Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Braterstwo krwi - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
15 lipca 2022
Ebook
24,99 zł
Audiobook
34,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
24,99

Braterstwo krwi - ebook

Przed czym się ucieka do Legii Cudzoziemskiej? I który z podejrzanych skradł drogocenny klejnot? Pewnego wieczoru lady Brandon pokazywała zgromadzonym na kolacji gościom, przepiękny szafir zwany ,,Błękitna Woda". Wkrótce potem klejnot zniknął, a po kilkunastu godzinach zaginęli też obecni na kolacji bracia: Beau, Digby i John. Mężczyźni odnajdują się jako legioniści Legii Cudzoziemskiej. Ich życie zmienia się w koszmar za sprawą dowódcy, który nawet za cenę życia usiłuje znaleźć złodzieja szafiru i przejąć go w swoje ręce. ,,Braterstwo krwi" to powieść przygodowa o młodzieńczych marzeniach, wojskowych przygodach i walce o męski honor. Na jej podstawie w 1939 r. powstał film, w którym zagrały sławy takie jak: Gary Cooper, Ray Milland, Robert Preston. Lektura przypadnie do gustu każdemu, kto ceni dynamiczną akcję, rodzinne intrygi i zagadkowe morderstwa.

Kategoria: Sensacja
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-283-4299-2
Rozmiar pliku: 464 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1

Dziwne wypadki w Forcie Zinderneuf

opowiedziane przez majora spahisów Henri de Beaujolais urzędnikowi cywilnemu Kolonii Nigeryjskiej George’owi Lawrence’owi, Kawalerowi Orderu Św. Michała i Św. Jerzego.

_Tout ce que je raconte, je l’ai vu, et si i’ai pu me tromper en le voyant, bien certainement je ne vous trompe pas en vous le disant._

„To miejsce było ciche i tego świadome”.

Pan George Lawrence , Kawaler Orderu Św. Michała i Św. Jerzego, Pierwszej Kategorii Urzędnik Okręgowej Służby Cywilnej Jego Królewskiej Mości, siedział u wejścia do namiotu i patrzył na pustynię afrykańską z prawdziwym obrzydzeniem. Nie było nic pięknego ani w krajobrazie, ani w jego bliższym otoczeniu. Krajobraz składał się wyłącznie z piasku, żwiru, ostrej trawy _kerengia,_ żółtych, z długimi łodygami i długimi, cienkimi strąkami krzewów _tafassa_ oraz całej plątaniny pospolitych i odrażających roślin zwanych tu _tumpafia._

Oczy George’a Lawrence’a były przepalone upałem, odbijało się w nich zmęczenie obrzydliwym kurzem, podłym jedzeniem, zatrutą wodą i długimi, nie kończącymi się marszami w przerażającym upale.

Czuł zmęczenie w każdym mięśniu. Umysł miał przepełniony niepokojem, co jeszcze bardziej potęgowało zdenerwowanie.

Przede wszystkim, jak zawsze, niepokoił się o patrol Shuwa, a ponadto martwiły go rosnące niepokoje wśród dzikich Chiboków, którzy ostatnio bardzo się rozzuchwalili. Martwiły go też: groźba głodu, gdyż cena zboża skoczyła do sześciu szylingów za _saa,_ ponownie wzniecony spór szejków Shehu i Shuva oraz rozprzestrzeniająca się po kraju epidemia niezwykle zaraźliwej odmiany ospy (otoczona tajemnicą, która to „tajemnica” przede wszystkim utrzymywana była przed władzami kolonialnymi Jego Królewskiej Mości po to, aby wybierając możliwość zarażenia się ospą, nie płacić ogromnych danin na rzecz ochrony przed chorobą). Otrzymał też zjadliwe pismo od tych wszystko-wiedzących (sekretariat „Aiki Square” w Zungeru), którzy, jak zwykle wiedząc wszystko lepiej od innych, sugerowali wykonanie czegoś niemożliwego lub wręcz katastrofalnego w skutkach.

A do tego wszystkiego wiał Harmettan, przenikliwy, męczący wiatr, przynoszący drobniutki piasek setki kilometrów znad Sahary aż do morza. Ten pędzący z wiatrem piasek nie przypominał burzy piaskowej, ale mgłę lub tuman pyłu drobnego jak mąka, który wciskał się do oczu, wypełniał płuca i zatykał pory skóry, nos i gardło; osiadał na zamkach strzelb, niszczył mechanizmy zegarków i aparatów fotograficznych, zanieczyszczał wodę, żywność i co tylko się dało — czyniąc życie piekłem nie do zniesienia.

Ponadto fakt, że czeka go jeszcze trzydzieści dni męczącej podróży przez wypaloną pustynię, ocean luźnych, ukształtowanych wiatrem piasków, przez stepy spalonej trawy, przez bagna, w których człowiek zapadał po pierś, a przez które nie było innego przejścia, że będzie musiał przekroczyć rzeki pozbawione brodów, pokonać to wszystko, co dzieliło go od Kano — wcale nie wpływał na polepszenie nastroju. A jednak istniało coś, co dodawało mu otuchy. Kano było pierwszym etapem powrotu do domu. Musiał tylko przetrwać ten miesiąc dzielący go od dnia „opuszczenia Afryki”. Właśnie to utrzymywało jeszcze George’a Lawrence’a przy zdrowych zmysłach.

W tym cudownym i romantycznym Czerwonym Mieście, Kano, tak bliźniaczo podobnym do Timbuktu, będzie mógł wsiąść do dusznego wagonu i po trzech dniach podróży w kurzu i smrodzie, dotrzeć do brudnego Lagos, położonego nad Zatoką Benińską tego ohydnego wybrzeża zachodniej Afryki. W Lagos zaokrętuje się na dobry statek Appam, gdzie powita go kapitan Harrison, i rozciągnie się na pokładowym leżaku z cudownym uczuciem bezgranicznej ulgi, znanym tylko ludziom kompletnie wyczerpanym, którzy opuszczając przez Boga zapomnianą placówkę, zwracają się teraz twarzą w kierunku domu.

Ale tymczasem George Lawrence tylko pocieszał się tą myślą — był bowiem rozczarowany, zaniepokojony, zdenerwowany, dręczył go upał, muchy piaskowe, komary, kurz, zmęczenie, gorączka, dyzenteria, malaria i ogromne przygnębienie oraz nieopisana monotonia, ogólne wyczerpanie i niewypowiedziana, przerażająca samotność. Ona była z tego wszystkiego najgorsza.

2.

W odpowiednim czasie George Lawrence dotarł wreszcie do Kano i do Wrót Nassawara we Wschodnim Murze, które wiodły ku dzielnicy europejskiej. Tam spędził dwa dni, czekając na kursujący dwa razy w tygodniu pociąg do Lagos. Czas oczekiwania poświęcił na zwiedzanie miasta plemienia Hausa, odwiedzenie bazaru, przemierzenie obszaru ponad siedmiu kilometrów kwadratowych, na których istniał dosłownie labirynt tubylczych lepianek, oraz obserwację nieustannie przelewających się tłumów czarnych i brązowych mieszkańców przez trzynaście ogromnych bram w ziemnym wale obronnym, grzecznie odpowiadając na ich okrzyki powitalne _Sanu! Sanu!,_ tak charakterystyczne dla ludu Hausa, pochodzącego od wielkiej rasy Bature, którymi to okrzykami okazują oni swój podziw białemu człowiekowi.

Włócząc się tu i tam porównywał wartość karawan soli lub orzeszków ziemnych z dawnymi karawanami niewolników, które biały człowiek przypisywał dawno minionej przeszłości. Przypadkowo mijający go Tuaregowie, poganiacze wielbłądów, zapraszali, aby kupił lub dosiadł ich srokatych, cętkowanych lub białych wielbłądów, a czasem bardzo rzadkiego i cennego żółtobrązowego „wierzchowca”, przypominającego maścią bawoła i wysoko cenionego zarówno za szybkość jak i za wytrzymałość.

Na peronie stacji kolejowej... Wyobraźmy sobie peron i stację w Kano. Było to coś, co wyglądało dziwnie w tym starożytnym, tajemniczym mieście, stanowiącym centrum handlowe Afryki Centralnej, opasanym wielkimi, ponad dziesięciokilometrowymi murami, liczącym setki tysięcy tubylców i zaledwie dwudziestu białych; w Kano oddalonym osiemset kilometrów od morza, położonym w pobliżu granicy z Północną Nigerią, kresy graniczące z francuską Strefą Wojskową Milczącej Sahary; w Kano, skąd wyruszają karawany w kierunku jeziora Czad i na północny zachód do Timbuktu. A więc na tym niewiarygodnym peronie, George Lawrence uwolnił się nagle od paraliżującej go apatii na widok starego przyjaciela, Henri de Beaujolais, majora spahisów, służącego obecnie w charakterze oficera sztabowego we Francuskim Sudanie.

Lawrence uczęszczał razem z majorem do Ainger House w Eton, i od skończenia studiów od czasu do czasu obaj mężczyźni spotykali się przypadkowo w kolejach północnonigeryjskich, na pokładach statków linii Elder i Dempster, na rozmaitych przyjęciach, w Longchamps, w Auteuil oraz kilka razy w domu wspólnej znajomej, lady Brandon, w Brandon Abbas, w Devonshire.

Lawrence bardzo lubił starego przyjaciela i żywił do niego wielki szacunek. Uważał go za doskonałego francuskiego żołnierza, zdyscyplinowanego, twardego, wysportowanego, a przy tym dżentelmena w każdym calu. Często więc zaszczycał go typowo angielskim komplementem: „Niejeden z trudem poznałby w tobie Francuza, Jolly, mógłbyś prawie uchodzić za rodowitego Anglika”. Ale de Beaujolais specjalnie nie przyjmował tego do siebie, ponieważ jego matka pochodziła z Devonshire.

Teraz jednak oficer spahisów wcale nie wydał z siebie okrzyku radości, nie rzucił się, aby przycisnąć do piersi drogiego Georges’a, nie objął go ramionami i wcale nie miał zamiaru go obcałowywać ani nazywać pieszczotliwie. W istocie zachował się dość ozięble. Silny uścisk dłoni, „halo, George!” i „cześć Jolly, staruszku”, i to wszystko. Lecz jego czarujący uśmiech, a także lekki uśmieszek Lawrence’a wystarczająco dowodziły o radości ze spotkania.

Obaj mężczyźni wsiedli do pociągu i usiedli naprzeciwko siebie w przedziale wagonu. Zaczęli rozmawiać o planach urlopowych — u jednego pływanie jachtami, golf, polowania; paryskie bulwary, wyścigi konne i Monte Carlo u drugiego. Lawrence szybko się zorientował, że jego udział w rozmowie ograniczy się niebawem do roli słuchacza, ponieważ przyjaciel zaczął opowiadać historię tak intrygującą i tajemniczą, i mówił z takim zaangażowaniem, iż wydawało się, że chyba musi ją albo opowiedzieć, albo umrzeć.

Gdy pociąg ruszył ze stacji w Kano, wśród tej cudownej mieszaniny Arabów, ludzi z plemion Hausa, Yoruba, Kroo, Egbas, pośród Berberów, Fulani i mieszaniny Nigeryjczyków, szejków, wieśniaków, poganiaczy wielbłądów, rolników, pastuchów, kupców, urzędników, żołnierzy, górników z kopalni cyny i nomadów z ich kobietami i dzieciakami, Francuz już na dobre zaciekawił Lawrence’a swą fascynującą opowieścią.

Poprzez Zarię, Minnę i Zungeru, przez most Jebba nad Nigrem, przez Ilorin, Oshogbo i możny Ibadan do rozległej Abeokuta, z krótkimi przerwami, kiedy Lawrence zapadał w drzemkę, de Beaujolais snuł swą opowieść. Na Abeokuta George Lawrence otrzymał nagle największą niespodziankę swego życia, co natychmiast żywo go zainteresowało, i to zaciekawienie tak rosło wraz ze zbliżaniem się do Lagos, że w końcu zamienił się w jedno wielkie słuchające ucho.

Na parostatku Appam, płynącym po roziskrzonych falach Atlantyku, Francuz wciąż opowiadał — zastanawiał się nad ukrytą w opowieści zagadką, roztrząsał wszystkie jej aspekty i analizował każdy szczegół. Jednak George teraz już ani razu się nie znudził — bowiem ta opowieść, choć nie bezpośrednio, dotyczyła również kobiety, którą kochał od lat.

Kiedy rozstawali się w Londynie, Lawrence sam podjął ten temat i kontynuował go tak długo, dopóki nie zmusił przyjaciela, aby opowiedział swoją historię do końca.

3.

A oto fascynująca historia, którą major spahisów Henri de Beaujolais opowiedział George’owi Lawrence’owi:

— Jestem głęboko przekonany, mój drogi George, że jest to najdziwniejsza i najbardziej tajemnicza historia, jaka się kiedykolwiek wydarzyła. Nie mogę myśleć o niczym innym, dopóki jej nie rozwikłam. A ty mi musisz w tym pomóc. Ty, z tym twoim wytrenowanym umysłem urzędnika, jesteś bezstronny, masz chłodny umysł i posiadasz w sobie to, co nazywają angielską flegmą. Tak... bądź moim Sherlockiem Holmesem, a ja mogę być twoim wiecznie zdumionym, tępawym Watsonem. Wyobraź sobie, że jestem Watsonem i mów do mnie: „drogi Watsonie”. Po wysłuchaniu tego, co ci powiem — ostrzegam, że potrwa to przez następne kilka tygodni — będziesz musiał bez wahania wypowiedzieć na ten temat swoje zdanie. Czy to ci odpowiada i czy wyraziłem się jasno, drogi przyjacielu?

— Jak najbardziej — odparł Lawrence. — Sądzę jednak, że najpierw podasz mi fakty, prawda?

— A więc to było tak, drogi Holmesie... Jak z pewnością wiesz, na moim obecnym posterunku w Tokotu czuję się dosłownie żywcem pogrzebany. Nawet ty, ze swoim samotnym żywotem w Nigeryjskiej Służbie Cywilnej, nie masz zielonego pojęcia, co to znaczy być tak pogrzebanym za życia, na końcu świata (Ty, z waszym klubem Maiduguri Polo! _Pouf_!). Tak, mój posterunek, to najdalej na południe wysunięta saharyjska placówka naszej Strefy Wojskowej. W porównaniu z nią nawet najsamotniejsza i podła dziura na algierskiej granicy wydaje się Sidi-bel-Abbès, a Sidi-bel-Abbès Algierem, zaś Algier Paryżem Afryki, a sam Paryż niebiańskim rajem. Rozumiesz zatem, że ja i mój ukochany regiment nie mamy tam nic, co przypominałoby nasze paryskie bulwary, kafejki, jednym słowem nic, co niezbędne jest cywilizowanemu człowiekowi, i że czujemy się tam tak, jakbyśmy byli żywcem pogrzebani i...

— Tak, rozumiem — przerwał z niechęcią Lawrence. — Ja też byłem w podobnej sytuacji. Ale mów wreszcie o tej swojej mrocznej tajemnicy.

— Patrzę na wschodzące i zachodzące słońce, widzę niebo nad głową, a pod stopami pustynię; widzę w forcie ulepionym z błota garstkę moich ludzi w czafardach, czarnych Senegalczyków i białych artylerzystów, których muszę ćwiczyć. I co jeszcze widzę? A cóż tam jeszcze mogę zobaczyć przez okrągły rok? Nic.

— Za chwilę się rozpłaczę — mruknął Lawrence. — Co z tą mroczną tajemnicą?

— Cóż jeszcze mogę tam zobaczyć? — kontynuował niezrażony major. — Tylko sępy, szakale i jaszczurki. Jeśli mam szczęście i Pan Bóg jest łaskaw, widzę ciągnącą znad jeziora Czad karawanę niewolników. Czasami pojawia się banda zawoalowanych Tuaregów — prowadzona przez wodza, który jest zwykłym łotrem — dyszących żądzą krwi i nienawidzących białych _roumi._ Ale ja błogosławię te chwile, mogę bowiem wówczas otworzyć ogień lub wypuścić moją kawalerię spahisów, aby ich zaatakowali...

— Wynika z tego, że ta mroczna tajemnica została ci zesłana z bożej łaski, mój drogi Jolly — uśmiechnął się Lawrence, wyjmując z kieszeni papierośnicę i częstując papierosem rozgadanego przyjaciela, rozpartego na przeciwległym siedzeniu niewygodnego wagonu nigeryjskich kolei. — No, ale co to jest?

— Tak, istotnie, została mi zesłana z bożej łaski — odparł Francuz. — Zesłał mi ją sam Pan Bóg po to, aby ocalić mój rozum i życie. Jednak wątpię, czy jestem wart tej ceny! Śmierci tak wielu dzielnych ludzi... Jedną z tych śmierci było nikczemne, popełnione z zimną krwią, morderstwo! Ohydna zbrodnia dokonana na walecznym podoficerze... i to zbrodnia, którą popełnił jeden z jego towarzyszy broni. W godzinie wielkiego zwycięstwa... Jeden z jego towarzyszy broni, tego jestem całkowicie pewien. Lecz dlaczego? Dlaczego? Zadawałem sobie to pytanie dniami i nocami. A teraz zadaję je tobie, mój przyjacielu... Jaki był jej motyw?... Lecz najpierw musisz wysłuchać wszystkiego, a wtedy natychmiast rozwikłasz cały problem, mój drogi Holmesie, prawda?... Słyszałeś kiedyś o naszym małym posterunku Zinderneuf (daleko, daleko na północ od Zinderu, który leży w kraju Aïr), na północ od twojej Nigerii? Nie? No to teraz usłyszysz, gdyż właśnie tam miała miejsce ta niezrozumiała tragedia.

Wyobraź więc sobie mnie, w piżamie, w pewien piekielnie upalny poranek, ziewającego nad menażką z kawą w mojej kwaterze, podczas gdy z koszar legionistów dochodzą okrzyki _Au jus, au jus!_, które budzą ich do służby w kolejnym nadchodzącym dniu piekła. I kiedy zmęczonym ruchem zapalam przeraźliwie śmierdzące cygaro, nagle nadbiega ten tępawy kapral, którego przeznaczono mi na ordynansa, i bełkocze coś o jakimś umierającym Arabie — oni zawsze są umierający z wyczerpania, kiedy każe im się przebyć szybciej kilka kilometrów — na zdychającym wielbłądzie, który wrzeszczy pod bramą, że przybywa z Zinderneuf, gdzie toczy się teraz zażarta walka, masakra, bitwa. Przypuszcza, że już teraz cała załoga została wyrżnięta w pień. Trąbki wzywają cały regiment na pomoc, należy wszystkich zgromadzić, ustawić w szereg i natychmiast pędzić...

„I ten umierający wielbłąd to wszystko z siebie wykrzyczał?” spytałem, zrywając się natychmiast na równe nogi. Wskakując w buty chwyciłem pas, podbiegłem do drzwi i wrzasnąłem: _Aux armes! Aux armes!_ dziękując Bogu, że mam tu moich nieocenionych Spahisów.

„Ależ nie, _monsieur le Major”_ zreflektował się ordynans. „To ten umierający Arab, ten umierający z wyczerpania Arab na umierającym wielbłądzie”.

„No więc zadbaj o to, żeby nie umarł ani nie cierpiał za wiele, dopóki go nie przepytam” odparłem, zakładając kaburę z rewolwerem. — „I powiedz starszemu sierżantowi, żeby oddział wypadowy Legii Cudzoziemskiej był gotów do wymarszu na wielbłądach w dziewięć minut od chwili, gdy wydam komendę _Aux armes._ Reszta ma dosiąść mułów.” Ty znasz tego rodzaju sprawy, przyjacielu. Masz do dyspozycji oddział Hausa z zachodnioafrykańskich oddziałów granicznych, niemal tak samo szybkich i bystrych jak moi ludzie.

— Och, być może, być może — zamruczał Lawrence.

— Kiedy dotarliśmy do bramy fortu, zastałem tam owego, ciągle jeszcze umierającego, Araba na ciągle jeszcze umierającym wielbłądzie. Z trudem wyciągnąłem z niego, że przed kilkoma dniami widziano z wieży obserwacyjnej fortu Zinderneuf wielkie siły Tuaregów. Wówczas dość bystry podoficer, pełniący obowiązki dowódcy po śmierci nieodżałowanego kapitana Renoufa, natychmiast wysłał gońca, dając mu wyraźny rozkaz, aby nie dał się złapać Tuaregom i, jeśli zaatakują fort, ma pędzić po pomoc. Co, jak się okazało, było dla niego zbyt wyczerpujące. Jeżeli jednak Tuaregowie będą niegroźni — przejadą tylko obok fortu, oddając w jego kierunku kilka strzałów, ot tak, dla zabawy — wówczas ma przez kilka dni jechać ich śladem, aby stwierdzić, dokąd się udali. No, w każdym razie goniec wyjechał na najszybszym wielbłądzie i zatrzymał się w odpowiedniej odległości na piaszczystym wzgórzu, aby zobaczyć, jak Tuaregowie, stoczywszy potyczkę w obrębie oazy, zgromadzili wielbłądy między palmami i zaczęli się przygotowywać do oblężenia fortu. Wtedy pomyślał, że czas ruszać w drogę. Tuaregowie kopali już rowy w piasku i wspinali się na palmy, skąd zaczęli gęsto strzelać w kierunku fortu. Siły oblegających szacował na dziesięć tysięcy strzelb, z czego ja wywnioskowałem, że musiało ich tam być chyba z pięciuset. W każdym razie ten Arab pędząc po pomoc jechał dzień i noc na złamanie karku... tak jak my, kiedy „dostarczamy dobre nowiny z Aix do Ghent”, a także jak „jazda Paula Revere’a”. Po wysłuchaniu opowieści natychmiast ochrzciłem Araba imieniem Paul Revere i przyrzekłem mu, że uczynię dla niego wiele dobrego, łącznie z załatwieniem dobrej kryjówki, jeśli przekonam się, że przez całą drogę z Aix do Ghent nie przekroczy limitu szybkości. Z pewnością jego „Roland” przypominał gotującą się chłodnicę, ale, do kroćset, ja mimo to puściłem się forsownym marszem, mój przyjacielu. Możesz mi nie wierzyć, ale pędziliśmy na naszych mułach i wielbłądach tak, jak to robimy w dziewiętnastej afrykańskiej dywizji.

— Och, daj spokój! Jestem pewien, że posuwaliście się szybko — powiedział Lawrence uprzejmie. — Szczególnie na wielbłądach, a poza tym... Jesteś zbyt skromny — dodał.

— Myślę, że z trudem zdążyłbyś nas zauważyć, kiedy pędziliśmy w kurzu i odpryskach żwiru... To prawie tak, jak widzi się kule w locie — zganił go de Beaujolais.

— Och, naturalnie, naturalnie — mruknął Anglik.

— W każdym razie pędziłem na czele moich najszybszych wielbłądów, szwadron artylerii na mułach jechał w tyle, a kompania Senegalczyków mogła robić pieszo pięćdziesiąt kilometrów dziennie. Tak, odległość z Tokotu do Zinderneuf przebyliśmy, jak bym to określił, w tempie rekordowym. Jadąc na czele, wsłuchiwałem się w przestrzeń, starając się usłyszeć dźwięki trąbek. Nic jednak nie słyszałem i nagle, gdy mój wielbłąd wspiął się na piaskowe wzgórze, mogłem ujrzeć fort — stał tam, poniżej, na pustej równinie, w pobliżu lichej oazy.

Nie zauważyłem śladów walki, żadnych Tuaregów, nie widziałem nic, co mogłoby wskazywać, że toczyła się tu jakaś bitwa. Na maszcie dumnie powiewał trójkolorowy sztandar i fort sprawiał zupełnie normalne wrażenie — kwadratowy, wysoki, szary blok; wysokie, grube ściany, płaski, zakończony blankami dach, wieże flankowe i wyniosła platforma obserwacyjna. Wszystko było nietknięte! Honor francuskiego sztandaru miał tu dobrych obrońców. Wydałem radosny okrzyk i zacząłem powiewać wysoko nad głową moją kepi.

Być może już wtedy zacząłem w myślach układać treść raportu, w którym chciałem opisać, jak szybko pospieszyłem na pomoc moimi skromnymi siłami, które tak wspaniale podtrzymują tradycje dziewiętnastej dywizji afrykańskiej, oraz wspomnieć o męstwie podoficera dowodzącego fortem Zinderneuf, nie zapominając, oczywiście, o moim dzielnym Arabie i jego koniu... Dowództwo powinno wiedzieć, że odsiecz nadeszła, bez względu na to, czy Tuaregowie byli daleko czy blisko, niebezpieczeństwo minęło i sztandar był bezpieczny. I to ja, Henri de Beaujolais, dowódca spahisów, przybyłem z odsieczą. Wystrzeliłem w powietrze sześć razy i wtedy właśnie uderzył mnie drobny, lecz znamienny fakt. Wysoka platforma obserwacyjna, na szczyt której wiodła długa drabina, była pusta.

Dziwne! Bardzo dziwne! Cóż za nieostrożność, przecież w każdej chwili mogła zbliżyć się grupa włóczących się Tuaregów, o których wiedziano, że są w pobliżu, gdyż odparto tylko część z nich — i atak mógł się powtórzyć w każdej chwili. Niezwłocznie po udzieleniu pochwały, pogratuluję podoficerowi braku ostrożności. Chociaż samodzielnie dowodził fortem dopiero od niedawna, jednak coś podobnego nie powinno nigdy mieć miejsca. Ktoś mógłby takiego dowódcę posądzić, że postawi na platformie obserwacyjnej własne buty zamiast wartownika. Ładne rzeczy, na Boga, i to w czasie aktualnie toczącej się wojny! Zbliżamy się do fortu w pełni dnia, ja strzelam z rewolweru — a tu ani śladu jakiejkolwiek reakcji! A co by to było, gdyby tak zamiast mojego oddziału zaczęła się zbliżać cała armia Tuaregów, albo nawet Niemców... Nie, za tym musi kryć się coś złego, mimo że sztandar powiewa na maszcie i wszędzie panuje spokój...

Wyjąłem lunetę polową, aby przez nią spojrzeć i przekonać się, co się za tym kryje, a czego nie mogę dojrzeć gołym okiem.

Zatrzymałem wielbłąda i czekając aż się uspokoi, żebym mógł przytknąć lunetę do oka, zastanawiałem się, czy istnieje możliwość zastawienia na nas pułapki.

Czyżby Arabowie po opanowaniu fortu i wyrżnięciu załogi, przebrali się w ich mundury, uprzątnęli bałagan bitewny, zamknęli wrota, pozostawili sztandar na maszcie i teraz czekali na przybycie naszego oddziału, który, niczego nie podejrzewając, wjedzie zwartym szykiem do środka pod wycelowanymi w niego lufami karabinów? Możliwe, lecz całkowicie niepodobne do naszych kochanych Tuaregów! Sam dobrze wiesz, jakie są metody ich walki, kiedy zdobędą jakiś posterunek albo wedrą się do fortu. Krwawa, bezmyślna rzeź i nikogo przy życiu. Kiedy tak spoglądałem przez lunetę na mury, zrodziło się w mym umyśle pewne podejrzenie.

Ależ tak, widzę zwykłe europejskie twarze, wyglądające spomiędzy ambrazur , brązowe, brodate, ale niewątpliwie nie są to twarze Arabów...

I znowu coś dziwnego! Przy każdym otworze strzelniczym na wysokim, sięgającym do piersi parapecie otaczającym płaski dach fortu, stał żołnierz i spoglądał w stronę pustyni. Większość z nich mierzyła z karabinów, a niektórzy robili to w moim kierunku. Dlaczego? Przecież nie byliśmy wrogami, a nigdzie dookoła nikogo innego nie było. Dlaczego ci ludzie tam stoją, dlaczego nie śpią teraz w koszarach snem strudzonych zwycięzców, wystawiwszy tylko podwójny posterunek na wysokiej platformie obserwacyjnej? Dlaczego tam nikogo nie ma, natomiast w każdym otworze strzelniczym stoi żołnierz, którego mogę widzieć z mojego wielbłąda stojącego w odległości tysiąca metrów od nich?

Dlaczego nikt się nie rusza, nikt nie odwraca się i nie woła do sierżanta, że pojawił się francuski oficer, nikt nie biegnie do drzwi, prowadzących z dachu na dół, aby zameldować o tym komendantowi fortu?

W każdym razie nieliczna załoga fortu musiała mieć niesamowite szczęście, albo Arabowie strzelali wyjątkowo niecelnie, skoro na murach zostało jeszcze tylu ludzi — „wszyscy na miejscach obecni”, jak mówicie w waszej armii — którzy mogli tam tkwić mniej więcej przez dwa, trzy dni.

Schowałem lunetę i popędziłem wielbłąda. Doszedłem do wniosku, że spodziewano się naszego przybycia i że oficer służbowy pozwolił sobie na pewne rozluźnienie dyscypliny — po prostu „odpuścił sobie”, prawda?

Może chciał, abym zastał wszystko w takim stanie jak Arabowie przed przypuszczeniem tego idiotycznego ataku — każdy człowiek na swoim stanowisku i wszystko w porządku?

Kiedy tak patrzyłem na fort, z murów oddano kilka strzałów. A więc zobaczono mnie... Chociaż ten facet, z radości, że mnie ujrzał, omal we mnie nie trafił!

A jednak... nikogo nie było na platformie obserwacyjnej. Tak jak przypuszczałem, ten poczciwiec w swej fanfaronadzie po prostu o tym zapomniał! Uśmiechnąłem się do siebie i wjechałem między palmy oazy leżącej u wrót fortu.

Wtedy nie wiedziałem, że na dłuższy czas uśmiecham się po raz ostatni.

Wjechawszy między palmy oazy ujrzałem kałużę zaschniętej, sczerniałej krwi, świadczącej o tym, że leżeli tu zabici i ranni, a zarazem dowodzącej, iż Arabowie zostali solidnie zdziesiątkowani celnymi strzałami załogi fortu.

A potem wyjechałem z cienia palm i zbliżyłem się do wrót.

Z otworów strzelniczych wychylało się i, opierając o parapet, spoglądało na mnie z pół tuzina twarzy. Najbliższa należała do olbrzyma z wielkim, sumiastym, siwym wąsem, spod którego wystawała krótka, drewniana fajeczka. Jego kepi była kokieteryjnie przekrzywiona na oko, którym wpatrywał się we mnie badawczo, mrużąc je, jakby celował karabinem prosto w moją głowę.

Ucieszyłem się na jego widok, z pewnością nie był to Arab, ale twardy, stary legionista, typowy stary wiarus, szorstki żołnierz szukający przygód i szczęścia. Pomyślałem jednak, że mierzenie w moją głowę z karabinu nie było najlepszym dowcipem i poczułem się trochę niepewnie.

„Gratuluję wam, moje drogie dzieci!” — krzyknąłem. „Z dumą salutujemy wam, Francja i ja!” — I w hołdzie za ich bohaterstwo i zwycięstwo, uniosłem w górę kepi.

Jednak nikt mi nie zasalutował. Nikt nie odpowiedział. Nikt nawet nie drgnął. Nikt nie ruszył palcem, nawet nie mrugnął! Byłem zły. To już nie żarty, to nie kaprys, nie żadne robienie głupich dowcipów, jak to się często zdarza wśród legionistów, to po prostu arogancja i zuchwalstwo.

„Odkąd to w Legii Cudzoziemskiej panują tak złe maniery?!” krzyknąłem. „Hej, wy, natychmiast idźcie i wezwijcic waszego dowódcę!” Żadnego ruchu, nawet nie drgnęła żadna powieka. Wtedy zwróciłem się wprost do owego olbrzyma z siwym wąsem:

„Ty!” — rzuciłem, mierząc palcem prosto w jego twarz. „Natychmiast idź i zamelduj komendantowi, że z Tokotu przybył z odsieczą ze swoimi spahisami major de Beaujolais, a poza tym wyjmij z ust fajkę i stań przede mną na baczność. Zrozumiałeś?” A potem, drogi przyjacielu, czułem, że rośnie we mnie niepokój, poczułem się nieswojo, chociaż jeszcze wtedy nie zaświtała mi myśl o tej niemożliwej prawdzie. Dlaczego ten żołnierz się nie poruszył tylko tkwił jak kamienny posąg, milczący, nieruchomy, nieobecny — niczym egipski bożek na ścianie świątyni, wpatrując się kamiennymi, niewidzącymi oczami w moją ziemską twarz?

Dlaczego oni wszyscy przypominali kamienne posągi? Dlaczego cały fort był tak całkowicie i przerażająco milczący? Dlaczego nic się nie ruszało pod palącym słońcem poranka? Dlaczego to miejsce, przypominające ogromny grobowiec, pogrążone było w ciszy jak kostnica, w której nie ma ani jednej żywej istoty? Gdzie podział się gwar i okrzyki, jakie zwykle panują w tego rodzaju miejscach? Dlaczego nie widziałem strażników, którzy donośnym głosem oznajmialiby nasze przybycie? Dlaczego nie słyszałem żadnego brzęku, skrzypienia i klekotania otwieranej bramy? Dlaczego ci ludzie ignorują mnie tak, jakbym był marnym żukiem na piasku? Gdzie podziewa się ich dowódca?...

A może to tylko senna zmora, w której zabłądziłem do jakiegoś zagubionego miejsca, gdzie zjawiłem się niewidzialny na widmowym wielbłądzie, próbując zwrócić na siebie uwagę tych, którzy i tak nie mogą mnie zobaczyć?

Jak we śnie objechałem cały fort dookoła, wszędzie widząc te same milczące, nieruchome postacie, te same tępo wytrzeszczone, nicwidzące oczy. Wyraźnie dostrzegłem, że jedna z nich, której kepi spadła z głowy, miała dziurę na środku czoła i że ten człowiek nie żyje — chociaż stoi na posterunku, z piersią wspartą o parapet, i celuje z karabinu!

Jak wiesz, jestem krótkowidzem, ale wtedy zaczęła mi w głowie świtać prawda — oni wszyscy nie żyją!

Dlaczego nie śpią w koszarach snem zmęczonych zwycięzców? — Niedawno zadałem sobie to pytanie, — Nie śpią, ponieważ oni wszyscy są...

Tak, wszyscy. _Mort sur le champ d’honneur!..._

O, przyjacielu! Wróciłem na miejsce, gdzie stał na swoim posterunku olbrzym z siwymi wąsami, i ze łzami w oczach złożyłem mu przepraszający ukłon. Tak, ja, Henri de Beaujolais, dowódca spahisów, zrobiłem to. Powiedziałem też: „Wybacz mi, przyjacielu”... A co ty, jako Anglik, powiedziałbyś w takim przypadku?

— Może napilibyśmy się teraz herbaty? — wycedził George Lawrence, sięgając ręką za siebie i przysuwając stoliczek.

4.

Po szybkim przełknięciu nieciekawego posiłku, major de Beaujolais, wyraźnie podniecony, kontynuował swą opowieść, żywo przy tym gestykulując. George Lawrence, leżąc na plecach z rękami pod głową, leniwie śledził kółka dymu, które puszczał paląc krótkie cygaro. Ale mimo to można było wyraźnie zauważyć, że teraz z większą uwagą słucha opowieści Francuza.

— Jednak, oczywiście, natychmiast pomyślałem — mówił major — że przecież w forcie musiał ktoś pozostać przy życiu... Na moje powitanie usłyszałem jakieś strzały... A poza tym te trupy nie mogły same przybrać tych pozycji. Ktoś musiał je odpowiednio ustawić i włożyć do rąk karabiny. No i, oczywiście, kule Arabów nie mogły śmiertelnie trafić wszystkich kryjących się za parapetem. W dziewięciu przypadkach na dziesięć, jak wiesz, trafiony kulą cofa się i dopiero pada.

A poza tym, gdzie są ranni? W każdej bitwie liczba rannych przewyższa liczbę zabitych. Tak, doszedłem do przekonania, że gdzieś w koszarach muszą przebywać ci, co przeżyli.

Ale dlaczego dotąd żaden z nich się nie pokazał? Prawdopodobnie komendant i podoficerowie też zostali zabici...

Czyżby to był objaw zwykłej, wojskowej ostrożności — nawet jeśli przedsięwzięli go zwykli szeregowi żołnierze?...

Postanowiłem rozwiązać tę zagadkę. W tym czasie zbliżył się mój oddział, a razem z nim trębacz. Z zadowoleniem stwierdziłem, że starszy sierżant wyraźnie podzielał moje podejrzenia, gdyż rozkazał żołnierzom trzymać broń w pogotowiu, nie zważając na dumnie powiewający sztandar.

Kiedy wszyscy moi ludzie już przybyli, poleciłem trębaczowi zagrać pobudkę oraz alarm, zwykłe sygnały regimentu. Dźwięki trąbki, jak sądziłem, natychmiast powinny spowodować otwarcie wrót albo przynajmniej pojawienie się kogoś na dachu.

Żadnego dźwięku ani ruchu!... I znowu trąbka zagrała raz za razem... Żadnego dźwięku ani ruchu!

Może ci, którzy pozostali przy życiu są ciężko ranni — pomyślałem. — Może nie są w stanie zwlec się z pryczy? A ten, który poustawiał ciała przy otworach strzelniczych może został zastrzelony i leży tam teraz, albo zmarł, doczołgawszy się do koszar?

Poleciłem trębaczowi, żeby przestał grać i przysłał do mnie Szefa, jak nazywaliśmy starszego sierżanta. Rozkazałem, aby sporządzono z wielbłądzich uzd, lejc, pasków i co tylko było do dyspozycji, linę, którą należy zarzucić na ambrazurę. Potem kazałem jednemu z najzwinniejszych żołnierzy, aby się po niej wspiął na mur i pomógł reszcie dostać się do środka.

Starszy sierżant był ze wszystkich najodważniejszy i potrafił okazać zimną krew, czego mogłem się spodziewać wiedząc, jakie dotąd dostawał odznaczenia. Dlatego zastanowiło mnie, gdy powiedział:

„To może być pułapka, _mon Commandant._ Proszę nie ryzykować. Ja pójdę.” Był to z jego strony wyraz odwagi... ale wyglądał przy tym tak dziwnie, jakby się bał, a przecież wiedziałem, że nie obawiał się nigdy niczego.

„Ci nieżywi dobrze strzegą swych posterunków, Szefie” — powiedziałem i wtedy wydało mi się, że zadrżał.

„Oni ostrzegliby nas, _mon Commandant_” odparł. „Idę.”

„Żaden z nas nie powinien tam iść”, stwierdziłem. „Pozostaniemy na miejscu, sierżancie, razem z naszymi ludźmi. To faktycznie może być pułapka, chociaż bardzo w to wątpię. Wystarczy posłać szeregowca. Jeżeli się okaże, że to pułapka, to nie możemy tracić oficera lub podoficera. A jeżeli wszystko jest w porządku, szeregowiec w ciągu dwóch minut też może otworzyć bramę i wpuścić nas do środka.”

„Ci martwi czuwają i słuchają nas” powiedział Szef, zerknął w górę i przeżegnał się szybko, spuszczając wzrok.

„Przyślijcie mi tu tego pijaczynę, _mauvais sujet_ — Rastignaca”, rozkazałem i starszy sierżant odszedł.

„Może ja pójdę, _mon Commandant_?” zaofiarował się trębacz, salutując.

„Milczeć!”, krzyknąłem. Moje nerwy były już w strzępach od tej ciszy, od tych milczących nieboszczyków na murach, którzy zdawali się z nas szydzić... Kiedy starszy sierżant wrócił z liną i z tym łajdaczyną Rastignaciem — dawno już zamierzałem przekazać go do Joyeux, przerażającego batalionu karnego składającego się wyłącznie z notorycznych przestępców — rozkazałem, aby wlazł na wielbłąda i wspiął się po linie na mur.

„Nie zrobię tego, _mon Officier”_ odparł natychmiast. „Wołałbym pójść do piekła. Nie zamierzam dołączyć do tych nieboszczyków jako następny trup. Może mnie pan zastrzelić”.

„Z pewnością to zrobię”, zgodziłem się z nim i wyciągnąłem rewolwer. „Zaprowadź swojego wielbłąda pod tę wystającą rurę”, powiedziałem. „Stań na jego garbie i zacznij włazić. Właź na mur przy otworze strzelniczym, a potem zejdź na dół i otwórz wrota”.

„Nie zrobię tego, _mon Officier”_ powtórzył Rastignac. Podniosłem lufę rewolweru, a sierżant w tej samej chwili wyrwał mu karabin.

„Dostałeś _le cafard_?”zapytałem, mając na myśli szaleństwo, jakie ogarnia ludzi na pustyni — którego przyczyną jest monotonia, nuda, niedola i nędza — najczęściej dotykające europejskich żołnierzy służących w odosobnionych placówkach, szczególnie pijaków, a pod wpływem którego popełniają oni rzeczy straszne, poczynając od buntu, poprzez morderstwo i samobójstwo, do tańca nago lub wyobrażania sobie, że są jaszczurkami, cesarzami lub nawet wahadłami zegara.

„Nie chcę zakłócać spokoju tej kompanii nieboszczyków, którzy trzymają straż stojąc pod bronią” odparł żołnierz.

„Powtarzam po raz ostatni, idź!”, rzuciłem, celując między jego oczy.

„Niech pan sam idzie, _monsieur le Major”,_ odparł Rastignac i wtedy pociągnąłem spust... Czy miałem prawo to zrobić, przyjacielu?

— Nie mam pojęcia — odparł Lawrence, ziewając.

Jakby tego nie słysząc, de Beaujolais kontynuował swą opowieść.

— Odezwał się suchy trzask i Rastignac się uśmiechnął. Jeśli sobie przypominasz, zbliżając się do fortu strzelałem na powitanie i opróżniłem cały magazynek.

„A więc dobrze, jeśli zostałeś przy życiu, staniesz przed sądem wojskowym i dołączysz do Bat d’Af” stwierdziłem. „Zostaniesz zesłany do Joyeux”.

„Wolę się tam znaleźć, niż wśród tych wartowników na górze, _mon Offlcier”,_ oświadczył mój gagatek. Rozkazałem sierżantowi, aby go aresztował, odbierając mu pas i bagnet.

„Może ty pokażesz temu tchórzowi, jak wygląda odwaga” zwróciłem się do trębacza. Ten w minutę znalazł się na grzbiecie wielbłąda i zaczął wspinaczkę na mur. To był naprawdę bohaterski wyczyn.

„Do chwili, gdy otworzy wrota, musimy stać w pogotowiu, jakbyśmy mieli stawić czoło wrogowi”, powiedziałem do starszego sierżanta. Podjechaliśmy do oddziału i oddaliśmy Rastignaca kapralowi, który z radością powitał go w roli więźnia.

„Pójdziesz do pudła”, uśmiechnął się, oblizując wargi.

Obserwowaliśmy bramę i czekaliśmy. Zauważyłem, że wszyscy byli niezwykle podnieceni i zaintrygowani. Wszyscy z napięciem wpatrywali się we wrota. Dużo bym dał, żeby wiedzieć, co myślą o tym niezwykłym, jedynym w swoim rodzaju i dotąd niespotykanym wydarzeniu. Absolutnie milczący fort, mury pełne żołnierzy, sztandar na maszcie — i zamknięte wrota. Najmniejszego ruchu, żadnego znaku ze strony garnizonu wlepiającego wzrok w pustynię, celującego z karabinów... w nas.

Czekaliśmy i obserwowaliśmy. Minęły dwie minuty, potem pięć, sześć, siedem. Co to miało znaczyć? Czy była to pułapka?

„On już nie wróci!”, stwierdził głośno Rastignac i zaśmiał się upiornie. Kapral wyrżnął go w twarz i usłyszeliśmy warknięcie: „Zamknij się, czy może wolisz, abym zaaplikował ci _crapaudine_ i kazał żreć piasek, przyjacielu?... Tylko powtórz to jeszcze raz!...”

Kiedy minęło dziesięć minut, a potem cały dłużący się, męczący kwadrans, wezwałem do siebie starszego sierżanta. Nie mogłem już znieść tego napięcia.

„Idę tam”, oświadczyłem. „Nie mogę wysyłać następnego człowieka, chociaż powinienem tak zrobić. Obejmiecie dowództwo... Jeżeli nie ujrzycie mnie w ciągu dziesięciu minut i nic się nie wydarzy, macie zaatakować fort. Podpalcie wrota i zacznijcie forsować mury. Trzymajcie połowę ludzi pod komendą kaprala jako rezerwę”.

„Jeśli nie chce pan posyłać innego żołnierza, niech pan pozwoli, że ja pójdę, _mon_ _Commandant”_— błagał Szef. — „A może spytać, kto chce iść na ochotnika? Przypuszczam, że pan...”

„Milczeć, Szefie”, odparłem. — „Ja idę”. — I ruszyłem w stronę fortu. Czy postąpiłem słusznie, George?

— Nie mam pojęcia — odparł sennie George Lawrence.

— Mogłem sobie wyobrazić, jakim musiałem im się wydać szaleńcem, gdy tak samotnie zmierzałem w kierunku fortu. Nie udało mi się opanować drżenia nóg i rąk, ale wspiąłem się śladem trębacza i wkrótce znalazłem się w miejscu, w którym zniknął. To smutne, kiedy mdłe ciało nie dorównuje aspiracjom ducha, kiedy siła mięśni jest nieadekwatna do kryjącej się w sercu odwagi...

I nagle stanąłem jak wryty, osłupiały, nie wierząc własnym oczom.

Ujrzałem tam stojący jak żywy, twarzami zwrócony w kierunku odpartego wroga, w kałużach krwi, cały garnizon — ciągle czuwający i czuwający... Natychmiast zapomniałem o grożącym mi niebezpieczeństwie, o trębaczu, zapomniałem o czekającym na mnie oddziale — ponieważ tam było coś jeszcze!

Na plecach, z niewidzącymi oczami wbitymi w słońce... leżał komendant, a z jego piersi wystawał bagnet. Długi, o szerokim ostrzu podobnym do miecza, francuski bagnet z zakrzywioną rękojeścią! Nie, nie zastrzelono go, nigdzie nie miał śladu po kuli, leżał z francuskim bagnetem w piersi! I co byś na to powiedział, przyjacielu?

— Samobójstwo — odparł Lawrence.

— W pierwszej chwili też tak pomyślałem, dopóki nie przekonałem się, że trzyma w jednej ręce załadowany rewolwer z jednym wystrzelonym nabojem, a w drugiej ręce zaciska list! Czy można przebić sobie pierś bagnetem, a potem chwycić rewolwer w jedną rękę, a w drugą kawałek papieru? Sądzę, że nie. A poza tym, jaki samobójca wybierze bagnet, aby przebić nim sobie serce? Ja jeszcze takiego nie widziałem. Mając do wyboru, zawsze wolą strzelić sobie w łeb. Wierz mi, przyjacielu, on nie mógłby zajmować się listem i strzelać z rewolweru, gdyby przedtem wpakował sobie w serce bagnet. Nie. Zatoczyłby się, byłby zamroczony bólem, zacząłby się dławić. Musiałby oburącz trzymać rękojeść... musiałby wbijać ostrze w pierś za pomocą obu rąk, a potem zacząłby się zataczać, skręcać w konwulsjach, aż wreszcie runąłby bezwładnie, kopiąc nogami ziemię... W każdym razie ten człowiek nie mógł popełnić samobójstwa za pomocą bagnetu, mając do dyspozycji załadowany rewolwer... prawda? Samobójstwo? Bzdura!

Nie dziwota więc, że szczęka mi opadła i zapomniałem o wszystkim, tylko patrzyłem i patrzyłem osłupiały... No, no! Francuski fort na Saharze oblegany przez Arabów. Wszyscy ludzie giną na swoich posterunkach, ale Arabowie zostają odparci. Fort nietknięty, nienaruszony, nawet nie stanęła w nim noga Araba. Wrota zamknięte. A w środku — śmierć i jeden z nieboszczyków, trzymając w ręku załadowany rewolwer, leży przebity francuskim bagnetem!...

Czy to jednak możliwe, aby w forcie nie stanęła noga Araba? Jeśli tak, to co się stało z moim trębaczem? Może jednak gdzieś tu się kryją Tuaregowie i czekają na okazję, aby dopaść i unieszkodliwić niczego nie spodziewających się żołnierzy przybywających na pomoc? Czy nie znajduję się teraz na muszce jakiegoś Araba? Może roi się od nich w koszarach, mieszkaniach oficerów, w biurach i w szopach?

Absurdalnie nieprawdopodobne — dlaczego mieliby zabijać komendanta francuskim bagnetem? Czyżby nie mieli własnych włóczni lub mieczy, którymi mogli posiekać ciało na kawałki i rozwlec je po całym forcie? I czy ci dzicy, tępi Tuaregowie byliby w stanie zastawić tak perfidną pułapkę za pomocą odpowiednio poustawianych zwłok i w ten sposób dostać w ręce przybywający na pomoc oddział? Nigdy! Wściekłe psy! Arabowie po zdobyciu warowni puściliby ją z dymem, zamieniając w poczerniały stos zgliszcz, nie pozostawiając ani jednego człowieka w całości. Nie, to nie była robota Arabów.

Czułem, że ci „wartownicy” zostali po śmierci ustawieni w otworach strzelniczych jako kontynuacja obrony fortu, ręką tego martwego człowieka, który teraz leżał przede mną... Pomyślałem, że musiał to być wspaniały mężczyzna. Zuchwały, pomysłowy, niezaprzeczalny bohater, posiadający sardoniczny i makabryczny zmysł humoru — cechy tak często spotykane u legionistów. Podnosił każdego zabitego, ustawiał go odpowiednio, martwego lub rannego, wkładał mu w dłonie wycelowany we wroga karabin, stwarzając wrażenie, że wszystkie otwory i stanowiska strzelnicze są obsadzone. Musiał biegać od żołnierza do żołnierza i strzelać za nich. Musiał też, ponieważ trębacz już nie żył, trąbić na alarm w nadziei, że przez to szybciej sprowadzi odsiecz, a zarazem tumaniąc Arabów, że ta odsiecz jest już blisko.

Nie dziwota więc, że w tej sytuacji Tuaregowie nie zdecydowali się na atak, skoro z każdego otworu strzelniczego ciągle do nich strzelano, a z każdej ambrazury wyzierała groźna sylwetka Strzelca, którego w żaden sposób nie można było zabić. Ale w końcu przecież to miejsce zostało jakoś zdobyte, skoro i tego wspaniałego człowieka ktoś zabił...

To wszystko przemknęło mi przez myśl w ciągu kilku sekund. Kiedy zdałem sobie sprawę, czego ten człowiek dokonał i że zginął w godzinie zwycięstwa, zamordowany, poczułem, jak krew się we mnie gotuje i zasycha mi w gardle. Przyklęknąłem przy nim i przypiąłem mu do piersi mój własny krzyż walecznych — chociaż przez łzy ledwo widziałem, co robię. Jego bohaterstwo, pomysłowość i ostatnia, wspaniała walka, powinny odbić się szerokim echem w całej Francji, a ja powinienem pomścić jego straszną śmierć i ująć mordercę. Chociaż był to tylko zwykły podoficer Legii, ale z bohaterstwem bronił honoru Francji... Jego śmierć musi zostać pomszczona!

I właśnie takie były moje myśli, przyjacielu, kiedy odkryłem prawdę. Co ty o tym sądzisz?

— No cóż, sądzę, że czas już na kolację — odparł Lawrence, wstając.

5.

Następnego ranka, gdy obaj przyjaciele zbudzili się na swoich zakurzonych łóżkach, brudni i rozczochrani, w samych tylko piżamach, niecierpliwie oczekując przybycia na następną stację, aby się wykąpać i zjeść śniadanie, de Beaujolais zapalił papierosa, odwrócił się i rzucił przyjacielowi pytające spojrzenie.

— No i co, George, kto go zabił?... I dlaczego? — spytał.

— Och, może Sędziwy Marynarz! — ziewnął Lawrence.

— Co?

— Czuję się jak weselny gość.

— I wyglądasz jak on, mój drogi — uśmiechnął się Francuz.

— Daj spokój, Jolly.

— Jak zginął komendant fortu?

— Na pewno nastawał na jego życie ktoś z obsługi tego pociągu.

— Bądź poważny, mój drogi. Potrzebuję twojej pomocy. Muszę dotrzeć do sedna zagadki. Na czym wczoraj skończyłem?

— Bogowie wiedzą. Chyba przysnąłem.

To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: