Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Centrum śmierci - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 czerwca 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
49,90

Centrum śmierci - ebook

Opowieść jednego z najbardziej doświadczonych śledczych z zakresu medycyny sądowej dla fanów bestsellera "Ciało nie kłamie".

Oto Nowy Jork, jakiego nie znałeś: podróż przez pełne robactwa noclegownie w ponurych dzielnicach i luksusowe apartamenty w centrum miasta, podczas której z kolejnych szaf metropolii niespodziewanie wychodzą trupy. W tej opowieści medycyna sądowa służy nie tylko rozwiązywaniu kryminalnych zagadek, ale też ratowaniu życia.

Bliżej metropolitarnych kostnic znajdziesz się tylko jako ofiara morderstwa.

Shiya Ribowsky przez piętnaście lat pełnił funkcję śledczego w Biurze Naczelnego Lekarza Sądowego Nowego Jorku – najbardziej rozbudowanej organizacji tego typu na świecie. Kierował największym przedsięwzięciem w dziejach medycyny sądowej, identyfikując szczątki ofiar zamachów z 11 września 2001 roku. Rozwiązywał sprawy ponad ośmiu tysięcy zgonów i odegrał kluczową rolę przy wyjaśnianiu kilku najbardziej zagadkowych przypadków śmierci w Nowym Jorku.

CENTRUM ŚMIERCI, książka wciągająca, a zarazem niezwykle bolesna, stanowi wyjątkową biografię Nowego Jorku, w której to, co straszne, przeplata się z tym, co wzniosłe. Autor odmalowuje nader celny portret śmierci (i życia) w mieście, które nigdy nie zasypia.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8280-103-3
Rozmiar pliku: 758 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WSTĘP

Poranek 11 września 2001 roku był piękny i słoneczny, z idealną temperaturą i zerową wilgotnością – takie dni rzadko obserwujemy w Nowym Jorku. Pojawiłem się w biurze jak zwykle o ósmej rano, sześć przecznic spacerem od mojego mieszkania, z kawą i muffinką w dłoni. Było tak pięknie, że postanowiłem zjeść śniadanie na zewnątrz, przysiadłem więc na murku otaczającym klomb i czekałem na pierwszych gości tego dnia.

Spojrzałem na Biuro Naczelnego Lekarza Sądowego Nowego Jorku (Office of the Chief Medical Examiner, OCME). Po przepracowaniu jedenastu lat w tym miejscu wciąż, mimo całej sympatii, uważałem ten budynek za najbrzydszą budowlę na Manhattanie: nieforemna turkusowa bryła była wciśnięta w róg Trzydziestej Ulicy i Pierwszej Alei, tuż obok Szpitala Uniwersyteckiego. Budynek, spuścizna budownictwa komunalnego lat 50. XX wieku, napawał wstydem wszystkich ludzi w nim pracujących.

Moim gościem był doktor Steve Schwartz, archiwista i zastępca komisarza w nowojorskim Biurze Statystyk Ruchu Ludności (w Departamencie Zdrowia), gdzie znajdowały się wszystkie akty urodzenia i zgonu wydane w Nowym Jorku. O wpół do dziewiątej byliśmy już na spotkaniu w budynku. W OCME zajmowałem stanowisko dyrektora do spraw identyfikacji, a tego ranka omawialiśmy zagadnienie nowojorskiego Elektronicznego Systemu Rejestracji Zgonów (Electronic Death Registration System, ERDS), który miał umożliwić OCME i szpitalom wypełnianie aktów zgonu przez internet. Ten kosztowny projekt był wielokrotnie rozpoczynany i opóźniany, a teraz chcieliśmy ustalić, kiedy możemy do niego wrócić. Taki system bardzo by się przydał, zauważył jeden z nas, w przypadku jakichś masowych zgonów.

Na krótko przed wybiciem dziewiątej spotkanie przerwał Nick Fusco, administrator OCME. Wsadził głowę do sali, poinformował, że jakiś samolot uderzył w World Trade Center (WTC), i zapytał, czy chciałbym pójść do sali konferencyjnej, w której znajdował się jedyny telewizor w najbliższym otoczeniu.

Spieszyłem korytarzami, przypominając sobie zdarzenie z minionego weekendu. Zauważyłem wtedy niewielki samolot, bez zezwolenia zataczający kręgi na wyjątkowo niskiej wysokości ponad East Side na Manhattanie. Za nim ciągnął się banner z jakimś hasłem związanym z protestem, coś o ONZ i prawach człowieka. „Oho – pomyślałem – ten idiota powrócił, a jego samolocik, nieważne jaki model, uderzył w jedną z wież”.

W sali konferencyjnej dołączyłem do grupy współpracowników stłoczonych z ponurymi minami wokół telewizora. Wystarczyło mi jedno spojrzenie na ekran i widoczną na nim płonącą wieżę, by porzucić teorię o idiocie z samolocikiem. Żadna mała maszyna nie mogłaby wywołać takich szkód. Wieża sprawiała wrażenie, jakby ktoś zrzucił na nią bombę atomową.

Byłem wstrząśnięty. Zaraz jednak, niemal odruchowo, moją głowę wypełniły zawodowe myśli. Ile osób zginęło? Ile zostało rannych? Jak zidentyfikujemy ofiary? Jak przetransportujemy ciała do urzędu, żeby wykonać autopsje? Gdzie będziemy je wykonywać?

A potem w WTC uderzył kolejny samolot i poczułem coś jeszcze: strach. Pierwszy samolot mógł być nieszczęśliwym wypadkiem, ale drugi nie pozostawiał złudzeń. To był atak – ktoś zaatakował to miejsce, moje miasto, mój kraj. Na poziomie logicznym z pewnością rozumiałem, co się dzieje, ale potrzebowałem kilku godzin, by uwierzyć, że rozgrywające się na moich oczach wydarzenia były prawdą.

Przez ten krótki czas, gdy płonęła tylko pierwsza wieża, a drugi samolot jeszcze nie uderzył, było mi przykro z powodu ofiar, ale zachowywałem spokój. Teraz zacząłem się bać: o moich bliskich, mój kraj, moje miasto, pewnie nawet o samego siebie.

Zaczęły spływać doniesienia o następnych atakach – że nadlatują kolejne samoloty, że ktoś wysadził ciężarówkę na moście Waszyngtona. Na szczęście okazało się, że to fałszywe informacje, ale pod koniec tego strasznego dnia dowiedzieliśmy się o trzecim samolocie, który zaatakował Pentagon, i o czwartej porwanej maszynie, która rozbiła się gdzieś w Pensylwanii.

Moje myśli biegły dwutorowo. Martwiłem się o bezpieczeństwo moich najbliższych, o osoby uwięzione w wieżach, o cały kraj, a jednocześnie zaangażowałem się zawodowo. Uświadomiłem sobie też, że zaczynam reagować psychosomatycznie. Zauważyłem na przykład metaliczny posmak w ustach, jakby niklu. Czułem go przez kolejne tygodnie jako fizyczną reakcję na emocjonalne napięcie.

* * *

W ciągu pierwszych trzydziestu minut po tym zdarzeniu OCME rozpoczęło działanie. Doktor Charles Hirsch, naczelny lekarz sądowy, oraz grupa innych pracowników biura zebrali się przed budynkiem, gotowi do wyruszenia w miasto. Wieże jeszcze się nie zawaliły; nikt z nas nawet nie podejrzewał, że może do tego dojść. Plan brzmiał następująco: „terenowi” dokonają rekonesansu na miejscu i skontaktują się z nami, żeby poinformować, z czym się mierzymy i co musimy przygotować. Ich obowiązki uwzględniały też znalezienie i zabezpieczenie odpowiednich miejsc, które mogłyby się stać polowymi kostnicami.

Chciałem się udać na miejsce razem z szefem i w pierwszej chwili byłem rozczarowany, gdy kazał mi pozostać w biurze. Ktoś jednak powinien dyżurować w siedzibie OCME i przygotować ją na to, co nadchodziło. Wszystkie znalezione przy wieżach ciała musiały zostać poddane autopsji i zidentyfikowane, a jako dyrektor do spraw identyfikacji i starszy śledczy z zakresu medycyny sądowej w dzielnicy Manhattan to ja miałem ułożyć plan działań.

W pewnym sensie mi ulżyło. Nie wiedziałem, ile pracy czeka nas w terenie, a przygotowanie biura do nowych zadań zapowiadało się na wyczerpujące wyzwanie. Koniec końców, jak myślałem, minie ładnych parę godzin, zanim uda się ugasić pożar, i jeszcze więcej, zanim wszyscy ranni zostaną otoczeni opieką. Dopiero wtedy przyjdzie czas na zajęcie się ofiarami śmiertelnymi. Wróciłem do budynku, żeby znaleźć innego śledczego, który mógłby się udać z doktorem Hirschem. W hallu spotkałem trójkę współpracowników. Jedna z nich, Dianne Crisci, półżartem zaczęła się wyrywać:

– Ja, ja, wybierz mnie!

– Chcesz, to masz – odparłem i zaprowadziłem ją do doktora Hirscha, antropolożki Amy Mundorff oraz szóstki innych pracowników wyposażonych w telefony Nextel i krótkofalówki. Wyruszyli w miasto kilkoma samochodami i wkrótce dotarli do miejsca, które niedługo cały świat miał poznać jako strefę zero. Z ich pierwszych informacji wynikało, że bardziej pasowałaby nazwa „piekło na ziemi”.

Siedząc w biurze, słuchaliśmy wiadomości od naszych doświadczonych współpracowników, płaczących, gdy widzieli kolejne osoby wyskakujące z płonących wież.

„Boże, mój Boże, to jakiś koszmar! Ten dźwięk, kiedy ciała uderzają o ziemię!”

„Chodzimy po rozczłonkowanych ciałach, Shiya. Ciała są wszędzie. Już szukaj ciężarówek chłodni. Nie zmieścimy nigdzie tych wszystkich ciał”.

A potem zawaliła się południowa wieża. Momentalnie straciliśmy kontakt z Hirschem i jego zespołem, ponieważ wraz z budynkiem runęła antena odpowiadająca za sieć komórkową obejmującą większość miasta. Nie widziałem chwili upadku, ponieważ byłem zajęty pracą na drugim końcu budynku. Przerażone okrzyki sprawiły jednak, że rzuciłem się z powrotem do sali konferencyjnej i zdążyłem idealnie na upadek wieży północnej o godzinie 10:29. Pomieszczenie było pełne ludzi, ale panowała w nim cisza przerywana tylko smutnym głosem reportera i stłumionymi szlochami. Po tym, jak runęła druga wieża, staliśmy, nie odrywając spojrzeń od ekranu, przez kilka chwil niemej żałoby; a potem jeden po drugim wyszliśmy i wróciliśmy do pracy.

W tamtej chwili, niepewny, czy nasi współpracownicy nadal żyją, czułem się strasznie. Przejmowałem się nie tylko tą tragedią, ale też reakcją OCME. Nie musieliśmy reagować jako pierwsi, a zachowaliśmy się, jakbyśmy musieli, i ruszyliśmy na miejsce ratować sytuację, zanim zdołaliśmy ją należycie ocenić. Co gorsza, pozwoliliśmy naszemu szefowi na dołączenie do zespołu terenowego. A teraz zostaliśmy sami.

Nie wiedząc nawet, czy nie straciliśmy naszego kierownika i kolegów po fachu, wciąż musieliśmy działać – i to natychmiast. Niestety, wielu z nas przeżyło głęboki wstrząs. Wśród tych osób był mój bezpośredni przełożony, kierownik do spraw zespołu i główny śledczy. Wielu innych krążyło po budynku z zagubionymi minami, wyraźnie oczekując na polecenia. Gdy jednak takowych nie było, nie umiałem usiedzieć spokojnie. Skupiłem się na pierwszym zadaniu, jakie przyszło mi do głowy: wyznaczeniu miejsca, do którego należało dostarczyć ciała, i stworzeniu systemu przetwarzania informacji.

Niedaleko mnie kręcił się Dave Eibert, oficer dowodzący zespołem do spraw zaginięć w Departamencie Policji stanu Nowy Jork (New York Police Department, NYPD). Nie byłem jego przełożonym, nie należałem w ogóle do policji, ale w tamtej chwili nie myślałem o relacjach władzy.

– Ty pójdziesz ze mną – powiedziałem i razem udaliśmy się do kostnicy. Później nie pamiętałem, że wydałem takie polecenie, ale kiedy przypominaliśmy sobie z Dave’em tamten dzień, przyznał, że nawet się nad tym nie zastanawiał.

– W tamtej chwili byłem gotów słuchać każdego, kto ma jakiś plan.

Dobrze, że nie zapytał mnie wtedy, czy takowym dysponuję.

W drodze do kostnicy złapałem jeszcze dwie osoby, doktora Marka Flomenbauma, pierwszego zastępcę naczelnego lekarza sądowego, oraz doktora Roberta Shalera, kierownika laboratorium DNA. Dotarliśmy na miejsce i zaczęliśmy ustalać, jak będziemy badać szczątki z ataków na WTC – a proces ten miał się ciągnąć przez kolejny rok, dwadzieścia cztery godziny na dobę, siedem dni w tygodniu.

Kiedy tak szliśmy, w mojej głowie zaczął powstawać zarys planu. Pracowałem jako śledczy z zakresu medycyny sądowej i ekspert do spraw identyfikacji zwłok od 1989 roku, odkąd doktor Hirsch przejął władzę nad OCME i rozpoczął przemianę biura w nowatorskie centrum, którym to miejsce jest obecnie. Miałem doświadczenie nie tylko jako lekarz, lecz także w medycynie sądowej i prawie. Jeszcze przed 11 września moje zadania w OCME zazwyczaj wymagały wszystkich tych umiejętności. Co jednak o wiele ważniejsze, wtedy i we wszystkich kolejnych dniach miałem coś, czego nie nauczyłbym się w żadnej szkole – mój sposób myślenia. Z natury uwielbiałem zmieniać chaos w porządek.

Tamtego dnia zaś mierzyliśmy się z ogromem chaosu – potwornym, przytłaczającym, rozdzierającym serce zadaniem, które miało pochłaniać wszystkie nasze świadome chwile (i część nieświadomych) przez kolejne trzy lata. Pod względem logistyki było to wyzwanie nieporównywalne z niczym, co mogliśmy sobie wyobrazić; później powtarzałem, że szyliśmy z tego, co mieliśmy – w biegu, nocą, bez igieł i nici, za jedyną pomoc mając instrukcje przetłumaczone z chińskiego przez komputer.

Późnym popołudniem nasz szef, doktor Hirsch, powrócił. Mało brakowało, a zginąłby, kiedy waliła się pierwsza wieża. Dianne Crisci, śledcza, która tak mnie prosiła, żebym wysłał ją na miejsce razem z Hirschem, stała w tamtej chwili tuż obok niego. Nie wróciła do nas tego dnia. Oboje zostali ranni kawałkami betonu spadającymi z górnych pięter i trafili do szpitala w New Jersey. Doktor Hirsch odmówił leczenia i został tylko do czasu, aż upewnił się, że lekarze dobrze zaopiekują się Dianne – jej obrażenia były poważne, ale nie zagrażały życiu – po czym pojawił się na Manhattanie razem z kilkoma policjantami z portu.

Wygląd kierownika był dla nas szokiem. Był cały posiniaczony i poobijany, a na dłoni miał ogromne, wymagające szycia rozcięcie. Dotknęła go fala uderzeniowa tak silna, że cały jego strój pokrył się szarym pyłem i żwirem – resztkami niedawnego zbrojonego betonu. Wymogliśmy na nim wizytę u sąsiadów w Szpitalu Uniwersyteckim, na tamtejszym oddziale ratunkowym. Zanim wyszedł, wyjął z kieszeni garść pyłu i odłamków betonu. Rozłożyłem na jego biurku papierową serwetkę, a on wysypał na nią zawartość kieszeni. Ten pył wciąż tam jest, po dziś dzień, w specjalnym pojemniku.

Kilka wspomnień, migawek z tamtych pierwszych dni po tragedii. Przypinka z amerykańską flagą wpięta w ubrania, nigdy niezdejmowana, noszona raz na marynarce, a raz na szelkach, potem zastąpiona podobną przypinką wręczoną mi przez byłego prezydenta, George’a H.W. Busha. Rozmowa pod ścianą z byłym prezydentem Billem Clintonem w nowojorskim Centrum Działań Kryzysowych (Emergency Operations Center) nad rzeką Hudson, w budynku Pier 92; prezydent chciał rozmawiać ze mną i Tomem Shephardsonem z DMORT o tym, jak dokładał wszelkich starań, by CIA zabiło Osamę bin Ladena, i jak nic z tego nie wyszło. Rozmowa w cztery oczy z burmistrzem Rudolphem Giulianim o drugiej w nocy w ciemnym kącie biura, dokąd przyszedł, by zidentyfikować ciało przyjaciela. Rozpierające poczucie dumy z jakości pracy naszej placówki i z działań wszystkich, którzy pomagali – tak silne, że aż przyszło mi do głowy: „Terroryści zabili część z nas, ale jednocześnie sprawili, że reszta stała się najlepszą wersją siebie”.

W tych szalonych pierwszych dniach wszyscy cieszyliśmy się, że możemy jakoś pomóc – zrobić coś, cokolwiek, by nieco uśmierzyć ból wywołany tymi atakami. Przez pierwsze tygodnie po tragedii, kiedy wychodziliśmy z OCME i widzieliśmy, jak ludzie oklaskują radiowozy, którymi jeździliśmy, chyba wszyscy byliśmy wdzięczni za tę możliwość. Jednoczyliśmy się – my, nowojorczycy, i my, Amerykanie – by pomagać.

W tamtym czasie często wspominałem słowa moich dziadków o tym, że moje rodzeństwo i ja mamy szczęście żyć na „ziemi obiecanej”, bezpiecznej i wolnej od prześladowań, w miejscu, gdzie możemy wszystko. Byłem zbyt młody, by trafić do Wietnamu, zresztą nie wiem, czy zgłosiłbym się na ochotnika, ale i tak podziwiałem tych, którzy służyli tam dla mojego kraju. Działania OCME po 11 września przypominały mi pracę lekarza wojskowego w Wietnamie, przynajmniej pod względem psychicznych kosztów, które stały się naszym udziałem. Permanentny napływ nowych szczątków i rosnąca fala bólu rodzin ofiar – z trudem znosiliśmy ten nieustanny potok śmierci, chociaż byliśmy doświadczonymi pracownikami medycyny sądowej i spędziliśmy życie na pracy ze zmarłymi i tymi, którzy pozostali. Część z nas uległa stresowi, poszła na zwolnienia, by się wzmocnić; niektórzy nigdy nie wrócili do OCME. Ja pracowałem bez wytchnienia, ale to nie znaczy, że się nie bałem.

Zdawało mi się, że każdy w Nowym Jorku i okolicach zna kogoś, kto zginął podczas ataków. Z początku sądziłem, że jestem wyjątkiem, ale wynikało to tylko z mojego niewielkiego kontaktu ze światem zewnętrznym w tamtym czasie. A potem, podczas jednego z nielicznych powrotów do domu, żeby się przebrać i złapać kilka godzin snu, dowiedziałem się, jak bardzo odgrodziłem się od rzeczywistości. Spędziłem jakieś siedemdziesiąt dwie godziny bez snu, gdy kobieta, w której mgliście rozpoznawałem sąsiadkę, podeszła do mnie przy wejściu do mojego bloku.

– Pan pracuje w biurze lekarza sądowego, prawda? – zapytała. Odpowiedziałem, że owszem, ale byłem tak zmęczony i podatny na zdenerwowanie, że niezbyt miło się z nią obszedłem. Uprzejmie zignorowała mój ton, informując, że wśród ofiar ataków był jej mąż i że potrzebuje mojej pomocy. Byłem wstrząśnięty własnym zachowaniem; przeprosiłem i powiedziałem, że nie miałem o tym pojęcia.

– Rozumiem – odparła. – Od tamtej pory nie był pan przecież w domu.

Parę dni później cios padł jeszcze bliżej – dowiedziałem się, że mój bliski znajomy, Jeffrey Weiner, pomocnik kantora w mojej synagodze, również zginął 11 września.

Trzeciego dnia po atakach doktor Hirsch potwierdził formalnie moją nową rolę, tę, w której już się odnalazłem: kierownika zespołu do spraw identyfikacji ofiar WTC. Nie mogłem się oprzeć myśli, że w pewnym sensie szykowałem się do tego zadania przez całe moje zawodowe życie. Wprawdzie kiedy wykończony biegałem z miejsca na miejsce, próbując nadążyć z pracą, rozładowując do cna kolejne baterie telefonów, wszechobecny smutek przytłaczał mnie i nieco zmniejszał adrenalinę związaną z pracą, ale i tak parłem naprzód – jak wszyscy – niewiele się przejmując światem na zewnątrz.

W tych pierwszych tygodniach nie byłem w stanie opuścić mojego posterunku na tyle, by wykonywać weekendowe obowiązki kantora w synagodze na Manhattanie. Gdy jednak pod koniec września nadeszło najważniejsze żydowskie święto, Jom Kipur, poprosiłem rabina o możliwość powrotu i odśpiewania najbardziej uroczystej z wszystkich modlitw, Kol Nidre, w wieczór rozpoczynający ten dzień.

Znienacka, pogrążony w pracy w Centrum Zarządzania Kryzysowego (Incident Commandment Center), zdałem sobie sprawę, że nadchodzi zmierzch, a zatem i Jom Kipur. Miałem zaledwie kilka minut na dotarcie do synagogi, która znajdowała się blisko dwa kilometry ode mnie. Zrobiło mi się słabo; wiedziałem, że nie zdążę. Ostatecznie zapytałem pracujących z nami policjantów z Long Island, czy mógłbym się z nimi zabrać. Natychmiast wpakowali mnie do auta i ruszyliśmy. Myślę, że mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że byłem jedynym kantorem w Ameryce, który tamtego dnia dotarł do synagogi w radiowozie na sygnale.

Wbrew potocznym wyobrażeniom nie w każdym amerykańskim mieście istnieje instytucja koronera. W Nowym Jorku działa biuro lekarza sądowego, co wynika m.in. z rozmiaru jurysdykcji i potrzeby rozbicia funkcji pełnionych przez koronera na wiele osób (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).

W niniejszym przekładzie określenia „sekcja zwłok” oraz „autopsja” używane są zamiennie jako synonimiczne.

Śledczy z zakresu medycyny sądowej (medicolegal investigator, MLI) to stanowisko niemające swojego odpowiednika w polskich realiach. W Stanach Zjednoczonych jest to osoba o przeszkoleniu medycznym, ale niebędąca lekarzem (w tym lekarzem sądowym), która zajmuje się badaniem miejsca zgonu czy wstępnymi oględzinami zwłok, niekiedy wykonuje także część prac związanych z autopsją. W niniejszej publikacji MLI występują jako „śledczy z zakresu medycyny sądowej” lub, gdy wynika to z kontekstu, po prostu „śledczy”.

Dalej określany najczęściej jako „nowojorska policja”.

Zespół ds. Reagowania na Wypadek Katastrofy (Disaster Mortuary Operational Response Team).
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: