karaku z Ury­dów. Tak jest, była tu kie­dyś rzeka, czy­sta i zimna, pły­nąca po zaokrą­glo­nych kamie­niach, małych kamy­kach oraz pia­sku. Na pły­ci­znach zbie­rano tam złoto. Można ją było przejść w bród i woda ni­gdy nie się­gała wyżej niż do bio­der.

– Kiedy tak było? – zapy­tał Karak Thord.

– W cza­sach mojego ojca.

Druga kobieta w ich gru­pie prych­nęła lek­ce­wa­żąco.

– Czy zagłę­bi­łeś się w jego wspo­mnie­niach, wodzu wojenny, żeby spraw­dzić, w któ­rym stu­le­ciu ostat­nio odwie­dził tamto miej­sce?

– Nie, Tonith z Ury­dów. Nie zro­bi­łem tego. Mój ojciec nie żyje. Moja rodzina od dawna miała dar zbie­ra­nia złota. Zapusz­cza­li­śmy się wysoko w góry, gdzie nie docie­rali inni Teblo­rzy. Całe złoto uży­wane w han­dlu przez Teblo­rów zna­la­zła moja rodzina. – Prze­rwał na chwilę, wzru­sza­jąc ramio­nami. – Oczy­wi­ście mia­łem odzie­dzi­czyć to zaję­cie po przod­kach. Moje nauki zaczęły się wcze­śnie. Póź­niej przy­byli łowcy nie­wol­ni­ków i opu­ści­li­śmy połu­dnie. Ci z nas, któ­rym udało się zbiec. A gdy wresz­cie pomy­śle­li­śmy, że jeste­śmy bez­pieczni, zaata­ko­wali nas wojow­nicy. Wtedy zgi­nął mój ojciec.

Owdo­wiała Day­liss raz jesz­cze przyj­rzała się Elade’owi. Poczuła w ustach nagłą suchość.

– Ci wojow­nicy byli Ury­dami, wodzu wojenny.

– To prawda – przy­znał pozba­wio­nym wyrazu gło­sem.

Karak Thord wle­pił w niego spoj­rze­nie sze­roko otwar­tych oczu.

– Moimi kuzy­nami…

– W rze­czy samej – prze­rwał mu Elade. – Nie­trudno było poznać ich imiona. W końcu któż z Ury­dów nie śpiewa na­dal pie­śni o Kar­sie Orlongu, Delu­mie Thor­dzie i Bairo­thu Gil­dzie? – Prze­niósł spoj­rze­nie na Day­liss. – Twoje dzieci, Owdo­wiała, zro­dziły się z nasie­nia Bairo­tha. Czy zali­czasz się do wyznaw­ców tego nowego Roz­trza­ska­nego Boga?

– Za dużo wiesz o Ury­dach – odparła. Za jej sło­wami kryła się groźba mie­cza.

Elade wzru­szył ramio­nami. Ponow­nie skie­ro­wał uwagę na zamar­z­nięte jezioro, lek­ce­wa­żąc ich wszyst­kich oraz temat roz­mowy.

– Przyj­rzy­cie się dobrze – pod­jął. – To, co widzi­cie, nie jest jezio­rem. To zatoka. Za Pro­me­nadą Bogów, gdzie kie­dyś cią­gnęła się tun­dra, teraz jest morze. Wyżyny na zacho­dzie oddzie­lają je od oce­anu. Na wscho­dzie roz­po­ściera się na obsza­rze jed­nej trze­ciej kon­ty­nentu. – Prze­chy­lił głowę. – Co wiem o tym kon­ty­nen­cie? Z pew­no­ścią wię­cej niż któ­re­kol­wiek z was. Wyobra­ża­cie sobie, że żyjemy w małym świe­cie. Te góry i doliny, rów­niny na połu­dniu, a za nimi morze. Ale to nie świat jest mały, tylko wie­dza Teblo­rów o nim.

– Ale nie twoja wie­dza? – zapy­tała Tonith Agra ostrym tonem, suge­ru­ją­cym, że pró­buje zama­sko­wać strach pogardą.

– Byli nie­wol­nicy mieli dużo do powie­dze­nia. Ich wie­dza nas oświe­ciła. Widzia­łem też mapy. – Zato­czył pełen krąg. – Lodowy mur powstrzy­muje morze. W ciągu ostat­nich dwóch dni wspię­li­śmy się na niego od naszej strony. Widzie­li­śmy szcze­liny, oznaki top­nie­nia. Widzie­li­śmy sta­ro­żytne zwie­rzęta, ongiś uwię­zione w lodzie, kłęby cuch­ną­cego futra ster­czące ze ściany. Z każdą wio­sną poja­wiają się nowe, przy­wa­bia­jąc kon­dory i wrony, a nawet Wiel­kie Kruki. Prze­szłość ofe­ruje padli­no­żer­com sutą ucztę. Mimo to, widząc ją, widzimy przy­szłość. Naszą przy­szłość.

Owdo­wiała Day­liss rozu­miała zna­cze­nie nagich turni. Zima świata umie­rała. Zda­wała sobie też sprawę z celu ich podróży. Mieli spraw­dzić, co dzieje się z wodą pocho­dzącą z roz­to­pio­nego lodu. Prze­ko­nać się, dla­czego nie spływa na niżej poło­żone obszary, gdzie każ­dego lata drę­czyła ich susza.

– Gdy ta lodowa tama pęk­nie… – zaczęła wypo­wia­dać słowa prawdy.

Ale wódz wojenny Elade Tha­ros nie zamie­rzał ustą­pić jej prawa do ich wypo­wie­dze­nia.

– Gdy ta lodowa tama pęk­nie, wojow­nicy Ury­dów, świat Teblo­rów się skoń­czy.

– Mówi­łeś o morzu – przy­po­mniał mu Karak Thord. – Dokąd mogli­by­śmy uciec przed morzem?

Elade Tha­ros uśmiech­nął się sze­roko.

– Nie przy­by­łem tylko do Ury­dów. Byłem w wielu róż­nych miej­scach. Zanim skoń­czę, wszyst­kie klany Teblo­rów będą ze mną.

– Z tobą? – zapy­tała Tonith. – Jakie tytuły mie­li­by­śmy ci przy­znać? Wielki wódz wojenny Rathy­dów, wyzwo­li­ciel sunydz­kich i rathydz­kich nie­wol­ni­ków, Zabójca Tysiąca Dzieci z Połu­dnia! Elade Tha­ros! Tak jest! Teraz popro­wa­dzi nas na wojnę z powo­dzią, któ­rej nawet bogo­wie nie zdo­łają powstrzy­mać!

Prze­chy­lił głowę, jakby po raz pierw­szy zoba­czył córkę Karsy Orlonga. Z pew­no­ścią od chwili opusz­cze­nia osady Ury­dów zamie­nili ze sobą bar­dzo nie­wiele słów.

– Tonith Agra, pod twoją cienką skórą uwi­dacz­nia się strach, a wszyst­kie słowa, które wypo­wia­dasz, zdra­dzają twoją nie­pew­ność. – Uniósł rękę, gdy się­gnęła po miecz z krwa­wego drewna. – Wysłu­chaj mnie, Tonith Agra. Strach drę­czy nas wszyst­kich. Każdy wojow­nik, który by temu prze­czył, byłby głup­cem. Wysłu­chaj mnie uważ­nie. Jeśli musimy poczuć lodo­waty wicher prze­ra­że­nia, lepiej, żeby dął nam w plecy.

Umilkł, cze­ka­jąc na odpo­wiedź.

Owdo­wiała Day­liss wydała z sie­bie jakiś dźwięk. Sama nie potra­fi­łaby okre­ślić, co mógłby ozna­czać.

– Uwa­żasz, że jesteś w cie­niu Roz­trza­ska­nego Boga, tak? Że jesteś śla­dem na jego dro­dze. Rathyd, któ­rego ojciec zgi­nął od mie­cza z krwa­wego drewna dzier­żo­nego przez Karsę. Albo Deluma bądź Bairo­tha. A teraz chcesz wyjść z tego cie­nia. Pra­gniesz, by chwała, jaką się okry­jesz, zepchnęła Karsę na bok.

Elade Tha­ros wzru­szył ramio­nami.

– Szu­kam chwały, Owdo­wiała Day­liss, ale jeśli Roz­trza­skany Bóg ode­gra jakąś rolę w tych poszu­ki­wa­niach, to tylko w chwili, gdy prze­bije go mój miecz z krwa­wego drewna. Tonith Agra ma rację. Nie możemy wal­czyć z powo­dzią. Wody nadejdą. Nasze zie­mie zatoną. Ale to będzie tylko począ­tek potopu. Czy jesz­cze tego nie zro­zu­mia­łaś?

Ski­nęła głową.

– Zro­zu­mia­łam, wodzu wojenny Elade Tha­ros. Wody spłyną z naszych gór i pokryją wszyst­kie zie­mie poło­żone na połu­dniu, gdzie miesz­kają dzieci łowiące nie­wol­ni­ków. Znisz­czą je cał­ko­wi­cie.

Potrzą­snął głową.

– Wody ich nie znisz­czą. My to zro­bimy.

Karak Thord wycią­gnął nagle miecz i klęk­nął przed Elade’em Tha­ro­sem, uno­sząc oręż w pozy­cji pozio­mej, wsparty na zwró­co­nych ku górze dło­niach.

– Jestem Karak Thord z Ury­dów. Pro­wadź mnie, wodzu wojenny.

Elade dotknął z uśmie­chem jego mie­cza.

– Doko­nało się.

Po chwili Tonith Agra zro­biła tak samo. Pomimo nie­daw­nego sporu mię­dzy nimi wódz wojenny zaak­cep­to­wał ją bez oporu i bez chwili waha­nia.

Owdo­wiała Day­liss odwró­ciła wzrok, choć wie­działa, że Rathyd patrzy na nią i czeka. Nie chciała ani nie mogła mu się sprze­ci­wiać. W jej żyłach pło­nął gwał­towny ogień. Serce tłu­kło jej mocno. Zacho­wała jed­nak mil­cze­nie, wpa­tru­jąc się w odle­głe zie­mie na połu­dniu.

– Tak – wyszep­tał Elade Tha­ros, który nagle zna­lazł się tuż przy niej. – Przed wodą nadej­dzie ogień.

– Być może to mój mąż zabił two­jego ojca.

– To nie był on. Na wła­sne oczy widzia­łem, jak powa­lił go Karsa Orlong. Z naszych męż­czyzn tylko ja jeden prze­ży­łem atak.

– Rozu­miem.

– Czyżby? – zapy­tał. – Powiedz mi, kim jest ten Roz­trza­skany Bóg? Czy Karsa Orlong wró­cił do ojczy­zny? Czy zwo­łał krew­nia­ków i zdo­był nowych zwo­len­ni­ków? Czy roz­po­czął wielką wojnę z dziećmi z połu­dnia? Nie. Nie zro­bił żad­nej z tych rze­czy. Powiedz mi, Owdo­wiała Day­liss, dla­czego ucze­pi­łaś się tej fał­szy­wej nadziei?

– Bairoth Gild posta­no­wił sta­nąć u jego boku.

– I zapła­cił za to życiem. Zapew­niam, że ja nie będę tak roz­rzutny z moimi zaprzy­się­żo­nymi zwo­len­ni­kami.

Prych­nęła pogar­dli­wie.

– Żaden z nich nie zgi­nie? Jak sobie wyobra­żasz tę wojnę? Czy kiedy ruszymy na połu­dnie, nie poma­lu­jemy twa­rzy na czarno, szaro i biało, wodzu wojenny?

– Mie­li­by­śmy ści­gać wła­sną śmierć? – zapy­tał, uno­sząc brwi. – Owdo­wiała Day­liss, mam zamiar zwy­cię­żyć.

– W woj­nie z połu­dniem? – Pozo­stali przy­glą­dali się i słu­chali ich z uwagą. – Mówi­łeś, że widzia­łeś mapy. Ja też je widzia­łam, Elade Tha­ros, gdy pierw­sza córka Karsy wró­ciła do nas. Nie możemy poko­nać Impe­rium Mala­zań­skiego.

Elade ryk­nął śmie­chem.

– To wykra­cza­łoby nawet poza moje ambi­cje – oznaj­mił. – Ale powiem ci jedno. Pano­wa­nie Impe­rium nad Gena­bac­kis jest słab­sze, niżby się zda­wało. Zwłasz­cza nad zie­miami Gena­ba­rian i Nathij­czy­ków.

Pokrę­ciła głową.

– To roz­róż­nie­nie nic nie zna­czy. Żeby zna­leźć dla naszych ludzi miej­sce na połu­dniu, poza zasię­giem nad­cho­dzą­cych powo­dzi, będziemy musieli zabić ich wszyst­kich. Mala­zań­czy­ków, Nathij­czy­ków, Gena­ba­rian i Kor­hi­vij­czy­ków.

– To prawda, ale tylko Mala­zań­czycy łączą wszyst­kie te ludy w jed­no­li­tego wroga, zdol­nego sta­wić nam czoło na polu bitwy. Na któ­rym spo­tkamy go i zmiaż­dżymy.

– Jeste­śmy łupież­cami, Elade Tha­ros, nie żoł­nie­rzami. Poza tym jest nas za mało.

– Twoje wąt­pli­wo­ści mnie nie znie­chę­cają – odparł z wes­tchnie­niem Ruthyd. – Z chę­cią usły­szał­bym twój głos w naszej radzie wojen­nej. Czy jest nas za mało? Tak. A czy będziemy wal­czyli sami? Nie.

– Nie rozu­miem.

– Owdo­wiała Day­liss, czy przy­się­gniesz mi wier­ność? Czy unie­siesz wysoko swój miecz z krwa­wego drewna, bym mógł go dotknąć? Jeśli tego nie zro­bisz, nasza roz­mowa będzie się musiała zakoń­czyć. W końcu… – cią­gnął z łagod­nym uśmie­chem – …nie jeste­śmy jesz­cze na radzie wojen­nej. Jeśli masz wąt­pli­wo­ści, wolał­bym, żebyś udzie­liła swego głosu wszyst­kim, któ­rzy je podzie­lają, ale muszą zacho­wać mil­cze­nie.

Wydo­była miecz.

– Zro­bię to – oznaj­miła. – Ale zro­zum mnie dobrze, Elade Tha­ros. Córki Karsy Orlonga podró­żo­wały z naszych krain w miej­sce, gdzie mieszka ich ojciec, Roz­trza­skany Bóg. Wie­lo­krot­nie.

– A mimo to on nic nie robi.

– Elade Tha­ros, on tylko wciąga głę­boko powie­trze.

– W takim razie z chę­cią usły­szę jego okrzyk bojowy.

Nie sądzę.

Nie powie­działa tego na głos. Opa­dła na jedno kolano i unio­sła przed sobą drew­niany miecz.

– Jestem Owdo­wiała Day­liss z Ury­dów. Pro­wadź mnie, wodzu wojenny.

Słońce osią­gnęło naj­wyż­szy punkt w swej wędrówce po nie­bie. Ciszę zmą­ciły głu­che trza­ski, dobie­ga­jące znad wiel­kiej, sku­tej lodem zatoki spo­wi­tego mgłami śród­lą­do­wego morza. Zaczy­nała się odwilż. Od ściany lodu, znaj­du­ją­cej się teraz po ich pra­wej stro­nie, dobie­gał szum wody, spły­wa­ją­cej gdzieś za zie­lo­nymi i nie­bieskimi kolum­nami lodu. Ten sam dźwięk sły­szeli popo­łu­dniami pod­czas wspi­naczki, kiedy było naj­cie­plej.

Na połu­dniu ucie­szą się z nagłej odwilży. Lato, powie­dzą, susza się skoń­czy. Widzi­cie? Nie ma powodu do nie­po­koju.

Wie­działa, że wkrótce takie nie­wiel­kie pro­blemy utracą wszel­kie zna­cze­nie. Kiedy przy­bę­dzie wódz wojenny, przy­no­sząc ze sobą obiet­nicę zemsty na znie­na­wi­dzo­nych dzie­ciach z połu­dnia. Obiet­nicę wojny.

Gdy wresz­cie dotknął jej mie­cza i wypo­wie­dział słowa akcep­ta­cji, wypro­sto­wała się i wycią­gnęła rękę.

– Uznajmy, że to nasza pierw­sza rada wojenna.

– Day­liss, to nie jest… – sprze­ci­wił się Karak Thord.

– Jest – prze­rwała mu i spoj­rzała pro­sto w oczy Elade’a. – Wodzu wojenny, jest pewna tajem­nica, któ­rej wszy­scy czworo musimy docho­wać. Zło­żymy przy­sięgę, któ­rej nie wolno nam będzie zła­mać.

– Co to za tajem­nica? – zapy­tała Tonith.

Day­liss wle­piła spoj­rze­nie w wodza wojen­nego.

– Obie­caj wszyst­kim kla­nom Teblo­rów wojnę z dziećmi z połu­dnia. Opo­wiedz im o zemście. O spra­wie­dli­wej zapła­cie za zbrod­nie, jakich dopu­ścili się wobec naszego ludu han­dla­rze nie­wol­ni­ków i łowcy nagród. O nowych osa­dach powsta­ją­cych na naszych zie­miach. O naszych daw­nych zwy­cię­stwach. Zdo­bądź ich serca, wodzu wojenny, sło­wami o krwi i chwale.

Tonith sta­nęła mię­dzy nimi.

– A co z poto­pem? Ta wia­do­mość powinna wystar­czyć!

– Wielu nie zechce uwie­rzyć w nasze słowa – odparła Day­liss. – Zwłasz­cza żyjące na ubo­czu klany, które mogą uwa­żać, że pory roku się nie zmie­niły, i nic nie wie­dzieć o tru­dach albo nie­do­stat­kach.

Przez chwilę nikt się nie odzy­wał. Ale poru­sze­nia lodu sta­wały się coraz gło­śniej­sze.

Wresz­cie Elade Tha­ros ski­nął głową.

– Jestem skłonny zro­bić to, co suge­ru­jesz. Ale jeśli mam zdo­być serca wszyst­kich kla­nów, nie mogę być sam.

– To prawda. Dla­tego nasza trójka będzie z tobą, wodzu wojenny. Repre­zen­tu­jemy Rathy­dów, Suny­dów oraz Ury­dów. Już ten szcze­gół wystar­czy, by przy­cią­gnąć do nas uwagę.

Karak Thord odchrząk­nął.

– Jeśli znaj­dziemy jesz­cze jakie­goś Pha­lyda, góry zadrżą ze zdu­mie­nia.

Elade Tha­ros spoj­rzał na niego.

– Karaku z Ury­dów, mam wśród swo­ich zwo­len­ni­ków Pha­lyda. Poka­żemy im przed­sta­wi­cieli wszyst­kich czte­rech kla­nów. – Ponow­nie zwró­cił się ku Owdo­wia­łej Day­liss. – To mądre słowa. Przy­się­gnijmy wszy­scy, że docho­wamy tej tajem­nicy, do czasu, gdy wszy­scy czworo zgo­dzimy się, że pora ją ujaw­nić.

Zer­k­nął na nich kolejno. Wszy­scy ski­nęli gło­wami. Nawet Tonith Agra.

Dopiero wtedy ruszyli w drogę powrotną.

Woda spły­wała w dół jaski­niami ukry­tymi pod lśnią­cymi ścia­nami z lodu. W coraz cie­plej­szych pro­mie­niach słońca ze skał buchały obłoczki pary.Gdy bez­radni, ranni i mło­dzi ucie­kli, ponoć wznie­siono za nimi barierę prze­ci­na­jącą wąską prze­łęcz. Dwu­nastka doro­słych Teblo­rów – wszy­scy mieli broń, jaką tylko zdo­łali zna­leźć – wzięła w ręce ostat­nie ogniwa zerwa­nych łań­cu­chów i przez ich otwory wbiła kolce głę­boko w skałę. Połą­czeni w ten spo­sób za kostki byli gotowi sta­wić opór furii han­dla­rzy nie­wol­ni­ków oraz ich żoł­nie­rzy, ści­ga­ją­cej ich amii pra­gną­cej odzy­skać utra­cone żywe bogac­two.

Rzecz jasna, nie spo­sób udo­wod­nić, że to wyda­rzyło się naprawdę. Możemy jed­nak powie­dzieć, że ucieczka wyzwo­lo­nych Teblo­rów była udana, co poło­żyło kres insty­tu­cji nie­wol­nic­twa w Pro­win­cji Malyn mala­zań­skiej Gena­bac­kis, a to z kolei dopro­wa­dziło do upadku ostat­niego bastionu plu­ga­wego han­dlu.

Valard z Tuli­pa­nów umie­ściła jed­nak w swej _Geo­gra­pha ‘ta Mott_ intry­gu­jącą wzmiankę o Wąwo­zie Teblo­rów, zauwa­ża­jąc, że w naj­węż­szym punk­cie ścieżki prze­cina ją usy­pi­sko kości, pod­czas gdy nieco niżej znaj­duje się dru­gie, znacz­nie więk­sze. Jak napi­sała: „Wygląda to tak, jakby tysiąc zbroj­nych zgi­nęło w walce z garstką obroń­ców”.

Powinno się rów­nież pod­kre­ślić, że Valard, jako pobożna Mistyczka Zaprze­cze­nia, z pew­no­ścią ni­gdy nie sły­szała o bun­cie nie­wol­ni­ków w Malyn ani o miej­sco­wej legen­dzie o bitwie zaku­tych w łań­cu­chy.

_Histo­ria Gaer­lonu, tom IX_
Wielka Biblio­teka w Nowej MornROZDZIAŁ TRZECI

W tam­tym cza­sie mala­zań­skimi Pro­win­cjami Pół­noc­nymi na Gena­bac­kis zarzą­dzała pięść Sevitt. Nie wiemy o niej zbyt wiele i zapewne ni­gdy już nie dowiemy się wię­cej. To dziwne, że histo­ria nie­raz prze­suwa się przed naszymi oczami i wszy­scy jeste­śmy usta­wio­nymi w sze­reg świad­kami, ale choć sta­ramy się coś powie­dzieć, tylko jeden na dzie­się­ciu albo nawet dwu­dzie­stu jest w sta­nie choć otwo­rzyć usta. Prze­szłość czę­sto jest niema, ale to, co krzy­czy do nas, żyją­cych w teraź­niej­szo­ści, jest drwiną ze wszyst­kich prze­czuć. Mógł­bym się zało­żyć, że każdy znisz­czony pomnik upa­mięt­nia głu­potę. Mądrość zawsze ginie. Pozo­stają tylko pełne buty wspo­mnie­nia pychy i głu­poty.

O czym to chcia­łem opo­wie­dzieć? Aha, pięść Sevitt…

Caha­gras Pilt
Przed­mowa do wstępu, _Wstępne myśli na temat rein­ter­pre­ta­cji histo­rii_
Wielka Biblio­teka w Nowej Morn

Srebrne Jezioro. Pro­win­cja Malyn

Choć przez więk­szą część życia był myśli­wym, przez całą tę noc ani razu nie nasu­nęła mu się myśl o obu­dze­niu innych miesz­kań­ców mia­steczka. Miał już swoje lata. Widział bar­dzo dużo, wystar­cza­jąco wiele, żeby wie­dzieć, że nad­szedł już czas, by odło­żyć łuk, zna­leźć sobie wygodny ganek i sie­dzieć tam jako mil­czący świa­dek, cze­ka­jąc na coś cudow­nego.

Zwie­rzęta miały nawyki. Łatwo było sobie wyobra­zić, że to wszystko, czym są. Żero­wa­nie, roz­mna­ża­nie się, opieka nad mło­dymi. Ucieczka przed nie­bez­pie­czeń­stwem i walka, kiedy nie było innego wyj­ścia. Widział, jak się zacho­wy­wały, gdy się bały, kiedy ogar­niało je prze­ra­że­nie albo cier­piały. Widział nawet, jak ginęły, spa­da­jąc z urwisk w panice, gdy stado zmie­niało się w jedno zwie­rzę, ucie­ka­jące na oślep przed czymś, czego nawet nie widziało.

Widy­wał też inne zwie­rzęta, te, które polo­wały, nie­ubła­ga­nie ści­gały zdo­bycz. Dzięki nim zro­zu­miał, że koniecz­ność jest czę­sto okrutna i bez­li­to­sna.

W życiu ist­niały różne regu­lar­no­ści – nie­które małe, inne zaś tak ogromne, że trudno je było pojąć. Rośliny, zwie­rzęta, ludzie – wszystko musiało się wpa­so­wać w ten wzo­rzec, czy tego chciało, czy nie, czy uzna­wało ten fakt, czy mu zaprze­czało. Czas niósł wszystko naprzód. Można było z nim pły­nąć albo nie.

Nocą, która wła­śnie się koń­czyła, powierzch­nia jeziora odna­la­zła nowy wzo­rzec. Myśliwy ni­gdy dotąd go nie widział. Pod roz­bi­tym pół­księ­ży­cem, spo­wi­tym w srebrny, pło­mienny blask, w nie­ru­cho­mym powie­trzu uno­sił się cichy trzask zde­rza­ją­cych się ze sobą poroży. Przez jezioro pły­nęły karibu. Tysiące, być może dzie­siątki tysięcy.

Pół­nocny brzeg jeziora pora­stał bez­ład­nie skłę­biony pół­nocny las, seria jarów i wąwo­zów bie­gła ze wschodu na zachód niczym pokry­wa­jące zie­mię zmarszczki. Te bli­zny zapewne były tu na długo przed poja­wie­niem się jeziora. Woda odpły­wała z niego, jedy­nie sącząc się przez skalne pod­łoże albo pły­nąc przez szcze­liny i pod­ziemne kory­ta­rze. Pomarsz­czony teren cią­gnął się na pół­noc, wzdłuż wygła­dzo­nej przez ero­zję gra­nicy Pro­me­nady Bogów, prze­cho­dząc w tor­fowe bagni­sko, a wresz­cie w tun­drę, roz­le­głą na setki mil, jeśli nie wię­cej.

Stado miało swoje nawyki, ale nie nale­żała do nich migra­cja tak daleko na połu­dnie. Myśliwy był tego pewien. Karibu zimo­wały w lesie, a wio­sną z reguły wędro­wały na pół­noc, sta­ro­żyt­nymi ścież­kami wio­dą­cymi przez tor­fo­wi­ska, by osta­tecz­nie dotrzeć na pagór­ko­watą tun­drę.

Myśliwy ni­gdy nie zapu­ścił się tak wysoko, ale sły­szał opo­wie­ści żyją­cych na pół­noc­nym wscho­dzie miesz­kań­ców lasu, han­dlu­ją­cych futrami, bursz­ty­nem i dzi­kim ryżem. Nie­kiedy też polo­wał w lesie na karibu.

Stado prze­pra­wiało się przez jezioro pra­wie całą noc. Gdyby to wyda­rzyło się dwa­dzie­ścia lat temu, mógłby popę­dzić do osady, by zwo­łać tylu łow­ców, ilu tylko zdoła. Potem zaczę­łaby się rzeź. Tyle mięsa i skór, kopytne bogac­two.

Doszedł do wnio­sku, że żądza krwi odcho­dzi ostat­nia, ale i ona w końcu odcho­dzi. Zmę­czył się już zabi­ja­niem.

Sie­dział spo­koj­nie, obser­wu­jąc wido­wi­sko w srebr­nym bla­sku księ­życa. Tysiące stwo­rzeń zmie­nio­nych w jedno, które zerwało ze swymi zwią­za­nymi z porami roku nawy­kami. Nie wystar­czyło po pro­stu zasta­na­wiać się, dla­czego do tego doszło. Mogło ist­nieć kil­ka­na­ście róż­nych powo­dów, nie­wy­klu­czone, że waż­nych i god­nych uwagi, ale gdy noc zbli­żała się do końca i zwie­rzęta wygra­mo­liły się na brzeg i roz­pro­szyły, zmie­rza­jąc na połu­dnie poprzez pastwi­ska oraz roz­le­głe obszary poro­śnięte ongiś lasem, jego duszę i myśli zaprząt­nęło coś znacz­nie głęb­szego. Ludzie dostrze­gali w zacho­wa­niu zwie­rząt jedy­nie instynkt, jakby były one nie­wol­ni­kami swo­jej natury.

Być może pod wie­loma wzglę­dami rze­czy­wi­ście nimi były. Ta noc uświa­do­miła jed­nak myśli­wemu, że zwie­rzę – każde zwie­rzę – jest czymś wię­cej niż tylko zbio­rem instynk­tów. W tym aspek­cie nie róż­niły się one od ludzi. Każde z nich żyło wła­snym życiem, tak samo jak ludzie. Znało nadzieję, być może nawet marze­nia. I pożą­da­nie, och, z pew­no­ścią wszyst­kie znały pożą­da­nie.

Nie chcę uto­nąć.

Nie chcę, żeby moje młode uto­nęło albo żeby dopa­dły je wilki.

Nie chcę, żeby strzała zatrzy­mała moje serce. Albo prze­biła mi płuco, od czego zacznę kasłać krwią, osłabnę, zachwieję się na nogach, a wresz­cie padnę na kolana.

Gdy niebo zaczęło jaśnieć, ostatni człon­ko­wie stada opu­ścili jezioro, wyszli na ląd i znik­nęli we mgłach na połu­dniu. Obser­wo­wał zwie­rzęta, czu­jąc wil­goć na policz­kach.

Inni myśliwi się wściekną. Wielu wyru­szy w pościg za sta­dem i zwie­rzęta będą ginęły od ich strzał. Ale naj­bar­dziej nie­bez­pieczna chwila minęła.

Dopiero wtedy zlazł ze skały, pod­niósł wiązkę zabi­tych zajęcy i ruszył przed sie­bie. To było jego ostat­nie polo­wa­nie.

* * *

Gospoda „Pod Trój­no­gim Psem” znaj­do­wała się na samym końcu uliczki, tuż obok jeziora. Po lewej stro­nie miała ulicę Nad­brzeżną, z przodu zaś główną aleję Srebr­nego Jeziora. Poni­żej bal­konu, a nad drzwiami, umiesz­czono ogromną koń­ską czaszkę, pra­wie dwu­krot­nie więk­szą od nor­mal­nej, przy­naj­mniej jeśli cho­dzi o konie z połu­dnia.

Wewnątrz, nad komin­kiem o kamien­nym obra­mo­wa­niu, naprze­ciwko baru wisiała popla­miona od dymu czaszka sza­rego niedź­wie­dzia. Bra­ko­wało jej żuchwy. Nato­miast w samo obmu­ro­wa­nie wmon­to­wano czaszkę Teblora. Wszystko powy­żej linii czoła było w niej zdru­zgo­tane.

Gdy tylko Rant spo­glą­dał na pół­noc, na drugą stronę jeziora, albo na spo­wite mgłą góry na pół­nocnym zacho­dzie, wyobra­żał sobie świat, w któ­rym był kimś małym, nie­god­nym uwagi bestii i wojow­ni­ków. W minio­nych latach, gdy jesz­cze był pra­wie dziec­kiem, fascy­no­wały go trzy czaszki „Pod Trój­no­gim Psem”, ale ta fascy­na­cja – podob­nie jak zro­dzone z niej pło­mienne wizje – nie prze­żyła kilku okre­sów przy­śpie­szo­nego wzro­stu, które nade­szły póź­niej. Kilku jego kole­gów w zbli­żo­nym wieku prze­stało się z nim bawić i zaczęło na jego widok ucie­kać.

Wkrótce potem uświa­do­mił sobie inne prawdy. Wszy­scy w mia­steczku wie­dzieli, że jego matkę ogar­nęło sza­leń­stwo. Tak wła­śnie to nazy­wali, ale przez więk­szą część życia Ranta matka była dla niego jedyną prze­wod­niczką po nie­zwy­kłym świe­cie doro­słych, uwa­żał ją więc za cał­ko­wi­cie nor­malną. Doszedł do wnio­sku, że doro­śli mają ukryte twa­rze. Jedną poka­zują za dnia, na uli­cach i w innych miej­scach publicz­nych, drugą zaś nocą, w zaci­szu swych domów.

Przez bar­dzo długi czas nawet czer­wone zęby matki uwa­żał za nor­malne. W końcu jed­nak uświa­do­mił sobie, że takie nie są, gdy ze zdzi­wie­niem usły­szał słowa „uśmiech kurwy, czer­wony od krwa­wego oleju”. Dodał je do listy rze­czy, które na razie nie miały dla niego sensu, lecz któ­re­goś dnia go nabiorą.

Nim – według wła­snej rachuby – skoń­czył dzie­więć lat, prze­ra­stał już o głowę naj­wyż­szego doro­słego w Srebr­nym Jezio­rze. Jego dawni kole­dzy dla wła­snej ochrony połą­czyli się w bandę i rzu­cali w niego kamie­niami z dru­giej strony ulicy. Dwa lata póź­niej doro­śli się­gali mu do piersi. Kamie­nie rzu­cane przez daw­nych kole­gów rów­nież zro­biły się więk­sze. Nie­długo potem miesz­kańcy mia­steczka zaczęli go nazy­wać „pół­te­blor­skim kun­dlem”. Wyle­wali na niego cały jad, który nagro­ma­dził się w nich od czasu powsta­nia nie­wol­ni­ków.

Rzecz jasna, widział tych nie­wol­ni­ków i z cza­sem zro­zu­miał, że czaszka wbu­do­wana w komi­nek pocho­dziła od Teblora. Przez bar­dzo długi czas nie potra­fił jed­nak połą­czyć tego z wła­snym życiem, okre­sami przy­śpie­szo­nego wzro­stu, coraz szer­szymi barami i wielką siłą.

Powsta­nie było krót­kie, ale krwawe. Teblor­skie dzi­kusy, nie­po­skro­mione przez kaj­dany i łań­cu­chy, przy­były, by wyzwo­lić pobra­tym­ców. Zabiły wszyst­kich, któ­rzy pró­bo­wali ich powstrzy­mać. Wszystko to wyda­rzyło się w ciągu jed­nej nocy. Widział to z jedy­nego okna w swoim pokoju, wycho­dzą­cego na Nad­brzeżną – czer­wone pło­mie­nie, nie­ru­chome posta­cie leżące na ulicy. Od czasu do czasu w oddali roz­brzmie­wał krzyk, od któ­rego prze­bie­gały go ciarki.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: