Chłopcy z Placu Broni - ebook
Chłopcy z Placu Broni - ebook
Powieść przygodowa węgierskiego pisarza Ferenca Molnára zatytułowana Chłopcy z Placu Broni należy do ścisłego kanonu światowej literatury dziecięcej. Akcja powieści rozgrywa się w Budapeszcie na początku XX wieku. Jej głównym wątkiem jest walka pomiędzy dwoma grupami dorastających chłopców, rywalizującymi o panowanie nad terenem w zapuszczonej części Ogrodu Botanicznego – Placem Broni. Do grupy chłopców z Placu Broni broniącej prawa do miejsca swoich spotkań i zabaw – istnej małej ojczyzny, należy główny bohater powieści, Ernest Nemeczek. Opowiadając o bohaterskim boju małego Nemeczka i jego towarzyszy, Chłopcy z Placu Broni wpisują się do literatury światowej jako genialne świadectwo o chłopięcym świecie i jego wartościach: odwadze, lojalności i czystości serca.
Powieść cieszy się ogromną popularnością na całym świecie. Została przetłumaczona na 42 języki, stała się przedmiotem wielu inscenizacji filmowych i teatralnych.
Lektura obowiązkowa w klasie V szkoły podstawowej.
Kategoria: | Podstawówka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8279-901-9 |
Rozmiar pliku: | 2,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dokładnie za piętnaście pierwsza, po szeregu bezowocnych eksperymentów, pełne napięcia oczekiwania zostały nagrodzone. W bezbarwnym płomieniu z palnika Bunsena na szkolnej ławce pojawiło się nagle pasemko jasnego szmaragdu. Wysiłki profesora, żeby zademonstrować, iż niektóre substancje chemiczne potrafią zmieniać barwę ognia, zakończyły się sukcesem. Ale w tym samym triumfalnym momencie, dokładnie za piętnaście pierwsza, z sąsiedniego podwórka dobiegł ich natrętny brzęk katarynki. Jak za dotknięciem różdżki prysła cała powaga i skupienie. Otwarte na oścież okna witały ciepło marcowego dnia, podczas gdy wachlarze świeżych wiosennych podmuchów zaganiały do klasy muzykę. Była to skoczna madziarska melodia grana w tempie marszowym. Tak figlarna i tak wiedeńska w swym duchu, że natychmiast wywoływała nieodparty uśmiech na twarzy i mało kto z obecnych w klasie był w stanie go powściągnąć.
Szmaragdowe pasemko nadal płynęło z palnika Bunsena i choć ta radosna smużka przykuwała uwagę siedzących najbliżej, to wzrok pozostałych chłopców wędrował za okno w kierunku dachów przyległych domów. W oddali, ponad nimi, skąpana w złocie południowego słońca wznosiła się wieża kościelna. Duża wskazówka jej zegara minęła szczęśliwie jedenastkę i podpełzła w sąsiedztwo numeru dwanaście. Tymczasem chłopcy skupieni na tym, co dzieje się na zewnątrz, słyszeli też odgłosy nie do końca współgrające z atmosferą panującą w klasie. Woźnice tramwajów konnych nie szczędzili swoich klaksonów. Tu i ówdzie gosposie śpiewały melodie zupełnie niepodobne do dźwięków wydawanych przez katarynkę. W klasie narastała atmosfera zniecierpliwienia. Podczas gdy część chłopców szperała bez sensu wśród książek, ci bardziej sumienni wycierali już stalówki swoich piór. Boka nasunął na swój maleńki, kieszonkowy kałamarz karmazynowy pokrowiec, zmyślny wynalazek, który zapobiegał rozlaniu atramentu, no z wyjątkiem sytuacji, kiedy miało się go w kieszeni. Czele zgarnął dwie luźne kartki, które zastępowały mu podręczniki. Bo wiecie, Czele to był taki aparat, który nie zhańbiłby się dźwiganiem całego naręcza książek i zeszytów, tak jak robili to jego koledzy. Przynosił jedynie kartki absolutnie niezbędne. A i te były skrupulatnie rozparcelowane w jego licznych kieszeniach. Siedzący z tyłu Czonakosz ziewał niczym zaspany hipopotam, Weiss wywrócił kieszenie na lewą stronę, rozsypując okruchy, które nagromadziły się w nich tamtego ranka, kiedy tak przez wszystkie lekcje podjadał słodkie bułki. Gereb wsunął nogi pod ławkę, jak gdyby miał wstawać. Barabasz najbezczelniej w świecie nałożył ceratowe okładki na zeszyty zgodnie z ich wielkością. Następnie spiął pakunek paskiem z tak wielką siłą, że aż ławka zaskrzypiała, a on sam poczerwieniał na twarzy.
Inaczej mówiąc, jakiś już czas trwały skoordynowane manewry chłopców szykujących się do wyjścia, a tylko profesor zdawał się być nieświadomy, że w ciągu najbliższych pięciu minut będzie już po lekcji. Niczego nie podejrzewając, wodził wzrokiem po tych wszystkich chłopięcych twarzach, z których nie dało się nic wyczytać i po prostu spytał:
– Co się dzieje?
Zapadła martwa cisza. Jak w grobowcu. Barabasz poluźnił pasek na pakunku, a Gereb podciągnął nogi pod siebie. Weiss wepchnął do spodni wyciągnięte kieszenie, a Czonakosz zakrył dłonią rozdziawione usta, tłumiąc potężne ziewnięcie. Czele przestał zajmować się karteczkami, zaś Boka pospiesznie schował swój karmazynowy kałamarz, z którego już w pierwszym kontakcie z kieszenią zaczął się sączyć przepiękny niebieski płyn.
– Co się dzieje? – powtórzył nauczyciel. Ale zanim wybrzmiało to pytanie, wszyscy siedzieli już nieruchomo w ławkach. Po chwili spojrzał za okno, przez które dochodził dźwięk katarynki, jak gdyby rzucając wyzwanie profesorskiej dyscyplinie. Ale profesor uporczywie patrzył w tym samym kierunku, by zaraz dorzucić:
– Czengey, zamknij to okno.
Czengey, pierwszy kujon w klasie, znany wszystkim jako mały Czengey, wstał i z zaciętym wyrazem twarzy ruszył w kierunku okna, by je zamknąć.
Dokładnie w tym samym momencie siedzący na skraju Czonakosz wychylił się ze swojego miejsca i szepnął do drobnego blondyna:
– Uważaj mi teraz, Nemeczek.
Nemeczek spojrzał ukradkiem do tyłu i zaraz skierował wzrok na podłogę. Niewielka kulka papieru potoczyła się do jego stóp. Podniósł ją i rozwinął. Na jednej stronie przeczytał: „Podaj dalej do Boki”.
Chłopiec wiedział, że to był jedynie adres, a właściwa wiadomość znajduje się po drugiej stronie. Ale, co jak co, Nemeczek był chłopcem z zasadami i w życiu nie zniżyłby się do czytania cudzej korespondencji. Dlatego zwinął z powrotem liścik, poczekał na najbardziej stosowny moment i wychyliwszy się na bok, wyszeptał:
– Boka, uważaj!
Teraz przyszła kolej na Bokę, by obserwować podłogę, która już wcześniej sprawdziła się jako najlepszy pośrednik przekazu informacji. Maleńka kulka potoczyła się w kierunku Boki. Na jej drugiej stronie, tej – której ze względu na wyznawane zasady nie przeczytał Nemeczek – znajdowały się słowa: „O trzeciej zbiórka na Placu. Wybory Przewodniczącego. Podać dalej”.
Boka schował karteczkę do kieszeni i raz jeszcze ściągnął paskiem spakowane książki. Była pierwsza. Rozległ się dzwonek elektryczny i teraz dotarło również do profesora, że lekcja dobiegła końca. Zgasił palnik Bunsena, podyktował pracę domową i udał się do pracowni przyrodniczej, do swojej kolekcji wypchanych ptaków. Siedziały one przycupnięte na półkach, zatem ilekroć otwierały się drzwi, ich szklane oczy świdrowały wnętrze klasy. W jednym z zakamarków stał także skromny, ale dumny okaz, jego arcysekret, horror horrorów – pożółkły szkielet człowieka.
Klasa rozbiegła się w okamgnieniu. Przepastna, wsparta na kolumnach klatka schodowa rozbrzmiewała niesfornym tupotem dziesiątek stóp, który ustawał przez chwilę na widok górującej nad uczniowską ciżbą sylwetki jednego z ciał pedagogicznych. Jak tylko to ciało zniknęło z horyzontu, ci najmniej skorzy, by kontrolować tempo swoich kroków, na powrót gnali w dół na złamanie karku.
Tłum chłopców niczym rwący potok wylewał się przez bramę i dopiero na ulicy rozdzielał na dwa nurty. Połowa uczniów skręcała w prawo, druga zaś pędziła w przeciwnym kierunku. Część nauczycieli także minęła bramę. Na ich widok uczniowie ściągali czapki z głów. Wszyscy zmęczeni i głodni, wszyscy spieszyli do domów skąpanymi w słońcu ulicami. Nieco oszołomieni, stopniowo otrząsali się z tego stanu pod wpływem radośnie ożywionej ulicy. Czas jakiś byli niczym wypuszczeni na wolność więźniowie, odurzeni nadmiarem świeżego powietrza i słońca. Zanurzali się w głąb hałaśliwego, tętniącego życiem miasta, które stanowiło dla nich jedynie konglomerat sklepów, powozów i torowisk tramwajów konnych na ulicach, wśród których należało wybrać ścieżki wiodące do domów.
W pobliżu bramy sąsiadującego ze szkołą budynku Czele targował się zawzięcie o cenę kawałka chałwy. Bo trzeba wiedzieć, że sprzedawca podniósł bezczelnie ceny. Wiadomo powszechnie, że gdzie by nie kupować, chałwa kosztuje tyle samo – jak świat długi i szeroki – wszędzie za kawałek płaci się jednego krajcara. Był to niewielki kawałek, akurat taki, jaki jednym uderzeniem tasaka można odrąbać z dużego, porowatego bloku nadzianej orzechami białej chałwy. I taki właśnie kawałek kosztował jednego krajcara; jeden krajcar wyznaczał w zasadzie podstawową cenę wszystkiego, co było do kupienia na straganie przy bramie. Krajcara kosztowały więc trzy nadziane na drewniany patyczek śliwki, trzy figi lub trzy połówki orzechów – wszystko to nasączone słodkim syropem. Za tego samego krajcara można było kupić także dużą tabliczkę lukrecji lub pyszne karmelki. Powiem więcej krajcara płaciło się za porcję zapakowanej w małą, papierową torebeczkę przepysznej mieszanki zwanej „uczniowskim obrokiem”. Były tam orzechy laskowe, rodzynki, koryntki, migdały, kawałeczki cukru, okruchy chleba świętojańskiego, jak również nieco śmieci i muszek. Za jednego jedynego krajcara miałeś „uczniowski obrok” zawierający pełny zestaw wyrobów cukierniczych, a także przedstawicieli królestwa zwierząt i roślin.
Czele targował się do upadłego, co oznaczało, że sprzedawca bakalii podniósł swe ceny dzisiaj. Obznajomiony z prawami rynku zdaje sobie sprawę, że ceny wykazują tendencje wzrostowe, jeżeli prowadzenie działalności handlowej wiąże się z ryzykiem. I tak na przykład wiadomym jest, iż azjatyckie herbaty transportowane szlakami rojącymi się od zbójców osiągają ceny podniebne. Za to właśnie niebezpieczeństwo muszą w ostatecznym rachunku płacić mieszkańcy Europy Wschodniej. Nasz kupiec też ponosi konkretne ryzyko, bowiem nieszczęśnik dowiedział się, że w każdej chwili grozi mu usunięcie spod bramy przy szkole. Wiedział aż nadto dobrze, że skoro już postanowiono go przepędzić, to mimo słodkości na straganie nie stać go na tak słodkie uśmiechy, by odwieść od tego zamiaru przechodzących obok panów profesorów. Tak czy owak przepędzą go, bo widzą w nim wroga szkolnej młodzieży.
– Te dzieciaki tracą u Włocha wszystkie swoje oszczędności – zauważył jeden z szacownych mentorów edukacji. A kupiec wiedział instynktownie, że jego stragan już długo nie pociągnie w pobliżu gimnazjum. Nie widział innego wyjścia, jak podnieść ceny. Czemu nie miałby na koniec nabić trochę kieszeni. No i powiedział do Czelego, nie owijając w bawełnę:
– Przedtem wszystko za krajcara, teraz wszystko po dwa krajcary.
A kiedy tak męczył się, żeby wydukać te słowa po węgiersku, wymachując podekscytowany swoim tasakiem, Gereb podszepnął Czelemu:
– A przydzwoń kapeluszem w tę jego dekorację.
Czele natychmiast kupił pomysł. „Niezły numer” – pomyślał. Wyobraził sobie słodycze latające na wszystkie strony! Byłby to hit sezonu! Temat na długie miesiące!
Diabełek Gereb nie przestawał kusić, szepcząc coraz natarczywiej:
– No dawaj, przyłóż mu tym kapeluszem. Przecież to sęp i krwiopijca!
Czele zdjął kapelusz.
– Kurczę, to zacne nakrycie głowy! – powiedział z żalem.
Gereb najwyraźniej pomylił adres. Pomysł niekiepski, tylko adresat nie ten... Mógł przecież pamiętać, że Czele to pozer i migacz, który do szkoły przynosi jedynie karteluszki.
– Masz cykora, żeby zaryzykować? – pytał Gereb.
– Mam – odparł Czele. – Ale nawet przez chwilę nie pomyśl, że jestem tchórzem. Bo nim nie jestem. Tyle, że nie mam serca, żeby tak z buta potraktować mój kapelusz. Mogę to udowodnić bez trudu. Jeżeli się zgadzasz, to zaraz rzucę w niego twoim kapeluszem!
Tego było dla Gereba za wiele. Uznał to za zniewagę i rozłoszczony nie na żarty wyrzucił z siebie:
– Jeżeli ma być mój kapelusz, to zrobię to sam. Mówię ci, ten kolo obdziera nas ze skóry. A jak się boisz, to lepiej się zmywaj.
I gestem, który w jego mniemaniu wskazywał na waleczność, zerwał kapelusz z głowy, by zamieść nim ladę uginającą się pod smakołykami.
W tym momencie ktoś złapał go od tyłu za uniesioną rękę. Brzmiący niemal po męsku głos spytał poważnie:
– Hej, kolego, co ty próbujesz zrobić?
Gereb odwrócił głowę. To był Boka, który ponownie spytał:
– Co ty tu kombinujesz?
Pytaniu towarzyszyło poważne, ale nie wrogie spojrzenie. Gereb skrzywił się i warknął niby lew na swojego tresera, by po chwili złagodnieć zupełnie. Wzruszył ramionami i nałożył kapelusz. Boka zaś powiedział spokojnie:
– Bez nerwów, kolego! Zostaw gościa w spokoju. Podziwiam odwagę, ale nie popieram głupoty.
Wyciągnął rękę do Gereba. Była poplamiona atramentem. Przenośny kałamarz przeciekał w najlepsze, podczas gdy Boka wyjął rękę z kieszeni zupełnie nieświadom, co się tam dzieje. Żaden z nich nie przejmował się jednak takimi drobiazgami. Boka spokojnie wytarł rękę o pobliską ścianę, skutkiem czego zostawił na niej ciemne smugi, a sama ręka była nadal tak samo umazana. Teraz wziął Gereba pod rękę i skręcili w długą ulicę w kierunku domu. Elegancik Czele pozostał przy stoisku. Chłopcy nie oddalili się jeszcze na tyle, by nie usłyszeć melancholijnej rezygnacji pokonanego buntownika, który powiedział do kupca weneckiego:
– No dobra, skoro od tej pory wszystko ma być sprzedawane po dwa krajcary, to może pan dać mi chałwy za taką właśnie sumę.
Widzieli nawet, jak sięgał do zielonej portmonetki, podczas gdy sprzedawca promieniał uśmiechem. Zastanawiał się prawdopodobnie, co by się stało, gdyby nazajutrz miał podnieść ceny do trzech krajcarów? Ale szybko odrzucił tę myśl jako niedorzeczną. Były to przecież tylko mrzonki, ot takie, że nagle jeden forint wart jest sto razy więcej. Tasak spadł ciężko na blok chałwy i kupiec wsunął do woreczka odrąbany kawałek.
Czele popatrzył z marsową miną:
– Hola, hola, to jest mniejszy kawałek niż do tej pory.
Dotychczasowy sukces dodał kupcowi skrzydeł, więc odparł bez wahania:
– Teraz jest drożej, to i daję mniej.
Po czym zwrócił się do następnego klienta, który będąc świadkiem całego zajścia, miał już przygotowane dwa krajcary. Kupiec zaś rąbał swym poręcznym toporkiem białą cukrową masę. Teraz ruchami dziwnie przypominał takiego kata-giganta, o jakich czyta się w średniowiecznych baśniach, legendarną postać w trakcie odcinania swoim drobnym toporem głów karzełków. Włoch zdawał się czerpać sadystyczną przyjemność z ciachania chałwy.
– Stop – zawołał Czele do nowego klienta – nie kupuj u niego. To krwiopijca.
I nagłym ruchem wepchnął cały kawałek chałwy do ust razem z przyklejoną doń połową woreczka, której dopiero się pozbył, pomagając sobie mocno językiem.
– Poczekajcie na mnie! – krzyknął do Boki i Gereba, ruszając biegiem w ich kierunku. Dogonił kolegów za pierwszym skrzyżowaniem. Tutaj wszyscy trzej skręcili w ulicę Pipa wiodącą do ulicy Soroksár. Idąc pod rękę z Boką w środku, sunęli tak przed siebie, a Boka poważnie i spokojnie, jak to miał w zwyczaju, rozprawiał na tematy najbliższe ich sercu. Chłopak miał czternaście lat, praktycznie bez śladu męskości na twarzy. Ale przybywało mu lat, gdy tylko otworzył usta. Głos miał dźwięczny, łagodny i przekonywający. A wszystko co mówił, było na tym samym poziomie co jego głos. Rzadko kiedy odzywał się w sprawach mało istotnych i nie pociągały go żadne awantury. Nigdy nie mieszał się w drobne kłótnie i odmawiał przyjmowania na siebie roli rozjemcy. Dobrze wiedział, że po rozstrzygnięciu sporu jedna ze stron i tak będzie miała pretensje, i to właśnie do mediatora. Jedynie gdy sprawy wymykały się spod kontroli, kiedy istniała groźba interwencji nauczyciela, Boka decydował się wkraczać do akcji, by ostudzić zapędy co bardziej krewkich adwersarzy. Pojednanie, o które zabiegał, nie wzbudzało dalszego gniewu zwaśnionych stron. Innymi słowy, Boka sprawiał wrażenie rozsądnego młodzieńca, któremu pisane były – jeżeli nie heroiczne czyny – to przynajmniej pozycja uczciwego i honorowego dżentelmena.
Trasa do domu tego młodzieńczego triumwiratu wymagała teraz skrętu w ulicę Köztelek. Ta cicha, urocza uliczka pławiła się w wiosennym słońcu, nic sobie nie robiąc ze stłumionego hałasu z fabryki papierosów ciągnącej się po jednej z jej stron. W tamtym momencie na ulicy Köztelek, oprócz naszej trójki, widoczne były tylko dwie osoby. Stały pośrodku, najwyraźniej na czatach. Jedną z nich był słynący z niesamowitej siły Czonakosz, a drugą niepozorny Nemeczek.
Gdy zobaczył idącą pod rękę trójkę kolegów, Czonakosz tak się ucieszył, że zagwizdał na palcach niczym nadjeżdżający parowóz. Ten szczególny sygnał dźwiękowy był jego autorskim projektem i nikt w czwartej klasie nie potrafiłby go podrobić. W całym gimnazjum nie było zbyt wielu, którzy daliby radę popisać się podobnym gwizdaniem, które częściej słyszy się wśród dorożkarzy. W szkole jedynie Cynder, przewodniczący kółka literackiego, umiał gwizdać na tę samą nutę. Ale Cynder popisywał się tym numerem, dopóki nie został szefem kółka. Potem uważał, że wkładanie palców do ust jest poniżej jego godności. Nie licowałoby ono ze statusem osoby, która co środę po południu zasiada na mównicy obok profesora od literatury.
Tak czy owak, Czonakosz zdecydował się zaprezentować ten swój przenikliwy gwizd. Chłopcy podeszli do stojącej dwójki i zatrzymali się na środku ulicy. Teraz Czonakosz zwrócił się do lnianowłosego Nemeczka:
– Nie powiedziałeś im jeszcze?
– Nie – odparł Nemeczek.
Pozostała trójka spytała jednym głosem:
– O co biega?!
Czonakosz odpowiedział za Nemeczka.
– Wczoraj koło muzeum znowu wykonali einstand.
– Kto?
– A kto, jak nie bracia Pastor.
Zaległa złowieszcza cisza.
Nie od rzeczy będzie wyjaśnienie, co kryje się pod terminem einstand. Jest to słowo, które zrobiło oszałamiającą karierę wśród nastoletnich mieszkańców Budapesztu. Ilekroć jakiś równie bezczelny co nieustraszony łobuziak dostrzeże słabszych od siebie grających czy to w szklane kulki, czy jakąś inną grę na świeżym powietrzu i przyjdzie mu do głowy, żeby zakłócić zabawę, wówczas krzyczy: EINSTAND. To szkaradne krzyżackie słowo oznacza, że silniejszy fizycznie chłopiec uważa cudze kulki za swój prawowity łup i gotów jest użyć siły, jeżeli napotka jakiś opór. EINSTAND to ni mniej, ni więcej tylko wypowiedzenie wojny, a zatem – mówiąc bez ogródek – ogłoszenie stanu oblężenia, prawo silniejszego, prawo żelaznej pięści, rozbój w biały dzień.
Pierwszy odzyskał głos wrażliwy Czele. Przeszedł go dreszcz, gdy pytał:
– Powiedziałeś einstand?
– Zgadza się – potwierdził Nemeczek, który doznał przypływu odwagi, widząc, jakie wrażenie zrobiła przekazana przez nich informacja.
– No nie! – wybuchł teraz Gereb. – Jak długo jeszcze będziemy udawać, że nic się nie stało! Od dawna mówię, że trzeba reagować stanowczo, ale Boka krzywi się na każdą sugestię. Jeżeli znów nic nie zrobimy to teraz gotowi spuścić nam łomot.
Czonakosz już wkładał dwa palce do ust, żeby zagwizdać z radości, bo przecież do bijatyki to on zawsze był pierwszy, ale Boka złapał go za rękę.
– Nie próbuj mnie zagłuszać – zaprotestował. Zaraz też z najwyższą powagą zwrócił się do Nemeczka:
– Co to się właściwie stało?
– Chodzi ci o einstand?
– Jasne. Kiedy i gdzie?
– Wczoraj po południu w Ogrodzie Muzealnym.
Właśnie tak nazywali przylegający do muzeum teren.
– No dobra, mów dokładnie jak było. Po kolei. Musimy poznać fakty, zanim podejmiemy jakieś kroki... Nemeczek z trudem panował nad nerwami, uświadomiwszy sobie, że teraz oto stał się centralną postacią wydarzenia znacznej wagi. Nieczęsto przypadała mu taka rola. W oczach większości chłopaków mały Nemeczek był zwyczajnym leszczem. Równie mało ważnym co liczba jeden w arytmetyce, przy mnożeniu i dzieleniu dawał ten sam wynik. Nikt nie zwracał na niego większej uwagi. Był nieważnym, cienkim i miękkim w kolanach młokosem. Prawdopodobnie to właśnie jego poczucie niższości sprawiało, że był idealnym materiałem na chłopca do bicia. Ale teraz, gdy zaczął swoją relację, chłopcy otoczyli go ciasnym kołem.
– To było tak – powiedział. – Po obiedzie poszliśmy do Ogrodu Muzealnego. To znaczy Weiss, Rychter, Kolnay, Barabasz i ja. Najpierw chcieliśmy pograć na Eszterházyego w palanta, ale piłkę mieli chłopcy z Real School i nie myśleli, by nam ją dać. Później Barabasz wpadł na pomysł, żebyśmy poszli do Ogrodu Muzealnego i pograli przy murze w kulki. I wszyscy faktycznie graliśmy przy tym murze. Każdy miał możliwość rzutu, a koleś który trafił w kulkę w jedną z już wcześniej rzuconych, zgarniał całą pulę. Rozegraliśmy siedem kolejek. Przy murze musiało być już z piętnaście kulek. Myślę, że wśród nich były dwie szklane. Nagle usłyszeliśmy krzyk Rychtera: „No to koniec, panowie! Pastorowie idą”. I rzeczywiście – zza rogu wyszli bracia Pastorowie, ręce w kieszeniach i nisko zwieszone głowy. Szli tak wolno, że wszystkich nas obleciał strach. Nieważne, że nas było pięciu przeciwko im dwóm. Oni są na tyle silni, że daliby radę dziesięciu takim jak my. A poza tym, jaki sens ma mówienie o pięciu, skoro, jak co do czego, to Kolnay zawsze daje nogę, podobnie jak Barabasz. Jest nas zatem w najlepszym razie tylko trzech, a i ja sam, jeżeli już o to chodzi, też mogę wybrać ucieczkę. W ten sposób zostaje tylko dwóch. Ale co by to dało, gdyby cała nasza piątka postanowiła uciekać? Nic! W całym Ogrodzie Muzealnym nie ma lepszych biegaczy niż bracia Pastorowie. Złapaliby nas w trymiga. No i jak mówię, byli coraz bliżej i bliżej, a oczy mieli przez cały czas wlepione w nasze kulki. Mówię do Kolnaya: „Kurczę, spodobały im się nasze kulki”. Weiss chyba był najmniej spietrany, bo mówi od razu: „No fakt, że idą. Jak nic szykuje się einstand!”. Tak szczerze, to nie sądziłem, że nam coś zrobią, ponieważ nigdy nie wchodziliśmy im w drogę. No i faktycznie, z początku w ogóle nas nie ruszali. Patrzyli tylko, jak gramy. Wtedy Kolnay szepnął do mnie: „Słuchaj, kończmy to”. A ja mu na to: „Weź nie leć w kulki. Skończymy, gdy skusisz! Teraz mój rzut. Jak wygram, to możemy przerwać”. Tymczasem rzucać miał Rychter. Widziałem, jak mu ze strachu drży ręka. Cały czas jednym okiem sprawdzał, co robią Pastorowie i oczywiście spudłował. Ale bracia się nie wtrącali. Stali tylko tak z rękami w kieszeniach. Później była moja kolej i zaliczyłem trafienie. Dzięki temu wygrałem wszystkie kulki. Właśnie szykowałem się, żeby pójść i je pozbierać. W sumie musiało ich być ze trzydzieści. Dokładnie w tym momencie jeden z braci Pastorów skoczył i zagrodził mi drogę. To był ten młodszy. Od razu też wrzasnął EINSTAND! Obejrzałem się za siebie i zobaczyłem zwiewających Kolnaya i Barabasza. Weiss stał przy murze, blady jak ściana. Rychter jeszcze nie podjął decyzji co robić. Ja próbowałem przemówić im do rozumu. Pamiętam, że powiedziałem coś w rodzaju: „No sorry, ale przecież nie macie żadnego prawa do tych kulek”. Tymczasem starszy Pastor kończył już zbieranie kulek, które pakował do kieszeni. Młodszy zaś złapał mnie za przód marynarki i wykrzyknął: „Nie słyszałeś, że ogłosiłem EINSTAND?”. Na to nie miałem już żadnej odpowiedzi. Weiss zaczął ryczeć, a Kolnay i Kende zerkali zza rogu muzeum, żeby zobaczyć, co się dzieje. Tymczasem bracia Pastorowie zabrali nam wszystkie kulki. A potem poszli sobie bez słowa. I tyle.
– Przecież to granda! – zawołał oburzony Gereb.
– Rozbój w biały dzień! – dorzucił Czele. Czonakosz zagwizdał jeszcze raz na palcach na znak, że wojna wisi w powietrzu. Boka stał nieruchomo, zastanawiając się, co robić. No i jak zwykle, wszyscy skupili się na nim. Chłopcy w napięciu czekali na jego decyzję. Chcieli wiedzieć, co zamierza w sprawach, które od miesięcy proszą się o stanowczość, a on konsekwentnie ignoruje takie zajścia, jak to dzisiejsze. Tym razem jednak, bezczelność przeciwnika, tak jak relacjonował całe zdarzenie Nemeczek, poruszyła nawet i jego. Nie podnosząc głosu, powiedział:
– Dobra! Myślę jednak, że najpierw powinniśmy pójść coś zjeść. Dzisiaj po południu spotkamy się na Placu i wszystko omówimy. Doszedłem do wniosku, że ta sytuacja nie może już dłużej trwać!
To stanowcze oświadczenie najwyraźniej zadowoliło wszystkich. Pokazało dowódcę w nowym, lepszym świetle. Chłopcy patrzyli teraz na niego z podziwem i uznaniem, gdy te czarne jak węgielki oczy świeciły na jego rozumnej twarzy wojowniczym blaskiem. Gotowi byli go wycałować za to, że nareszcie dzieli ich słuszny gniew.
Znów obrali kierunek „dom”. Od strony Józsefváros dobiegały pogodne, nastrojowe dźwięki dzwonu, słońce zaś znajdowało się w zenicie i wszystko wokoło zdawało się promienieć radością. A nasi bohaterowie czuli, że przed nimi wielkie dokonania. Paliło ich silne pragnienie czynu, wszyscy teraz żyli w oczekiwaniu następnego kroku. Bo skoro Boka zapowiedział, że trzeba coś zrobić, to na pewno nie skończy się na zapowiedziach!
Szli tak jakiś czas w kierunku alei Üllői. Czonakosz i Nemeczek zostali nieco z tyłu. Kiedy Boka się odwrócił, żeby coś im powiedzieć, obaj stali przy oknie do piwnicy fabryki papierosów, które było oblepione grubą warstwą tytoniowego pyłu.
– Tabaka! – zawołał dziarsko Czonakosz, gwizdnął po raz trzeci i napchał sobie do nosa żółtego pyłu.
Nemeczek roześmiał się serdecznie i małpując kolegę, również przycisnął chudą łapinę do szyby, po czym wciągnął nosem szczyptę tabaki. Uradowani niespodziewanym odkryciem pomaszerowali obaj pośród kanonady kichnięć ulicą Köztelek.
Kichanie Czonakosza rzeczywiście przypominało huk armatni, u Nemeczka zaś było to jak sapanie poirytowanej świnki morskiej. Tak więc ich dalszej drodze towarzyszyło kichanie, sapanie, śmiechy i wariackie podskoki. W tamtym momencie ich radość była tak wielka, że zapomnieli nawet o tej wielkiej niesprawiedliwości, którą sam Boka, ten spokojny i poważny Boka, uznał za rzecz niesłychaną.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------