Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Chłopcy z Placu Broni - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
24 stycznia 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Chłopcy z Placu Broni - ebook

Powieść przygodowa węgierskiego pisarza Ferenca Molnára zatytułowana Chłopcy z Placu Broni należy do ścisłego kanonu światowej literatury dziecięcej. Akcja powieści rozgrywa się w Budapeszcie na początku XX wieku. Jej głównym wątkiem jest walka pomiędzy dwoma grupami dorastających chłopców, rywalizującymi o panowanie nad terenem w zapuszczonej części Ogrodu Botanicznego – Placem Broni. Do grupy chłopców z Placu Broni broniącej prawa do miejsca swoich spotkań i zabaw – istnej małej ojczyzny, należy główny bohater powieści, Ernest Nemeczek. Opowiadając o bohaterskim boju małego Nemeczka i jego towarzyszy, Chłopcy z Placu Broni wpisują się do literatury światowej jako genialne świadectwo o chłopięcym świecie i jego wartościach: odwadze, lojalności i czystości serca.

Powieść cieszy się ogromną popularnością na całym świecie. Została przetłumaczona na 42 języki, stała się przedmiotem wielu inscenizacji filmowych i teatralnych.

Lektura obowiązkowa w klasie V szkoły podstawowej.

 

Kategoria: Podstawówka
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8279-901-9
Rozmiar pliku: 2,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ PIERW­SZY

Do­kład­nie za pięt­na­ście pierw­sza, po sze­regu bez­owoc­nych eks­pe­ry­men­tów, pełne na­pię­cia ocze­ki­wa­nia zo­stały na­gro­dzone. W bez­barw­nym pło­mie­niu z pal­nika Bun­sena na szkol­nej ławce po­ja­wiło się na­gle pa­semko ja­snego szma­ragdu. Wy­siłki pro­fe­sora, żeby za­de­mon­stro­wać, iż nie­które sub­stan­cje che­miczne po­tra­fią zmie­niać barwę ognia, za­koń­czyły się suk­ce­sem. Ale w tym sa­mym trium­fal­nym mo­men­cie, do­kład­nie za pięt­na­ście pierw­sza, z są­sied­niego po­dwórka do­biegł ich na­trętny brzęk ka­ta­rynki. Jak za do­tknię­ciem różdżki pry­sła cała po­waga i sku­pie­nie. Otwarte na oścież okna wi­tały cie­pło mar­co­wego dnia, pod­czas gdy wa­chla­rze świe­żych wio­sen­nych po­dmu­chów za­ga­niały do klasy mu­zykę. Była to skoczna ma­dziar­ska me­lo­dia grana w tem­pie mar­szo­wym. Tak fi­glarna i tak wie­deń­ska w swym du­chu, że na­tych­miast wy­wo­ły­wała nie­od­party uśmiech na twa­rzy i mało kto z obec­nych w kla­sie był w sta­nie go po­wścią­gnąć.

Szma­rag­dowe pa­semko na­dal pły­nęło z pal­nika Bun­sena i choć ta ra­do­sna smużka przy­ku­wała uwagę sie­dzą­cych naj­bli­żej, to wzrok po­zo­sta­łych chłop­ców wę­dro­wał za okno w kie­runku da­chów przy­le­głych do­mów. W od­dali, po­nad nimi, ską­pana w zło­cie po­łu­dnio­wego słońca wzno­siła się wieża ko­ścielna. Duża wska­zówka jej ze­gara mi­nęła szczę­śli­wie je­de­nastkę i pod­peł­zła w są­siedz­two nu­meru dwa­na­ście. Tym­cza­sem chłopcy sku­pieni na tym, co dzieje się na ze­wnątrz, sły­szeli też od­głosy nie do końca współ­gra­jące z at­mos­ferą pa­nu­jącą w kla­sie. Woź­nice tram­wa­jów kon­nych nie szczę­dzili swo­ich klak­so­nów. Tu i ów­dzie go­spo­sie śpie­wały me­lo­die zu­peł­nie nie­po­dobne do dźwię­ków wy­da­wa­nych przez ka­ta­rynkę. W kla­sie na­ra­stała at­mos­fera znie­cier­pli­wie­nia. Pod­czas gdy część chłop­ców szpe­rała bez sensu wśród ksią­żek, ci bar­dziej su­mienni wy­cie­rali już sta­lówki swo­ich piór. Boka na­su­nął na swój ma­leńki, kie­szon­kowy ka­ła­marz kar­ma­zy­nowy po­kro­wiec, zmyślny wy­na­la­zek, który za­po­bie­gał roz­la­niu atra­mentu, no z wy­jąt­kiem sy­tu­acji, kiedy miało się go w kie­szeni. Czele zgar­nął dwie luźne kartki, które za­stę­po­wały mu pod­ręcz­niki. Bo wie­cie, Czele to był taki apa­rat, który nie zhań­biłby się dźwi­ga­niem ca­łego na­rę­cza ksią­żek i ze­szy­tów, tak jak ro­bili to jego ko­le­dzy. Przy­no­sił je­dy­nie kartki ab­so­lut­nie nie­zbędne. A i te były skru­pu­lat­nie roz­par­ce­lo­wane w jego licz­nych kie­sze­niach. Sie­dzący z tyłu Czo­na­kosz zie­wał ni­czym za­spany hi­po­po­tam, We­iss wy­wró­cił kie­sze­nie na lewą stronę, roz­sy­pu­jąc okru­chy, które na­gro­ma­dziły się w nich tam­tego ranka, kiedy tak przez wszyst­kie lek­cje pod­ja­dał słod­kie bułki. Ge­reb wsu­nął nogi pod ławkę, jak gdyby miał wsta­wać. Ba­ra­basz naj­bez­czel­niej w świe­cie na­ło­żył ce­ra­towe okładki na ze­szyty zgod­nie z ich wiel­ko­ścią. Na­stęp­nie spiął pa­ku­nek pa­skiem z tak wielką siłą, że aż ławka za­skrzy­piała, a on sam po­czer­wie­niał na twa­rzy.

Ina­czej mó­wiąc, ja­kiś już czas trwały sko­or­dy­no­wane ma­newry chłop­ców szy­ku­ją­cych się do wyj­ścia, a tylko pro­fe­sor zda­wał się być nie­świa­domy, że w ciągu naj­bliż­szych pię­ciu mi­nut bę­dzie już po lek­cji. Ni­czego nie po­dej­rze­wa­jąc, wo­dził wzro­kiem po tych wszyst­kich chło­pię­cych twa­rzach, z któ­rych nie dało się nic wy­czy­tać i po pro­stu spy­tał:

– Co się dzieje?

Za­pa­dła mar­twa ci­sza. Jak w gro­bowcu. Ba­ra­basz po­luź­nił pa­sek na pa­kunku, a Ge­reb pod­cią­gnął nogi pod sie­bie. We­iss we­pchnął do spodni wy­cią­gnięte kie­sze­nie, a Czo­na­kosz za­krył dło­nią roz­dzia­wione usta, tłu­miąc po­tężne ziew­nię­cie. Czele prze­stał zaj­mo­wać się kar­tecz­kami, zaś Boka po­spiesz­nie scho­wał swój kar­ma­zy­nowy ka­ła­marz, z któ­rego już w pierw­szym kon­tak­cie z kie­sze­nią za­czął się są­czyć prze­piękny nie­bie­ski płyn.

– Co się dzieje? – po­wtó­rzył na­uczy­ciel. Ale za­nim wy­brzmiało to py­ta­nie, wszy­scy sie­dzieli już nie­ru­chomo w ław­kach. Po chwili spoj­rzał za okno, przez które do­cho­dził dźwięk ka­ta­rynki, jak gdyby rzu­ca­jąc wy­zwa­nie pro­fe­sor­skiej dys­cy­pli­nie. Ale pro­fe­sor upo­rczy­wie pa­trzył w tym sa­mym kie­runku, by za­raz do­rzu­cić:

– Czen­gey, za­mknij to okno.

Czen­gey, pierw­szy ku­jon w kla­sie, znany wszyst­kim jako mały Czen­gey, wstał i z za­cię­tym wy­ra­zem twa­rzy ru­szył w kie­runku okna, by je za­mknąć.

Do­kład­nie w tym sa­mym mo­men­cie sie­dzący na skraju Czo­na­kosz wy­chy­lił się ze swo­jego miej­sca i szep­nął do drob­nego blon­dyna:

– Uwa­żaj mi te­raz, Ne­me­czek.

Ne­me­czek spoj­rzał ukrad­kiem do tyłu i za­raz skie­ro­wał wzrok na pod­łogę. Nie­wielka kulka pa­pieru po­to­czyła się do jego stóp. Pod­niósł ją i roz­wi­nął. Na jed­nej stro­nie prze­czy­tał: „Po­daj da­lej do Boki”.

Chło­piec wie­dział, że to był je­dy­nie ad­res, a wła­ściwa wia­do­mość znaj­duje się po dru­giej stro­nie. Ale, co jak co, Ne­me­czek był chłop­cem z za­sa­dami i w ży­ciu nie zni­żyłby się do czy­ta­nia cu­dzej ko­re­spon­den­cji. Dla­tego zwi­nął z po­wro­tem li­ścik, po­cze­kał na naj­bar­dziej sto­sowny mo­ment i wy­chy­liw­szy się na bok, wy­szep­tał:

– Boka, uwa­żaj!

Te­raz przy­szła ko­lej na Bokę, by ob­ser­wo­wać pod­łogę, która już wcze­śniej spraw­dziła się jako naj­lep­szy po­śred­nik prze­kazu in­for­ma­cji. Ma­leńka kulka po­to­czyła się w kie­runku Boki. Na jej dru­giej stro­nie, tej – któ­rej ze względu na wy­zna­wane za­sady nie prze­czy­tał Ne­me­czek – znaj­do­wały się słowa: „O trze­ciej zbiórka na Placu. Wy­bory Prze­wod­ni­czą­cego. Po­dać da­lej”.

Boka scho­wał kar­teczkę do kie­szeni i raz jesz­cze ścią­gnął pa­skiem spa­ko­wane książki. Była pierw­sza. Roz­legł się dzwo­nek elek­tryczny i te­raz do­tarło rów­nież do pro­fe­sora, że lek­cja do­bie­gła końca. Zga­sił pal­nik Bun­sena, po­dyk­to­wał pracę do­mową i udał się do pra­cowni przy­rod­ni­czej, do swo­jej ko­lek­cji wy­pcha­nych pta­ków. Sie­działy one przy­cup­nięte na pół­kach, za­tem ile­kroć otwie­rały się drzwi, ich szklane oczy świ­dro­wały wnę­trze klasy. W jed­nym z za­ka­mar­ków stał także skromny, ale dumny okaz, jego ar­cy­se­kret, hor­ror hor­ro­rów – po­żół­kły szkie­let czło­wieka.

Klasa roz­bie­gła się w oka­mgnie­niu. Prze­pastna, wsparta na ko­lum­nach klatka scho­dowa roz­brzmie­wała nie­sfor­nym tu­po­tem dzie­sią­tek stóp, który usta­wał przez chwilę na wi­dok gó­ru­ją­cej nad uczniow­ską ciżbą syl­wetki jed­nego z ciał pe­da­go­gicz­nych. Jak tylko to ciało znik­nęło z ho­ry­zontu, ci naj­mniej sko­rzy, by kon­tro­lo­wać tempo swo­ich kro­ków, na po­wrót gnali w dół na zła­ma­nie karku.

Tłum chłop­ców ni­czym rwący po­tok wy­le­wał się przez bramę i do­piero na ulicy roz­dzie­lał na dwa nurty. Po­łowa uczniów skrę­cała w prawo, druga zaś pę­dziła w prze­ciw­nym kie­runku. Część na­uczy­cieli także mi­nęła bramę. Na ich wi­dok ucznio­wie ścią­gali czapki z głów. Wszy­scy zmę­czeni i głodni, wszy­scy spie­szyli do do­mów ską­pa­nymi w słońcu uli­cami. Nieco oszo­ło­mieni, stop­niowo otrzą­sali się z tego stanu pod wpły­wem ra­do­śnie oży­wio­nej ulicy. Czas ja­kiś byli ni­czym wy­pusz­czeni na wol­ność więź­nio­wie, odu­rzeni nad­mia­rem świe­żego po­wie­trza i słońca. Za­nu­rzali się w głąb ha­ła­śli­wego, tęt­nią­cego ży­ciem mia­sta, które sta­no­wiło dla nich je­dy­nie kon­glo­me­rat skle­pów, po­wo­zów i to­ro­wisk tram­wa­jów kon­nych na uli­cach, wśród któ­rych na­le­żało wy­brać ścieżki wio­dące do do­mów.

W po­bliżu bramy są­sia­du­ją­cego ze szkołą bu­dynku Czele tar­go­wał się za­wzię­cie o cenę ka­wałka chałwy. Bo trzeba wie­dzieć, że sprze­dawca pod­niósł bez­czel­nie ceny. Wia­domo po­wszech­nie, że gdzie by nie ku­po­wać, chałwa kosz­tuje tyle samo – jak świat długi i sze­roki – wszę­dzie za ka­wa­łek płaci się jed­nego kraj­cara. Był to nie­wielki ka­wa­łek, aku­rat taki, jaki jed­nym ude­rze­niem ta­saka można od­rą­bać z du­żego, po­ro­wa­tego bloku na­dzia­nej orze­chami bia­łej chałwy. I taki wła­śnie ka­wa­łek kosz­to­wał jed­nego kraj­cara; je­den kraj­car wy­zna­czał w za­sa­dzie pod­sta­wową cenę wszyst­kiego, co było do ku­pie­nia na stra­ga­nie przy bra­mie. Kraj­cara kosz­to­wały więc trzy na­dziane na drew­niany pa­ty­czek śliwki, trzy figi lub trzy po­łówki orze­chów – wszystko to na­są­czone słod­kim sy­ro­pem. Za tego sa­mego kraj­cara można było ku­pić także dużą ta­bliczkę lu­kre­cji lub pyszne kar­melki. Po­wiem wię­cej kraj­cara pła­ciło się za por­cję za­pa­ko­wa­nej w małą, pa­pie­rową to­re­beczkę prze­pysz­nej mie­szanki zwa­nej „uczniow­skim ob­ro­kiem”. Były tam orze­chy la­skowe, ro­dzynki, ko­ryntki, mig­dały, ka­wa­łeczki cu­kru, okru­chy chleba świę­to­jań­skiego, jak rów­nież nieco śmieci i mu­szek. Za jed­nego je­dy­nego kraj­cara mia­łeś „uczniow­ski ob­rok” za­wie­ra­jący pełny ze­staw wy­ro­bów cu­kier­ni­czych, a także przed­sta­wi­cieli kró­le­stwa zwie­rząt i ro­ślin.

Czele tar­go­wał się do upa­dłego, co ozna­czało, że sprze­dawca ba­ka­lii pod­niósł swe ceny dzi­siaj. Obzna­jo­miony z pra­wami rynku zdaje so­bie sprawę, że ceny wy­ka­zują ten­den­cje wzro­stowe, je­żeli pro­wa­dze­nie dzia­łal­no­ści han­dlo­wej wiąże się z ry­zy­kiem. I tak na przy­kład wia­do­mym jest, iż azja­tyc­kie her­baty trans­por­to­wane szla­kami ro­ją­cymi się od zbój­ców osią­gają ceny pod­niebne. Za to wła­śnie nie­bez­pie­czeń­stwo mu­szą w osta­tecz­nym ra­chunku pła­cić miesz­kańcy Eu­ropy Wschod­niej. Nasz ku­piec też po­nosi kon­kretne ry­zyko, bo­wiem nie­szczę­śnik do­wie­dział się, że w każ­dej chwili grozi mu usu­nię­cie spod bramy przy szkole. Wie­dział aż nadto do­brze, że skoro już po­sta­no­wiono go prze­pę­dzić, to mimo słod­ko­ści na stra­ga­nie nie stać go na tak słod­kie uśmie­chy, by od­wieść od tego za­miaru prze­cho­dzą­cych obok pa­nów pro­fe­so­rów. Tak czy owak prze­pę­dzą go, bo wi­dzą w nim wroga szkol­nej mło­dzieży.

– Te dzie­ciaki tracą u Wło­cha wszyst­kie swoje oszczęd­no­ści – za­uwa­żył je­den z sza­cow­nych men­to­rów edu­ka­cji. A ku­piec wie­dział in­stynk­tow­nie, że jego stra­gan już długo nie po­cią­gnie w po­bliżu gim­na­zjum. Nie wi­dział in­nego wyj­ścia, jak pod­nieść ceny. Czemu nie miałby na ko­niec na­bić tro­chę kie­szeni. No i po­wie­dział do Cze­lego, nie owi­ja­jąc w ba­wełnę:

– Przed­tem wszystko za kraj­cara, te­raz wszystko po dwa kraj­cary.

A kiedy tak mę­czył się, żeby wy­du­kać te słowa po wę­gier­sku, wy­ma­chu­jąc pod­eks­cy­to­wany swoim ta­sa­kiem, Ge­reb pod­szep­nął Cze­lemu:

– A przy­dzwoń ka­pe­lu­szem w tę jego de­ko­ra­cję.

Czele na­tych­miast ku­pił po­mysł. „Nie­zły nu­mer” – po­my­ślał. Wy­obra­ził so­bie sło­dy­cze la­ta­jące na wszyst­kie strony! Byłby to hit se­zonu! Te­mat na dłu­gie mie­siące!

Dia­be­łek Ge­reb nie prze­sta­wał ku­sić, szep­cząc co­raz na­tar­czy­wiej:

– No da­waj, przy­łóż mu tym ka­pe­lu­szem. Prze­cież to sęp i krwio­pijca!

Czele zdjął ka­pe­lusz.

– Kur­czę, to za­cne na­kry­cie głowy! – po­wie­dział z ża­lem.

Ge­reb naj­wy­raź­niej po­my­lił ad­res. Po­mysł nie­kiep­ski, tylko ad­re­sat nie ten... Mógł prze­cież pa­mię­tać, że Czele to po­zer i mi­gacz, który do szkoły przy­nosi je­dy­nie kar­te­luszki.

– Masz cy­kora, żeby za­ry­zy­ko­wać? – py­tał Ge­reb.

– Mam – od­parł Czele. – Ale na­wet przez chwilę nie po­myśl, że je­stem tchó­rzem. Bo nim nie je­stem. Tyle, że nie mam serca, żeby tak z buta po­trak­to­wać mój ka­pe­lusz. Mogę to udo­wod­nić bez trudu. Je­żeli się zga­dzasz, to za­raz rzucę w niego twoim ka­pe­lu­szem!

Tego było dla Ge­reba za wiele. Uznał to za znie­wagę i roz­łosz­czony nie na żarty wy­rzu­cił z sie­bie:

– Je­żeli ma być mój ka­pe­lusz, to zro­bię to sam. Mó­wię ci, ten kolo ob­dziera nas ze skóry. A jak się bo­isz, to le­piej się zmy­waj.

I ge­stem, który w jego mnie­ma­niu wska­zy­wał na wa­lecz­ność, ze­rwał ka­pe­lusz z głowy, by za­mieść nim ladę ugi­na­jącą się pod sma­ko­ły­kami.

W tym mo­men­cie ktoś zła­pał go od tyłu za unie­sioną rękę. Brzmiący nie­mal po mę­sku głos spy­tał po­waż­nie:

– Hej, ko­lego, co ty pró­bu­jesz zro­bić?

Ge­reb od­wró­cił głowę. To był Boka, który po­now­nie spy­tał:

– Co ty tu kom­bi­nu­jesz?

Py­ta­niu to­wa­rzy­szyło po­ważne, ale nie wro­gie spoj­rze­nie. Ge­reb skrzy­wił się i wark­nął niby lew na swo­jego tre­sera, by po chwili zła­god­nieć zu­peł­nie. Wzru­szył ra­mio­nami i na­ło­żył ka­pe­lusz. Boka zaś po­wie­dział spo­koj­nie:

– Bez ner­wów, ko­lego! Zo­staw go­ścia w spo­koju. Po­dzi­wiam od­wagę, ale nie po­pie­ram głu­poty.

Wy­cią­gnął rękę do Ge­reba. Była po­pla­miona atra­men­tem. Prze­no­śny ka­ła­marz prze­cie­kał w naj­lep­sze, pod­czas gdy Boka wy­jął rękę z kie­szeni zu­peł­nie nie­świa­dom, co się tam dzieje. Ża­den z nich nie przej­mo­wał się jed­nak ta­kimi dro­bia­zgami. Boka spo­koj­nie wy­tarł rękę o po­bli­ską ścianę, skut­kiem czego zo­sta­wił na niej ciemne smugi, a sama ręka była na­dal tak samo uma­zana. Te­raz wziął Ge­reba pod rękę i skrę­cili w długą ulicę w kie­runku domu. Ele­gan­cik Czele po­zo­stał przy sto­isku. Chłopcy nie od­da­lili się jesz­cze na tyle, by nie usły­szeć me­lan­cho­lij­nej re­zy­gna­cji po­ko­na­nego bun­tow­nika, który po­wie­dział do kupca we­nec­kiego:

– No do­bra, skoro od tej pory wszystko ma być sprze­da­wane po dwa kraj­cary, to może pan dać mi chałwy za taką wła­śnie sumę.

Wi­dzieli na­wet, jak się­gał do zie­lo­nej port­mo­netki, pod­czas gdy sprze­dawca pro­mie­niał uśmie­chem. Za­sta­na­wiał się praw­do­po­dob­nie, co by się stało, gdyby na­za­jutrz miał pod­nieść ceny do trzech kraj­ca­rów? Ale szybko od­rzu­cił tę myśl jako nie­do­rzeczną. Były to prze­cież tylko mrzonki, ot ta­kie, że na­gle je­den fo­rint wart jest sto razy wię­cej. Ta­sak spadł ciężko na blok chałwy i ku­piec wsu­nął do wo­reczka od­rą­bany ka­wa­łek.

Czele po­pa­trzył z mar­sową miną:

– Hola, hola, to jest mniej­szy ka­wa­łek niż do tej pory.

Do­tych­cza­sowy suk­ces do­dał kup­cowi skrzy­deł, więc od­parł bez wa­ha­nia:

– Te­raz jest dro­żej, to i daję mniej.

Po czym zwró­cił się do na­stęp­nego klienta, który bę­dąc świad­kiem ca­łego zaj­ścia, miał już przy­go­to­wane dwa kraj­cary. Ku­piec zaś rą­bał swym po­ręcz­nym to­por­kiem białą cu­krową masę. Te­raz ru­chami dziw­nie przy­po­mi­nał ta­kiego kata-gi­ganta, o ja­kich czyta się w śre­dnio­wiecz­nych ba­śniach, le­gen­darną po­stać w trak­cie od­ci­na­nia swoim drob­nym to­po­rem głów ka­rzeł­ków. Włoch zda­wał się czer­pać sa­dy­styczną przy­jem­ność z cia­cha­nia chałwy.

– Stop – za­wo­łał Czele do no­wego klienta – nie ku­puj u niego. To krwio­pijca.

I na­głym ru­chem we­pchnął cały ka­wa­łek chałwy do ust ra­zem z przy­kle­joną doń po­łową wo­reczka, któ­rej do­piero się po­zbył, po­ma­ga­jąc so­bie mocno ję­zy­kiem.

– Po­cze­kaj­cie na mnie! – krzyk­nął do Boki i Ge­reba, ru­sza­jąc bie­giem w ich kie­runku. Do­go­nił ko­le­gów za pierw­szym skrzy­żo­wa­niem. Tu­taj wszy­scy trzej skrę­cili w ulicę Pipa wio­dącą do ulicy So­rok­sár. Idąc pod rękę z Boką w środku, su­nęli tak przed sie­bie, a Boka po­waż­nie i spo­koj­nie, jak to miał w zwy­czaju, roz­pra­wiał na te­maty naj­bliż­sze ich sercu. Chło­pak miał czter­na­ście lat, prak­tycz­nie bez śladu mę­sko­ści na twa­rzy. Ale przy­by­wało mu lat, gdy tylko otwo­rzył usta. Głos miał dźwięczny, ła­godny i prze­ko­ny­wa­jący. A wszystko co mó­wił, było na tym sa­mym po­zio­mie co jego głos. Rzadko kiedy od­zy­wał się w spra­wach mało istot­nych i nie po­cią­gały go żadne awan­tury. Ni­gdy nie mie­szał się w drobne kłót­nie i od­ma­wiał przyj­mo­wa­nia na sie­bie roli roz­jemcy. Do­brze wie­dział, że po roz­strzy­gnię­ciu sporu jedna ze stron i tak bę­dzie miała pre­ten­sje, i to wła­śnie do me­dia­tora. Je­dy­nie gdy sprawy wy­my­kały się spod kon­troli, kiedy ist­niała groźba in­ter­wen­cji na­uczy­ciela, Boka de­cy­do­wał się wkra­czać do ak­cji, by ostu­dzić za­pędy co bar­dziej krew­kich ad­wer­sa­rzy. Po­jed­na­nie, o które za­bie­gał, nie wzbu­dzało dal­szego gniewu zwa­śnio­nych stron. In­nymi słowy, Boka spra­wiał wra­że­nie roz­sąd­nego mło­dzieńca, któ­remu pi­sane były – je­żeli nie he­ro­iczne czyny – to przy­naj­mniej po­zy­cja uczci­wego i ho­no­ro­wego dżen­tel­mena.

Trasa do domu tego mło­dzień­czego trium­wi­ratu wy­ma­gała te­raz skrętu w ulicę Köz­te­lek. Ta ci­cha, uro­cza uliczka pła­wiła się w wio­sen­nym słońcu, nic so­bie nie ro­biąc ze stłu­mio­nego ha­łasu z fa­bryki pa­pie­ro­sów cią­gną­cej się po jed­nej z jej stron. W tam­tym mo­men­cie na ulicy Köz­te­lek, oprócz na­szej trójki, wi­doczne były tylko dwie osoby. Stały po­środku, naj­wy­raź­niej na cza­tach. Jedną z nich był sły­nący z nie­sa­mo­wi­tej siły Czo­na­kosz, a drugą nie­po­zorny Ne­me­czek.

Gdy zo­ba­czył idącą pod rękę trójkę ko­le­gów, Czo­na­kosz tak się ucie­szył, że za­gwiz­dał na pal­cach ni­czym nad­jeż­dża­jący pa­ro­wóz. Ten szcze­gólny sy­gnał dźwię­kowy był jego au­tor­skim pro­jek­tem i nikt w czwar­tej kla­sie nie po­tra­fiłby go pod­ro­bić. W ca­łym gim­na­zjum nie było zbyt wielu, któ­rzy da­liby radę po­pi­sać się po­dob­nym gwiz­da­niem, które czę­ściej sły­szy się wśród do­roż­ka­rzy. W szkole je­dy­nie Cyn­der, prze­wod­ni­czący kółka li­te­rac­kiego, umiał gwiz­dać na tę samą nutę. Ale Cyn­der po­pi­sy­wał się tym nu­me­rem, do­póki nie zo­stał sze­fem kółka. Po­tem uwa­żał, że wkła­da­nie pal­ców do ust jest po­ni­żej jego god­no­ści. Nie li­co­wa­łoby ono ze sta­tu­sem osoby, która co środę po po­łu­dniu za­siada na mów­nicy obok pro­fe­sora od li­te­ra­tury.

Tak czy owak, Czo­na­kosz zde­cy­do­wał się za­pre­zen­to­wać ten swój prze­ni­kliwy gwizd. Chłopcy po­de­szli do sto­ją­cej dwójki i za­trzy­mali się na środku ulicy. Te­raz Czo­na­kosz zwró­cił się do lnia­no­wło­sego Ne­meczka:

– Nie po­wie­dzia­łeś im jesz­cze?

– Nie – od­parł Ne­me­czek.

Po­zo­stała trójka spy­tała jed­nym gło­sem:

– O co biega?!

Czo­na­kosz od­po­wie­dział za Ne­meczka.

– Wczo­raj koło mu­zeum znowu wy­ko­nali ein­stand.

– Kto?

– A kto, jak nie bra­cia Pa­stor.

Za­le­gła zło­wiesz­cza ci­sza.

Nie od rze­czy bę­dzie wy­ja­śnie­nie, co kryje się pod ter­mi­nem ein­stand. Jest to słowo, które zro­biło osza­ła­mia­jącą ka­rierę wśród na­sto­let­nich miesz­kań­ców Bu­da­pesztu. Ile­kroć ja­kiś rów­nie bez­czelny co nie­ustra­szony ło­bu­ziak do­strzeże słab­szych od sie­bie gra­ją­cych czy to w szklane kulki, czy ja­kąś inną grę na świe­żym po­wie­trzu i przyj­dzie mu do głowy, żeby za­kłó­cić za­bawę, wów­czas krzy­czy: EIN­STAND. To szka­radne krzy­żac­kie słowo ozna­cza, że sil­niej­szy fi­zycz­nie chło­piec uważa cu­dze kulki za swój pra­wo­wity łup i go­tów jest użyć siły, je­żeli na­po­tka ja­kiś opór. EIN­STAND to ni mniej, ni wię­cej tylko wy­po­wie­dze­nie wojny, a za­tem – mó­wiąc bez ogró­dek – ogło­sze­nie stanu ob­lę­że­nia, prawo sil­niej­szego, prawo że­la­znej pię­ści, roz­bój w biały dzień.

Pierw­szy od­zy­skał głos wraż­liwy Czele. Prze­szedł go dreszcz, gdy py­tał:

– Po­wie­dzia­łeś ein­stand?

– Zga­dza się – po­twier­dził Ne­me­czek, który do­znał przy­pływu od­wagi, wi­dząc, ja­kie wra­że­nie zro­biła prze­ka­zana przez nich in­for­ma­cja.

– No nie! – wy­buchł te­raz Ge­reb. – Jak długo jesz­cze bę­dziemy uda­wać, że nic się nie stało! Od dawna mó­wię, że trzeba re­ago­wać sta­now­czo, ale Boka krzywi się na każdą su­ge­stię. Je­żeli znów nic nie zro­bimy to te­raz go­towi spu­ścić nam ło­mot.

Czo­na­kosz już wkła­dał dwa palce do ust, żeby za­gwiz­dać z ra­do­ści, bo prze­cież do bi­ja­tyki to on za­wsze był pierw­szy, ale Boka zła­pał go za rękę.

– Nie pró­buj mnie za­głu­szać – za­pro­te­sto­wał. Za­raz też z naj­wyż­szą po­wagą zwró­cił się do Ne­meczka:

– Co to się wła­ści­wie stało?

– Cho­dzi ci o ein­stand?

– Ja­sne. Kiedy i gdzie?

– Wczo­raj po po­łu­dniu w Ogro­dzie Mu­ze­al­nym.

Wła­śnie tak na­zy­wali przy­le­ga­jący do mu­zeum te­ren.

– No do­bra, mów do­kład­nie jak było. Po ko­lei. Mu­simy po­znać fakty, za­nim po­dej­miemy ja­kieś kroki... Ne­me­czek z tru­dem pa­no­wał nad ner­wami, uświa­do­miw­szy so­bie, że te­raz oto stał się cen­tralną po­sta­cią wy­da­rze­nia znacz­nej wagi. Nie­czę­sto przy­pa­dała mu taka rola. W oczach więk­szo­ści chło­pa­ków mały Ne­me­czek był zwy­czaj­nym lesz­czem. Rów­nie mało waż­nym co liczba je­den w aryt­me­tyce, przy mno­że­niu i dzie­le­niu da­wał ten sam wy­nik. Nikt nie zwra­cał na niego więk­szej uwagi. Był nie­waż­nym, cien­kim i mięk­kim w ko­la­nach mło­ko­sem. Praw­do­po­dob­nie to wła­śnie jego po­czu­cie niż­szo­ści spra­wiało, że był ide­al­nym ma­te­ria­łem na chłopca do bi­cia. Ale te­raz, gdy za­czął swoją re­la­cję, chłopcy oto­czyli go cia­snym ko­łem.

– To było tak – po­wie­dział. – Po obie­dzie po­szli­śmy do Ogrodu Mu­ze­al­nego. To zna­czy We­iss, Rych­ter, Kol­nay, Ba­ra­basz i ja. Naj­pierw chcie­li­śmy po­grać na Esz­ter­házy­ego w pa­lanta, ale piłkę mieli chłopcy z Real School i nie my­śleli, by nam ją dać. Póź­niej Ba­ra­basz wpadł na po­mysł, że­by­śmy po­szli do Ogrodu Mu­ze­al­nego i po­grali przy mu­rze w kulki. I wszy­scy fak­tycz­nie gra­li­śmy przy tym mu­rze. Każdy miał moż­li­wość rzutu, a ko­leś który tra­fił w kulkę w jedną z już wcze­śniej rzu­co­nych, zgar­niał całą pulę. Ro­ze­gra­li­śmy sie­dem ko­le­jek. Przy mu­rze mu­siało być już z pięt­na­ście ku­lek. My­ślę, że wśród nich były dwie szklane. Na­gle usły­sze­li­śmy krzyk Rych­tera: „No to ko­niec, pa­no­wie! Pa­sto­ro­wie idą”. I rze­czy­wi­ście – zza rogu wy­szli bra­cia Pa­sto­ro­wie, ręce w kie­sze­niach i ni­sko zwie­szone głowy. Szli tak wolno, że wszyst­kich nas ob­le­ciał strach. Nie­ważne, że nas było pię­ciu prze­ciwko im dwóm. Oni są na tyle silni, że da­liby radę dzie­się­ciu ta­kim jak my. A poza tym, jaki sens ma mó­wie­nie o pię­ciu, skoro, jak co do czego, to Kol­nay za­wsze daje nogę, po­dob­nie jak Ba­ra­basz. Jest nas za­tem w naj­lep­szym ra­zie tylko trzech, a i ja sam, je­żeli już o to cho­dzi, też mogę wy­brać ucieczkę. W ten spo­sób zo­staje tylko dwóch. Ale co by to dało, gdyby cała na­sza piątka po­sta­no­wiła ucie­kać? Nic! W ca­łym Ogro­dzie Mu­ze­al­nym nie ma lep­szych bie­ga­czy niż bra­cia Pa­sto­ro­wie. Zła­pa­liby nas w try­miga. No i jak mó­wię, byli co­raz bli­żej i bli­żej, a oczy mieli przez cały czas wle­pione w na­sze kulki. Mó­wię do Kol­naya: „Kur­czę, spodo­bały im się na­sze kulki”. We­iss chyba był naj­mniej spie­trany, bo mówi od razu: „No fakt, że idą. Jak nic szy­kuje się ein­stand!”. Tak szcze­rze, to nie są­dzi­łem, że nam coś zro­bią, po­nie­waż ni­gdy nie wcho­dzi­li­śmy im w drogę. No i fak­tycz­nie, z po­czątku w ogóle nas nie ru­szali. Pa­trzyli tylko, jak gramy. Wtedy Kol­nay szep­nął do mnie: „Słu­chaj, kończmy to”. A ja mu na to: „Weź nie leć w kulki. Skoń­czymy, gdy sku­sisz! Te­raz mój rzut. Jak wy­gram, to mo­żemy prze­rwać”. Tym­cza­sem rzu­cać miał Rych­ter. Wi­dzia­łem, jak mu ze stra­chu drży ręka. Cały czas jed­nym okiem spraw­dzał, co ro­bią Pa­sto­ro­wie i oczy­wi­ście spu­dło­wał. Ale bra­cia się nie wtrą­cali. Stali tylko tak z rę­kami w kie­sze­niach. Póź­niej była moja ko­lej i za­li­czy­łem tra­fie­nie. Dzięki temu wy­gra­łem wszyst­kie kulki. Wła­śnie szy­ko­wa­łem się, żeby pójść i je po­zbie­rać. W su­mie mu­siało ich być ze trzy­dzie­ści. Do­kład­nie w tym mo­men­cie je­den z braci Pa­sto­rów sko­czył i za­gro­dził mi drogę. To był ten młod­szy. Od razu też wrza­snął EIN­STAND! Obej­rza­łem się za sie­bie i zo­ba­czy­łem zwie­wa­ją­cych Kol­naya i Ba­ra­ba­sza. We­iss stał przy mu­rze, blady jak ściana. Rych­ter jesz­cze nie pod­jął de­cy­zji co ro­bić. Ja pró­bo­wa­łem prze­mó­wić im do ro­zumu. Pa­mię­tam, że po­wie­dzia­łem coś w ro­dzaju: „No sorry, ale prze­cież nie ma­cie żad­nego prawa do tych ku­lek”. Tym­cza­sem star­szy Pa­stor koń­czył już zbie­ra­nie ku­lek, które pa­ko­wał do kie­szeni. Młod­szy zaś zła­pał mnie za przód ma­ry­narki i wy­krzyk­nął: „Nie sły­sza­łeś, że ogło­si­łem EIN­STAND?”. Na to nie mia­łem już żad­nej od­po­wie­dzi. We­iss za­czął ry­czeć, a Kol­nay i Kende zer­kali zza rogu mu­zeum, żeby zo­ba­czyć, co się dzieje. Tym­cza­sem bra­cia Pa­sto­ro­wie za­brali nam wszyst­kie kulki. A po­tem po­szli so­bie bez słowa. I tyle.

– Prze­cież to granda! – za­wo­łał obu­rzony Ge­reb.

– Roz­bój w biały dzień! – do­rzu­cił Czele. Czo­na­kosz za­gwiz­dał jesz­cze raz na pal­cach na znak, że wojna wisi w po­wie­trzu. Boka stał nie­ru­chomo, za­sta­na­wia­jąc się, co ro­bić. No i jak zwy­kle, wszy­scy sku­pili się na nim. Chłopcy w na­pię­ciu cze­kali na jego de­cy­zję. Chcieli wie­dzieć, co za­mie­rza w spra­wach, które od mie­sięcy pro­szą się o sta­now­czość, a on kon­se­kwent­nie igno­ruje ta­kie zaj­ścia, jak to dzi­siej­sze. Tym ra­zem jed­nak, bez­czel­ność prze­ciw­nika, tak jak re­la­cjo­no­wał całe zda­rze­nie Ne­me­czek, po­ru­szyła na­wet i jego. Nie pod­no­sząc głosu, po­wie­dział:

– Do­bra! My­ślę jed­nak, że naj­pierw po­win­ni­śmy pójść coś zjeść. Dzi­siaj po po­łu­dniu spo­tkamy się na Placu i wszystko omó­wimy. Do­sze­dłem do wnio­sku, że ta sy­tu­acja nie może już dłu­żej trwać!

To sta­now­cze oświad­cze­nie naj­wy­raź­niej za­do­wo­liło wszyst­kich. Po­ka­zało do­wódcę w no­wym, lep­szym świe­tle. Chłopcy pa­trzyli te­raz na niego z po­dzi­wem i uzna­niem, gdy te czarne jak wę­gielki oczy świe­ciły na jego ro­zum­nej twa­rzy wo­jow­ni­czym bla­skiem. Go­towi byli go wy­ca­ło­wać za to, że na­resz­cie dzieli ich słuszny gniew.

Znów ob­rali kie­ru­nek „dom”. Od strony Józ­se­fváros do­bie­gały po­godne, na­stro­jowe dźwięki dzwonu, słońce zaś znaj­do­wało się w ze­ni­cie i wszystko wo­koło zda­wało się pro­mie­nieć ra­do­ścią. A nasi bo­ha­te­ro­wie czuli, że przed nimi wiel­kie do­ko­na­nia. Pa­liło ich silne pra­gnie­nie czynu, wszy­scy te­raz żyli w ocze­ki­wa­niu na­stęp­nego kroku. Bo skoro Boka za­po­wie­dział, że trzeba coś zro­bić, to na pewno nie skoń­czy się na za­po­wie­dziach!

Szli tak ja­kiś czas w kie­runku alei Ül­lői. Czo­na­kosz i Ne­me­czek zo­stali nieco z tyłu. Kiedy Boka się od­wró­cił, żeby coś im po­wie­dzieć, obaj stali przy oknie do piw­nicy fa­bryki pa­pie­ro­sów, które było ob­le­pione grubą war­stwą ty­to­nio­wego pyłu.

– Ta­baka! – za­wo­łał dziar­sko Czo­na­kosz, gwizd­nął po raz trzeci i na­pchał so­bie do nosa żół­tego pyłu.

Ne­me­czek ro­ze­śmiał się ser­decz­nie i mał­pu­jąc ko­legę, rów­nież przy­ci­snął chudą ła­pinę do szyby, po czym wcią­gnął no­sem szczyptę ta­baki. Ura­do­wani nie­spo­dzie­wa­nym od­kry­ciem po­ma­sze­ro­wali obaj po­śród ka­no­nady kich­nięć ulicą Köz­te­lek.

Ki­cha­nie Czo­na­ko­sza rze­czy­wi­ście przy­po­mi­nało huk ar­matni, u Ne­meczka zaś było to jak sa­pa­nie po­iry­to­wa­nej świnki mor­skiej. Tak więc ich dal­szej dro­dze to­wa­rzy­szyło ki­cha­nie, sa­pa­nie, śmie­chy i wa­riac­kie pod­skoki. W tam­tym mo­men­cie ich ra­dość była tak wielka, że za­po­mnieli na­wet o tej wiel­kiej nie­spra­wie­dli­wo­ści, którą sam Boka, ten spo­kojny i po­ważny Boka, uznał za rzecz nie­sły­chaną.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: