Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Brzydal i bestia - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
6 grudnia 2017
Ebook
27,00 zł
Audiobook
24,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Brzydal i bestia - ebook

Nie wszystko da się przetrwać lub przeczekać.

Pośród wydarzeń, których przeżycie wywołuje w nas krańcowo odmienne doznania: szaloną euforię bądź czarną rozpacz, są takie, o których lepiej głośno nie mówić. Nikomu. Są doświadczenia, którymi nie warto się dzielić. To, że dotykają właśnie nas, jedni nazwą przeznaczeniem, inni losem, jeszcze inni Bożym planem. Ale to nie nomenklatura jest ważna, tylko nieuchronność. I nieodwracalność. Bo co się wydarzy...

Boga nie ma. Prawda nie wyzwala, a szczęście nigdy nie trwa wiecznie. „Brzydal i bestia” Wojciecha Hrehorowicza najpierw uśpi twoją czujność tylko po to, by zmrozić krew w żyłach i pozbawić spokojnego snu.

Magdalena Kubaszewska, posredniczka-ksiazek.pl

Dede i Wiktor – duet niedoskonały. Hrehorowicz stworzył nietypową powieść, której kanwą jest związek tych dwojga. Styl autora przypomina dramat w kilku aktach. Stopniuje napięcie i ciekawość, zaskakuje niekonwencjonalnym zwrotem akcji, skupia się na psychicznych stanach swoich bohaterów. Lekki styl, cięty język i iskrząca fabuła to mocne strony tej powieści.

Agnieszka Krizel, nietypowerecenzje.blogspot.com

Fantastyczna historia! W żadnej innej nie przeczytacie tylu urzekających słów o życiu, żadna nie przedstawi miłości w tak prawdziwy sposób. I przede wszystkim nie zaskoczy takim zakończeniem...

Katarzyna Pinkowicz, pamietnik-czytania.blogspot.com

Wojciech Hrehorowicz, urodzony 1953, mieszka w Świebodzinie, z wykształcenia lekarz. Stan rodzinny: żona Mirosława, dwoje dzieci: Maja i Sebastian, kot Bonifacy. Autor powieści „Wyznania zabójcy Ojca Świętego” oraz „Za późno”. Kocha zwierzęta, toleruje ludzi. Uzależniony od książek. Utrzymuje, że pierwszym i jedynym przykazaniem powieściopisarza powinno być: „nie zanudzać”. Ma nadzieję, że w „Brzydalu i bestii” przestrzega tego przykazania.

Kategoria: Horror i thriller
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8083-760-7
Rozmiar pliku: 2,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

DOMINIKA 1997 - SPOTKANIE

Nie rozglądaj się bezustannie w poszukiwaniu zasadzki,
ona i tak cię zaskoczy.

Dominika zawsze była przekonana, że po głupiej matce odziedziczyła zgrabną figurę i ładną buzię, zaś po brzydkim ojcu bystry umysł i silny charakter. W rzeczywistości prawdopodobnie ani jej matka nie była jakimś wyjątkowym półgłówkiem, ani charakter ojca nie był aż tak niezłomny, a jego inteligencja wybitna. Jednak o ile powierzchowność nieżyjących od dziesięciu lat rodziców nie budziła żadnych wątpliwości (fotografie zachowane w opasłym albumie, wciśniętym w najgłębszy kąt pawlacza, uwieczniły rzucający się w oczy kontrast między posągową pięknością nadobnej Klary a myszowatą nijakością jej krzywo uśmiechniętego małżonka Michała – brzydala), o tyle przymiotów bądź niedostatków ducha i umysłu tej bez wątpienia wybitnie niedobranej (przynajmniej fizycznie) pary nie sposób było obiektywnie zweryfikować, ponieważ oboje przed dziesięcioma laty zginęli w wypadku samochodowym.

Polonez prowadzony przez nieostrożną i pozbawioną wyobraźni matkę wpadł w poślizg i przełamując barierkę, runął do wezbranej, pokrytej spiętrzoną krą Warty. Rzeka chciwie połknęła blaszane pudło wraz z całą zawartością (oprócz matki i ojca byli w nim wuj Zenek i ciotka Olga), aby wypluć je dopiero po dwóch dniach. Dominika była wówczas wzorową uczennicą klasy piątej A Szkoły Podstawowej im. Adama Mickiewicza we Wrocławiu. Gdy się ma dwanaście lat, głowę nie od parady, ładną buzię, dziesiątki pryszczatych adoratorów i żadnych problemów z nauką, ocena poziomu umysłowego nieco infantylnej, egocentrycznej, niegrzeszącej serdecznością i – co tu kryć – nielubianej matki, siłą rzeczy musi być subiektywna i niesprawiedliwa (mamo, nie mówi się „włanczać”, „proszę panią”, „daj dla mnie” ani „w międzyczasie”!). A gdy się jest jedynaczką, rozkwitającym podlotkiem i oczkiem w głowie najmądrzejszego, najlepszego na świecie tatusia, wówczas siła jego charakteru, dobroć i prawość nie budzą najmniejszych wątpliwości (tatku, gdybyś tylko zechciał, zdobyłbyś Mount Everest, prawda?).

Ludzie, którzy mogliby powiedzieć coś więcej o świętej pamięci państwie Długoszach, albo już nie żyli, albo nie utrzymywali z ich niewdzięczną córką żadnych kontaktów. Pierwsi z natury rzeczy milczeli jak grób, drudzy zaś, nawet gdyby chcieli podzielić się swoją wiedzą z Dominiką, nie mieli po temu okazji, gdyż ona w sposób radykalny zerwała wszelkie więzi łączące ją ze światem dzieciństwa. Nie hołubiła wspomnień z przeszłości: ani z tej przyjemniejszej, sprzed wypadku, ani z tej przykrej i bolesnej, spędzonej w domu dziecka. Toteż nic dziwnego, że w tych rzadkich chwilach, kiedy myślała o rodzicach, kiedy ich wizerunek natrętnie i wbrew jej woli przebijał się przez zaporę mentalną, którą całymi latami pieczołowicie wznosiła i umacniała, był on równie płaski i pozbawiony głębi, jak fotografie z odstawionego do lamusa albumu. Matka – piękna, słaba i głupia oraz ojciec – o wiele mądrzejszy i silniejszy, ale brzydki i nikczemnej postury.

Dominika żałowała, że nie potrafi całkowicie wymazać ich z pamięci. Wrzucić na samo dno szafy, w najciemniejszy kąt, przykryć stosem pudeł i starymi szmatami i pozwolić, żeby zżarły ich mole zapomnienia. Tak jak zrobiła to z rodzinnym albumem.

Nigdy im nie przebaczyła. Matce, że zabiła siebie i ojca, a ojcu, że pozwolił się w tak idiotyczny sposób zabić. Obojgu zaś, że zostawili ją samą na świecie, który, z niezbyt może wspaniałego, ale przynajmniej znośnego, w jednej chwili zamienił się w odrażający i wrogi. Zamknięta w sobie, pogrążona w przypominającym sen zimowy stanie apatii trwała, nie oczekując od życia właściwie niczego więcej poza podtrzymywaniem procesów fizjologicznych. Do czasu gdy poznała Wiktora.

Spotkali się w bibliotece uniwersyteckiej. Potrącił ją w wąskim przejściu między regałami. Kanciasty, przysadzisty niezgrabiasz z rudą czupryną i krzywym, ale ujmującym uśmiechem na brzydkiej i dziwnie płaskiej twarzy sprawiającej wrażenie wyciętej z papieru i pomalowanej przez pozbawione talentu plastycznego autystyczne dziecko. A może raczej ulepionej przez naćpanego i bardzo modernistycznego rzeźbiarza. Słodki Boże, westchnęła, on jest taki szkaradny, że aż piękny!

Jego fascynująca brzydota nie odstręczała. Przeciwnie, w jakiś niezrozumiały sposób zdawała się przyciągać. Była z rodzaju tych spokojnych, niekrzykliwych. Być może takie określenia niezbyt pasują do brzydoty, ale jeżeli uroda bywa krzykliwa albo powściągliwa, to czemu nie miałoby być podobnie z jej brakiem? Jeżeli piękno może ekscytować i zapierać dech w piersiach, to równie dobrze szpetota może uspokajać i łagodzić emocje.

– Och, bardzo panią przepraszam, tak mi przykro, mam nadzieję, że niczego pani nie złamałem? – spytał z troską w głosie. – Poruszam się jak ślepy słoń albo zdezelowany czołg i przez to bywam groźny dla otoczenia. Niektórzy utrzymują, że nie powinienem wychodzić z domu, a przynajmniej przebywać w zatłoczonych miejscach publicznych i składach porcelany. Właściwie gotów jestem się z nimi zgodzić. Czy potrzebuje pani fachowej pomocy? Mam poszukać jakiegoś lekarza?

Jego głos, głęboki i ciepły baryton, zupełnie nie pasował do bladej twarzy gnoma przesiadującego w wilgotnych piwnicznych zakamarkach, w jakich zwykły gnieździć się gnomy. Był mocny i dźwięczny, i wesoły, podobnie jak otoczone gęstą siateczką zmarszczek szare, emanujące rozbawieniem oczy. Ciepłe, szczere oczy życzliwego, dobrodusznego człowieka. Cóż za przedziwna mieszanina, jaki niespotykany konglomerat kompletnie niepasujących do siebie cech! Dominika przez moment poczuła dojmujący żal, że nie jest obdarzona mocą zdolną poprawić sfuszerowane przez naturę rysy twarzy nieznajomego. Nie trzeba być wybitnie uzdolnionym artystą, aby tego dokonać, pomyślała. Jakakolwiek zmiana będzie zmianą na lepsze. Tu się po prostu nie da nic zepsuć.

Później, gdy byli już małżeństwem, często wspominała nietypowe okoliczności, w jakich się poznali. Za każdym razem przyznawała z lekkim zawstydzeniem, że nie miała wówczas racji. Twarz Wiktora nie potrzebowała żadnej zmiany. Patrząc w jego łagodne, przepełnione miłością oczy, niezmiennie odczuwała absolutną pewność, że gdyby był choć odrobinę ładniejszy, nie zwróciłaby na niego najmniejszej uwagi.

Jej uporczywe milczenie bynajmniej nie zdeprymowało Wiktora, wręcz przeciwnie, jego szeroki uśmiech stał się jeszcze szerszy i jeszcze bardziej krzywy, a wesołe iskierki w oczach zdawały się rozświetlać dymną szarość tęczówek niczym przebijające się przez chmury złote promyki słońca. Widocznie zdążył już przywyknąć do niekorzystnego wrażenia, jakie wywoływała jego brzydota, do mniej czy bardziej nieudolnie skrywanych negatywnych reakcji na swój widok: obrzydzenia, niechęci, czy – w najlepszym razie – konsternacji albo niezdrowego zaciekawienia.

– Cóż, widzę, że spowodowane przeze mnie obrażenia są poważniejsze, niż mógłbym przypuszczać. Myślę, że potrzebuje pani trochę czasu, aby dojść do siebie. I może jeszcze czegoś na wzmocnienie. Proponuję małą czarną. Tuż obok jest sympatyczna dziupla, serwują tam świetne espresso. Da się pani zaprosić? Jestem Frycz. Wiktor Frycz.

Nie dość, że brzydki jak noc, to w dodatku bezczelny, skonstatowała Dominika. A na domiar złego miłośnik Bonda. Chryste, jak ja nienawidzę Bonda! Swoją drogą potrzeba nielichego samozaparcia i odwagi, żeby z taką fizjonomią podrywać dziewczyny. Chyba że to nie brawura, tylko determinacja. Albo desperacja. Zresztą wszystko jedno. Casanova, Don Kichot czy kamikaze – i tak jest godny pożałowania. Całkiem możliwe, że celowo mnie potrącił, biedny Quasimodo.

Właściwie sama nie wiedziała, co ostatecznie przesądziło, że jednak przyjęła propozycję szczerzącego zęby paskudnego uwodziciela. Ujmujący, szczery, nie cwaniacki i nie lizusowski uśmiech? Wyzierająca z szaroburych oczu poczciwość w jakiś trudny do wytłumaczenia sposób dająca jej poczucie bezpieczeństwa i obiecująca nietykalność? Cudowny, ciepły głos, którego brzmienie pozwalało zapomnieć o brzydocie obdarzonego nim osobnika? Czy też wszystkie te elementy, które zebrane do kupy jakimś cudem sprawiały, że całość nabierała wdzięku. Niczym nakreślona ręką zdolnego rysownika postać sympatycznej żaby, miłej dla oka w dziecinnej kreskówce, a przecież tak naprawdę szkaradnej i budzącej obrzydzenie.

Wówczas nie przyszło jej to do głowy, dopiero znacznie później, w trudnym do uchwycenia momencie zaskoczyła, że prawdziwym powodem przychylnego potraktowania dosyć bezczelnych zalotów Wiktora było jego podobieństwo do nieżyjącego ojca. Do kochanego tatusia, którego kiedyś uwielbiała, którego czciła niemal jak bożka, a o którym od dziesięciu lat ze wszystkich sił starała się zapomnieć. Nie potrafiła go znienawidzić, chociaż próbowała, ale mogła go przynajmniej ukarać, wyrzucając ze swojej pamięci. Tyle że on powracał. Niechciany, wciąż odtrącany, lekceważony i pogardzany, uparcie wciskał się w jej niespokojne myśli, usiłując zagnieździć się w nich na dobre. Ignorował barykadę nieprzystępności wznoszoną przez Dominikę z wielkim mozołem, nie odstręczał go panujący w jej sercu lodowaty chłód, nie przerażał mroczny cień wypełniający duszę – widocznie wciąż ją kochał. Naiwny człowiek. Naiwny, sentymentalny i nieustępliwy. Jak potężna, jak silna musiała być jego ojcowska miłość, skoro Dominika odczuwała ją tak dotkliwie (bo miłość, zwłaszcza ta niechciana i odrzucana, bywa bardziej dotkliwa niż najgłębsza nienawiść) nawet teraz, tyle lat po jego śmierci.

– Ja jestem Dominika – przedstawiła się, gdy usiedli już przy mikroskopijnym stoliku w mrocznej piwnicy przerobionej na kawiarenkę. – Dominika Długosz. W skrócie Dede. Przyjaciele tak na mnie mówią.

– Ja niestety nie mam żadnego skrótu. Może to i lepiej. Wuef brzmi strasznie głupio, nieprawdaż? Mieć takie przezwisko to byłby prawdziwy obciach. Nie dorobiłem się nawet zdrobnienia, po prostu Wiktor. Ale nie miałbym nic naprzeciwko, gdyby ktoś chciał mnie zdrobnić. Może być Wik, Wiktuś albo Torek, wszystko mi jedno.

Spojrzała na niego z dezaprobatą i, kręcąc głową, zganiła:

– Albo Wikary. Jest pan żałosny. Pańskie imię nie nadaje się do zdrobnienia, podobnie jak moje. Po prostu Wiktor i Dominika. Żadnych -usiów, -eków, -iczek czy innych takich. Dede to ksywka. Zresztą… wymyśliłam ją przed chwilą, sama nie wiem dlaczego. Czasami coś mi odbija. Nikt tak się do mnie nie zwraca. A w ogóle to okłamałam pana. W kwestii przyjaciół. Nie mam przyjaciół, przynajmniej takich serdecznych, z prawdziwego zdarzenia. Natomiast w nieprzyjaciołach mogę wybierać jak w ulęgałkach. Czy chce pan zostać moim pierwszym przyjacielem?

– O, ho, ho, ale się pani rozgadała! Milczała, milczała, a teraz nadaje jak katarynka. Spokojnie, nie wszystko naraz! Dopiero co się poznaliśmy, a pani już składa mi kuszące propozycje i wyznaje swoje grzechy. Czy ja wyglądam na księdza?

– Coś w tym rodzaju – pokiwała smętnie głową. – Nie tyle na księdza, co na ascetycznego mnicha, który zbyt długo przesiaduje w swojej wilgotnej i ciemnej celi. Mamy środek lata, a pan taki blady. I taki jakiś… zabiedzony. Jedno nie ulega najmniejszej wątpliwości: z pewnością nie wygląda pan na podrywacza. A propos: czy w bibliotece potrącił mnie pan celowo? Znaczy: świadomie i z premedytacją?

– No wie pani! Toż to normalnie bezpodstawna i niegodziwa insynuacja! – teatralnie uniósł się z oburzeniem. – Jak na braciszka zakonnego przystało, jestem łagodny, skromny i pełen pokory. Nie ośmieliłbym się świadomie i z premedytacją wejść w kolizję z jakimkolwiek ciałem, a już z pewnością nie z niewieścim.

Ale jego roześmiane, niezdolne do ukrywania prawdy oczy mówiły co innego. Tylko ślepiec nie dostrzegłby w nich cielęcego zachwytu i niemej prośby: błagam, daj się poderwać, nie odtrącaj mnie!

– Łże pan jak pies. Wróć, źle powiedziałam, nie jak pies. Wprawdzie tak się mówi, ale przecież psy nie są fałszywe. Psy to bardzo szczere istoty. Psy nie potrafią kłamać. Łże pan jak… człowiek. Podobno kobiety lubią być okłamywane, ale ja pod tym względem jestem raczej mało kobieca. Mam dla pana inną propozycję, być może łatwiejszą do zaakceptowania niż oferta przyjaźni, choć równie kłopotliwą. Zabawmy się w szczerość. Będziemy sobie zadawać pytania i szczerze na nie odpowiadać. A swoją drogą nie sądzi pan, że ludzie, generalnie rzecz biorąc, są strasznie fałszywi i zakłamani? Rzecz jasna nie z natury, ale z wyboru, niejako programowo. Kłamstwo, nie wiedzieć czemu, nam służy. Tak często się nim posługujemy, tak bardzo do niego przywykliśmy, tak weszło nam ono w krew, że chcąc usłyszeć od kogoś prawdę, musimy zawierać z nim specjalną umowę. Nie przeraża to pana?

Wiktor wydawał się tym pytaniem trochę zaskoczony i zanim udzielił odpowiedzi, przez dłuższą chwilę się zastanawiał, co objawiało się zmarszczeniem karykaturalnie wysokiego czoła i przygryzieniem cienkiej jak linijka, prawie nieistniejącej dolnej wargi. Wyglądało to dosyć śmiesznie.

– Nigdy nie myślałem o tym w taki sposób, ale pani spostrzeżenie wydaje mi się trafne, chociaż zbyt daleko idące, jak sądzę. Czy mnie to przeraża? Raczej nie, jest mnóstwo innych, znacznie gorszych ludzkich przywar, które budzą mój niepokój. Okrucieństwo, chamstwo, nietolerancja… A dlaczego kłamiemy? Odpowiedź wydaje mi się prosta: kłamstwo jest łatwe i proste, nic nie kosztuje, a stosując je, często możemy osiągnąć pożądany cel. Przecież człowiek z natury jest istotą amoralną, o czym zdaje się pani zapominać. Zaś co do propozycji – czemu nie, możemy spróbować. Obiecuję mówić prawdę i tylko prawdę, nawet jeżeli będzie przykra i bolesna.

– I nawet jeżeli sprawi, że odejdę bez słowa od stolika i nigdy więcej już mnie pan nie zobaczy?

– To raczej niemożliwe, chyba że wyjedzie pani na drugi koniec świata. Widuję panią dosyć często… od pewnego czasu.

– To takie buty?! Ponieważ ja widzę pana po raz pierwszy, rozumiem, że szpieguje mnie pan?

Na jego bladą twarz wypłynął lekki rumieniec. Spuścił wzrok, a krótkie kościste palce spoczywającej na brzegu stolika szerokiej dłoni zaczęły nerwowo wybijać marsza.

– To chyba za dużo powiedziane, ale… coś w tym rodzaju. Określiłbym to w ten sposób, że świadomie i celowo przebywam częściej, niż jest to konieczne, w miejscach, w których prawdopodobieństwo spotkania pani jest zdecydowanie wyższe. Statystycznie rzecz ujmując.

– Ach tak! A w jaki sposób pan je określa? Owo prawdopodobieństwo? Jakie wartości podstawia pan do wzoru? Mój wzrost, wagę, długość stopy, rozmiar stanika? Odsetek niebieskookich brunetek w populacji młodych wrocławianek? Chodzi pan po mieście z kalkulatorem w kieszeni?

– Proszę ze mnie nie kpić. To miała być zabawa, a nie polowanie na czarownice. Moje zauroczenie panią jest absolutnie niewinne i w niczym nie uwłacza pani godności. Nie naruszam pani prywatności, nie śledzę ani nie podglądam. Nigdy bym pani nie skrzywdził ani nie naraził na afront.

– No dobrze, może rzeczywiście trochę przesadziłam. Ale proszę mi w takim razie powiedzieć, dlaczego ja pana wcześniej nie widziałam? Przebierał się pan za kominiarza, chował po kątach i zasłaniał gazetą? A może zakładał pan czapkę niewidkę?

W spojrzeniu, jakim ją obrzucił, pojawił się ból. Albo wyrzut. Albo jedno i drugie. Takim wzrokiem patrzą kalekie dzieci na kogoś, kto drwi z ich ułomności. Taki wzrok sprawia, że czujemy się winni, nawet jeżeli mamy czyste sumienie.

– Nie musiałem. Nie musiałem mieć czapki niewidki, żeby pozostawać dla pani niewidocznym. Tacy jak pani zwykle nie dostrzegają takich jak ja. My, ludzie pospolici, szarzy i przeciętni, nieładni i nieatrakcyjni, doskonale wtapiamy się w tło. Jesteśmy jak te public doves, siwe gołębie na wielkomiejskim rynku. Śliczne i barwne anioły nas nie widzą, chyba że zabrudzimy ich błyszczące, kolorowe piórka, wówczas przybierają gniewne miny i wołają z odrazą: a fe, jakie paskudne ptaszyska!

– Cóż za porywające i chwytające za serce porównanie! Czysta poezja! Coraz mocniej utwierdzam się w przekonaniu, że fortuna hojnie panu zrekompensowała ewidentne niedostatki urody, obdarzając w zamian nieprzeciętną wrażliwością oraz pięknym przebogatym wnętrzem.

– Czy to poza, czy naprawdę jest pani taka wredna i złośliwa?

– Może nie aż taka, ale mam w sobie coś z zołzy. Teraz jestem raczej miłosierna, bo chodzę na zwolnionych obrotach. Na biegu jałowym. Zapewniam, że nie chciałby pan znaleźć się na mojej orbicie, kiedy się porządnie rozkręcę.

– Jestem skłonny uwierzyć. Czy sprawia to pani przyjemność?

– Co mianowicie?

– Dokuczanie ludziom, wyzłośliwianie się, sprawianie im przykrości, kpiny, drwiny i co tam ma pani jeszcze w swoim sadystycznym repertuarze.

– Jeszcze przypiekanie boczków na wolnym ogniu, smyrganie gilgotliwych feblików do utraty przytomności i zanudzanie na śmierć. A uprzedzając pańskie następne pytanie, nie męczyłam małych zwierzątek, będąc dzieckiem. Nie przywiązywałam kotom do ogonów puszek, nie wyrywałam muchom skrzydełek ani pająkom nóżek. Nie bawi mnie zadawanie bólu, nie rajcuje przyglądanie się cierpieniom ani słuchanie jęków i wycia torturowanych stworzeń. Wyciąga pan bezpodstawnie idiotyczne wnioski i wysuwa niesprawiedliwe oskarżenia, a tego nie lubię. Dostaje pan żółtą kartkę.

– Bo jest pani do mnie wrogo nastawiona i bez skrępowania, wręcz manifestacyjnie, daje temu wyraz. Czym sobie zasłużyłem na takie traktowanie?

– A jak pan to sobie wyobraża? Że będę się do pana wdzięczyć? Że z uśmiechem na ustach będę się w pana wpatrywać rozanielonym – jak na prawdziwego anioła przystało – wzrokiem i szeptać z zachwytem: ach, jaki miły, jaki słodki gołąbek? Jak uroczo grucha! Zaatakował mnie pan, muszę się zatem bronić.

– No nie, teraz to już pani naprawdę przesadza! Ja panią zaatakowałem?! A w czymże to, jeśli można wiedzieć, przejawia się moja agresja?

– Atak nie zawsze musi iść w parze z agresją, mój panie! Zaatakował mnie pan swoją barankową łagodnością, swoim życzliwym uważaniem, swoją bezprzykładną uprzejmością i zacnością, swoją gołębią dobrocią! Wytoczył pan te wszystkie emocjonalne działa, użył pan całego tego humanitarnego arsenału, aby osiągnąć jeden niecny cel: chce mnie pan zdobyć. Czyż nie jest tak? Bawimy się w szczerość, proszę zatem szczerze odpowiedzieć: czy nie traktuje mnie pan jak potencjalnej zdobyczy? Czy nie usiłuje wciągnąć mnie w pułapkę? Czy nie jest pańskim zamiarem usidlić mnie i zniewolić? Stroi się pan w gołębie piórka, ale w rzeczywistości jest pan drapieżnym krogulcem polującym na bezbronną ofiarę. Jak każdy mężczyzna. Ale ja nie pozwolę się usidlić i zniewolić. Nigdy i nikomu, dawno już sobie to przysięgłam.

Zaskoczony Wiktor z niedowierzaniem wpatrywał się w pobladłą ze złości twarz Dominiki. Nie wyglądała już na pięknego anioła, chyba że byłby to mocno wkurzony, gniewny anioł pomsty.

– Czy wie pani, jak większość mężczyzn – obojętnie: drapieżnych krogulców, roślinożernych kogutów czy sępów ścierwojadów – zareagowałaby na tę tyradę? Och, musi pani wiedzieć, jest pani przecież wyjątkowo inteligentną kobietą! I – wbrew pozorom – całkiem rozsądną. Popukaliby się znacząco w czoło i czmychnęli w try miga gdzie pieprz rośnie, rzucając na odchodnym z politowaniem w głosie: „Biedna wariatka! Fajna laska, szkoda, że taka porąbana”.

– Rozumiem, że pan nie zalicza się do tej większości?

– Ano nie. Jestem dziwakiem i indywidualistą.

– Tak myślałam. Jaka zatem będzie pańska reakcja? Zaproponuje mi pan wizytę u psychoanalityka czy małżeństwo?

Długo milczał, wciąż nie spuszczając z niej przenikliwego wzroku. Wyraz zaskoczenia i urazy na jego mądrej twarzy przerośniętego krasnala ustąpił miejsca współczującemu zatroskaniu. Dominika nie mogła oprzeć się wrażeniu, że szpera w jej głowie niczym w bibliotecznym katalogu, usiłując znaleźć interesujące go fiszki. Z jego oczu zniknęły ostatnie resztki rozbawienia, wesołe iskierki zgasły, pogodny skrzat zamienił się w smutnego trolla.

– Jestem w kropce. Cokolwiek bym teraz powiedział, zabrzmi to fałszywie i będzie przez panią odebrane nieprzychylnie. Mam do wyboru albo narazić się na zarzut bezceremonialnej protekcjonalności, albo wyjść na gruboskórnego, pozbawionego empatii głupka. Nie uśmiecha mi się ani jedno, ani drugie. Będę zatem milczał w nadziei, że wybawi mnie pani z opresji, zwalniając z obowiązku udzielenia odpowiedzi. Chyba że sama pani chce poruszyć ten drażliwy i bolesny temat. Jeżeli jest pani w nastroju do zwierzeń, proszę bardzo. Sądzę jednak, że trochę na to za wcześnie. Dla pani, nie dla mnie.

Dominika poczuła się, jakby uszło z niej całe powietrze. Sposępniała i oklapła niczym przekłuty balon. Ten straszny brzydal był nie tylko poczciwy i czarujący, ale w dodatku niezwykle spostrzegawczy i przenikliwy. Ale czy to źle? Czy przez to stanowił dla niej zagrożenie? Raczej nie, przecież nie miała nic do ukrycia, cholera jasna! Wcześniej czy później musi komuś zaufać, jeżeli nie chce do końca życia pozostać samotną starą panną, zwiędłą rutą, zgorzkniałą mniszką. Wprawdzie jest jeszcze bardzo młoda, ale zdążyła już się przekonać, że samotność jest niczym dobry trunek – przyjemny i relaksujący w niewielkich dawkach, lecz niszczycielski i wybitnie chorobotwórczy, gdy się z nim przeholuje. A w ogóle to w czym problem? Nie stoi przecież na ślubnym kobiercu. Nikt nie oczekuje w napięciu, aż powie sakramentalne „tak”. Prowadzi towarzyską, niezobowiązującą pogawędkę z sympatycznym, bystrym chłopakiem o nienachalnej urodzie, to wszystko. A że facet ma na jej punkcie lekkiego fioła oraz intuicję jak stąd do Władywostoku? Nie on jeden, całkiem sporo by się takich znalazło, gdyby dobrze poszukać. Nie ma w tym nic diabolicznego, wręcz przeciwnie. Dlaczego nie miałaby dać mu szansy? Z pewnością na nią zasłużył ten Victor – zwycięzca. A najważniejsze, że w najmniejszym nawet stopniu nie wątpiła w szczerość jego zapewnienia, iż nie mógłby jej skrzywdzić.

– Sprytnie pan wybrnął z impasu. Kto wie, może naprawdę zostaniemy przyjaciółmi. Być może zesłał mi pana dobry los. Czy odpowiada panu status „daru losu”? Rzecz jasna tymczasowy, przyszłość pokaże, czy zasłużył pan na niego. Musi się pan jednak liczyć z możliwością degradacji na niższy stopień, do „ofiary losu” włącznie. Ale jeżeli wykaże się pan odpowiednimi predyspozycjami i cierpliwością, jeżeli będzie pan ciężko pracować, może pan awansować, powiedzmy, do stopnia „zapierdzistego uśmiechu fortuny”. Uśmiecha się panu taki status?

Wiktor najpierw głęboko westchnął – i było to niewątpliwie westchnienie ulgi – a potem głośno i serdecznie się roześmiał, co zabrzmiało mniej więcej jak rechot przechodzącej mutację żaby.

– Trzeba przyznać, że potrafi pani stworzyć serdeczną, pełną romantyzmu atmosferę. Niemal intymną. Czuję się jak kandydat zabiegający o pracę podczas rozmowy kwalifikacyjnej. Rozumiem, że pierwszy etap selekcji przeszedłem pomyślnie, z czego niezmiernie się cieszę. To co, podpisujemy umowę wstępną?

– No, no, widzę, że pokazuje pan pazurki! Wyłazi szydło z worka, nie jest pan wcale taki potulny i poczciwy, jak można by się spodziewać. Myślałam, że zapieje pan z zachwytu, cmoknie w rączkę, padnie do nóżek, a tu proszę – sarkazm aż miło.

– Staram się, jak mogę, żeby nie wydać się pani ckliwym nudziarzem. Nuda jest dla człowieka groźniejsza niż papierosy, alkohol, narkotyki i wirus HIV razem wzięte. Uśmierca podstępnie i nieubłaganie, no i nie ma na nią żadnej szczepionki.

– Doceniam pana starania. Faktycznie nie mogę powiedzieć, żebym nudziła się w pańskim towarzystwie. A propos nudy coś mi się przypomniało. Ktoś wyjątkowo mądry powiedział, że znacznie łatwiej przychodzi nam wybaczać nudziarzom niż tym, których my nudzimy. Czy zgodzi się pan ze mną, że to bardzo celne spostrzeżenie?

– Zgodzę się. To był Francois de La Rochefoucauld. Powiedział również: „Rzadko przyznajemy ludziom rację, a jeżeli już, to tym, którzy się z nami zgadzają”.

– No tak, mogłam się tego spodziewać. Mało że inteligentny, przenikliwy i nie nudny, to w dodatku oczytany. Niech zgadnę: haftować i lepić pierogi też pan pewnie potrafi? A tak na marginesie, co pan porabia w wolnych chwilach? Kiedy mnie pan nie śle… Chciałam powiedzieć: kiedy nie przebywa pan w miejscach, w których prawdopodobieństwo spotkania mnie jest zdecydowanie wyższe?

– Ale śmieszne! Długo jeszcze zamierza mi pani dokuczać?

– Aż mi się znudzi.

– Czyli długo, zważywszy na uciechę, jaką to pani sprawia. W wolnych chwilach jestem asystentem na socjologii.

– Hm, podejrzewam, że nie jest to zajęcie, o którym marzył pan od dziecka. Chociaż kto wie, w końcu nie mam zielonego pojęcia, o czym marzą szare gołębie. Poza tym, żeby poderwać anielicę, rzecz jasna. A co do umowy wstępnej – nie przewiduję takowej. Jedynym akceptowanym przeze mnie dokumentem jest cyrograf podpisany krwią. Pańską, nie gołębią. Wszystko albo nic. Daję panu dwadzieścia cztery godziny do namysłu. Proszę się dobrze zastanowić, zanim podejmie pan decyzję. Spotkamy się jutro w tym samym miejscu i o tej samej porze. Oczywiście o ile podejmie pan ryzyko.

Wprawdzie Wiktor nie ruszył się ze swojego miejsca, jednak Dominika nie mogła oprzeć się wrażeniu, że podskoczył do góry z radości. Czy dobrze zrobiła, dając temu dziwakowi nadzieję? Czy jest w stanie ofiarować mu coś więcej niż tylko nadzieję? Była przekonana, że Wiktor zasługuje na więcej, znacznie więcej. Na wszystko. Tylko co znaczy „wszystko” w jej przypadku? Miała poważne obawy, że dla niego będzie to stanowczo za mało. Chyba że okaże się czarnoksiężnikiem, który potrafi ją zmienić. Chciała tego, bardzo mocno chciała. Patrząc w jego szare oczy, w których znowu pojawiły się wesołe iskierki, uświadomiła sobie, że już od dawna pragnie, aby ktoś wreszcie ją odczarował. Nie książę z bajki, nie szlachetny rycerz na białym rumaku, ale właśnie ktoś taki jak Wiktor, zwyczajny chłopak z krwi i kości. No może nie taki całkiem zwyczajny. Powinien być mądry, czuły i łagodny. Ale przede wszystkim cierpliwy, bardzo cierpliwy, bo życie to nie bajka, w której jednym machnięciem czarodziejskiej różdżki można odczynić urok złej wiedźmy. W życiu unieszkodliwianie demonów przeszłości jest nieporównanie trudniejsze i trwa znacznie dłużej. Czasami w ogóle się nie udaje.

Czy potrafię go pokochać? – zadawała sobie pytanie. Czy jestem zdolna do miłości? Po czym można poznać, że się kogoś kocha, albo jest się na najlepszej drodze do zakochania się? Jak się objawia miłość? Czy nagłym, elektryzującym uderzeniem pioruna, czy też łagodniejszym, z wolna narastającym doznaniem? Doznaniem czego? Jakiejś niesamowitej, obezwładniającej szczęśliwości? Ekstatycznego upojenia? Czy w miłość się wpada, czy się w niej pogrąża? To coś jak skok z trampoliny w spienioną kipiel czy może raczej jak powolne zanurzanie się w spokojną toń jeziora? A może miłość niepostrzeżenie wciąga niczym zdradliwe trzęsawisko? Czy zakochani słyszą śpiew krążących nad ich głowami cherubów i serafinów, a świat wokół nich nagle pięknieje?

Żeby wiedzieć, trzeba doświadczyć, pomyślała ze smutkiem. Uczucia, podobnie jak muzyki, raczej nie da się opisać słowami. A już z pewnością takiego uczucia. Prawdopodobnie Wiktor jest w niej zakochany czy może raczej zadurzony, ale nawet gdyby go o to spytała, i gdyby zechciał najpiękniejszymi, najbardziej precyzyjnymi słowami wyrazić swoją miłość, to i tak nic by to jej nie dało. Zakochani porozumiewają się bez słów. Język miłości to język znaczących spojrzeń, drobnych gestów, delikatnych dotknięć. Wprawdzie ona sama nie miała jeszcze okazji go poznać, ale wiedza o nim tkwi w niej ukryta głęboko już od dawna. Od wczesnego dzieciństwa, przekazana przez tatę, przez jego ojcowskie pocałunki, niewinne pieszczoty, kłujący dotyk twardego zarostu, pełen czułości wzrok dumnego z udanej latorośli rodzica. Przecież to także była miłość. Innego rodzaju, rodzicielska, czyli absolutnie platoniczna i pozbawiona erotyzmu – ale miłość.

– Przyjdzie pani na pewno? – w tym pytaniu wypowiedzianym przez Wiktora cichym głosem, niemal wyszeptanym, słychać było błagalne zaklęcie. Dominika przypuszcza, że takim tonem zwracają się do swojego Boga ludzie wierzący. Wierzący głęboko, prawdziwie, nie na pokaz, nie z poczucia obowiązku, nie dla podtrzymania tradycji, jak większość katolików. Ona sama nie wierzy w Boga. Jeżeli czegokolwiek jest pewna, to właśnie tego, że nie istnieje żaden Bóg. Nie jest z tego powodu dumna ani szczęśliwa, wręcz przeciwnie – zazdrości ludziom, którzy mają prawdziwą wiarę. Zazdrości tym wszystkim naiwnym szczęśliwcom, którzy żyjąc na tak okrutnym, pełnym bólu i cierpienia świecie, potrafią nadać swojemu życiu sens dzięki wyznawaniu takiej czy innej religii. Odnosi się do nich z pobłażliwym lekceważeniem, jak do małych, łatwowiernych dzieci, ale jednocześnie bardzo im zazdrości.

– Bo jeżeli pani nie przyjdzie, to…

– To co? Wpadnie pan w czarną rozpacz? Czy zacznie się pan rozglądać za innym obiektem zainteresowania, mniej porąbanym ode mnie? Podobno blondynki są przystępniejsze, mniej skomplikowane i łatwiejsze w obsłudze.

– Stroi pani sobie żarty, a ja cały dygocę ze zdenerwowania. Proszę tylko spojrzeć na moje ręce, trzęsą się zupełnie jak u parkinsonika! Na żadnym egzaminie nie byłem tak przejęty, jak w tej chwili.

– Musi się pan zacząć przyzwyczajać do moich żarcików. Lubię sobie pożartować. Im bardziej jest mi smutno na duszy, tym częściej dowcipkuję. A już zupełnie jestem nie do zniesienia, jak trochę wypiję. Upijam się niestety na smutno. Co tam na smutno, na ponuro! I wtedy dworuję sobie ze wszystkich i ze wszystkiego. Podobno robię się wówczas odrażająca. Mówię „podobno”, bo sama nie pamiętam. Donoszą mi życzliwi. Proszę przyrzec, że nigdy nie pozwoli mi się pan upić. Musi mnie pan bardzo mocno pilnować, wystarczą dwa piwa albo trzy lampki wina i już jestem ululana. A co do jutrzejszego dnia – przyjdę na pewno. W prawej ręce będę trzymała przeczytany egzemplarz „Dziennika Zachodniego”, po tym mnie pan rozpozna, agencie 007.

– Ha, ha, ale śmieszne! Jeżeli już, to bliżej mi do siermiężnego J23 niż do wyrafinowanego Bonda. A hasło? Musimy ustalić hasło i odzew. Może: „najlepsze kasztany są na placu Pigalle”? Nie, to za bardzo wyświechtane, trzeba wymyślić coś innego. – Nagle poważnieje, a w jego spojrzeniu pojawia się niemy wyrzut. – Pani Dominiko, ja bym panią rozpoznał bez najmniejszych problemów wśród tysięcy łudząco podobnych do pani dziewczyn! – dodaje nieco wstydliwie, widać sam zaskoczony tym śmiałym wyznaniem.

– Zapomniał pan dodać: z zamkniętymi oczami. Taki pan pewny swego? W takim razie potraktuję pańską deklarację jako wyzwanie. Przekonamy się, czy tak łatwo panu pójdzie. Przebiorę się i diametralnie zmienię swój image. Uprzedzam, że jestem w tym całkiem niezła, od dwóch lat gram w amatorskim teatrze na uniwerku. Byłam już umierającą więźniarką, dystyngowaną hrabiną, dumną królową, zapalczywym młodzieńcem, poczciwą babcią, a raz nawet – o zgrozo! – muchomorem. Potrafię wcielić się w każdą postać, poważnie! A na jutro przygotuję coś ekstra, specjalnie dla pana. Oczami wyobraźni już widzę, jak zagląda pan pod spódnicę każdej napotkanej staruszce i ciągnie za brodę zarośniętych okularników. Ale będzie ubaw! Musimy tylko zmienić miejsce naszej randki. W takiej klitce jak ta kafejka, pańskie zadanie byłoby zbyt łatwe. Będę na pana czekała na Rynku Głównym, od szóstej do wpół do siódmej. Proszę pamiętać – tylko pół godziny i ani minuty dłużej!

– Hmm, swoją drogą jak to dobrze, że we Wrocławiu nie ma metra.

– Cieszę się, że czytał pan Cortazara. Uwielbiam prozę iberoamerykańską. Kto wie, może wybierzemy się kiedyś do Paryża i zabawimy w Magę i Horacia? Ale najpierw musi pan zwyciężyć w naszej jutrzejszej grze. Jak ją nazwiemy? Ma pan jakiś pomysł? Jakikolwiek, nie musi być szczególnie błyskotliwy.

– Myślę, że wątpię. Nie jestem zbyt pomysłowy. Może „zgadnij, kim jestem”?

– Banalne i oklepane. Coś świeższego proszę.

– W takim razie „co mi zrobisz, jak cię złapię?”. Wiem, to też niezbyt oryginalne, ale możemy dokonać małej modyfikacji. Powiedzmy „kim mi będziesz, gdy cię rozpoznam?”.

– Może być. A kim będę?

– Moją panią?

– Ładnie. Podoba mi się. Jak u Grechuty. „I ty, tylko ty będziesz moją panią…”. Zatem do jutra? Sama nie wiem, czy mam życzyć panu powodzenia. Nigdy jeszcze nie byłam niczyją panią i nie mam pojęcia, jak będę się czuła w tej roli. Nie ma we mnie za grosz skłonności do dominacji, a bez tego trudno sobie wyobrazić sprawowanie jakiegokolwiek zwierzchnictwa, nieprawdaż? Nawet nad – proszę wybaczyć – tak skromnym i niepozornym osobnikiem jak pan. Nie, jednak stanowczo nie odpowiada mi taka rola. Brzmi przyjemnie, ale za bardzo pachnie władzą, a ja władzy nie cierpię. Władza deprawuje i uzależnia. Każda, bez wyjątku. I często, zbyt często budzi w sprawujących ją ludziach demony.

– Ma pani na myśli przemoc?

– Tak, przemoc. Z punktu widzenia logiki żaden władca nie jest dobry ani sprawiedliwy. To po prostu niemożliwe. Zawsze znajdą się niezadowoleni, oponenci, przeciwnicy, których trzeba uspokoić, zneutralizować albo zniszczyć. Represje są nieodłącznym elementem władzy i zawsze nim będą, bo idealne społeczeństwo to utopia. Proszę mnie źle nie zrozumieć, nie jestem nawiedzoną anarchistką, rozumiem konieczność utrzymywania przez rządzących aparatu represji, akceptuję taki stan rzeczy, ale nie chcę mieć z nim do czynienia. Każda przemoc jest mi wstrętna, każde zniewolenie budzi we mnie sprzeciw. Niech kaci czynią swoją powinność, niech sędziowie sądzą, oskarżyciele oskarżają, władcy rządzą – ale beze mnie. Jest tyle innych, o wiele ciekawszych zajęć…

Nagle milknie, na jej łagodnej i niewinnej twarzy madonny pojawia się determinacja i zawziętość, a w szeroko rozstawionych sarnich oczach widać autentyczną pasję, gniewną i zaczepną, bliższą jednak cierpieniu niż namiętności.

– Och, wiem, że to frazesy! – nieomal krzyczy. – Nie odkrywam Ameryki i nie głoszę prawdy objawionej, zdaję sobie z tego sprawę. Ale dla mnie te słowa wiele znaczą, bardzo wiele. Dla mnie to swego rodzaju katechizm, rozumie pan?! Chrześcijański dekalog to w większości bzdety, puste, od stuleci zdezawuowane hasła. Każdego człowieka powinno obowiązywać jedno, jedyne przykazanie: nie wyrządzaj krzywdy bliźniemu swemu. Koniec, kropka. Żadne tam „nie będziesz miał bogów”, „nie pożądaj”, „czcij” czy co tam jeszcze Żydzi wymyślili. Rozumie pan?! – spuszcza głowę, kryjąc się za zasłoną gęstych włosów w kolorze ciemnej miedzi. Jej następne słowa, nabrzmiałe rozpaczą, brzmią cicho i niewyraźnie, prawie niezrozumiale. – Nie, nie jest pan w stanie tego zrozumieć, przecież pan jest mężczyzną i nigdy…

Urywa i długo kręci głową w bezsilnym geście zaprzeczenia czemuś, co ją dręczy, jakimś przykrym i bolesnym wspomnieniom, które ją prześladują, i których widocznie nie potrafi wymazać z pamięci. I choć nie słychać łkania ani szlochu, Dominika płacze, o czym świadczą spływające po jej zaciśniętych w pięści dłoniach wielkie krople łez. Przerażony Wiktor nie wie, jak się ma zachować. Pewnie chciałby powiedzieć coś pocieszającego, wziąć ją za rękę, pogłaskać po głowie czy też wykonać jakiś inny gest, którym mężczyźni uspokajają płaczące kobiety, a rodzice koją ból dziecka. Z pewnością pragnie ją jakoś pocieszyć, wszak jest wrażliwym człowiekiem, jednak milczy w bezruchu. Nic nie mówi i nic nie robi, gdyż czuje, że cokolwiek by uczynił, pogorszy jedynie sytuację. Przecież jest kimś zupełnie obcym, na dobrą sprawę intruzem, a jako intruz nie ma prawa okazywać tej pięknej i smutnej dziewczynie czułości i ani współczucia. To byłaby z jego strony ewidentna niedelikatność. Co tam niedelikatność, to byłoby ordynarne natręctwo!

– Przepraszam – szepcze Dominika – bardzo pana przepraszam. Sama nie wiem, co mnie napadło. Nie jestem beksą i rzadko się rozklejam, nawet największe wyciskacze łez zwykle mnie nie wzruszają, ale teraz… Coś musi być w powietrzu, pyłki cebuli albo jakieś inne świństwo. Jestem alergiczką. Okazjonalną alergiczką – ociera mokre ślady łez na policzkach opuszkami palców; ten dziecinny gest budzi w Wiktorze odczuwaną niemal boleśnie tkliwość. – To co, jesteśmy umówieni? – stwierdza z nikłym uśmiechem, który choć niezbyt wesoły, Wiktorowi wydaje się najpiękniejszy ze wszystkich na całym świecie.

– Ano jesteśmy. Zatem do jutra. – I kierowany nagłym, niezrozumiałym dla niego samego impulsem dodaje, niemal piejąc z przejęcia, że zdobył się na taką bezczelną śmiałość: – Jeżeli panią rozpoznam, zostanie pani moją… żoną. Nie damą ani panią, lecz żoną.

Weronika zastyga w bezgranicznym zdumieniu, które równie dobrze może być wywołane podziwem dla jego szaleńczej odwagi, jak i potępieniem jego wyjątkowej bezczelności. Ale zamiast spodziewanego okrzyku oburzenia, uszu Wiktora dobiegają wypowiedziane lekko kpiącym tonem słowa:

– Kto wie, kto wie. Dzieją się na tym świecie rzeczy, które najstarszym i najmądrzejszym gołębiom się nie śniły…

– O bogowie! – wzdycha z przesadną ulgą Wiktor. – A już myślałem, że wyleje mi pani na głowę resztkę kawy. Dzięki ci, Panie, za twe drobne łaski!

– Przyznaję, że wpadłam na ten pomysł, ale niestety – moja filiżanka jest pusta. Pańska zresztą też. Może następnym razem. A teraz już naprawdę musimy się pożegnać. Czeka mnie dużo pracy. Muszę się bardzo postarać, jeżeli mam pana przechytrzyć. W końcu gra idzie o wysoką stawkę, szczególnie dla mnie, bowiem małżeństwo z panem wydaje mi się aktem niebywałego heroizmu, przynajmniej w tej chwili. Do zobaczenia jutro na rynku!
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: