Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Chiński ekspres - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
13 sierpnia 2020
Ebook
7,99 zł
Audiobook
12,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Chiński ekspres - ebook

Ojciec z córką wyruszają w podróż do Chin. Nie są wytrawnymi podróżnikami, nie mają wielkiej wiedzy na temat kraju, w którym komunizm nigdy się nie skończył. Może dlatego relacja z podróży jest tak interesująca. Nie znajdziesz tu opisu zabytków i tras. Poznasz za to Chiny widziane oczami zwykłego Europejczyka. Barwne portrety mieszkańców i turystów tworzą opowieść o tym, co jest tu i teraz. Zapis ulotnych wrażeń uruchamia wszystkie zmysły, a ironiczny ton autora miejscami doprowadza do łez. Doskonała pozycja dla wszystkich, którzy doceniają indywidualizm i nie boją się języka bez cenzury.
K. S. Rutkowski – (ur.1974) polski pisarz. Pochodzi z Koszalina. Zadebiutował na łamach czasopisma kulturalnego „Lampa i Iskra Boża” w 2001 roku opowiadaniem „Brudne historie”. Został dostrzeżony w wielu konkursach literackich, jest laureatem m.in. I Ogólnopolskiego i Polonijnego Konkursu Literackiego im. Zenona Przesmyckiego "O Laur Miriama" - Radzyń Podlaski 2003. W swoich utworach nie boi się odważnych scen i dosadnego języka. Jego twórczość bywa kontrowersyjna. Wybrane publikacje: „Kryminał tango” (I wyd. 1999), „Brudne historie” (2006), „Chiński ekspres” (2009), „W niewoli seksu” (2014).
Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-26-62693-3
Rozmiar pliku: 327 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

2

Kilka tygodni wcześniej umarł mój ojciec. Przez dwa miesiące codziennie odwiedzałem go w szpitalu, co nie było dobre dla mojej słabej psychiki. Ciągnąłem już ostatkiem sił, balansując na samym skraju samobójstwa. Konanie Starego tylko pogłębiało mój parszywy stan, zmuszając mnie do myślenia o śmierci częściej niż powinienem o niej myśleć. Nie mogłem wyjść z kryzysu. Patrzeć, jak ktoś powoli umiera, jest największym kurestwem na świecie. A ja patrzyłem. Sześćdziesiąt parę dni. Co dzień oszukując Starego, że to jeszcze nie jego pora, że się z tego wyliże, że jeszcze obali z kumplami niejedną flaszkę. Przez jakiś czas w to wierzył. Potem zwątpienie wzięło w nim górę, aż w końcu się pod-dał. Umarł, a ja nawet nie mogłem się z żalu upić, ani nawet porządnie zapłakać, nie miałem kiedy. Zająłem się pogrzebem, a potem gdy ojciec leżał już w swoim dole z odzysku na starym cmentarzu w naszym rodzinnym mieście, też brakowało czasu na odreagowanie. Proza życia pochłaniała mnie bez reszty: dzieci, żona, codzienne zwykłe sprawy. Gotowało się wszystko we mnie, kotłowało, szukając jakiegoś ujścia i za cholerę żadnego znaleźć nie mogło.

Wszystko to wiozłem w sobie do Warszawy, bo nie miałem kiedy się tego pozbyć. Całą niechęć do świata, własnego życia, swoje wieloletnie frustracje, niepowodzenia, rozczarowania, problemy emocjonalne i każde inne. Ale też córkę. Dla niej dojechałem bezpiecznie.3

Lot do Paryża liniami Air France trwał niecałe 2 godziny i był nudny, jak flaki z olejem. Francuskie stewardesy są podstarzałe i niezbyt ładne, nie było nawet na czym oka zawiesić. Nawet dla pasażerów płci żeńskiej na pokładzie nie było żadnej atrakcji. Jedyny steward był pedałem i to znie-wieściałym na maksa. Apaszka, kolczyk w uchu, kobiece ruchy i ukradkowe zerkanie na męskie rozporki podczas podawania posiłku. Ale nawet on wydawał się być wybrakowanym odrzutem z homoseksualnego światka.4

Wylądowaliśmy na lotnisku Charles'a de Gaulle'a, gdzie na dzień dobry dałem dupy. Przed samolotem stała młoda dziewczyna, z kartonem, na którym było napisane Beijing. Jako wybitny poliglota, z podstawą rosyjskiego, tragicznym angielskim i umiejętnością sklecenia kilku zdań po hiszpańsku, nie wiedziałem, że cały zachodni świat tak właśnie nazywa Pekin i wsiadłem z córką do jednego z dwóch dużych autobusów podstawionych pod samolot, olewając mały bu-sik, do którego naganiała dziewczyna. I to był błąd. Bo to był bus podstawiony dla polskiej wycieczki lecącej tranzytem przez Paryż do Pekinu. Połapałem się w tym dopiero, kiedy autobus ruszył. Po pierwsze - nikt w jego środku nie mówił po polsku. Po drugie - żaden podręczny bagaż, oprócz mojego i córki, nie był oznaczony plakietką biura podróży, którą kazała nam przyczepić do plecaków przedstawicielka biura na Okęciu, kiedy odbieraliśmy miejscówki.

Przyjechaliśmy na lotnisko w Polsce jako ostatni i nie miałem czasu przyjrzeć się innym członkom naszej wycieczki. Kiedy odebraliśmy bilety, oni wszyscy byli już po odprawie i buszowali po sklepach strefy bezcłowej lub chlali w jakimś lotniskowym barze. Zdążyłem obejrzeć kopię zbiorowej wizy, którą dostałem wraz z biletami i wiedziałem tylko, ile osób leci wraz z nami - 17. Nie znałem żadnych osób, których mogłem się trzymać na lotnisku w Paryżu i dlatego wyszło tak, jak wyszło. Wszyscy inni jechali do właściwego terminalu, a my, Bóg wie gdzie. Lotnisko Charles'a de Gaulle'a jest wielkie. Za wielkie dla 34-letniego Polaka z nastoletnią córką, nie radzącego sobie z językami, mającego na dodatek tylko 45 minut do odlotu kolejnego samolotu. Za wielkie dla nieudacznika, nie radzącego sobie za dobrze na własnym podwórku, a co dopiero na progu Wielkiego Świata.

Autobus jechał z 5 minut i dotarł do celu. Tylko że jego kres podróży z pewnością nie był naszym. Weszliśmy do terminalu. Zerknąłem na monitory z wyświetlanymi odlotami i znalazłem nasz samolot. Odlatywał za 38 minut. Wyciągnąłem bilety i uważnie im się przyjrzałem. Stało na nich jak byk -terminal E. Rozejrzałem się i sprawdziłem w którym się znajdujemy. Z całą pewnością nie w E. Wkurwiony stanąłem na środku korytarza, rozglądając się dookoła. Nie miałem pojęcia, w którą stronę iść. Na ekranie, przy nazwie Beijing i numerze lotu, cyferki zamieniły się już na inne. Pozostało nam 36 minut. Moja córka miała już 13 lat i kumała całkiem dużo. Na przykład to, gdzie zawiodła nas moja inteligencja i znajomość świata. Ale widziała też moją minę i chociaż jest wygadana, tym razem jednak wolała się nie odzywać.

W końcu wypatrzyłem kobietę. Odróżniała się od reszty ludzi na lotnisku. Od razu było widać, że nigdzie nie leci, że ma w dupie te wszystkie samoloty i do żadnego nie wsią dzie. Że próbuje tylko odbębnić swoje 8 godzin i zwiać do domu. Ubrana była jak typowa kobieta, ale krótkofalówka w jej ręku nie pasowała do reszty i zdradzała jej profesję. Jakakolwiek ona była, musiała być związana z tym lotniskiem. Podszedłem do niej uzbrojony w swój najlepszy uśmiech. Tylko on mi pozostał i czasem działał na kobiety, czasem nie. Częściej nie... Wyszczerzyłem więc krzywe zęby i dukając coś, pokazałem jej bilet, zaznaczając palcem numer terminalu. Była ładna, miała czym oddychać, namiętne usta, ale oczy zimnej suki. Jej spojrzenie z miejsca pytało „Czego ty, kurwa, ode mnie chcesz zagraniczny bucu?”. No cóż, normalne podejście pracownika służby pu-blicznej... Z niechęcią obejrzała bilet, po chwili pokręciła głową, powiedziała UUUU! i pokazała palcem przed siebie. A potem przebrała dwoma palcami szybko w powietrzu, co miało imitować kroki. Jako wybitnie bystra jednostka, w mig zrozumiałem. Mieliśmy się spieszyć. Terminal E był daleko i jeśli chcieliśmy zobaczyć Chiny, musieliśmy zagęszczać ruchy. Pokazując mi ten gest palcami, uśmiechnęła się szeroko, zwycięsko, jakby już spisała nas na straty.

I prawie jej się udało. Terminal E faktycznie był daleko. 32 minuty później wpadliśmy na niego zziajani i cuchnący potem jak skunksy. Dobiliśmy do właściwego geitu. Oczywiście wszyscy już byli w samolocie. Byliśmy ostatnimi pasażerami. Minuta później i pewnie pomachalibyśmy naszemu metalowemu ptaszysku przez szybę. Fuksem jednak udało się nam zdążyć. Ledwie co wsiedliśmy i odnaleźliśmy nasze miejsca, gdzieś z przodu trzasnęły drzwi, jakiś żabojad -pewnie pilot - wygłosił coś przez głośniki i samolot odfrunął. Na szczęście z nami w środku i tylko to się liczyło.

10 nudnych godzin później, po 6 miniaturowych heinekenach i 4 buteleczkach czerwonego wina, oraz nieciekawym filmie z Jackiem Nicholsonem i Morganem Freemanem obej-rzanym po angielsku (z którego zrozumiałem tylko kilka prze-kleństw), znalazłem się nad Pekinem. Obudziłem córkę, za-pięliśmy pasy i, przynajmniej ja, rozpocząłem czekanie na koniec.

W nocy przed podróżą przyśniły mi się wybite zęby. To podobno oznacza śmierć. Oczywiście, od razu przyszła mi do głowy moja własna. Mogłem się z nią pogodzić, bo nie bardzo chciało mi się żyć, zwłaszcza ostatnio i nieraz myślałem o samobójstwie. Ale nie ze śmiercią swojego dziecka. Ono nie zasługiwało jeszcze na koniec, ja może tak. Jednak ten sen jeszcze nic mi nie dał do myślenia, przynajmniej nie na tyle, aby się bać. W drodze na lotnisko urwało mi się sznurowadło. W nowiutkim trampku, w którym jeszcze przez długi czas nie miało prawa się nic urwać. Wtedy naprawdę zbladłem i zacząłem się poważnie zastanawiać, czy aby nie zrezygnować z wycieczki. Racjonalizm wziął jednak górę. Moja wieczna przekora. Olewanie guseł i przesądów. Ziarenko niepokoju zostało jednak zasiane przez to skumulowanie złych wróżb i w czasie lotów samolotami, najpierw tym do Paryża, a potem do Pekinu, siedziałem jak na szpilkach, czekając na nieuchronne. Na wybuch ukrytej bomby, terrorystów nasłanych przez jakiegoś jebniętego Araba, lub awarię silników. Kiedy nic takiego się nie stało i samolot zaczął podchodzić do lądowania, byłem pewien, że kostucha zastawiła na nas pułapkę na lotnisku. To cwana bladź, która nie odpuszcza tak łatwo. Samolot osiadł jednak miękko, nie rozpieprzając się o ziemię. Odetchnąłem. Nawet przyłączyłem się do nielicznych oklasków, którymi pasażerowie nagrodzili niewidzialnego pilota, chociaż zawsze uważałem, że klaszczą w samolotach wyłącznie skończeni kretyni. Widać wyszło w końcu ze mnie to, o czym niektórzy wiedzieli od dawna...5

Wysiedliśmy z samolotu w jednym kawałku. Byłem już lekko pijany i mógłbym przysiąc, że nie tylko ja. Wystarczyło spojrzeć na rozchwiane kroki niektórych pasażerów. Chwała liniom lotniczym za nieograniczony dostęp do alkoholu w czasie długich rejsów. Człowiek może się szybko ulu-lać, jeśli chce, i mieć w dupie to, co może wydarzyć się podczas lotu. Bomby terrorystów, czy inne atrakcje. Już to kiedyś przerabiałem podczas 11-godzinnego lotu z Londynu na wyspę Reunion. Wsiadłem do samolotu już na nie-złym rauszu, w samolocie tak się doprawiłem, że ominęło mnie kilka niezłych turbulencji, przy których podobno nawet stewardesy pobladły, a niektórzy pasażerowie różnych religii zaczęli wznosić głośne modlitwy. Spałem pijackim snem i miałem wszystko gdzieś. Jednak w drodze do Pekinu nie mogłem tak się załatwić. Leciałem przecież z córką, a nie bandą pijanych kumpli, jak wtedy. Poza tym nie piłem już tyle, co kiedyś. Zdecydowanie nie tyle...

Pekin przywitał nas porannym słońcem. Przeszliśmy rękawem do jednego z terminali lotniska Capitol i od razu ujrzałem nad głowami kłębiących się ludzi chorągiewkę naszego biura podróży. Dzierżył ją w dłoni jakiś niski Chińczyk w okularach, ubrany na żółto. Podeszliśmy z córką do niego, a po chwili wokół Chińczyka zebrał się już spory tłum. Dopiero teraz miałem okazję przyjrzeć się innym członkom wycieczki. W samolocie raz, czy dwa, usłyszałem język polski, ale nie pofatygowałem się ani razu, aby ujrzeć do kogo należą te głosy. Nie obchodziło mnie to. W sumie byłem zły, że to wycieczka zorganizowana, że nie jadę do Chin solo i na własną rękę. Ale była moja córka. Spełnialiśmy jej marzenie. Nie wiedzieć czemu zakochała się w Chinach i od szkraba chciała się tam znaleźć. Była jednak trochę za mała, aby towarzyszyć mi w podróży po Chinach dzikimi szlakami, autobusami, pociągami, stopem, czy też na piechotę. Była za małą dziewczynką, aby spać byle gdzie i jeść byle co. Dlatego podłączyliśmy się pod tę bandę i musieliśmy być na nich skazani przez kilkanaście dni.

Fakt, nie spodobali mi się współtowarzysze wycieczki. Prawie wszyscy byli bogatymi snobami - najgorszą kategorią ludzi. Wyczuwam takich buców na kilometr, a od większości z tej bandy cuchnęło snobizmem na odległość.

Chińczyk przeliczył nas wszystkich, zerknął w papiery i znowu ponowił odliczanie. Był mały i brzydki, i sprawiał wrażenie niechluja. Było widać, że coś mu nie gra, że coś mu nie wychodzi w rachunkach. A przecież nie były zbyt skomplikowane. Wystarczyło nas tylko przeliczyć, sprawdzić, czy na wizie faktycznie jest taki stan pogłowia i to wszystko. Kogoś jednak brakowało. Zrozumiałem to, kiedy sam przeliczyłem ludzi z wycieczki i nim Chińczyk w końcu oznajmił to po angielsku. - Proszę państwa, brakuje dwóch osób...

Wszyscy spojrzeliśmy na siebie. Nikt nie wiedział kogo bra-kowało. Nikt nikogo nie znał. Każdy sprawiał wrażenie zdziwionego, że w ogóle tylu nas jest. Ten, kto dobrze kminił po angielsku i tłumaczył, oznajmił w końcu Chińczykowi, że nie mamy pojęcia kogo brak.

Chińczyk podrapał się po głowie, potem zdjął i wytarł w rąbek swojej żółtej, nieświeżej koszulki okulary, i ponownie je założył. Następnie bardzo teatralnie westchnął i oznajmił: - Będą kłopoty.

Nie mieliśmy pojęcia, o czym mówi. Co niby brak jakichś dwóch niezguł może oznaczać dla reszty grupy? Jednak mógł oznaczać i to całkiem sporo. Przekonaliśmy się o tym już przy odprawie paszportowej. Celnicy sprawdzili hurtowo nasze paszporty, ustalili po dłuuugiej chwili, kogo z listy nie ma i cofnęli nas z punktu kontrolnego. Na nasze nieszczęście wiza była zbiorowa i brak tych dwoje był dla chińskich celników równoznaczny z tym, że wiza jest nieważna. Nie oddawała stanu faktycznego, a jeśli nie oddawała stanu faktycznego, to można nią sobie było podetrzeć tyłek. Gość z biura turystycznego zaczął się gimnastykować, dwoić i troić, nawijając coś do mundurowych, ale oni kiwali tylko głowami i rozkładali bezradnie ręce. Nie wróżyło to dla nas niczego dobrego. W końcu przedstawiciel biura podróży poddał się i podszedł do nas. - Są kłopoty. Nie chcą was wpuścić do Chin bez brakujących osób. Dopóki się nie znajdą, nic nie mogę zrobić.

Powiedział to, ot tak po prostu, jakby powrót do Polski nie był w takiej sytuacji dla nas żadnym problemem. Jakby samoloty do Warszawy odlatywały z Chin co piętnaście minut i to z prędkością ponaddźwiękową. Polak, który nam tłumaczył z angielskiego Chińczyka, nim zrobił to tym razem, wydarł się na niego, pytając się, o co do cholery chodzi? Tylko o to, że brakuje dwóch osób widniejących na wizie, usłyszał. Dwoje ludzi, którzy wylecieli z Polski, ale już nie wsiedli do samolotu we Francji. Przypuszczałem, co się mogło im stać. Pewnie tak, jak my, wsiedli w Paryżu do autobusu, zamiast do busika. Tyle że im nie udało się dotrzeć do właściwego terminalu na czas, bo byli w gorszej kondycji, albo ta francuska cycata szprycha, którą zapytałem o drogę, akurat ich z czystej złośliwości wysłała w przeciwnym kierunku.

Dwie godziny później ciągle jeszcze tkwiliśmy na tym jebanym pekińskim lotnisku. W hali przed stanowiskami kontroli paszportowej, która okazała się dla nas nie do przej ścia. Od razu przypomniał mi się film z Tomem Hanksem,
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: