Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Byłem fotografem w Auschwitz. Prawdziwa historia Wilhelma Brassego - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
2 października 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
43,99

Byłem fotografem w Auschwitz. Prawdziwa historia Wilhelma Brassego - ebook

Historia człowieka, który fotografował piekło.

„Nazywam się Wilhelm Brasse. Jestem fotografem. Od września 1940 roku byłem więźniem w obozie koncentracyjnym w Auschwitz. Wykonałem ponad 50 tysięcy zdjęć do obozowych kartotek oraz dokumentację eksperymentów doktora Mengelego” – tak swoją opowieść zaczyna człowiek, którego zdjęcia stały się dowodem zbrodni przeciw ludzkości.

Wilhelm Brasse, dwudziestotrzyletni mężczyzna z Żywca, trafił do Auschwitz. Spędził tam ponad cztery lata i na zlecenie nazistów prowadził dokumentację fotograficzną. Po wojnie jego zdjęcia obiegły cały świat, dając świadectwo tragedii ponad miliona osób. Brasse po tym, co widział w Auschwitz, nigdy nie wrócił do zawodu. Mroczne wspomnienia z obozu nie pozwoliły mu wykonywać zwykłych fotografii.

Byłem fotografem w Auschwitz to pierwszoosobowa relacja z obozowego piekła.

„Jestem pod dużym wrażeniem tej książki. Nie jest to praca naukowa ani też sensu stricte pamiętnik, ale wnosi bardzo dużo do wiedzy dzisiejszych zwyczajnych ludzi nie tylko o obozie, lecz i o systemie, który takie obozy stworzył.”

Władysław Bartoszewski

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-240-6629-2
Rozmiar pliku: 8,9 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

„To jedno z najbardziej wstrząsających świadectw o tragedii ludzi w niemieckim obozie zagłady Auschwitz-Birkenau”.

INTERIA.PL

„Główna narracja to niezwykła, uderzająco szczera opowieść Wilhelma Brasse, który spędził w obozie koncentracyjnym Auschwitz-Birkenau pięć lat, od początku (przybył drugim transportem tarnowskim) aż do jego wyzwolenia. Historię głównego bohatera uzupełniają narracje współwięźniów starannie wybrane z zasobów Archiwum Państwowego Muzeum Auschwitz-Birkenau oraz opracowania konsultantów historycznych. Zabieg ten pozwala ujrzeć historię Brassego w szerszym, obozowym kontekście, uzmysławia czytelnikowi, iż nie było to doświadczenie jednostkowe, ale uniwersalna, tragiczna rzeczywistość”.

Katarzyna Madoń-Mitzner,

Dom Spotkań z Historią

„Jestem pod dużym wrażeniem książki _Fotograf z Auschwitz*_. Nie jest to praca naukowa ani też _sensu stricte_ pamiętnik, ale wnosi bardzo dużo do wiedzy dzisiejszych zwyczajnych ludzi nie tylko o obozie, lecz i o systemie, który takie obozy stworzył”.

Władysław Bartoszewski,

sekretarz stanu, pełnomocnik prezesa Rady Ministrów

do spraw Dialogu Międzynarodowego

„Ta poruszająca pozycja powinna zainteresować każdego czytelnika, zarówno młodego, jak i dojrzałego. Tego, którego interesują jedynie koleje ludzkiego życia, jak i tego, który poszukuje głębszej wiedzy na temat historii i ludzkiej natury”.

Mirosław Obstarczyk,

historyk, kustosz

i wieloletni pracownik Muzeum PMAB

„Rzetelność i głębia opracowania merytorycznego całości dokonana przez Annę Dobrowolską sprawia, iż jest to dzieło niezwykłe”.

Zygmunt Walkowski,

badacz i dokumentalista historii najnowszej

„Brasse ukazał różne niuanse obozowej rzeczywistości, stosunków panujących między samymi więźniami i między nimi a załogą KL Auschwitz-Birkenau. Jego przekaz jest ważny pod względem poznawczym. Wspomnienia człowieka, dzięki któremu ocalało około 40 tysięcy zdjęć ilustrujących tragedię więźniów tego obozu, zasługują na uwagę. Tekst przeczytałem z dużym zainteresowaniem”.

dr hab. Grzegorz Berendt,

IPN Komisja Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu,

naczelnik Oddziałowego Biura Edukacji Publicznej w Gdańsku

„Czytałem wiele książek o Auschwitz i innych obozach, ale nigdy wcześniej nie miałem całościowego obrazu tego, jak wyglądało codzienne życie więźnia, tydzień po tygodniu, rok po roku. Teraz, dzięki _Fotografowi z Auschwitz_, widzę to. Dziękuję…”

Stephen Cooper,

California State University, Long BeachWSTĘP

Około czterdziestu tysięcy portretów więźniów KL Auschwitz dotrwało do dziś. Stanowią największy zbiór tego typu z wszystkich obozów koncentracyjnych Trzeciej Rzeszy.

Niby – dla każdej kartoteki więziennictwa – normalne zdjęcia dokumentujące wygląd osadzonych. Jednakże w tak wielu przypadkach ostatni, przedśmiertny portret człowieka. Wykonane zostały głównie w latach 1941–1943. Z upływem czasu systematycznie wypierane przez system tatuaży. Numery na przedramieniu – łatwiejsze, tańsze do wykonania – okazywały się także skuteczniejsze przy ewentualnych poszukiwaniach, jeśli wziąć pod uwagę szybką zmianę fizjonomii twarzy głodzonych, schorowanych i wykończonych fizyczną pracą więźniów. Kilka tygodni po przybyciu nikt nie był podobny do swojego portretu z pierwszych dni pobytu w obozie.

Głównym fotografem obozu został więzień nr 3444, przedwojenny fotograf, Polak – po części alzackiego pochodzenia – Wilhelm Brasse.

Kartoteki Erkennungsdienst zawierały zdjęcia z profilu, z przodu i półprofilu. Wykonywane szybko. Jedno po drugim, bez czasu na jakąkolwiek interakcję między fotografującym a fotografowanym. Setki, tysiące, dziesiątki tysięcy zdjęć. Nowo przybyli, osadzeni od dłuższego czasu, młodzi, starsi, kobiety, mężczyźni, nastolatki. Dwie lampy do dziś widoczne w każdej źrenicy oka. I lęk, przygnębienie lub przynajmniej niepewność odczuwalne na niemalże każdym zdjęciu.

Zdjęcia miały zostać spalone tuż przed wyzwoleniem jako dowody mogące ujawnić rozmiar zbrodni. Więźniowie jednak, wśród nich Brasse, tak zapchali nimi piec, że tylko niewielka ich część spłonęła. Szybko zresztą ugasili ledwie tlące się płomienie. Zdjęcia przetrwały. Tak często dziś obecne w różnych publikacjach czy wystawach. Są znane i rozpoznawalne. Styki z KL Auschwitz. Ale nie do końca o nich jest to książka.

Pozostało też bowiem spojrzenie fotografa. Brasse próbował wrócić po wojnie do pracy fotograficznej, do spojrzenia na ludzi przez okular i pryzmat obiektywu. Próbował, owszem. Lecz zamiast ludzi powojennych widział ciągle więźniów. Nie dał rady więcej fotografować. Odszedł w 2012 roku.

Piotr M.A. CywińskiDZIECIŃSTWO

Urodziłem się 3 grudnia 1917 roku. Rodzice nadali mi starogermańskie imię Wilhelm. Wilhelm II był wtedy cesarzem Niemiec.

Mój dziadek Albert Karol pochodził z Alzacji, ale uważał się za Austriaka1. Podczas wojny prusko-francuskiej wielu ludzi przywędrowało stamtąd w nasze strony2. Dziadek pracował u arcyksięcia Habsburga jako ogrodnik ozdobny i w tym czasie dobrze mu się powodziło. Zakładał między innymi park przy zamku w Żywcu, zajmował się sadzeniem drzew i nasadzeniami kwiatów. W życiu codziennym posługiwał się trzema językami – mówił po francusku, niemiecku i bardzo ładnie po polsku. Byłem zadziwiony i dumny, kiedy potrafił wymienić nazwy kwiatów i drzew we wszystkich językach (dochodziła jeszcze łacina). Dobrze pamiętam dziadka, bo często nas odwiedzał. Umarł w 1934 roku.

Mama, Helena, z domu Kucharska, była bardzo dobrym człowiekiem i wspaniałą matką – dobrą, opiekuńczą. Nadzwyczajnie dbała o nas, a miałem przecież pięciu braci. Siostry nie miałem.

1. Brasse z młodszymi braćmi

Byłem najstarszy i musiałem się opiekować braćmi.

Mama bardzo nas kochała – troszczyła się, gotowała smakołyki, piekła pyszne ciasta. Ja też umiałem już gotować i dawałem sobie radę w kuchni. Starszym braciom robiłem kanapki, młodszym zacierkę – brałem mleko, mąkę, jajko i sól, a potem wszystko mieszałem widelcem, tak że tworzyły się drobne kluseczki. To rzucałem na gotujące się mleko i na koniec podawałem z podgrzanym masłem. Później nauczyłem się gotować bardziej skomplikowane rzeczy, jak rosoły, a nawet przyrządzać pieczenie.

2. Matka W. Brassego – Helena

Mama była w moim pojęciu bardzo ładną kobietą. I szalenie pracowitą. Szyła, i to nieraz od wczesnych godzin rannych, choć nie była z zawodu szwaczką. Pamiętam, jak siedziała przy maszynie i nuciła sobie pieśni religijne. Właśnie ten obraz ciągle do mnie powraca…

Mama była Polką w pełnym tego słowa znaczeniu. Mówiła mi i braciom, że jesteśmy Polakami i tu jest nasza ojczyzna. Od dziecka wpajała nam patriotyzm, pracowitość, uczciwość i pobożność. Wymagała, byśmy chodzili do kościoła. Powtarzała, że ojczyznę trzeba kochać. Była tym przesiąknięta.

Ojciec w roku 1920 brał udział w kampanii przeciw bolszewikom. Jeszcze przed wojną należał do organizacji Przyjaźń, która działała w Żywcu, i choć jego nazwisko sugerowało niemieckie pochodzenie, utrzymywał kontakty wyłącznie z Polakami. Z Niemcami się nie kolegował. Stale opowiadał o tej Przyjaźni, a potem zapisał się do chóru Lutnia. Od razu po odzyskaniu przez Polskę niepodległości w 1918 roku wstąpił do PPS-u i działał w nim aż do wybuchu wojny. Tematy ojczyźniane ojciec poruszał bardzo często.

Ojciec – z zawodu mechanik precyzyjny – specjalizował się w ślusarstwie. Był bardzo dobrym fachowcem i nieźle zarabiał.

Ale bardziej fascynowała mnie jego pasja. Ubóstwiałem słuchać, jak gra na flecie i na skrzypcach. Robił to często i bardzo ładnie. Później nawet w orkiestrze wojskowej. Stale ćwiczył, prawie codziennie sam, a dwa, trzy razy w tygodniu przychodzili jego przyjaciele. Jeden grał na skrzypcach, drugi na klarnecie, a trzeci na wiolonczeli. Wykonywali przeważnie walce Straussa i polki. Byłem wtedy dość dobrze obeznany z muzyką. Sam też próbowałem grać na skrzypcach, ale nie za bardzo mi to wychodziło.

Czasem wyglądałem na podwórko przez okno i widziałem grupę sąsiadów, którzy przysiedli przy domu i słuchali muzyki wykonywanej przez tatę. Wtedy jeszcze nie było radia, dopiero pojawiały się pierwsze gramofony. To były lata 1925–1926.

Potem ojciec coraz rzadziej grywał. Mówił, że nie ma czasu. Pracował w śrubiarni pod Żywcem i zaczynał oddawać się innym przyjemnościom, na przykład wódce.

Rodzice pobrali się 17 lutego 1917 roku. Ojciec wybrał swą narodowość wcześniej, nie pod wpływem żony. Oni wszyscy – mam na myśli moją najbliższą rodzinę – uważali się za Polaków (ojciec i jego czterej bracia: Alfred, Bruno, Oswald i Adolf, a także dwie siostry: Luiza i Ilona). Ojciec był wielkim polskim patriotą. Fakt, że ożenił się z moją mamą, tylko pomógł pielęgnować polskość.

3. Po prawej stronie ojciec W. Brassego

W domu jedynie ojciec mówił po niemiecku. Był żołnierzem w armii austriackiej, więc mówił nawet dobrze. Ja zacząłem uczyć się tego języka szybko. Wówczas niemieckiego uczono od piątej klasy szkoły podstawowej, a potem w gimnazjum. Ojciec nie pomagał mi w nauce, ale było mi o tyle łatwiej, że miałem w gimnazjum kolegów Niemców, którzy między sobą rozmawiali wyłącznie po niemiecku, albo w dwóch językach. Na przykład w domach Kubiców albo Hibnerów – znanych i szanowanych rodzin – mówiło się jednocześnie po polsku i po niemiecku, czasami mieszając wyrazy w jednym zdaniu.

U nas mówiło się tylko po polsku, bo mama zupełnie nie znała niemieckiego. Natomiast często słyszałem, jak tata i dziadek rozmawiają ze sobą poza domem po niemiecku.

Chodziłem do miejscowej podstawówki. Zdałem egzamin i od razu poszedłem do drugiej klasy gimnazjum w Żywcu, bo dobrze się uczyłem.

Miałem talent do nauki języka. Bardzo miło wspominam mojego profesora germanistę. Kiedy po raz pierwszy się zjawił w szkole, wyglądał jak typowy nauczyciel: chudy, wysoki, staromodnie ubrany, nosił koszulę ze sztywnym kołnierzem. Któryś z Żydów od razu nadał mu przezwisko Pipsztok, co w naszej gwarze oznaczało cienki patyk. I biedny profesor został już Pipsztokiem. Ani rodzice, ani inni profesorowie inaczej go nie nazywali: „Gdzie jest Pipsztok? Nie widzieliście Pipsztoka?”. Czasem ktoś przychodził na wywiadówkę i pytał: „Pan profesor Pipsztok?”. A on na to odpowiadał: „Państwo pozwolą, nie nazywam się Pipsztok, tylko Łaszczyński, ale proszę, proszę…”.

Nie gniewał się o to. Bardzo lubiłem tego profesora. Dobrze nauczył mnie gramatyki, a to była podstawa, z której w błyskawicznym tempie skorzystałem później. Niestety, bardzo smutno zakończył swe życie… W 1945 roku, tuż po wojnie, nikt nie chciał się już uczyć niemieckiego. Wtedy profesor rzucił się pod pociąg.

1 Należącą do Francji Alzację i Lotaryngię po wojnie prusko-francuskiej w 1871 roku włączono do Niemiec i pozostawały w ich granicach do 1919 roku.

2 Na Żywiecczyznę.ŻYWIEC – MOJE MIASTO

Żywiec na początku XX wieku był miastem polskim, choć unosił się nad nim miły obłok internacjonalizmu – za przyczyną Habsburgów, właścicieli tutejszego olbrzymiego browaru, którego obecność w mieście stanowiła o dostatku okolicznej ludności.

Jan Kazimierz podczas wojny polsko-szwedzkiej nadał Żywcowi przywilej, który odnowił cesarz Franciszek II – zakazano osiedlać się w mieście Żydom.

Miastami, które szczególnie upodobali sobie Żydzi, były Oświęcim, Chrzanów i Sosnowiec. W przypadku Oświęcimia stanowili oni w przededniu wojny blisko 60 procent mieszkańców.

Moi koledzy Żydzi mieszkali na przedmieściach Żywca, na Zabłociu. Kolegowałem się z kilkoma żydowskimi chłopcami. Zresztą na tym terenie spotykało się wiele narodowości – były duże kolonie niemieckie, a także osiedlało się tu wielu Austraków i Czechów. To była prawdziwa mieszanka narodowościowa. Pracowano w miejscowej papierni i w śrubiarni.

Dla nas wtedy nie miało znaczenia, czy ktoś był Żydem, Niemcem, Czechem. Spędzaliśmy razem czas, grywaliśmy w piłkę. Żydzi tak samo za nią ganiali jak my. Borstein… Weiss… Forner… Kornhause… Ritter…

Potem Makkabi1 wybudowało im ładne boisko i tam urządzaliśmy mecze. Oni byli bardzo dobrymi kolegami. Pomagali nam w szkole, bo na ogół mieli talent do języków i dobrze uczyli się niemieckiego. Zresztą Żydzi w tym czasie porozumiewali się też często między sobą po niemiecku.

Rozmawialiśmy z kolegami, kim kto chciałby zostać; jedni zamierzali być wielkimi artystami, inni mechanikami, lekarzami lub adwokatami. Ja tak wysoko nie mierzyłem. Byli też tacy chłopcy, którzy zastanawiali się nad karierą wojskową. Dwóch postanowiło zostać profesorami polonistyki. Bardzo dobrze się uczyli polskiego. Jeden nazywał się Ritter, a drugi Kornhauser. Obaj zginęli. Zresztą Forner też zginął i Weiss… Przeżył tylko Bornstein i wyjechał do Izraela…

Kilku chłopców marzyło o zostaniu lotnikiem – ja też. Tym bardziej że latem do Żywca przyjeżdżali lotnicy z 2. Pułku Lotniczego w Krakowie. Przeprowadzali manewry na olbrzymich łąkach, gdzie zazwyczaj wypasano bydło arcyksięcia Habsburga.

Chodziłem z chłopakami popatrzeć z bliska na samoloty. Tam można było podejść, nie pędzili i nie przeganiali nas. Mnie się to ogromnie podobało. Kombinowaliśmy też z kolegą, by zbudować samolot napędzany akumulatorem, a potem polecieć…

1 Makkabi – żydowski klub sportowy.FOTOGRAFOWANIE – POCZĄTKI

Pewnego dnia wszedł do klasy ówczesny dyrektor pan profesor Nowak i wypowiedział formułkę: „Następujący uczniowie opuszczą klasę…”.

Pierwszy wymieniony został Barcik, potem Borstein, a potem ja i tak po kolei… Nie mieliśmy pieniędzy na czesne i zostałem relegowany ze szkoły. Chodziłem dopiero do szóstej klasy, a było ich osiem. W tym czasie – wiosną 1930 roku – panowało duże bezrobocie, ojciec nie miał pracy, a gimnazjum było płatne.

Wtedy znienawidziłem dyrektora Nowaka, ale później spotkałem go w obozie i okazał się złotym człowiekiem. Przede wszystkim sprawdził się jako starszy i pierwszorzędny kolega. Znajdowałem w nim oparcie duchowe. Lubiłem go ogromnie. Natomiast kończąc sprawę gimnazjum… zrobiło mi się przykro, że mnie relegowano, ale innego wyjścia nie było. Mama z ojcem uradzili, że trzeba mi poszukać jakiegoś fachu.

Siostra ojca, czyli moja ciotka, prowadziła w Katowicach duży zakład fotograficzny, bardzo dobrze prosperujący. Pomyśleliśmy z mamą, że widocznie to jest moja droga.

Praktykę u fotografa zacząłem jesienią 1933 roku. Początkowo wykonywałem prace pomocnicze. Miałem dobrego mistrza, nazywał się Edward Siudek. U niego wyuczyłem się zawodu i mogę się pochwalić, że trafiłem do dobrego fachowca, który wszechstronnie wykształcił mnie w fotografii. Nauczył mnie operatorki wykonywania zdjęć portretowych, prac w laboratorium i retuszu.

Nastał czas pierwszych reklam, w kinach wyświetlano przed projekcją przezrocza na kliszach 6 na 6. Pracowaliśmy przy tym – ktoś robił projekt, a my wykonywaliśmy zdjęcia i diapozytywy. Reklamowano na przykład miejscowy sklep, wytwórnię wędlin, fabrykę wody sodowej Fornera.

W 1933 roku w pracowni pana Siudka pierwszy raz w życiu wziąłem aparat fotograficzny do ręki. Wtedy już pojawiły się proste aparaty Kodak, w kształcie pudełka. Ale mnie nie stać było na coś takiego. Dopiero później mama mi kupiła aparat 9 na 12 Voglender i zacząłem nim robić, jak to się mówi, fuchy, czyli zdołałem coś tam dorabić. Oczywiście szef o niczym nie wiedział, bo by się na pewno krzywił. Ale w końcu praktykę odbywałem bezpłatnie. Trzy lata pracowałem zupełnie za darmo, to znaczy za przyuczenie do zawodu. Czułem się rozgrzeszony.

Dążyłem do tego, by stać się mistrzem fotograficznego portretu. W tamtych czasach to była osobna profesja i wyższy stopień wtajemniczenia, wymagający rzeźbienia twarzy modela miękkim światłem.

W fotografii zawodowej, portretowej, a konkretniej: w prowadzeniu zakładu fotograficznego, gdzie wykonuje się portrety pocztówkowe i legitymacyjne, dobrym fotografem jest ten, kto potrafi odpowiednio ustawić oświetlenie i twarz człowieka, a potem dobrze wyretuszować zdjęcie. Od retuszu bardzo dużo zależy. Dzięki niemu można wyszczuplić twarz, skrócić nos, zlikwidować zmarszczki… Oczywiście retusz musi być delikatny. Czasami spotyka się stare zdjęcia okropnie przeretuszowane. Twarze na nich są tak gładkie, jakby w ogóle nie istniały zmarszczki.

4. Brasse w Katowicach, 1937 r.

Najpierw trzeba pobieżnie obejrzeć człowieka, bo każdy z nas ma trochę nieregularne rysy i jedna połowa twarzy różni się od drugiej. Czasem jedno oko jest trochę większe niż drugie albo nos za długi. Należy więc twarz odpowiednio ustawić, by nos skrócić. Można podnieść ją nieco do góry i oświetlić od dołu, by nie było wydłużonego cienia nosa. Jeśli ktoś ma długi nos – trzeba go ująć lekko z dołu, a jeśli krótkie nogi – tak samo. Dla mnie ładna twarz nie może być nalana, musi mieć regularne rysy. U kobiety duże znaczenie ma ubranie i bardzo ważne są oczy.

No i przede wszystkim fotografowany człowiek ma zachowywać się naturalnie. Powinien rozluźnić mięśnie twarzy i nie uśmiechać się sztucznie. Na tym polega dobry portret.

Po jakimś czasie właściwie wszystkie prace laboratoryjne wykonywałem już sam: kopiowałem, powiększałem, retuszowałem. Do robienia samodzielnie zdjęć pan Siudek mnie jeszcze nie dopuszczał. Dopiero gdzieś po upływie pół roku zrobiłem pierwsze zdjęcie legitymacyjne. Byłem niesłychanie przejęty. Szef obejrzał później to zdjęcie, miał oczywiście swoje uwagi, ale ostatecznie uznał, że jest dobre.

Pewnego dnia, to był początek 1935 roku, do atelier przyszła matka z młodą dziewczyną i poprosiła, by zrobić córce kilka zdjęć w stroju baletnicy. Nie była specjalnie zadowolona, że taki młody chłopak jak ja będzie się tym zajmował. Powiedziałem, że wykonam fotografie, a ona sobie którąś wybierze. Zrobiłem ich pięć czy sześć – całej sylwetki i kilka portretowych. Właśnie te portretowe spodobały jej się najbardziej. To pierwsza klientka, która była szczerze zadowolona z efektu mojej pracy.

Od tego czasu coraz częściej szef dopuszczał mnie do robienia najprostszych zdjęć. Pracowałem u niego do końca czerwca 1935 roku. Zdałem egzamin czeladniczy i oficjalnie stałem się zawodowym fotografem.

5. Brasse w Katowicach, 1937 r.

Zmieniłem miejsce pracy i zatrudniłem się w zakładzie Foto-Korekt, przy ulicy 3 Maja 36 (wciąż istnieje, choć już z innym właścicielem), najlepszym zakładzie w Katowicach, w którym robiono właściwie tylko zdjęcia portretowe. Do moich obowiązków należało przede wszystkim skopiowanie zdjęć i przygotowanie ich do odbioru w terminie. Dużo czasu spędzałem wówczas w laboratorium: kopiowałem, powiększałem, retuszowałem… Wykonywałem wszystko samodzielnie. Czasami nawet mnie chwalono. Lubiłem tę pracę bardzo. Była lekka i w dodatku mogłem się specjalizować.

W Katowicach poznałem też dziewczyny – Niemki. Nosiły na szyi medaliki podobne do tych z wizerunkami świętego, tylko otwierane. Wewnątrz medalika w pozłacanej kopercie był portret Hitlera. Po raz pierwszy zetknąłem się z tak oddanymi hitleryzmowi młodymi dziewczętami. Dziwiłem się – przecież one miały polskie nazwiska. Jedna z nich nazywała się panna Małgorzata Dziadek. Moja pierwsza miłość, do dzisiaj wspominam to dziewczę… Zawsze będę pamiętał…

W Katowicach na każdym kroku spotykało się hitlerowską propagandę. Stołowałem się wtedy u gospodyni, która na nazwisko miała Wolny. Jej syn, zdeklarowany hitlerowiec, rozwiódł się z żoną na początku 1940 roku, gdy Niemcy zajęli Śląsk, tylko dlatego, że była Polką i nie mówiła w ogóle po niemiecku.

W Katowicach bardzo dobrze mi się finansowo powodziło. Byłem młodym chłopakiem i dostawałem wtedy 120 złotych miesięcznie plus za darmo mieszkanie. Za jedzenie u gospodyni, całkiem obfite posiłki, płaciłem 40 złotych miesięcznie. Zgrzeszyłbym, gdybym nie przyznał, że wiodło mi się dobrze. Chodziłem do kawiarni, do kina i po raz pierwszy w życiu udałem się do teatru. Ciotka wysłała mnie na _Damę kameliową_. Było to dla mnie wspaniałe przeżycie i potem już systematycznie oglądałem przedstawienia. Zapisałem się do szkoły tańca, by tańczyć na dansingach. Byłem młody, byłem wolny. Ale nie upijałem się: może czasem wypiłem kieliszek albo dwa – i to wszystko. Przeżywałem pierwszą miłość…

Poza dziewczyną i fotografią, która była dla mnie wielką pasją, ogromnie interesowałem się również motoryzacją, zwłaszcza motocyklami. W sąsiedniej kamienicy mechanik naprawiał motocykle, to znaczy rozbierał je na części, a ja chodziłem do niego i to wszystko myłem; czasem usmarowałem się potwornie. Do dziś mechanika motocyklowa czy samochodowa nie jest mi obca. Nawet zacząłem oszczędzać na własny jednośladowiec, ale jednak był trochę za drogi. Poza tym okazało się, że ten, który chciałem kupić, miał jakąś usterkę.

W końcu porzuciłem motoryzację i coraz więcej czasu poświęcałem fotografii. Ach, co to była za przyjemność, fotografowałem aparatem 9 x 12.

Robiłem zdjęcia mamie w stroju żywieckim i braciom, kiedy jeszcze byli mali. Ojca sfotografowałem w domu przy lampie naftowej.

6. Wilhelm Brasse - zdjęcie powojenne

Wykonywałem też różne zdjęcia krajobrazowe: góry, widoczki Żywca. W tym czasie interesowałem się też trochę fotografią artystyczną. Zacząłem stosować tak zwaną technikę gumy1. Miałem podręcznik i trochę eksperymentowałem. Guma arabska w połączeniu z żelatyną i dwuchromianem potasu jest światłoczuła. To oznacza, że guma naświetlona jest bardzo czuła na światło – i w tych miejscach, w których smarowałem zdjęcia gumą, farba nie schodziła, a w tych, gdzie nie było tego materiału nienaświetlonego, farba schodziła. Czasami dodawałem także farbę kolorową – niebieską, brązową lub zieloną. Z negatywu wykonywałem wtedy odbitkę w różnych kolorach. Po naświetleniu wywoływałem w wodzie i następował najpiękniejszy moment – artystyczny efekt dodający krajobrazom malowniczości i pewnej tajemnicy. Interesowało mnie to. Obecnie technika ta nie jest już stosowana.

Wykonywałem też zdjęcia dzieciom. Kiedyś wszystkie fotografie malców robiło się, i to dużo, tak samo. Kładłem więc niemowlaka na białą, baranią lub kozią, skórę i fotografowałem naguska. Jeśli chodzi o starsze dzieci, to najczęściej przychodziły z matkami w niedzielę. Starałem się zrobić dużą główkę i odpowiednio ustawić światło. Poza tym musiałem dziecko zabawić, by przez chwilę patrzyło w kierunku obiektywu. Pokazywałem jakąś piłkę, ptaszka czy grzechotkę. Do zdjęć całej sylwetki sadzałem je na koniu bujanym albo stawiałem obok dużego roweru lub trójkołowego dla maluchów (mieliśmy taki w zakładzie).

Pracowałem w Katowicach do 1938 roku. Ten czas był wspaniały.

1 W latach pięćdziesiątych XIX wieku zaczęto intensywnie pracować nad techniką fotografii barwnej. Podczas wielu prób z pigmentami, gumą arabską i dwuchromianami wynaleziono litograficzną technikę „gumy”. Do otrzymywania obrazów wykorzystuje się światłoczułość roztworu dwuchromianu amonu lub potasu oraz gumy arabskiej jako koloidu organicznego. Papier akwarelowy pokryty takim roztworem, z dodatkiem pigmentów barwnych, naświetla się stykowo światłem słonecznym przez negatyw. Po wywołaniu, czyli rozpuszczeniu w wodzie emulsji, otrzymujemy gotową pracę. A. Benicewicz-Miazga, E. Klauziński, A. Góra, _O_ _fotografii – historia, nurty, kierunki, mody, podziały_, „Kwartalnik Internetowy Ckfoto.pl” 2009, nr 3 (I–III 2010) .WYBUCHA WOJNA

17 grudnia 1938 roku skończyłem dwadzieścia jeden lat i trafiłem przed komisję wojskową. Dostałem kategorię A z przydziałem do lotnictwa. Powiedziano mi, że na jesień pójdę do wojska. Dlatego właśnie wcześniej tego samego roku zrezygnowałem z pracy w Katowicach, bo myślałem, że pod koniec września lub w październiku zostanę wcielony do Wojska Polskiego. W tym czasie wybuchł konflikt między Polską i Czechosłowacją i Polacy zajęli część Zaolzia. Byłem więc pewny, że mnie zaraz powołają, ale tak się nie stało i pozostałem w Żywcu.

W lutym 1939 roku pojechałem do Zakopanego na zawody narciarskie FIS. Śniegu nie było, spadł dopiero w dniu, w którym się miały odbywać. Nasz zawodnik nie zdobył pierwszego miejsca. Wygrał austriacki skoczek, czyli wówczas niemiecki, bo to było już po przyłączeniu Austrii do Niemiec. Byłem trochę załamany.

Chciałem zmienić coś w swoim życiu. Z Zakopanego napisałem do ciotki, która miała pensjonat w Krynicy, czy mogę do niej przyjechać. Bardzo chętnie się zgodziła, więc od marca 1939 roku mieszkałem w Krynicy. W Nowym Domu Zdrojowym mieścił się mały zakład fotograficzny. Nie robiło się w nim zdjęć, ale wykonywało odbitki i powiększenia fotografii amatorskich. Pracowałem tam jako laborant przeciętnie pięć do sześciu godzin dziennie, miałem więc czas na rozrywki. W Krynicy przebywałem do 26 sierpnia 1939 roku.

Wyczuwało się narastającą psychozę wojenną. Teraz byłem już pewny, że mnie wezmą do wojska. Postanowiłem wrócić do Żywca. Zaczął się w moim życiu okres nie wiadomo czego. Wiedziałem, że coś się szykuje, i czekałem z niecierpliwością na powołanie do wojska. Dostałem przecież kategorię A.

Od początku nie podobało mi się, w jaki sposób Niemcy zaczęli wszystko traktować. Zrozumiałem, że moje poglądy są zupełnie inne. Byłem przerażony tym, co słyszałem w radio.

Na pierwszym miejscu stoi zniszczenie Polski. (…)

Dam propagandowy powód rozpoczęcia działań, wiarygodny czy nie. (…)

Przygotowałem na wschodzie moje oddziały „Trupich główek”, rozkazując im zabijać bez miłosierdzia i bez litości mężczyzn, kobiety i dzieci polskiego pochodzenia i polskiej mowy.

Tylko w ten sposób zdobędziemy nieodzowną nam przestrzeń życiową. (…) Polska będzie wyludniona i skolonizowana przez Niemców1.

Wreszcie dostałem powołanie do 6. Pułku Lotniczego we Lwowie. Miałem się stawić 1 września, więc próbowałem się tam dostać wszelkimi sposobami. Nie dojechałem do Lwowa, tylko do Rawy Ruskiej, gdzie zatrzymały mnie oddziały niemieckie. Zostałem internowany. Transportowali nas całą kolumną pieszo do Jarosławia. Jeszcze wtedy byłem w cywilu. Uciekłem z tego transportu i wróciłem do Żywca.

Ojciec miał uprawnienia maszynisty kolejowego i dostał wtedy powołanie do Krakowa, na stację kolejową Bonarka. Potem skierowano go do pociągu pancernego – olbrzymiej maszyny kolejowej osłoniętej płytami stalowymi z co najmniej dwoma wagonami uzbrojonymi po zęby2. Przekroczył granicę węgierską i tam został internowany. Tak oto w 1939 roku w domu byłem najstarszym mężczyzną w rodzinie.

Jak Niemcy zajęli Śląsk i przyłączyli go do Rzeszy, zrobili spis ludności i zarządzili tak zwane optowanie. Każdy musiał się opowiedzieć za narodowością polską albo niemiecką.

Wcześniej, pod koniec 1939 roku, na terenach wcielonych przeprowadzono rejestrację narodowościową ich mieszkańców – policyjny spis ludności (Fingerabdruck, tzw. palcówkę, listopad 1939). Mieszkańcy otrzymywali dokument osobisty, w którym zamiast zdjęcia umieszczano odcisk palca. Właściciel dokumentu musiał określić: język używany w domu, narodowość, okres zamieszkania na obszarze włączonym do Niemiec, fakt odbycia służby wojskowej w Wojsku Polskim, wyznanie, stan cywilny, zawód, fakt posiadania gruntu, nieruchomości lub przedsiębiorstwa, także rzemieślniczego3_._

Ja podałem wtedy, że jestem Polakiem. Urzędnik niemiecki, który oglądał moje papiery, nie chciał ich ode mnie przyjąć i tłumaczył mi, że przecież dziadek był Austriakiem, ojciec był Austriakiem, ja nieźle mówię po niemiecku, więc nie jestem Polakiem. Oddał papiery, ale nie zamierzał mi wydać dokumentu z odciskiem palca. Pomyślałem, że będzie mi robił problemy, lecz spokojnie czekałem. Po dłuższym czasie jednak mnie puścił.

Jeden z moich braci został ciężko ranny podczas ucieczki na wschód, ale wrócił pod koniec listopada i trzeba było go leczyć. Postanowiłem wtedy chodzić na przemyt na Słowację. Stamtąd przenosiło się żywność: cukier, mąkę, margarynę… Po prostu w ten sposób zarabiałem pieniądze i utrzymywałem rodzinę, a przede wszystkim dawałem na leczenie brata. Przychodziła do niego niewidoma masażystka i masowała mu ranną rękę. I to bratu pomagało.

Wyjeżdżałem z Żywca pociągiem do Milówki, czyli jakieś 20 kilometrów w stronę Zwardonia. Tam był punkt graniczny. Wysiadałem w Milówce z nartami przerzuconymi przez ramię i szedłem pieszo przez Koniaków, a stamtąd schodziłem na południe przez wieś Zapasieki. To już sama granica. Przechodziłem na słowacką stronę i kupowałem żywność. Słowacy chętnie sprzedawali. Bywało, że zaopatrywałem się w nią w samych Zapasiekach, bo mieli jej tam pod dostatkiem. A potem z powrotem: 20 kilometrów pieszo, Koniaków, Milówka i pociąg do Żywca.

To była mordęga. Niemcy pilnowali granicy i czasem przeprowadzano kontrole na dworcu kolejowym. Zdarzało się, że nam wszystko zabierano i trzeba było drugi raz iść, i od nowa kombinować. Nieraz wracaliśmy goli…

W 1939 roku zima była wyjątkowo ciężka: śnieżna i mroźna. Razem z innymi – a był wśród nas także brat matki, prawie mój rówieśnik Stanisław Kucharski4 – przejeżdżaliśmy tę trasę na nartach. Bardzo dobrze jeździłem, więc nie miałem problemu, by pokonać trasę z Milówki przez Koniaków do granicy. Niemiecka straż graniczna, tak zwany Grenzschutz, pilnowała tego odcinka, ale miejscowi byli do nas przyjaźnie nastawieni i mówili, kiedy przeszedł patrol i kiedy będzie następny, bo mniej więcej się w tym orientowali. Między kolejnymi patrolami szybko zjeżdżaliśmy przez granicę do wsi po słowackiej stronie. Tam zaopatrywaliśmy się w to, co było nam potrzebne, i wracaliśmy w ten sam sposób. Siedzieliśmy w lesie i czekaliśmy, aż przejdzie niemiecki patrol. Jak już się oddalił, ruszaliśmy dalej. Musieliśmy podchodzić pod stromą górę, ale już wtedy krył nas las. Od Koniakowa zjeżdżaliśmy ślizgiem jakieś 18 kilometrów do Milówki i wsiadaliśmy do pociągu.

W wolnych chwilach słuchałem radia. Co prawda, był obowiązek oddawania wszystkich odbiorników, ale ja zakombinowałem – oddałem prymitywny aparat, tak zwany kryształkowy, a w domu zostawiłem bardzo dobry radioodbiornik Philipsa, na którym stale słuchałem stacji zagranicznych. Wówczas jeszcze nie było BBC po polsku. Audycje w języku polskim nadawano z Tuluzy we Francji. Namawiano w nich, by wszyscy, którzy mogą, uciekali przez Węgry do Francji i tam zgłaszali się do polskich oddziałów. Co jakiś czas dowiadywaliśmy się, że ten uciekł, temu się udało, a tego już nie ma. Uważałem, że jako młody człowiek, zdrowy, podlegający służbie wojskowej, po prostu muszę udać się na Węgry.

Zaczęliśmy się do tego przygotowywać we czterech: ja, jeden z moich braci, brat matki i mój znajomy. Tydzień wcześniej wyruszyło dwóch innych kolegów. Potem zobaczyliśmy, jak ich pobitych prowadzi gestapo ze Słowacji. Wiedzieliśmy już, że nie jest różowo, i postanowiliśmy przyśpieszyć ucieczkę.

Wyruszyliśmy do punktu mobilizacyjnego na tydzień przed Wielkanocą 1940 roku. Próbowaliśmy przejść na Słowację przez granicę obok Zwardonia. Udało się. W Zwardoniu dołączył do nas jeszcze jeden ochotnik, właściwie był już w wojsku, ale jakimś cudem dostał się do niewoli. Wtedy na Słowację masowo przedostawali się ochotnicy do Wojska Polskiego, więc Niemcy zaostrzyli kontrole na granicy.

Słowacy, których znaliśmy trochę z poprzednich wycieczek, ostrzegli nas, byśmy na razie nie próbowali się przebijać, bo w pociągach ciągle odbywają się kontrole i rewizje.

Wycofaliśmy się więc na naszą stronę przez granicę z Gubernią5 w okolicach Suchej Beskidzkiej, a potem przez Maków Podhalański udaliśmy się do Sanoka. Po drodze musieliśmy się zatrzymać.

W Tarnowie spotkaliśmy Żydów wysiedlonych z Żywca. Nakarmili nas i przenocowali.

Następnego dnia skierowali nas do Sanoka, do znajomej Żydówki, która udzieliła nam wskazówek, jak mamy iść dalej. Przeszliśmy pieszo właściwie całe Bieszczady, z Komańczy przez Przełęcz Bukowską, i dotarliśmy niedaleko granicy z Węgrami. Węgrzy zajęli wówczas Ruś Zakarpacką i mieliśmy około czterdziesto-, pięćdziesięciokilometrowy odcinek wspólnej granicy. Próbowaliśmy tamtędy przejść, jak się okazało, z fatalnym skutkiem, ponieważ wokół były wsie ukraińskie, łemkowskie, a ich mieszkańcy sprzyjali wówczas Niemcom, którzy podsycali separatystyczne nastroje Ukraińców, zapewniając o możliwości utworzenia państwa ukraińskiego.

7. W. Brasse tuż przed wyjazdem na Węgry

Na drugi dzień po Wielkanocy chcieliśmy się napić wody. 28 marca 1940 roku weszliśmy do wsi, a tam otoczyło nas dziesięciu albo dwunastu miejscowych Łemków. Zastraszyli nas kłonicami i kijami, a potem przyszedł lokalny działacz z myśliwską flintą i zaprowadził nas aż do Baligrodu. Też przez góry. W Baligrodzie była placówka gestapo. Łemkom powiedziano, że jak przyprowadzą następnych, to im się opłaci więcej. Wywnioskowałem z tego, że oni dostają pieniądze za doprowadzanie uciekinierów. Postępują w ten sposób z powodu strasznej biedy, tak sobie tłumaczyłem…

W Baligrodzie wstępnie nas przesłuchano i poddano rewizji, przy czym okazało się, że takich delikwentów jak my było znacznie więcej. Mieliśmy trochę marek, a ja dodatkowo złoty zegarek i sygnet, który ojciec mi podarował, bym w razie czego mógł go na Węgrzech sprzedać. Wszystko nam zabrano. Ku mojemu zdziwieniu spotkałem tam młodego Niemca, którego pamiętałem z dansingów w Katowicach. Rzucał się wtedy w oczy, ubrany w typowy strój hitlerowski: wysokie buty, krótkie spodnie i białe pończochy. W Baligrodzie był pracownikiem gestapo, tłumaczem. Chodził w mundurze, bez żadnych dystynkcji. Poznał mnie. Spytał, dlaczego uciekałem. Opowiedziałem mu krótko, jak było. Moich kolegów wtedy pobito, a mnie nie. Zostałem oszczędzony widocznie dlatego, że się za mną wstawił.

Stamtąd pod strażą przewieziono nas furmanką do więzienia w Sanoku. Był 2 kwietnia 1940 roku.

Przez chwilę każdy z nas myślał o tym, żeby zeskoczyć z furmanki i uciec, ale to nie było proste. Niemcy tak nas załadowali, że nie mogliśmy żadnego z nich dotknąć. Leżeliśmy z przodu i nie wolno się nam było poruszyć. Gdyby któryś drgnął, na pewno by go zastrzelili z krótkiego, szybkostrzelnego karabinka. Nie było sensu próbować ucieczki.

Potem rozdzielono nas i każdego wsadzono do innej celi. Moja miała numer 27. W więzieniu spędziłem cztery miesiące. Przesłuchiwano mnie. Niemcy wmawiali mi, że byłem prowodyrem ucieczki. „Nie mieliśmy żadnego prowodyra czy kierownika” – mówiłem, bo tak się umówiliśmy. Połowa więźniów z mojej celi została postawiona przed sądem wojennym. Otrzymali wyroki. Wszystkich rozstrzelano.

Słowo „gestapo” nie było jeszcze popularne, ale już mniej więcej wiedziałem, co to jest za formacja i czym się zajmuje. Na terenie Żywca, tuż przed moją ucieczką, aresztowano wielu młodych chłopców, między innymi starszego o rok kolegę, Stanisława Sanetra, byłego podchorążaka. Przesłuchiwano go i brutalnie pobito. Wypuszczono na dwa, trzy dni i znowu zamknięto. Opowiedział mi, jak wyglądało przesłuchanie. Bito go rękoma i kijami. Siedział potem w Sachsenhausen, szczęśliwie uchował się tam całe pięć lat, przeżył wojnę.

Również jeden z kolegów, z którymi uciekałem na Węgry, był wcześniej zatrzymany w Żywcu przez gestapo i przesłuchiwany, bo ktoś na niego doniósł, że słucha radia i rozpowszechnia usłyszane wiadomości. On też opowiadał o gestapo. Wiedziałem już, że to tajna policja niemiecka i że się z ludźmi nie patyczkuje.

Szedłem na gestapo i strasznie się bałem. Czułem, że jak nas zatrzymali – będzie ciężko. Ojciec, który już wtedy wrócił z internowania, uprzedzał mnie, że jak nas złapią, to skrócą o głowę. Mniej więcej wiedział, czym to pachnie. Ja też wiedziałem, że będą kłopoty, że biją, i to mocno, ale nie sądziłem, że aż tak.

Podczas przesłuchania w miejscowej jednostce gestapo w Sanoku Niemcy pytali, który z nas organizował ucieczki na Węgry i szczegółowo chcieli znać, kto za tym stoi. Jak szedłem na przesłuchanie, musiałem portki podtrzymywać, a jak z niego wracałem, już się same trzymały. Tak byłem opuchnięty. Bił mnie pomocnik gestapowca – mocny, wielki mężczyzna. Dostałem i pięścią, i żyłą – to rodzaj byczego ogona, wysuszony i odpowiednio uelastyczniony.

Wcześniej słyszałem, że wymierzający karę chcieli być dobrzy w tym, co robią, i wiem, że można było tak opanować fach, iż każde uderzenie żyłą przecinało skórę skazańca. Zwykle minimalna kara to było dwadzieścia pięć batów.

Po przesłuchaniu każdego skuwano kajdankami i odprowadzano w asyście mundurowego na dworzec. Bałem się, że biorą mnie na rozwałkę, więc po niemiecku spytałem strażnika: „_Wohin?_” . Powiedział, że do Tarnowa. Trochę się uspokoiłem.

Przewieziono nas pociągiem do Tarnowa.

W tamtejszym więzieniu spędziłem miesiąc.

Większość z zatrzymanych nie przyznawała się w trakcie śledztwa do prawdziwego powodu wędrówki po górach, utrzymując, że są „turystami”. Tych, którzy się przyznali, rozstrzeliwano na ogół na miejscu6.

Wkrótce rozstrzelano tam stu pięciu więźniów, z mojej celi dziesięciu. Nie było wśród nich nikogo mi bliskiego ani nikogo, z kim uciekałem na Węgry. Przeważnie to była młodzież, studenci, również zawodowi żołnierze. Na ogół młodzi, wykształceni ludzie: nauczyciele albo prawnicy, którzy indywidualnie przechodzili zieloną granicę w dowolnie wybranym miejscu. Jeśli owo przejście odbywało się z pomocą lokalnego przewodnika, to zapewne korzystano ze szlaków przemytniczych.

Jeden z tych pięknych młodych ludzi nazywał się Babiński i był synem przedwojennego ambasadora w Paryżu i Amsterdamie. Poznaliśmy się wtedy lepiej, bo siedząc w więzieniu, nie miałem nic do roboty i uczyłem się z nudów języka. Pomagał nam w tym właśnie Babiński, ponieważ miał w szkole język francuski i był w nim naprawdę dobry. W 1939 roku przyjechał na lato do domu, do Warszawy. Miał pecha – akurat zastała go wojna. Próbował uciekać przez Węgry do ojca do Paryża. Został, niestety, złapany. Rozstrzelano go 5 lipca 1940 roku.

W więzieniu siedzieli też ze mną: student matematyki Bakinowski, Czesiu Malczewski z Piotrkowa, adwokat z Warszawy mecenas Bielnicki, sędzia doktor Łazarczyk i przedwojenny komunista Warzyszyn. 80 procent osób z mojej celi to uciekinierzy, którzy liczyli na to, że dostaną się do wojska. Aresztowano ich w różnych miejscach w okolicach Sanoka, przy granicy. Właściwie prawie wszyscy aresztowani zostali ujęci w drodze na Węgry.

Pod koniec mojej odsiadki w Tarnowie wywołano mnie i niejakiego Adlera. Stanąłem przed jakimś elegancko ubranym oficerem. Powiedział, że jeżeli podpiszę zgodę na wstąpienie do wojska niemieckiego, zostanę zwolniony i nie pojadę „w transport”. Oni tak to nazywali. Nie mówili, dokąd jedziemy, tylko „w transport”. Odmówiłem, bo jakbym mógł spojrzeć w oczy kolegom, gdybym to zrobił. Adler też odmówił – miesiąc później już nie żył.

Niemcy zaproponowali mi wtedy podpisanie reichlisty7, bo uważali, że to naturalne, skoro mam niemieckie imię i nazwisko. Podczas przesłuchania powiedziano mi nawet, że jestem Niemcem i przynoszę hańbę narodowi niemieckiemu. A ja im na to, że mój ojciec jest Polakiem, więc ja także. „_Wenn dein Vater ist dumm, must du nicht_”8 – usłyszałem w odpowiedzi.

Przez myśl mi nie przeszło, że trzeba było podpisać ten cyrograf i mieć święty spokój.

Rano 29 sierpnia 1940 roku zaprowadzono nas pod silną strażą do łaźni. Potem czterystu sześćdziesięciu więźniów uformowano w kolumnę i odeskortowano na dworzec kolejowy. Wyruszyliśmy nie wiadomo dokąd…

Pochód wił się wśród ulic jak długi wąż – robił przy tym nieodparte wrażenie gnanego do rzeźni stada. Krzyki żandarmów przycichły, lecz nie ustały. Szliśmy poważni i przygnębieni. Byli wśród nas miejscowi, tarnowianie – im chyba było najtrudniej9.

Choć trasa naszego marszu wciąż była pusta… mimo to gdzieniegdzie w oknach dało się dostrzec ukryte za firankami twarze. Spłoszone znikały szybko, aby za chwilę znów się ukazać.

To oszołomione terrorem miasto w dwójnasób przeżywało wyjazd tak ogromnego transportu… W pewnym momencie, rzucona niewidzialną ręką, upadła wiązanka czerwonych kwiatów, zdeptana wściekle butem idącego żandarma. Tak żegnał swoich więźniów poczciwy Tarnów: cicho… tajemnie… serdecznie10.

1 Fragmenty przemówienia kanclerza III Rzeszy Adolfa Hitlera wygłoszonego do generalicji w Obersalzbergu 22 sierpnia 1939 roku, _Dokument norymberski nr 798 – PS._

2 W ramach Armii „Kraków” walczyły dwa pociagi pancerne, numer 51 „Pierwszy Marszałek” i 54 „Groźny” wchodzące w skład 2. Dywizjonu Pociągów Pancernych w Niepołomicach. Pociąg, w którym walczył ojciec Wilhelma Brassego, to najprawdopodobniej PP54 „Groźny”, bo PP51 został przejęty przez Rosjan.

3 Opracowanie naukowe Mirosław Obstarczyk, wieloletni pracownik Muzeum Auschwitz-Birkenau. Autor licznych artykułów naukowych i wystaw poświęconych historii obozu organizowanych za granicą. Autor prac badawczych dotyczących organizacyjno-socjologicznych uwarunkowań funkcjonowania samorządu więźniarskiego w KL Auschwitz.

4 Informacje dot. Stanisława Kucharskiego, zob. s. 362.

5 „Gubernia” przytoczona tutaj to potoczne określenie występujące w okupacyjnej polszczyźnie, nawiązujące do nazwy jednostki administracyjnej dawnego zaboru rosyjskiego. Częściej spotykamy się z określeniem Generalne Gubernatorstwo (Generalfouvernment).

6 OpracowanieMirosław Obstarczyk.

7 Willelmowi Brassemu zaproponowano zapewne podpisanie wniosku o przyznanie obywatelstwa niemieckiego (Staatsangehörigkeit), jako synowi i wnukowi Austriaka.

8 _Wenn dein Vater ist…_ (niem.) – Jeśli twój ojciec jest głupi, to ty nie musisz.

9 Jerzy Bielecki przyjechał pierwszym transportem tarnowskim 14 czerwca, a Brasse drugim – 30 sierpnia 1940 roku; zob. J. Bielecki, _Kto ratuje jedno życie, ratuje cały świat_, Oświęcim 1999, s. 59.

10 Archiwum Państwowego Muzeum Auschwitz-Birkenau (dalej: APMA-B), Zespół Oświadczenia, t. 132, k. 43.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: