Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Boskie zwierzęta - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
9 czerwca 2019
Ebook
34,99 zł
Audiobook
35,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
34,99

Boskie zwierzęta - ebook

„Reakcje, jakie wzbudziło pojawienie się Boskich zwierząt, zdumiały mnie swoją

intensywnością. I naprawdę mocno poruszyły. Skoro z tamtym mam tyle dobrego zamieszania, po co kolejne wydanie? Właśnie po to, by wprowadzić do tekstu nowe myśli, które nie pojawiłyby się, gdyby nie konfrontacja tekstu z wnikliwym odbiorcą. By podzielić się dokonanymi w ciągu tych paru ostatnich miesięcy nowymi odkryciami. By uzupełnić

i rozbudować praktyczny poradnik. Oraz by dodać do tego, co już napisałem, jeszcze jeden rozdział, którego brak instynktownie wyczuwałem – pokazujący sos, w którym wszystko to, o czym napisałem, pływa: nasz coraz ciężej chory klimat”.

Szymon Hołownia

Czy zwierzęta idą do nieba, a jeśli tak, to gdzie są, kiedy my jesteśmy w czyśćcu? Czy mają tylko służyć człowiekowi, czy może raczej współtworzyć z nim świat? I dlaczego człowiek został wygnany z raju, a zwierzęta nie?

Boskie zwierzęta to książka o tym, że Bóg nie stworzył zwierząt przez przypadek i cały czas jest z nimi w kontakcie. O tym, czy facet rzeczywiście musi polować i jeść steki. O świętych, którzy woleli nie zbudować kościoła, niż wyciąć las, albo wykupywali zwierzęta z rzeźni. O psach latających w kosmos i ruszających na wojnę oraz o wiernych ptakach.

Kategoria: Wiara i religia
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-240-5937-9
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Poznawcza korzyść z wydania kilka miesięcy temu _Boskich zwierząt_ była taka, że – przeczytawszy przed ich napisaniem dziesiątki książek o przyrodzie, człowieku i ich wzajemnych relacjach – poczułem się w obowiązku nie przerywać lektury. Skoro już zdecydowałem się zabrać głos w temacie, zwyczajnie wypada być w nim na bieżąco. Pochłonąłem więc następne kilkanaście–kilkadziesiąt tomów, drugie tyle czeka na swoją kolej. A wciąż przybywają nowe.

Mam graniczące z pewnością wrażenie, że trafiliśmy z wydawnictwem w nie do końca dający się przewidzieć trend – o naturze, o planecie pisze się dziś dużo jak nigdy dotąd. Księgarnie wręcz zalewane są publikacjami o zachowaniu zwierząt, o życiu lasu, oceanu, „biografiami” powietrza, esejami o tętnie Ziemi. W grudniu, parę tygodni po premierze _Boskich zwierząt_, ze zdumieniem odkryłem, że nawet moja ulubiona księgarnia religijna na rzymskiej via del Mascherino, tuż obok watykańskiej Bramy Świętej Anny, „uruchomiła” specjalną półkę z publikacjami o związkach chrześcijaństwa z ekologią. Tak, opłaciłem nadbagaż. Wziąłem wszystkie. Nie zamierzam, rzecz jasna, udawać, że wszystkie zdążyłem już przeczytać. Ale będę je zgłębiać sukcesywnie, miesiącami, dokupować nowe, zrobię z nich swoją codzienną dietę. Bo tak, jesteśmy „w trendzie”. Coraz większe rzesze przeczuwają, choć pewnie jeszcze nie uświadomiły sobie w pełni dlaczego, że po latach oszalałej koncentracji na sobie my, ludzie, musimy w końcu zrozumieć coś więcej ze świata, który wcale nie jest obok, lecz żyje z nami w tym samym domu i coraz wyraźniej daje nam do zrozumienia, że wszystkich nas razem ciągniemy na dno. Dookoła pełno jest wciąż klimatycznych denialistów, apologetów przemysłowej produkcji mięsa i rabunkowej deforestacji, a wybory, nie tylko w Polsce, wygrywają ci, którzy przyrodę mają za nic. W ludziach na tak zwanym dole tli się już jednak poczucie – na razie niedookreślone, niejasne – że coś poszło nie tak, że jesteśmy realnie ubożsi bez czystych mórz, powietrza, bez wolno żyjących zwierząt, bez dzikich krajobrazów.

Pokolenie, które reprezentuję, każdego dnia w pocie czoła pracuje dziś na wyborcze zwycięstwa wszelkiej maści zielonych za jakieś – jak oceniam – dwie, maksymalnie trzy kadencje, gdy kwestia środowiskowa nie będzie już uznawana przez „spoconych mężczyzn w pogoni za władzą” za trzeciorzędną fanaberię, lecz wszyscy zauważą wreszcie, że to rzecz zupełnie podstawowa. Przyznacie wszak, że to, czy się żyje, czy się właśnie zatruło lub udusiło, to jednak sprawa dużo istotniejsza niż to, gdzie budować kolejne pomniki. Pewnie mniej więcej wtedy „zazieleni” się też nasz Kościół. Po latach udawania, że problemu nie ma, dotrze bowiem wreszcie do niego, że gdy zabraknie pszczół, zaraz po nich wyginą też ludzie (choć może być przecież i tak, że ludzie, którzy nie zrozumieją, co to jest „stworzenie”, wcześniej powybijają się nawzajem). Cieszę się, że udało mi się z tą książką załapać na początek fali, która – nie mam wątpliwości – całkowicie odmieni ten świat. Nie ma innego wyjścia, jeśli ma on przetrwać.

Reakcje, jakie wzbudziło pojawienie się _Boskich zwierząt_, zdumiały mnie swoją intensywnością. I naprawdę mocno poruszyły. Dziesiątki osób zadeklarowały mi w listach i rozmowach podczas spotkań autorskich, że po przeczytaniu tej książki przestają jeść mięso (zobaczymy, na jak długo, ale liczy się każdy hamburger mniej). Ludzie pisali i mówili, że _Boskie…_ otworzyły im oczy, że nabrali dzięki nim odwagi do rozmów ze swoimi bliskimi, że – nie ma większej radości dla autora – czytali je od deski do deski w samolocie, w tramwaju, na wakacjach, w łóżku oraz w wannie. Za parę stron, we _Wstępie_ do pierwszego wydania, przeczytają państwo o moim pierwotnym przekonaniu, że dostanę za tę książkę po łbie od wszystkich. Przygotowałem się, zgromadziłem zapasy argumentów, wyostrzyłem lornety, wypatruję mięsnych harcowników i antropofundamentalistów, trwa to już dobrych parę miesięcy – i nic! Na spotkaniach widuję sąsiedzkie kooperatywy wegan, nie uważających mnie jednak za zdrajcę i kata z tego powodu, że wciąż jem ryby, a ostatnio podszedł do mnie pan myśliwy, który z błyskiem w oku, potrząsając mą dłonią, powtarzał: „Ale mocno pan walisz w tej książce! Ale mocno! Nie, no dobrze! Dobrze! Mocno, no!”. Spodziewałem się zmasowanego ataku ze strony ultraprawicowych kolegów oburzonych, że brukam polskie mięsne świętości i antropomorfizuję zwierzątka, tymczasem znajduję w skrzynce przemiły mail od dziennikarza prorządowego tygodnika, który pisze mi, że on myśli podobnie i cieszy się, iż nie jest w tym sam, a konserwatywny _think tank_ przygotowuje wielki materiał pod hasłem: czas odebrać ekoagendę lewicy, prawa ekologia na tapet! Mógłbym godzinami opowiadać o listach, jakie dostałem od opiekunów stworzeń, które przeszły już przez „tęczowy most”, cieszących się z tego, że podzielam ich nadzieję na powtórne z nimi spotkanie. O mojej mamie, która zastanawia się, gdzie popełniła błąd wychowawczy, bo nie wie teraz, co gotować ojcu, który po lekturze _Boskich zwierząt_ stwierdził, że czas na pożegnanie nawet z drobiem (mięsa czerwonego nie jadł już wcześniej). O pewnej pani, która na spotkaniu autorskim dzieliła się ze mną zmartwieniem, że jeśli przestanie jeść mięso, natychmiast popadnie w tragiczny deficyt siarki (a ja pocieszałem ją, jak umiałem, przypominając, że Szewczyk Dratewka zaproponował smokowi dietę wysokosiarkową i wiemy przecież, jak to się skończyło). O zaszczytnym tytule Człowieka Roku, który przyznało mi po tej książce niezwykle wysoko przeze mnie cenione stowarzyszenie Otwarte Klatki. Zaprawdę: cuda i dziwy.

Skoro z pierwszym jest tyle dobrego zamieszania, po co drugie wydanie _Boskich zwierząt_? Właśnie po to, by tamto merytorycznie zdyskontować. By wprowadzić do tekstu nowe myśli, które nie pojawiłyby się, gdyby nie konfrontacja tekstu z wnikliwym odbiorcą. By podzielić się dokonanymi w ciągu paru ostatnich miesięcy odkryciami, świeżymi danymi, wyszperanymi gdzieś trafnymi argumentami, najnowszymi książkami (odsyłam do poszerzonej _Bibliografii_), pysznymi kawałkami ekoteologii z tekstów pomieszczonych w niszowych czasopismach, do których nigdy bym nie dotarł, gdyby nie wskazali mi ich czytelnicy. By uzupełnić i rozbudować praktyczny poradnik ekokatolika. Oraz by – _last but_ zdecydowanie _not least_ – dodać do tego, co już napisałem, jeszcze jeden rozdział, którego brak instynktownie wyczuwałem – pokazujący sos, w jakim wszystko to pływa: nasz coraz ciężej chory klimat.

Nie wiem, czy będą następne wydania _Boskich…_, na razie cieszę się, że mogę przekazać w państwa ręce to, które prezentuje pierwotny tekst i jego pierwsze owoce. To z pewnością jednak nie koniec tej historii, bo ona trwać będzie przecież do naszego ostatniego oddechu na tym świecie – a raczej, o czym przekonuję w jednym z rozdziałów, dużo dłużej. W końcu – czego dowiedziałem się z książki _Animal Rationale. Jak zwierzęta mogą nas inspirować?_ Pawła Fortuny i Łukasza Bożyckiego (ten ostatni „wywiadował” mnie w swojej audycji _Animalista_ w Radiu dla Ciebie, zaskoczył świetnymi pytaniami i rzeczową kontrą do pewnego zdania, które obudziło jego, biologa, sprzeciw) – w Warszawie mieszka dziś wraz ze mną na co dzień prawie cztery i pół tysiąca gatunków wolno żyjących zwierząt. Gatunków, nie osobników! Ile z nich jestem w stanie wyliczyć? Kilkanaście? Z pewnością mniej – jak z przekąsem zauważa Bożycki – niż znam marek samochodów, kosmetyków, logotypów firm. Bóg, w którego wierzę, nie stworzył jednak marek samochodów, i to nie z relacji z firmami przyjdzie mi się kiedyś przed Nim rozliczyć. Ta książka jest trochę o tym, co zrobić, żeby nie spalić się wtedy ze wstydu: że nie znałem, nie chciałem poznać, że się nie dziwiłem, nie cieszyłem, nie zachwycałem… Nie dbałem. O czym jeszcze? Zapraszam do lektury, dość już chyba tego wstępu do wstępu.Doskonale wiem, że za tę książkę po łbie dostanę od wszystkich. W pierwszej kolejności od święcących ubojnie biskupów, adorujących lisie truchła księży myśliwych oraz tych, którzy z ponad miliona słów zawartych w Biblii zapamiętali wyłącznie te cztery: „czyńcie sobie ziemię poddaną”, a w których przekonaniu Jezus wyłącznie przez niedopatrzenie (albo spisek starożytnych wegetarian) w _Modlitwie Pańskiej_ we frazie „chleba naszego powszedniego” nie dodał: „i mięska”. Słowa tak drogiego naszemu sercu, że przecież to niemożliwe, by nie było też bliskie Jemu (wiadomo, że z faktu, iż Bóg nas stworzył na swój obraz i podobieństwo, wynika nasze prawo do odwdzięczenia Mu się tym samym). Mięsożerstwo, ten smaczny dowód szczególnej ontycznej pozycji człowieka, to wszak jeden z głównych artykułów naszej wiary.

Łomot spuszczą mi też pewnie za nią środowiska radykalnych obrońców praw zwierząt, najpierw jak zwykle każąc mi się tłumaczyć ze wszystkich głupot wypisywanych obecnie przez tak zwanych konserwatywnych publicystów, a następnie wyzywając, również jak zwykle, od mięczaków, hipokrytów i morderców – bo przecież choć parę lat temu udało mi się ostatecznie pożegnać się z jedzeniem mięsa kur, świń, krów, owiec, jeleni i antylop, to wciąż jem ryby (jak również krewetki, odkąd kolega Marcin Prokop przyrządził mi je kiedyś w sosie cytrynowym podczas romantycznego kawalerskiego wieczoru), a także jajka i sery. Tak jak dla pierwszych będę więc lewackim oszołomem (wiadomo, każdy „ekolog” jest jak arbuz: z wierzchu zielony, w środku czerwony jak serce Lenina), tak dla drugich – „miękką fajką” siedzącą okrakiem na barykadzie, gatunkowym szowinistą _etc_.

W tej książce spróbuję się zmierzyć z argumentami i smalcobetonów, i wegelewaków – nie ukrywając specjalnie, do których mi bliżej i dlaczego. Jednak zanim jeszcze odpalę publicystyczne race i wyłożę, po co w ogóle zdecydowałem się zaczernić znów tyle papieru, chciałbym prosić czytelników o kredyt zaufania, o odrobinę cierpliwości.

Tych, co czytają na wyrywki, zachęcam, by przejrzeli tytuły rozdziałów. Wybierzcie to, co was interesuje, resztę spokojnie odrzućcie. Do tych, co czytają po kolei, apel: wytrzymajcie. Na początku tej książki – zwłaszcza w rozdziale drugim, traktującym o tym, czy zwierzęta mają duszę, czy pójdą do nieba i za kogo je w ogóle uważać – jest nieco teorii. Być może ktoś uzna ją za nudną, niemniej w mojej ocenie jest potrzebna. Bo łatwo byłoby po raz kolejny utyskiwać, że ludzie są straszni dla zwierząt (i przyrody w ogóle), warto jednak spróbować ustalić, co legło u podstaw takiej dyspozycji, co i dlaczego ludzie mają w tym zakresie w głowach (i czemu niektórzy twierdzą, że to, co w nich mają, to w dużej mierze zasługa katolicyzmu). Trzeci rozdział to _hardcore_. Ale jak nie mówić o całej tej cywilizacji śmierci, którą – w praktyce i w teorii (również, niestety, w teologii) – reszcie stworzeń (i sobie, bo tam, gdzie cierpi Ziemia, cierpią wszyscy) zafundował człowiek? Tego się nie da pudrować, o tym trzeba pisać z detalami. Dlaczego? Bo to się dzieje, a zamykanie oczu nie sprawi, że dziać się nie będzie. Tym razem proszę wrażliwców, by to wytrzymali. I doszli wraz ze mną do miejsca, od którego piszę już głównie o życiu.

Gdyby ktoś mnie dziś zapytał, o czym są _Boskie zwierzęta_, odpowiedziałbym: o tym, że zwierzęta (i cały świat) są właśnie Boskie, nie ludzkie. O tak często brukanej świętości danego światu przez jego Twórcę życia. Tak, bardzo bym chciał, by ta książka dała nam wszystkim (mnie też) po głowie, ale nie po to, by nas pobitymi zostawić, ale byśmy wyśpiewali na koniec wspólny hymn na cześć życia. Bóg, w którego wierzę, jest samym czystym życiem. Jest – wybacz mi, Panie Boże – psychofanem życia! Abraham i Mojżesz jeszcze tego nie wiedzieli, my już wiemy: nie ma w Nim cienia śmierci. On codziennie, z naszą pomocą – ludzi zaproszonych przecież do współtworzenia, nie do eksterminacji – chce napełniać ten świat życiem, by ono, rozpychając się wszędzie, odbijało centymetr po centymetrze latyfundia śmierci.

Bóg dał swoim stworzeniom Ziemię, na której bez kłopotu zmieszczą się wszystkie, w harmonii. Nie brakuje mi dowodów na to (część będę miał szansę tu przedstawić), że problemem współczesnego świata nie jest nadmiar ludzi. Nie jest nim brak zasobów. Konflikt człowieka z przyrodą wcale nie jest nieunikniony. Ziemia może spokojnie wyżywić jeszcze drugie tyle mieszkańców. Wody i gazu też wystarczy dla wszystkich. Wilki i dziki mogłyby żyć swoim naturalnym trybem, nie niepokojone przez tych, co przywykli okazywać miłość przyrodzie ołowiem. Na Boga – Bóg nie stworzył przecież jakiejś koślawej Ziemi! Nie oszukał nas, ukrywając w niej pułapki niedoborów. To my generujemy wszystkie jej problemy przez niesprawiedliwy podział wspólnych dóbr, przez produkowanie żywności nie tam gdzie trzeba, nie tak jak trzeba, nie w tym celu co trzeba (na przykład żeby nakarmić soją świnie, a kukurydzę przerobić na biopaliwa), przez wyniesiony pod niebiosa egotyzm, przez gatunkowy terror i towarzyszące mu opowiastki, którymi racjonalizujemy swoje złodziejstwo i przemoc, przez owe straszne wizje: „Albo przyroda, albo my. Zdecyduj się, możesz ocalić tylko jedno, co wybierzesz: naturę czy może swoje ukochane dziecko?”. Gdyby to zdanie było garnkiem, kipiąca zeń obłuda w try miga zalałaby nam kuchnię. To oczywiste, że życie mojego dziecka i życie mojego psa nie są dla mnie warte tyle samo. Uważam jednak – i wykażę – że dziś, w Europie, na obecnym etapie rozwoju mojej społeczności, jestem w stanie zupełnie spokojnie pogodzić interesy obojga. My, ludzie żyjący w dwudziestym pierwszym wieku, naprawdę możemy wyżywić naszych głodnych, wyleczyć chorych, nie zadając przy tym takiego bólu całej reszcie stworzeń. Dziś, przy tym wszystkim, co już wiemy i mamy, nie tylko do pomyślenia, ale i do zrobienia jest Ziemia, do której współtworzenia zaprosił nas Stwórca: Ziemia, która dla każdego żyjącego, niezależnie od jego miejsca na drabinie bytów, będzie domem, nie rzeźnią, nie więzieniem.

Gdy umawialiśmy się z wydawnictwem na tę książkę, sądziliśmy, że wyjdzie z tego sympatyczny katolicki „bambizm”: „piesek na mnie spojrzał tak głęboko, że pomyślałem: on musi mieć duszę”. Albo – to jednak kilka pięter wyżej – coś w stylu fascynujących przyrodniczych opowieści mojego kolegi Wajraka, przerobionych na kato. Wyszedł płomienny (chyba) manifest chrześcijanina, który ma dość maszyny idącej dziś przez Ziemię i robiącej z niej piekło dla najsłabszych: i ludzi, i wszystkich innych stworzeń; dość robienia z Boga służącego ludzkich apetytów, ma za to szczerą nadzieję całość stworzenia spotkać kiedyś w niebie (gdy już odsłuży czyściec, którego reszta istot żywych odsługiwać nie będzie musiała – co też daje do myślenia).

Na bramce spodziewam się usłyszeć od Niego: w której drużynie grałeś, Szymon? Czym byłeś? Śmiercią? Czy, tak jak Ja, byłeś życiem?Najpierw należało ustalić, czy szczury, które pożarły roczne plony owsa i zostały za to pozwane przez rolników przed kościelny trybunał w Autun we Francji, powinny stanąć przed nim jako podsądni świeccy czy duchowni. Z sądem kościelnym – rozstrzygającym sprawy w imieniu samego Stwórcy – żartów nie ma, by nie zmienić go w ordynarny ludzki samosąd, lecz pozostać w kręgu boskiej jurysdykcji, należało skrupulatnie dopełnić przewidzianych przez kanonistów formalności. Mecenas Chassenée, którego sądowi oficjałowie wyznaczyli gryzoniom na obrońcę z urzędu, twardo bronił tezy, że szczury to jednak świeccy. Wszelkie stworzenia rodzą się bowiem w stanie świeckim. Wypada więc wyjść z założenia, że podsądni w nim pozostają, no chyba że ktoś dysponuje dowodem przyjęcia święceń lub złożenia zakonnych ślubów i zechce przedstawić go sądowi. Chassenée był zręcznym kauzyperdą, sroce spod ogona nie wypadł. Długo stosował wszystkie możliwe środki obstrukcji procesowej, próbując nie dopuścić do skazania klientów _in absentia_. Wykazywał na przykład, że trybunał nie może uzyskać pewności, iż rzeczywiście wszyscy zainteresowani otrzymali zawiadomienie o toczącym się postępowaniu (sąd nakazał więc odczytanie wezwania do szczurów w czasie mszy ze wszystkich ambon w prowincji). Następnie sięgnął po przepis, który zwalniał z odpowiedzialności za niestawienie się przed sądem tego, kto nie był w stanie bezpiecznie dotrzeć na posiedzenie, by bronić swoich racji (a wiedzą powszechną było, ile kotów grasuje w okolicy).

Rozstrzygnięcia procesu niestety nie zachowały się lub przynajmniej nie zostały odnalezione. Chassenée pozostawił nam jednak wydany w 1531 roku poradnik, swoisty pamiętnik z prawnych batalii stoczonych w licznych procesach, w których oskarżonymi byli nie-ludzcy mieszkańcy Ziemi. Rzecz nosi tytuł _De excommunicatione animalium insectorum_ i dowodzi się w nim (na przykładach świętych usuwających z pól owady i biskupów oczyszczających swoimi pobożnymi zaklęciami jeziora z nadmiaru węgorzy), że ponieważ wszyscy wyszliśmy z ręki tego samego Stwórcy, a nie ze wszystkimi naszymi braćmi i siostrami w stworzeniu możemy się dogadać, zawsze istnieje droga odwoławcza – udanie się na skargę do Taty.

Osiągnięcia myśli prawnej francuskiego mecenasa relacjonuje Edward Payson Evans w opublikowanej w 1906 roku, a odnalezionej kiedyś przeze mnie w jakimś londyńskim antykwariacie pracy pt. _The Criminal Prosecution and Capital Punishment of Animals_. Autor, sam z lekka chyba powątpiewający w supermoce kościelnej instytucji, ze zdumieniem konstatuje, że Chassenée nie tylko wierzył, iż człowiek rzeczywiście ma prawo ekskomunikować (a precyzyjniej: przeklinać) rośliny i zwierzęta (powołując się między innymi na przykłady przeklęcia węża w ogrodzie Eden lub przeklęcia drzewa figowego przez Jezusa, który liczył na to, że skoro znalazł na nim liście, znajdzie i owoce), ale też był święcie przekonany o operacyjnej, mierzalnej skuteczności tej metody dezynsekcji czy deratyzacji.

Absurd sprzed wielu wieków? Zacznijmy od tego, że wcale nie sprzed tak wielu. Evans cytuje również prace na przykład z lat dziewięćdziesiątych dziewiętnastego stulecia, gdzie zastanawiano się nad poziomem prawnej odpowiedzialności zwierząt za akty przemocy, za jakie ludzie w identycznych okolicznościach są surowo karani. Na Bałkanach jeszcze w połowie dziewiętnastego wieku wykonywano publiczne egzekucje świń, które – żyjąc dużo bliżej ludzi niż dziś, w dobie rolnictwa przemysłowego – najczęściej „grzeszyły” tym, że gryzły małe dzieci. Przez wiele stuleci zwyczajem na naszym kontynencie było krzyżowanie pochwyconych na łupieniu trzód wilków (w Afryce Północnej robiono to samo z lwami) w przekonaniu, że wywrze to odstraszający wpływ na ich towarzyszy. W internecie można obejrzeć zdjęcia z dokonanej 13 września 1916 roku w Tennessee egzekucji (przez powieszenie na kolejowym dźwigu) słonicy Mary, która podrażniona w bolesne miejsce przez nieudacznego cyrkowego pomagiera, zrzuciła go z grzbietu i pozbawiła życia. Biedne zwierzę przeżyło pierwszą próbę wieszania, spadło z łańcucha, łamiąc sobie kości, i zmarło podczas drugiej próby, obserwowanej przez tysięczną gawiedź, w tym liczne grono dzieci.

Gdy podobna sytuacja zdarzyła się w 1994 roku – słonica Tyke występująca w cyrku w Honolulu zaatakowała w czasie pokazu swojego tresera i zabiła go, po czym uciekła z areny na ulicę – sprawczyni zginęła zastrzelona przez policję (choć to nieprecyzyjny opis: została ostrzelana, trafiona ponad sto razy, umierała przeszło dwie godziny). A skoro już jesteśmy przy „problematycznych” zwierzętach cyrkowych: w 2017 roku pewien polski cyrk postanowił pozbyć się małpki kapucynki, która sprawiała kłopoty treserom, nikogo nie zabiła, ale była zbyt aktywna i podobno agresywna. Tu wyrok miano wykonać przez uśpienie. Na szczęście weterynarz okazał się odpowiedzialnym człowiekiem i po ustaleniu, że częścią problemu były uciskające Juliana (bo takie imię dostał ów małpi samiec), wbijające się w podbrzusze szelki, zwierzę trafiło do poznańskiego zoo. Polecam relacjonujący tę historię materiał na stronie internetowej TVN24.

W dwudziestym pierwszym wieku nasze sprawy ze stworzeniami, które weszły nam w szkodę, załatwiamy w taki właśnie, bardziej „cywilizowany” sposób: insekty, gryzonie trujemy, ze wszystkim od kota „w górę” radzimy sobie za pomocą strzelby albo śmiertelnego zastrzyku. Tylko czasem komuś puszczą nerwy i zdarza się to, do czego doszło w lipcu 2018 roku w indonezyjskiej części wyspy Papua, gdy ponadsześćsetosobowy tłum metodycznie wyrżnął 296 będących pod ochroną aligatorów w ośrodku opieki nad nimi w dystrykcie Sorong, mszcząc się w ten sposób za zabicie ziomka, który niechcący zapuścił się na teren „sanktuarium”. Ludzie podzielili się pracą: jedni wiązali krokodylom pyski, drudzy wykańczali je maczetami i szpadlami.

Najgorsze wydaje się jednak co innego.

Evans w swojej książce opisuje świat, w którym zwierzęta z całą pewnością nie miały lekkiego życia, ale niezależnie od tego, jak bardzo dla picu urządzane były te wszystkie procesy, kościelni formaliści czuli, że nie można przejść sobie, ot tak, do porządku dziennego nad porządkiem świata danym nam przez Stwórcę. Śmiech z naszych średniowiecznych przodków wlokących przed prawników świnie albo skazujących na uduszenie pszczoły, które śmiertelnie pożądliły człowieka, więźnie jakoś w gardle, gdy czyta się u niego o winiarzach z Saint-Julien. Otóż w drugiej połowie szesnastego wieku parokrotnie wnosili oni do kościelnego sądu sprawę przeciw niszczącym im uprawy insektom. Najpierw uznali, że skoro Bóg jest Panem wszystkich stworzeń, najwyraźniej chce zakomunikować coś rolnikom przez zesłanie na nich takiej plagi. W podejściu drugim postanowili zaś wyznaczyć insektom całkiem obszerną działkę, w pełni odpowiadającą ich potrzebom (co miało zostać potwierdzone inspekcją owadziej delegacji), na którą miały się przenieść, tak by i one, i ludzie mogli spokojnie realizować wyraźną instrukcję daną im przecież przez wspólnego Stwórcę: „A dla wszelkiego zwierzęcia polnego i wszelkiego ptactwa powietrznego, i dla wszystkiego, co się porusza po ziemi i ma w sobie życie, daję na pokarm wszelkie rośliny zielone” (Rdz 1, 30).

Czasy po rewolucji przemysłowej to dla przyrody i dla wzajemnej relacji człowieka z resztą Bożych stworzeń czas najgorszy w całej naszej wspólnej historii.

Śmiech więźnie w gardle, bo kto dziś zawracałby sobie głowę takimi korowodami? Opryskano by co trzeba i po sprawie. Czasy po rewolucji przemysłowej, ze szczególnym wskazaniem na ostatnie trochę ponad pół wieku, to dla przyrody i dla wzajemnej relacji człowieka z resztą Bożych stworzeń czas najgorszy w całej naszej wspólnej (do niedawna), liczącej wiele wieków historii. W zdewastowanym przez drugą wojnę światową zachodnim świecie zadziałał mechanizm psychologicznej kompensacji nakazujący ludzkości odreagować koszmarne „lata chude”, wszyscy rzucili się więc do zaludniania Ziemi i przekształcania jej według coraz to bardziej ekspansywnych pomysłów w podręczny magazyn wszelkich dóbr.

Jasne, że i dotąd bywało różnie. W ciągu tych paru milionów lat, w których po Ziemi pałętają się przedstawiciele gatunku _homo_, i tych paruset tysięcy, kiedy ma ona zaszczyt gościć u siebie _homo sapiens_ (usilnie starającego się dowieść, że nie zasługuje na drugi człon swojej nazwy), zdarzały się liczne poważne kryzysy. Jak choćby ten, gdy nasi pradziadkowie zorganizowali się na tyle, że byli w stanie wydostać się z Afryki i Eurazji i popłynąć do Australii (działo się to jakieś czterdzieści tysięcy lat temu). A z Syberii – gdy stopniały lodowce – w ciągu dwóch tysięcy lat (od około czternastu do dwunastu tysięcy lat temu) skolonizować obie Ameryki, aż do Ziemi Ognistej. W czasie tej tak zwanej rewolucji poznawczej, opisanej z właściwą mu brutalną, faktograficzną swadą przez izraelskiego pisarza Noaha Yuvala Harariego w megagłośnej książce _Sapiens. Od zwierząt do bogów_, ludzie w Australii wykończyli dwadzieścia trzy z dwudziestu czterech gatunków zwierząt o masie przekraczającej czterdzieści pięć kilogramów. W Amerykach w podobnym czasie (około dwóch tysiącleci) wybito w pień siedemdziesiąt–osiemdziesiąt procent gatunków tamtejszych wielkich ssaków: mamuty, amerykańskie wielbłądy, żyjące tam od trzydziestu milionów lat tygrysy szablozębe itd. Wszędzie – czy na Madagaskarze, skąd zniknęły lemury olbrzymie i półtonowe nieloty mamutaki, czy na wyspach Oceanii – powtarzał się ten sam schemat: zachwycająca biologiczna różnorodność, nadejście człowieka, gigantyczna eksterminacja fauny i flory i totalna dominacja _homo sapiens_. „Nie wierzmy idealistycznym ekologom przekonującym, że nasi przodkowie żyli w harmonii z przyrodą, bo żyli z nią w dysharmonii. Na długo przed rewolucją przemysłową _homo sapiens_ był wśród wszystkich organizmów sprawcą wymarcia największej liczby gatunków roślin i zwierząt. Mamy wątpliwy zaszczyt bycia najbardziej morderczym gatunkiem w annałach biologii” – przekonuje Harari.

Usprawniliśmy co trzeba i jesteśmy na najlepszej drodze, by osobiście, bez żadnej pomocy bóstw czy wściekłych Kasjopean, wyprzedzić przewidywaną dotąd na za jakieś dwa–trzy miliardy lat zagładę życia na Ziemi.

Wraz z postępem technologii usprawniliśmy co trzeba i dziś jesteśmy na najlepszej drodze, by osobiście, bez żadnej pomocy bóstw czy wściekłych Kasjopean, wyprzedzić przewidywaną dotąd na za jakieś dwa–trzy miliardy lat zagładę życia na Ziemi (związaną ze starzeniem się, a więc i podgrzewaniem, naszego poczciwego Słońca). Histeria? Elizabeth Kolbert, dziennikarka pisząca o nauce do „The New York Times”, w swojej książce _Szóste wymieranie. Historia nienaturalna_ w przekonujący sposób dowodzi, że jeśli tylko utrzyma się tempo wymierania (obecnie – uwaga – tysiąc razy większe, niż wynikałoby to z normalnego rytmu przyrody nie tłamszonej przez człowieka), będzie to, a w zasadzie już jest, największa katastrofa od czasu wyginięcia dinozaurów sześćdziesiąt pięć milionów lat temu. Dzięki nam do 2050 roku wymrze dwadzieścia cztery procent żyjących obecnie na naszym globie gatunków flory i fauny, a do końca wieku – przede wszystkim na skutek globalnego ocieplenia – aż połowa! (Każda elektrownia węglowa o mocy 1 GW zabije ich średnio czterysta). Codziennie tracimy bezpowrotnie prawie sto pięćdziesiąt stworzonych przez Boga gatunków. Mamy już też pierwszy, któremu w naukowym akcie zgonu wpisano jako przyczynę zejścia „globalne ocieplenie” – nasze dzieci nigdy nie zobaczą szczurzynka koralowego, malutkiego gryzonia, który żył na wyspie Bramble Cay na Wielkiej Rafie Koralowej, bo podnoszący się poziom oceanu i tropikalne cyklony zabrały mu żywność i dom.

Portal smoglab.pl w lutym 2019 roku opublikował wywiad z trzema biologami: doktorem habilitowanym Wiktorem Kotowskim z Uniwersytetu Warszawskiego, doktorem habilitowanym Krzysztofem Kujawą z Polskiej Akademii Nauk i profesorem Piotrem Skubałą z Uniwersytetu Śląskiego, którzy dobitnie pokazują, w jak dramatycznym tempie postępuje dziś zagłada zupełnie przez nas lekceważonych, a najliczniejszych na Ziemi i niezwykle ważnych dla całej reszty stworzeń organizmów – owadów (kręgowce to jedynie pięć procent żyjących dziś gatunków zwierząt, liczbę gatunków owadów niektórzy szacują nawet na około trzydziestu milionów). Owady to pożywienie prawie dwóch trzecich ptaków, to kluczowy element przyrody, bo – jak wyjaśnia profesor Kujawa – „przez nie przechodzi bardzo duża część materii krążącej w biosferze oraz energii przepływającej przez ekosystemy”. W tropikach liczba owadów naziemnych zmniejszyła się już w niektórych miejscach o dziewięćdziesiąt osiem procent, w skali świata ich biomasa spada w tempie dwóch i pół procent rocznie, a więc jeśli zostawimy sprawy w trybie „_business as usual_”, za jakieś sto lat możemy ich nie mieć w ogóle. Dlatego też w Niemczech od 2018 roku prawo przewiduje drakońską karę – nawet do pięćdziesięciu tysięcy euro grzywny – za zabicie osy, pszczoły lub szerszenia. Dane z Polski są równie dołujące jak te z tropików. Tam owady zabija globalne ocieplenie, u nas – przemysłowe rolnictwo. „Usuwa się refugia , takie jak zadrzewienia śródpolne, mokradła, małe cieki, skarpy, zmienia się chemizm środowiska przez stosowanie nawozów i osusza podmokłe i wilgotne łąki czy mokradła, a ponadto nawet dziesięć razy w ciągu sezonu wegetacyjnego wybija się na polu wszystko lub większość tego, co nie jest rośliną uprawną: owady insektycydami, a rośliny towarzyszące uprawom (czyli tzw. chwasty) herbicydami. To jest droga donikąd. Nie tylko dla owadów, ale dla nas też, bo siecią powiązań jesteśmy zależni od przyrody i nie jest prawdą, że »technologia nas obroni«” – tłumaczy Krzysztof Kujawa. I ma sto procent racji. Bo w jaki sposób technologia miałaby nas obronić? Skonstruujemy, o czym jeszcze będzie mowa, biliony mechanicznych owadów?

Marcin Rotkiewicz, dziennikarz naukowy tygodnika „Polityka”, w książce _W królestwie Monszatana. GMO, gluten i szczepionki_ (do której wracał tu będę jeszcze parokrotnie) bije po oczach każdego, kto choć raz w życiu był na wsi, spostrzeżeniem zdawałoby się oczywistym: rolnictwo to przecież nic innego jak niszczenie wszystkiego poza tym, co akurat chcemy wyhodować; każde pole uprawne to pod względem bioróżnorodności pustynia. „Ceną za uwolnienie się od zbieractwa i łowiectwa była kumulacja dóbr prowadząca do powstania nierówności społecznych. A także zniszczenia środowiska naturalnego na niespotykaną skalę. Staliśmy się największymi destruktorami bioróżnorodności. Na świecie żyje dziś około czterystu tysięcy gatunków roślin, z których potencjalnie nadawałoby się do jedzenia jakieś trzysta tysięcy. Ale my zapewniamy przestrzeń i warunki rozwoju jedynie około dwustu gatunkom, spośród których największe znaczenie ma tylko piętnaście gatunków, dostarczających 95 procent kalorii spożywanych w postaci żywności na świecie”.

To nie jest problem wyłącznie teoretyczny, lecz jak najdosłowniej samobójcza pętla. Jeśli kogoś nie rusza fakt, że sto lat temu było na świecie pewnie koło stu tysięcy tygrysów, a dziś jest ich z pięć tysięcy, że populacja lwów zmniejszyła się w ciągu ostatniego półwiecza dwudziestokrotnie (i zawsze gdy liczba ludności na Ziemi rośnie o kolejny miliard, liczba lwów spada o połowę) – ma kłopot. Aysha Akhtar, amerykańska neurolog i epidemiolog, w książce _Animals and Public Health. Why Treating Animals Better is Critical to Human Welfare_ zwraca uwagę, że mniejsza bioróżnorodność to na przykład większe zagrożenie epidemiologiczne dla człowieka, większe zagęszczenie organizmów będących kolejnymi etapami rozwoju i mutacji groźnych patogenów. To mniej owoców, warzyw i setek innych produktów, gdy wyginą zapylacze. To mniej ryb dla nas, gdy wyłowimy i przerobimy na paszę dla krów mniejsze morskie organizmy, ich pożywienie (szerzej o tym procederze – w rozdziale trzecim), a dodatkowo zanieczyścimy ich środowisko tak, jak potrafimy tylko my (filozof Ewa Bińczyk w swojej znakomitej książce _Epoka człowieka. Retoryka i marazm antropocenu_ cytuje prognozy, że w 2050 roku masa wyrzuconego do mórz plastiku ma się zrównać z masą żyjących tam ryb; inne szacunki mówią, że już za parę lat na pięć kilo złowionych ryb kilogram będzie ważył zmagazynowany w ich ciałach, a pochodzący z naszych pralek czy szczotek do zębów, mikroplastik). Oto właśnie ów antropocen, Era Człowieka, a precyzyjniej rzecz ujmując: era prowadzenia przezeń okupacji reszty świata, któremu (a w konsekwencji i samemu sobie, trwającemu w złudzeniu, że uniezależnił się wreszcie od natury) – niesie śmierć. Dlatego nie brakuje takich, którzy ów „nasz czas” w historii świata nazywają czasem śmierci, nekrocenem.

„Znowu jakiś ekooszołom robi wielki raban. Już miała nas zalać woda. I co, zalała? Smażalnia przy plaży w Dębkach – widziałem na wakacjach – jak stała, tak i stoi. Mięso miało nas zatruć, bo tyle było krzyku, że pakuje się w nie antybiotyki – a przecież ja żyję! Że gatunki jakieś znikają? Jak znikają! Las, który mijam, gdy jadę do pracy, ciągle stoi, widziałem bociana, a drogę przebiegł mi kot”.

Zaprawdę, wiem coś o tym, jak trudno jest wytłumaczyć człowiekowi, którego refleksja opiera się na nakreślonych wyżej założeniach, że żyć w przekonaniu, iż jeśli coś się widzi, to to jest, a jeśli się nie widzi – to tego nie ma, ma prawo mniej więcej dwumiesięczne dziecko. Jak nader trafnie zauważył w jednym z tekstów dla portalu TVN24.pl polityk Paweł Kowal (choć on akurat pisał o końcu znanej nam geopolityki, rozwodzie Europy i USA): „Ludzie nigdy nie wiedzą, że żyją na krawędzi epoki”. Wydaje się, że złe trendy przeminą, wszystko jakoś się ułoży. Jasne, wokół wiele się dzieje – wybuchają wojny, nadciągają kolejne kataklizmy, ktoś publikuje jakieś badania, ktoś ostrzega, ktoś w najlepsze błaznuje. Aż tu któregoś dnia, nie wiadomo jak i dlaczego właśnie tego, nagle wszystko leci na łeb na szyję: ktoś gdzieś długo zbierał proch, zupełnym przypadkiem komuś obok z ręki wyszła iskra.

Jedyną realną ofiarą, jaką musielibyśmy ponieść, by zejść z drogi, którą zdążamy ku śmierci, byłaby delikatna korekta smaków oraz ideologicznych przyzwyczajeń.

Doskonale wiem, że ludzie nie są gotowi umierać za naukowe wykresy i piętrzone przed nimi przez ekspertów liczby. Od nas nikt jednak nie wymaga (jeszcze) marszu na barykady. Jedyną realną ofiarą, jaką musielibyśmy ponieść, by zejść z drogi, którą – ze słuchawkami na uszach – zdążamy ku śmierci, i wrócić na drogę ofiarowanego nam przez Stwórcę życia, byłaby delikatna (bo wcale nie duża) korekta smaków oraz ideologicznych przyzwyczajeń. Proszę spojrzeć, ile mogłoby się zmienić, gdyby człowiek przestał widzieć swoje miejsce w świecie tak jak bohater słynnej piosenki _Jolka, Jolka pamiętasz_ zespołu Perfect, co to – wszyscy pamiętamy – „wielbił porządek i pełne szkło” (a „narzeczoną miał kiedyś jak sen”). We wspomnianym wywiadzie profesor Kujawa trafnie zauważa: „Rolnictwo jest na pewno bardzo ważnym czynnikiem zanikania owadów. Ale jest nim także lubowanie się ludzi w »utrzymywaniu porządku« – wszędzie, czy potrzeba, czy nie. Moim zdaniem potrzebna jest radykalna zmiana tego kulturowego kodu, według którego zwalone drzewo w wodzie jest »bałaganem« i liście leżące jesienią na trawniku – też. W miastach powinno być jak najwięcej terenów oddawanych w jak największym stopniu przyrodzie. A na przydrożach wcale nie musi dominować trawa, którą trzeba cały czas przycinać (a może nie trzeba?)”. Musielibyśmy odpuścić sobie kąpiele w roztworach z samostraszących zaklęć, które powtarzamy, okłamując samych siebie, że przecież jeśli tylko zmienimy cokolwiek, zaraz czeka nas głód, nieszczęście, cierpienie. Mówiąc „my”, mam na myśli mieszkańców bogatszej części Ziemi. Nie raz w tej książce przyjdzie mi pokazać, jak rachunek za nasze wygody płacą nasi bracia i siostry z globalnego Południa. Kolejne dane z książki profesor Bińczyk: siedem procent największych gospodarek świata wytwarza pięćdziesiąt procent zagrażających nam coraz wyraźniej gazów cieplarnianych. Czterdzieści pięć procent najuboższych obywateli świata odpowiada za emisję siedmiu procent tych gazów. W tej książce będę wołał, jak umiem, o natychmiastową rewizję naszej relacji ze stworzonym światem, nie tylko dlatego, że uważam, iż on – nie nasz, lecz wciąż Stwórcy („do Pana należy ziemia i wszystko, co ją napełnia”; Ps 24, 1) – po prostu na to zasługuje. I nie dlatego, że zamierzam rozdzierać szaty wyłącznie nad cierpiącą w rzeźni krówką czy umierającą od rolniczych oprysków pszczołą. Życie mrówki to życie poddające się dokładnie tym samym biologicznym prawom co życie Einsteina, moje, mojego dziecka, setek dzieci, które codziennie przez fundację Dobra Fabryka leczymy z głodu w prowincji Północne Kivu w Kongu. Jeśli samolot spada – klasa biznes i klasa ekonomiczna lecą w dół i kończą tak samo.

_Dalsza część rozdziału dostępna w pełnej wersji_
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: