Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Co mówią zwłoki. Opowieści antropologa sądowego - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
28 grudnia 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
44,90

Co mówią zwłoki. Opowieści antropologa sądowego - ebook

Co powiedzą innym twoje zwłoki, kiedy ciebie już nie będzie?

Sue Black jest profesorem anatomii i antropologii sądowej na Uniwersytecie w Dundee i od wielu lat spotyka się z tragicznymi przypadkami ludzkiej śmierci. Brała udział m.in. w wyjaśnianiu zagadek zbiorowych mordów w Kosowie, ustalaniu tożsamości setek tysięcy ludzi, którzy zginęli podczas tsunami w Tajlandii, i w największych śledztwach kryminalnych naszych czasów.

Ofiary morderstw, katastrof czy nieszczęśliwych wypadków nie mogą już same opowiedzieć, co im się przytrafiło. Ale ich zwłoki owszem. W zaciszu swojego laboratorium, podczas wielogodzinnej pracy, autorka wysłuchuje historii opowiadanych przez ludzkie szczątki i za pomocą nauki odkrywa ich historię.

Książka Co mówią zwłoki? to barwne, trochę makabryczne, a trochę zabawne wspomnienia wyjątkowej kobiety, specjalistki w swojej dziedzinie. Sue Black pokazuje w niej czytelnikowi wiele oblicz śmierci, a także to, jak istotną rolę pełni w dzisiejszym świecie antropologia sądowa i jak ogromny jest jej wpływ na odczytywanie przeszłości.

Olbrzymia wiedza, dowcip i lekkie pióro autorki sprawiają, że Co mówią zwłoki? czyta się jak dobrą powieść kryminalną.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8225-124-1
Rozmiar pliku: 2,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Ze śmier­cią, a także z całym cyr­kiem, który jej towa­rzy­szy, wiąże się zapewne wię­cej fra­ze­sów niż z jakim­kol­wiek innym aspek­tem ludz­kiego życia. Bywa ona przed­sta­wiana jako zło­wroga istota, zwia­stun bólu i nie­szczę­ścia; dra­pież­nik czy­ha­jący w mroku, by na nas zapo­lo­wać; skra­da­jący się nocą zło­dziej. Nada­li­śmy jej zło­wiesz­cze przy­domki – Ponury Żni­wiarz, Wielki Wyrów­ny­wacz, Kostu­cha, Blady Jeź­dziec – a przed­sta­wiamy ją naj­czę­ściej jako smu­kły szkie­let z kap­tu­rem na gło­wie, dzier­żący zabój­czą kosę, gotowy jed­nym zama­szy­stym ruchem oddzie­lić duszę od ciała. Cza­sem zaś śmierć jest upie­rzoną czarną zjawą, groź­nie uno­szącą się nad kulą­cymi się ze stra­chu ofia­rami, czyli nami. A mimo że w wielu języ­kach, w któ­rych rze­czow­niki mają rodzaje, śmierć przy­biera formę żeń­ską (na przy­kład w łaci­nie, fran­cu­skim, hisz­pań­skim, wło­skim, pol­skim, litew­skim czy nor­we­skim), to i tak naj­czę­ściej przed­sta­wia się ją jako męż­czy­znę.

Łatwo o takie nie­życz­liwe trak­to­wa­nie śmierci, ponie­waż we współ­cze­snym świe­cie stała się ona wrogo do nas nasta­wio­nym obcym. Mimo że w wielu dzie­dzi­nach ludz­kość zro­biła ogromny postęp, to w kwe­stii roz­szy­fro­wy­wa­nia skom­pli­ko­wa­nych związ­ków mię­dzy życiem a śmier­cią przez setki lat nie posu­nę­li­śmy się zanadto do przodu. Wydaje się nawet, że wiele doty­czą­cych jej kwe­stii poj­mu­jemy obec­nie gorzej niż kie­dy­kol­wiek wcze­śniej. Jak­by­śmy zapo­mnieli, kim jest ta pani i jakie są jej zada­nia, i pod­czas gdy nasi przod­ko­wie trak­to­wali ją czę­sto jak przy­ja­ciółkę, my uwa­żamy ją za prze­ciw­nika, nie­pro­szo­nego gościa z pie­kła rodem, z któ­rym trzeba wal­czyć lub któ­rego należy uni­kać tak długo, jak się da.

Z zasady albo oczer­niamy śmierć, albo ją glo­ry­fi­ku­jemy, bar­dzo czę­sto zresztą prze­cho­dząc od jed­nego do dru­giego. Na wszelki wypa­dek zresztą wolimy o śmierci w ogóle nie wspo­mi­nać, żeby jej nie­opatrz­nie nie przy­wo­łać. Życie to świa­tło, dobro i radość; śmierć to ciem­ność, zło i smu­tek. Dobro i zło, nagroda i kara, niebo i pie­kło, czarne i białe – obda­rzeni skłon­no­ścią do lin­ne­uszow­skiego kate­go­ry­zo­wa­nia skwa­pli­wie uzna­jemy życie i śmierć za prze­ci­wień­stwa. Zysku­jemy w ten spo­sób pocie­sza­jącą ilu­zję jed­no­znacz­nego oddzie­le­nia dobra od zła, która jed­nak chyba dość nie­spra­wie­dli­wie umiesz­cza śmierć po ciem­nej stro­nie.

W efek­cie oba­wiamy się zetknię­cia z nią, jak­by­śmy mogli się nią zara­zić, nara­sta w nas lęk, że jeśli przy­cią­gniemy jej uwagę, przyj­dzie po nas w chwili, gdy nie będziemy jesz­cze gotowi na roz­sta­nie z życiem. Możemy ukry­wać pod maską zuchwa­ło­ści i kpin lęk, któ­rym nas napawa, w nadziei, że znie­czu­limy się nieco na ukłu­cie jej żądła. Jed­nak dobrze wiemy, że gdy znaj­dziemy się na początku jej listy i gdy wywoła nasze nazwi­sko, wcale nie będzie nam do śmie­chu. Bar­dzo wcze­śnie uczymy się więc hipo­kry­zji w sto­sunku do śmierci, w jed­nej chwili szy­dząc z niej, a w dru­giej trak­tu­jąc wręcz z naboż­nym sza­cun­kiem. Przy­swa­jamy spe­cy­ficzny język, który ma nam pomóc stę­pić ostrze kosy i stłu­mić ból. Mówimy o „utra­cie”, szep­czemy o „zej­ściu” i z nieco ponu­rym nabo­żeń­stwem wyra­żamy swoje współ­czu­cie innym, gdy „odszedł” ktoś, kogo kochali.

Jeśli o mnie cho­dzi, to nie „utra­ci­łam” mojego ojca – dosko­nale wiem, gdzie jest teraz. Pocho­wany na wzgó­rzu cmen­ta­rza Tom­na­hu­rich w Inver­ness, leży w ślicz­nej trum­nie dostar­czo­nej przez Billa Fra­sera, szefa rodzin­nego zakładu pogrze­bo­wego. Myślę, że tata zaak­cep­to­wałby ten wybór, choć zapewne uznałby, że to zbyt kosz­towna zabawa. Umie­ści­li­śmy go w dziu­rze w ziemi tuż nad roz­pa­da­ją­cymi się już trum­nami jego ojca i matki, w któ­rych obec­nie znaj­dują się tylko kości oraz te nie­liczne zęby, które mieli w chwili śmierci. Mój ojciec nie zszedł, nie odszedł, nie utra­ci­łam go – on zmarł. I wła­ści­wie, to lepiej, żeby się już ni­gdzie nie ruszał – dopiero naro­biłby kło­po­tów taką lek­ko­myślną decy­zją. Jego życie się zakoń­czyło i żadne eufe­mi­zmy go już nie przy­wrócą.

Jako że pocho­dzę z suro­wej, pre­zbi­te­riań­skiej szkoc­kiej rodziny, w któ­rej rze­czy nazywa się po imie­niu, empa­tię i sen­ty­men­ta­lizm uważa się zaś za oznakę sła­bo­ści, lubię myśleć, że wycho­wa­nie uczy­niło mnie prag­ma­tyczną i twardo stą­pa­jącą po ziemi realistką, dobrze radzącą sobie w trud­nych sytu­acjach. O życiu i śmierci sta­ram się mówić uczci­wie i otwar­cie, uni­ka­jąc nie­po­ro­zu­mień – co jed­nak nie ozna­cza, że zacho­wuję wobec nich obo­jęt­ność czy że bra­kuje mi współ­czu­cia. Nie uod­par­nia mnie to też na żal i ból. Do śmierci i zmar­łych odno­szę się po pro­stu bez cie­nia sen­ty­men­ta­lizmu. Jak wymow­nie ujmuje to Fiona, nasza inspi­ru­jąca kape­lan z Uni­wer­sy­tetu w Dun­dee, gład­kie słowa wypo­wia­dane w bez­piecz­nej odle­gło­ści nie przy­no­szą pocie­sze­nia.

Jak to jest, że przy całym naszym XXI-wiecz­nym wyra­fi­no­wa­niu wciąż naj­chęt­niej cho­wamy się za sta­rymi, bez­piecz­nymi murami kon­for­mi­zmu i zaprze­cze­nia, zamiast dopu­ścić do sie­bie myśl, iż śmierć nie jest demo­nem, któ­rego trzeba się lękać? Wcale nie musi być ponura, bru­talna czy okropna. Może też być cicha, spo­kojna i lito­ściwa. Być może nasz brak ufno­ści wynika z tego, że nie chcemy jej poznać, przez całe życie nie chcemy pod­jąć wysiłku jej zro­zu­mie­nia. Gdy­by­śmy jed­nak się na taki wysi­łek zdo­byli, mogli­by­śmy nauczyć się ją akcep­to­wać – jako nie­odzowną i fun­da­men­talną część egzy­sten­cji.

Postrze­gamy naro­dziny jako począ­tek życia, śmierć zaś jako jego natu­ralny koniec. Co jed­nak, jeśli śmierć to tylko począ­tek innego etapu naszego ist­nie­nia? Na tym zało­że­niu, rzecz jasna, opiera się więk­szość reli­gii, gło­szą­cych, że nie należy oba­wiać się śmierci, gdyż jest ona zale­d­wie bramą do lep­szego życia w zaświa­tach. Takie wie­rze­nia przy­no­siły ludziom pocie­sze­nie przez dłu­gie wieki i nie­wy­klu­czone, że postę­pu­jąca seku­la­ry­za­cja wytwo­rzyła swego rodzaju próż­nię, którą wypeł­niła z kolei pra­dawna, instynk­towna, choć niczym nie­uza­sad­niona awer­sja do śmierci i wszyst­kich jej oznak.

Jed­nak bez względu na to, w co wie­rzymy, życie i śmierć są ze sobą nie­ro­ze­rwal­nie zwią­zane i należą do tego samego kon­ti­nuum. Żadne z nich nie może ist­nieć bez dru­giego. Pewne jest też, że bez względu na wysiłki współ­cze­snej medy­cyny, śmierć zawsze w końcu wygrywa. Skoro więc nie ma spo­sobu, aby jej zapo­biec, być może lepiej byłoby się sku­pić na tym, by pod­nieść jakość wycinka czasu pomię­dzy naszymi naro­dzi­nami a śmier­cią – naszego życia – i się w nim roz­sma­ko­wać.

Wiąże się z tym zresztą jedna z pod­sta­wo­wych róż­nic mię­dzy pato­lo­gią sądową a antro­po­lo­gią sądową. Ta pierw­sza zaj­muje się przy­czyną i spo­so­bem śmierci – koń­cem ziem­skiej wędrówki – druga zaś sku­pia się na odtwo­rze­niu prze­biegu życia zmar­łego, ana­li­zie całej podróży. Naszym zada­niem jest ponowne połą­cze­nie toż­sa­mo­ści danej osoby, wytwo­rzo­nej w trak­cie życia, z cie­le­snymi, pośmiert­nymi pozo­sta­ło­ściami. Można rzec, że pato­lo­gia i antro­po­lo­gia sądowa to part­ne­rzy – w śmierci oraz, rzecz jasna, w prze­stęp­stwie.

W Wiel­kiej Bry­ta­nii antro­po­lo­dzy, ina­czej niż pato­lo­dzy, są bar­dziej naukow­cami niż leka­rzami i na ogół nie mają kwa­li­fi­ka­cji medycz­nych do wysta­wia­nia aktów zgonu lub usta­la­nia przy­czyny śmierci. Ponie­waż jed­nak w cza­sach stale roz­ra­sta­ją­cej się wie­dzy pato­lo­dzy nie mogą być eks­per­tami we wszyst­kim, udział antro­po­lo­gów sądo­wych w śledz­twach doty­czą­cych prze­stępstw ze skut­kiem śmier­tel­nym jest nie­oce­niony. Uczest­ni­czą oni w odkry­wa­niu śla­dów pozwa­la­ją­cych usta­lić toż­sa­mość ofiary i mogą wspie­rać pato­lo­gów w osta­tecz­nym usta­la­niu przy­czyny i spo­sobu zgonu. Obie dzie­dziny wza­jem­nie się uzu­peł­niają, a ich przed­sta­wi­ciele łączą swoje umie­jęt­no­ści nad tym samym sto­łem sek­cyj­nym.

Zda­rzyło się kie­dyś, że sta­ły­śmy razem z pato­lożką nad takim wła­śnie sto­łem, na któ­rym leżały ludz­kie szczątki w zaawan­so­wa­nym sta­dium roz­kładu. Czaszka była kom­plet­nie roz­trza­skana i skła­dała się z ponad czter­dzie­stu pomie­sza­nych ze sobą frag­men­tów. Stwier­dze­nie przy­czyny zgonu leżało w gestii mojej prak­ty­ku­ją­cej medy­cynę kole­żanki, która była nie­mal prze­ko­nana, że cho­dzi o postrzał, potrze­bo­wała jed­nak pew­no­ści. Prze­ba­daw­szy mate­riał, skon­ster­no­wana liczbą małych kawał­ków bia­łej kości na sza­rej powierzchni stołu, stwier­dziła: „Nie potra­fię ziden­ty­fi­ko­wać wszyst­kich frag­men­tów, nie mówiąc już o ich połą­cze­niu ze sobą. To robota dla cie­bie”.

Zada­niem antro­po­loga sądo­wego jest przede wszyst­kim usta­le­nie, kim zmarły był za życia. Kobietą czy męż­czy­zną? Czy była to osoba wysoka czy niska? Stara czy młoda? Rasy bia­łej czy czar­nej? Czy na szkie­le­cie widać jakie­kol­wiek ślady ura­zów lub cho­rób, które mogłyby zna­leźć odzwier­cie­dle­nie w reje­strach den­ty­stycz­nych lub medycz­nych? Czy z budowy kości, wło­sów lub paznokci da się wydo­być infor­ma­cje, na pod­sta­wie któ­rych można by wnio­sko­wać o tym, gdzie dany czło­wiek żył i czym się odży­wiał? A w tym kon­kret­nym przy­padku, czy uło­że­nie trój­wy­mia­ro­wych puz­zli ludz­kiej czaszki pozwoli okre­ślić nie tylko przy­czynę zgonu, którą w rze­czy samej był postrzał w głowę, lecz także jego oko­licz­no­ści? Zło­żyw­szy ele­menty tej ukła­danki i poznaw­szy przy­czynę śmierci, usta­li­ły­śmy z cza­sem toż­sa­mość zamor­do­wa­nego, któ­rym oka­zał się młody męż­czy­zna. Potwier­dzi­ły­śmy ponadto zezna­nia naocz­nego świadka i okre­śli­ły­śmy miej­sce wlotu kuli z tyłu czaszki i wylotu z przodu, przez czoło, tuż nad oczami. Była to egze­ku­cja prze­pro­wa­dzona z bli­skiej odle­gło­ści, a ofiara w chwili śmierci klę­czała z lufą przy­ło­żoną do tyłu głowy. Mło­dzie­niec miał zale­d­wie pięt­na­ście lat, a jedyną zbrod­nią, jakiej się dopu­ścił, była wyzna­wana przez niego reli­gia.

Inny dobry przy­kład uka­zu­jący sym­bio­tyczny cha­rak­ter związku łączą­cego antro­po­loga i pato­loga sądo­wego wią­zał się z przy­pad­kiem mło­dzieńca pobi­tego na śmierć pod­czas próby prze­ciw­sta­wie­nia się gru­pie wyrost­ków, któ­rzy zamie­rzali znisz­czyć samo­chód sto­jący na ulicy przed jego domem. Męż­czy­znę sko­pano i pobito, a do jego śmierci dopro­wa­dził uraz głowy i liczne pęk­nię­cia czaszki. W tym wypadku zna­ły­śmy toż­sa­mość ofiary, a pato­lożka jako przy­czynę śmierci wska­zała uraz tępym narzę­dziem, który wywo­łał roz­le­gły krwo­tok wewnętrzny. W rapor­cie chciała jed­nak także przed­sta­wić dokładne oko­licz­no­ści śmierci oraz wska­zać rodzaj narzę­dzia, któ­rego użyto do zada­nia urazu. Udało się nam poskła­dać wszyst­kie kawa­łeczki czaszki i usta­lić, że do śmier­tel­nego krwo­toku wewnątrz­czasz­ko­wego dopro­wa­dziło ude­rze­nie w głowę młot­kiem lub podob­nym narzę­dziem, wywo­łu­jące wgnie­ce­nie czaszki i liczne roz­cho­dzące się od niego pęk­nię­cia.

W wypadku nie­któ­rych ludzi począ­tek i koniec życia są od sie­bie znacz­nie odda­lone (zda­rza się, że dzieli je ponad sto lat), a w wypadku innych – jak choćby wspo­mnia­nych ofiar mor­der­stwa – oba te wyda­rze­nia znaj­dują się sto­sun­kowo bli­sko sie­bie. Cza­sem oddzie­lać może je jedy­nie prze­lotne, lecz bez­cenne kilka sekund. Z punktu widze­nia antro­po­loga sądo­wego dłu­gie życie to dobra wia­do­mość, ponie­waż im jest dłuż­sze, tym więk­sza szansa na powsta­nie wszel­kiego rodzaju blizn i innych oznak prze­szłych wyda­rzeń zapi­sa­nych w cie­le­snej powłoce oraz tym wyraź­niej­szy ich ślad na docze­snych szcząt­kach. Dla nas, antro­po­lo­gów, pozy­ski­wa­nie tych infor­ma­cji to nie­mal jak czy­ta­nie książki, czy może raczej ścią­ga­nie zawar­to­ści pen­drive’a.

Więk­szość ludzi uważa, że przed­wcze­sne prze­rwa­nie życia jest naj­gor­szym fina­łem naszej ziem­skiej przy­gody. Kim jed­nak jeste­śmy, by oce­niać, co wła­ści­wie ozna­cza określ­nie „przed­wcze­sne”? Nie­wąt­pli­wie, im dłu­żej żyjemy od uro­dzin, tym więk­sze praw­do­po­do­bień­stwo, że nasze życie zakoń­czy się wcze­śniej niż póź­niej: w więk­szo­ści przy­pad­ków bli­żej nam do śmierci w wieku lat dzie­więć­dzie­się­ciu niż dwu­dzie­stu. Logika zaś pod­po­wiada, że ni­gdy nie będziemy bar­dziej odle­gli od oso­bi­stego kon­taktu ze śmier­cią niż w bie­żą­cej chwili.

Czemu więc jeste­śmy tak zasko­czeni śmier­cią innych? Co roku na świe­cie umiera 55 mln osób, około dwóch na sekundę – i jest to wyda­rze­nie, co do któ­rego możemy być abso­lut­nie pewni, że będzie doty­czyć każ­dego z nas. Świa­do­mość tego faktu w żaden spo­sób nie zmniej­sza oczy­wi­ście naszego smutku i żalu, gdy śmierć dotyka kogoś nam bli­skiego, ale jej nie­unik­nio­ność wymaga bar­dziej prak­tycz­nego i reali­stycz­nego podej­ścia. Jako że nie mie­li­śmy wpływu na wła­sne poja­wie­nie się na świe­cie, a jak wia­domo, zakoń­cze­nie życia jest nie­unik­nione, to być może powin­ni­śmy się raczej sku­pić na tym, na co mamy wpływ: na ocze­ki­wa­niach co do okresu mię­dzy tymi dwoma punk­tami. Być może wła­śnie tym cza­sem powin­ni­śmy aktyw­nie zarzą­dzać, pod­da­jąc go oce­nie, dostrze­ga­jąc to, co ważne, i cele­bru­jąc jego war­tość, a nie dłu­gość.

W prze­szło­ści, gdy śmierć nie­ła­two było odda­lić, byli­śmy w tym znacz­nie lepsi. Na przy­kład w cza­sach wik­to­riań­skich, w któ­rych wystę­po­wała wysoka śmier­tel­ność nowo­rod­ków, nikt nie był szcze­gól­nie zasko­czony, gdy nowo naro­dzone dziecko nie doży­wało swo­ich pierw­szych uro­dzin. Wła­ści­wie cał­kiem czę­sto rodzice nada­wali kil­korgu swoim dzie­ciom to samo imię – cho­dziło o to, by imię zacho­wało się w rodzi­nie, nawet jeśli nie uda­łoby się to wszyst­kim potom­kom. W XXI wieku śmierć dziecka jest oczy­wi­ście znacz­nie bar­dziej wstrzą­sa­ją­cym doświad­cze­niem niż daw­niej, ale dozna­wa­nie szoku z powodu zakoń­cze­nia życia przez dzie­więć­dzie­się­cio­dzie­wię­cio­latka prze­czy zdro­wemu roz­sąd­kowi.

Spo­łeczne ocze­ki­wa­nia wyzna­czają linię frontu leka­rzom sta­wia­ją­cym sobie za cel zmu­sze­nie śmierci do odwrotu. Jed­nak w naj­lep­szym wypadku mogą oni tylko zdo­być nieco wię­cej czasu i wydłu­żyć dystans mię­dzy dwoma punk­tami gra­nicz­nymi. Świa­do­mość, że w końcu prze­grają, nie powinna rzecz jasna znie­chę­cać ich do dzia­ła­nia, i rze­czy­wi­ście nie znie­chęca – codzien­nie w szpi­ta­lach i kli­ni­kach na całym świe­cie udaje się prze­dłu­żyć życie nie­zli­czo­nym oso­bom. Jed­nak reali­stycz­nie rzecz bio­rąc, wiele z tych medycz­nych osią­gnięć to zale­d­wie odro­cze­nie daty egze­ku­cji. Śmierć nadej­dzie, jak nie dziś, to jutro.

Przez stu­le­cia ludzie kata­lo­go­wali moment śmierci poszcze­gól­nych człon­ków spo­łe­czeń­stwa i wyli­czali ocze­ki­waną dłu­gość życia, czyli wiek, w któ­rym jak wska­zuje sta­ty­styka, naj­praw­do­po­dob­niej umrzemy lub – ujmu­jąc rzecz nieco bar­dziej opty­mi­stycz­nie – czas, jaki praw­do­po­dob­nie będziemy żyli. Tabele, w któ­rych jest to ujęte, są uży­tecz­nym narzę­dziem, które jed­nak jest też w pewien spo­sób nie­bez­pieczne, ponie­waż rodzi ocze­ki­wa­nie, które nie spełni się w przy­padku jed­nych, a wykro­czy poza nie w przy­padku innych. Nie mamy jak zawczasu dowie­dzieć się, czy bli­żej nam do prze­cięt­nego Jana Kowal­skiego, pasu­ją­cego do śred­niej, czy też znaj­du­jemy się na skraju – jed­nym lub dru­gim – krzy­wej dzwo­no­wej przed­sta­wia­ją­cej dłu­gość życia.

A kiedy oka­zuje się, że zna­leź­li­śmy się po jed­nej ze stron, odbie­ramy to bar­dzo oso­bi­ście. Jeste­śmy dumni z sie­bie, gdy prze­kro­czy­li­śmy prze­wi­dy­waną dla nas dłu­gość życia, ponie­waż wią­żemy to z poko­na­niem pew­nych prze­ciw­no­ści. Z kolei, gdy nie doży­wamy prze­wi­dy­wa­nego sta­ty­stycz­nie wieku, nasi bli­scy czę­sto czują się wręcz okra­dzeni z cząstki życia uko­cha­nego członka rodziny, co wywo­łuje w nich gniew, fru­stra­cję i roz­go­ry­cze­nie. Ale rzecz oczy­wi­sta, krzywa obra­zu­jąca dłu­gość życia jest tylko przed­sta­wie­niem roz­kładu nor­mal­nego: śred­nia jest tylko śred­nią, więk­szość z nas znaj­dzie się gdzieś w jej oko­licy. To nie w porządku, żeby oskar­żać śmierć o okru­cień­stwo lub przy­własz­cze­nie, choć ta prze­cież wie­lo­krot­nie demon­stro­wała, w jakich gra­ni­cach roz­ciąga się spek­trum dłu­go­ści życia leżą­cego w ludz­kich moż­li­wo­ściach.

Naj­dłu­żej żyjącą osobą na świe­cie, któ­rej wiek udało się potwier­dzić, była Fran­cuzka Jeanne Cal­ment, która żyła 122 lata i 164 dni i umarła w 1997 roku. W 1930 roku, w któ­rym uro­dziła się moja matka, ocze­ki­wana dłu­gość życia kobiet wyno­siła 63 lata, więc gdy zmarła w wieku 77 lat, prze­kro­czyła „normę” o czter­na­ście lat. Moja pra­babka pora­dziła sobie jesz­cze lepiej: uro­dziła się w 1898 roku, gdy ocze­ki­wana dłu­gość życia kobiet wyno­siła 52 lata. Dożyła 78 lat, prze­kra­cza­jąc ją o 26 lat, co przy oka­zji poka­zuje, jak gwał­towny postęp doko­nał się w tym okre­sie w naukach bio­me­dycz­nych – choć z pew­no­ścią pale­nie nie uła­twiało jej sprawy. Jeśli o mnie cho­dzi, gdy poja­wi­łam się na świe­cie w 1961 roku, prze­wi­dy­wana dłu­gość życia kobiet wyno­siła 74 lata. Wygląda więc na to, że pozo­stało mi jakieś 17. O rany, kiedy to minęło? Z dru­giej strony, bio­rąc pod uwagę, jak mie­wam się obec­nie i jaki styl życia pro­wa­dzę, cał­kiem reali­stycz­nie mogę ocze­ki­wać docią­gnię­cia do osiem­dzie­siątki piątki, co ozna­cza, że być może mam przed sobą jesz­cze 29 lat. Uf.

I tak, w ciągu dotych­cza­so­wego życia zyska­łam widoki na dodat­kowe jede­na­ście lat. Czy to nie wspa­niale? No wła­śnie nie bar­dzo. Widzi­cie, cho­dzi o to, że z tych dodat­ko­wych lat nie mogę zro­bić użytku jako dwu­dzie­sto- czy nawet czter­dzie­sto­latka. Zacznę z nich korzy­stać, o ile będzie mi to dane, jako sie­dem­dzie­się­ciocz­te­ro­latka. Gdy­by­śmy tak mogli zyskać dodat­kowe lata w mło­do­ści, gdy tak łatwo trwoni się czas…

Wyli­cze­nia ocze­ki­wa­nej dłu­go­ści życia w momen­cie naro­dzin stają się powoli coraz dokład­niej­sze i wia­domo obec­nie, że w ciągu dwóch poko­leń – moich dzieci i wnu­ków – na ziemi pojawi się wię­cej stu­lat­ków, niż ist­niało kie­dy­kol­wiek w histo­rii naszego gatunku. Ale górna gra­nica ludz­kiego wieku się nie prze­suwa. To, co się zmie­nia, i to istot­nie, to śred­nia wieku, w któ­rym umie­ramy, co ozna­cza, że jeste­śmy świad­kami, jak coraz więk­sza liczba osób ląduje po pra­wej stro­nie krzy­wej dzwo­no­wej. Innymi słowy, zmie­niamy struk­turę demo­gra­ficzną. Szybko nabie­ra­jące zna­cze­nia kwe­stie zwią­zane z ochroną zdro­wia i opieką spo­łeczną, wywo­łane sta­rze­niem się spo­łe­czeństw, dają nam przed­smak tego, co nadej­dzie.

Choć dłuż­sze życie to na ogół powód do świę­to­wa­nia, zasta­na­wiam się cza­sem, czy nasze sta­ra­nia, by pozo­stać przy życiu tak długo, jak się da, za wszelką cenę, nie ozna­czają tak naprawdę roz­cią­gnię­cia w cza­sie pro­cesu umie­ra­nia. Ocze­ki­wana dłu­gość życia jest zmienną, ale ocze­ki­wane nadej­ście śmierci jest nie­zmienne. Jeśli zaś kie­dyś naprawdę uda się nam poko­nać śmierć, ludzki gatu­nek i nasza pla­neta będą mieć praw­dziwe kło­poty.

Pra­cu­jąc na co dzień u boku śmierci, nauczy­łam się ją sza­no­wać. Nie dała mi powodu, bym miała oba­wiać się jej obec­no­ści czy metod dzia­ła­nia. Myślę, że rozu­miem ją cał­kiem nie­źle, ponie­waż zde­cy­do­wa­ły­śmy się poro­zu­mie­wać wprost, za pomocą jasnego i pro­stego języka. Kiedy ona skoń­czy swoją robotę, ja mogę zająć się swoją, a na jej doko­na­niach zbu­do­wa­łam swoją długą, cie­kawą i owocną karierę zawo­dową.

Niniej­sza książka nie jest kla­syczną roz­prawą o śmierci. Nie podą­żam prze­tartą przez innych ścieżką pole­ga­jącą na oma­wia­niu wznio­słych aka­de­mic­kich teo­rii czy dzi­wacz­nych prak­tyk kul­tu­ro­wych, nie ser­wuję let­nich tru­izmów. Sta­ram się za to przed­sta­wiać różne obli­cza śmierci tak, jak je pozna­łam, i per­spek­tywy, które dzięki temu odkry­łam, w tym być może tę jej postać, którą pew­nego dnia w ciągu następ­nych trzy­dzie­stu lat mi ujawni, jeśli zde­cy­duje się oszczę­dzać mnie tak długo. Jest to też opo­wieść pró­bu­jąca, tak jak sama antro­po­lo­gia sądowa, na pod­sta­wie śmierci zre­kon­stru­ować prze­żyte życie. Jest to histo­ria w rów­nym stop­niu o śmierci, co i o życiu – dwóch nie­roz­łącz­nych czę­ściach jed­nej cało­ści.

Pro­szę was tylko o jedno: odłóż­cie na bok dotych­cza­sowe zało­że­nia na temat śmierci, wyzbądź­cie się w sto­sunku do niej nie­uf­no­ści, lęku i odrazy, a być może zacznie­cie postrze­gać ją podob­nie jak ja. Kto wie, może nawet zaak­cep­tu­je­cie jej towa­rzy­stwo, pozna­cie ją nieco lepiej i prze­sta­nie­cie się jej bać. Z moich doświad­czeń wynika, że obco­wa­nie z nią jest intry­gu­jące i fascy­nu­jące, ni­gdy zaś nudne – śmierć odzna­cza się bowiem szcze­gólną zło­żo­no­ścią, a cza­sem też cudowną nie­prze­wi­dy­wal­no­ścią. Zresztą, nie macie nic do stra­ce­nia. W końcu też się z nią będzie­cie sty­kać, a lep­sze zło znane niż nie­znane.Co czyni nas ludźmi? Jedna z moich ulu­bio­nych defi­ni­cji brzmi: „Ludzie należą do stwo­rzeń myślą­cych, któ­rych budowa opiera się na węglu; są to istoty zależne od Układu Sło­necz­nego, o ogra­ni­czo­nej wie­dzy, podatne na popeł­nia­nie błę­dów i śmier­telne”.

Jest coś pocie­sza­ją­cego w tym cichym przy­zwo­le­niu na popeł­nia­nie przez nas błę­dów. Jako że ani nie posia­damy zdol­no­ści do ide­al­nego wyko­ny­wa­nia wszyst­kiego za pierw­szym podej­ściem, ani też nie będziemy żyć wiecz­nie, dzięki czemu mogli­by­śmy dopro­wa­dzić nasze umie­jęt­no­ści do per­fek­cji, powin­ni­śmy pogo­dzić się z myślą, że w naszym życiu będzie raz lepiej, raz gorzej. Z nie­któ­rymi sto­ją­cymi przed nami zada­niami się upo­ramy – dzięki czemu życie nasze i innych sta­nie się nieco bogat­sze – pozo­stałe zaś, te, które spra­wiają nam kło­poty, zarzu­cimy, gdy zdamy sobie sprawę, że nie ma co mar­no­wać na nie czasu. Jest taki świetny moment w fil­mie _Peggy Sue wyszła za mąż_ odda­jący ludz­kie pra­gnie­nie wglądu w przy­szłość i tym samym prze­ko­na­nia się, co jest naprawdę warte naszej uwagi i na czym powin­ni­śmy się sku­pić. „Tak się składa, że znam przy­szłość – mówi Peggy Sue nauczy­cie­lowi tuż po teście z mate­ma­tyki – i wiem, że alge­bra nie przyda mi się póź­niej w naj­mniej­szym stop­niu. I mówię to na pod­sta­wie doświad­cze­nia”. Trudno cokol­wiek pla­no­wać, kiedy nie wiemy, co jest przed nami, i choć w mło­do­ści nie­spe­cjal­nie się tym przej­mu­jemy, to kiedy zbli­żamy się do końca wyzna­czo­nych nam kil­ku­dzie­się­ciu lat życia, czas zdaje się przy­spie­szać, a my uświa­da­miamy sobie, jak wiele pozo­stało jesz­cze do osią­gnię­cia.

Ludzka świa­do­mość to być może nasza naj­bar­dziej cha­rak­te­ry­styczna cecha. Mam tu na myśli głów­nie samoświa­do­mość – nie­zwy­kłą umie­jęt­ność doko­ny­wa­nia intro­spek­cji, pozwa­la­jącą nam odróż­niać sie­bie od innych. Psy­cho­lo­giczne roz­wa­ża­nia doty­czące toż­sa­mo­ści oraz samo­świa­do­mo­ści to nie­zwy­kle zło­żony temat. W latach 50. psy­cho­log roz­woju Erik Erik­son zde­fi­nio­wał toż­sa­mość jako: a) zależną od warun­ków życia spo­łecz­nego, okre­ślaną przez reguły decy­du­jące o przy­na­leż­no­ści do grupy spo­łecz­nej oraz (domnie­mane) cha­rak­te­ry­styczne cechy lub ocze­ki­wane spo­łecz­nie zacho­wa­nia, b) opie­ra­jącą się na cechach wyróż­nia­ją­cych, z któ­rych osoba jest dumna lub cechach nie­prze­mi­ja­jąco waż­kich spo­łecz­nie; stwier­dza­jąc, że moż­liwe jest sto­so­wa­nie poje­dyn­czych defi­ni­cji albo też jed­no­cze­śnie „a” i „b”.

Naukowcy uwa­żają, że poczu­cie indy­wi­du­al­nej toż­sa­mo­ści jest prze­ja­wem i wynie­sie­niem na wyż­szy poziom doj­rza­ło­ści auto­re­flek­sji i że wła­śnie dzięki niemu mogli­śmy stwo­rzyć zło­żone i współ­pra­cu­jące spo­łe­czeń­stwa. Dzięki temu poczu­ciu możemy dawać wyraz, przy­naj­mniej do pew­nego stop­nia, wła­snej wyjąt­ko­wo­ści, a inni łatwiej ją tole­rują, ponie­waż posia­da­jąc toż­sa­mość, potra­fimy poka­zać innym, kim jeste­śmy, kim chcie­li­by­śmy być i za czym się opo­wia­damy. W efek­cie możemy aktyw­nie przy­cią­gać do sie­bie podob­nie myślą­cych ludzi i odpy­chać tych, któ­rzy się od nas róż­nią lub z któ­rymi nie chcemy się iden­ty­fi­ko­wać. To przy­zwo­le­nie na indy­wi­du­al­ność, a jed­no­cze­śnie narzu­ca­nie jej pew­nych ogra­ni­czeń, daje ludziom wyjąt­kową zdol­ność i oka­zję do bawie­nia się wła­sną toż­sa­mo­ścią, do ukie­run­ko­wy­wa­nia czy nawet zmiany per­cep­cji, obrazu i poję­cia „sie­bie”. Myślę jed­nak, że Erik­son pomi­nął trzeci i naj­waż­niej­szy skład­nik ludz­kiej toż­sa­mo­ści, w dodatku naj­le­piej pod­da­jący się mani­pu­la­cji: toż­sa­mość fizyczną.

Skoro jako gatu­nek potra­fimy dostrze­gać róż­nice fizyczne mię­dzy nami a innymi ludźmi, mogli­by­śmy użyć tej umie­jęt­no­ści do próby roz­róż­nie­nia dwóch dowol­nie wybra­nych osób. Ze względu na wielką wagę, jaką przy­pi­su­jemy spo­łecz­nie toż­sa­mo­ści, a także ze względu na podat­ność toż­sa­mo­ści na mani­pu­la­cję, zna­la­zła się ona w cen­trum zain­te­re­so­wa­nia nauk docho­dze­nio­wych, w tym antro­po­lo­gii sądo­wej – nauki o iden­ty­fi­ka­cji ludzi, lub ich szcząt­ków, w celach medyczno-praw­nych.

Jak jed­nak można dowieść, wyko­rzy­stu­jąc w tym celu wła­ściwe ludziom cechy bio­lo­giczne i che­miczne, że jeste­śmy tymi, za któ­rych się poda­jemy i któ­rymi zawsze byli­śmy? Na medy­cynę sądową można spoj­rzeć jak na zestaw tech­nik pozwa­la­ją­cych na powią­za­nie nie­zi­den­ty­fi­ko­wa­nego ciała z jego uprzed­nią toż­sa­mo­ścią. Antro­po­lo­dzy sądowi biorą pod lupę cha­rak­te­ry­styczne cechy bio­lo­gii i che­mii ludz­kiego ciała i odczy­tują z nich moż­liwą do wyśle­dze­nia histo­rię prze­ży­tego życia, spraw­dza­jąc, czy zdo­byte dowody odpo­wia­dają śla­dom pozo­sta­wio­nym przez daną osobę w prze­szło­ści. Innymi słowy, poszu­ku­jemy wszel­kich śla­dów uni­ka­to­wej nar­ra­cji wpi­sa­nej w ludz­kie ciała, zarówno tych wro­dzo­nych, jak i naby­tych, gro­ma­dzo­nych od uro­dze­nia do śmierci.

Z dość przy­ziem­nej per­spek­tywy bio­lo­gicz­nej ludzi można ogól­nie zde­fi­nio­wać jako wielką masę samo­re­gu­lu­ją­cych się komó­rek. Mimo że histo­lo­gia, nauka o tkan­kach roślin i zwie­rząt, a także o mikro­bu­do­wie komó­rek oraz cyklu komór­ko­wym, ni­gdy spe­cjal­nie mnie nie pod­nie­cała – jest tam zbyt dużo skom­pli­ko­wa­nej bio­che­mii, bym ogar­nęła ją swoim pro­stym umy­słem – pły­nie z niej nauka, że komórka to pod­sta­wowa cegiełka budu­jąca wszyst­kie żywe orga­ni­zmy. Skoro więc śmierć odpo­wiada za zakoń­cze­nie ist­nie­nia całego orga­ni­zmu, to na niej też spo­czywa odpo­wie­dzial­ność za zakoń­cze­nie egzy­sten­cji każ­dej komórki z osobna. Ana­to­mo­wie wie­dzą, że śmierć orga­ni­zmu można prze­śle­dzić, wycho­dząc od poje­dyn­czych komó­rek, przez tkanki, narządy, aż do ukła­dów. Czy więc się nam to podoba, czy nie, wszystko zaczyna się od komó­rek i na nich koń­czy. Śmierć może być jed­nost­ko­wym doświad­cze­niem dla danego bytu, ale dla masy komó­rek ciała jest już raczej pro­ce­sem, a żeby pojąć, jak prze­biega, musimy zazna­jo­mić się z cyklem życio­wym tych pod­sta­wo­wych cegie­łek budu­ją­cych orga­nizm. Pro­szę o jesz­cze tro­chę wytrwa­ło­ści – przy­rze­kam, że nie będę okrop­nie nudzić…

Każdy czło­wiek powstaje z połą­cze­nia dwóch komó­rek, które dzielą się na kolejne – owa nie­efek­towna kupka bia­łek jest nie­wia­ry­god­nie skrom­nym począt­kiem życia. Po czter­dzie­stu tygo­dniach _in utero_ to połą­cze­nie dwóch komó­rek, wsku­tek nie­malże cudow­nego prze­kształ­ce­nia, zmie­nia się w nie­zwy­kle skom­pli­ko­waną i zor­ga­ni­zo­waną masę ponad 26 miliar­dów komó­rek. Olbrzy­mie zwięk­sze­nie roz­mia­rów płodu, a także wykształ­ca­nie się poszcze­gól­nych czę­ści jego ciała, wymaga nad­zwy­czaj­nej dozy pre­cy­zyj­nego pla­no­wa­nia, o ile oczy­wi­ście wszystko ma prze­biec zgod­nie z pla­nem, jak się na szczę­ście zwy­kle dzieje. Zanim dziecko sta­nie się doro­słym, wspo­mniana masa komó­rek będzie liczyła ich już ponad 50 bilio­nów, nale­żą­cych do około 250 typów two­rzą­cych cztery główne rodzaje tka­nek – nabłon­kową, łączną, mię­śniową i ner­wową, w obrę­bie któ­rych wyróż­nić można jesz­cze wiele ich pod­ro­dza­jów. Tkanki róż­nego typu złożą się następ­nie w 78 narzą­dów, zgru­po­wa­nych w trzy­na­stu głów­nych ukła­dach, choć dzieli się je też obsza­rowo (na przy­kład na narządy umiej­sco­wione w tuło­wiu, gło­wie i szyi itd.). Co godne odno­to­wa­nia, za nie­zbędne do utrzy­ma­nia życia uznaje się tylko pięć narzą­dów: serce, mózg, płuca, nerki i wątrobę.

W każ­dej minu­cie w naszych cia­łach umiera 300 milio­nów komó­rek, 5 milio­nów na sekundę. Więk­szość z nich jest zastę­po­wana nowymi. Nasze ciała są dosko­nale zapro­gra­mo­wane pod wzglę­dem spo­sobu i momentu zastę­po­wa­nia zuży­tych komó­rek nowymi, i świet­nie sobie z tym zada­niem radzą. Każda komórka, tkanka i narząd ma wła­sną prze­wi­dy­waną dłu­gość życia, a komórki wymie­niane są zgod­nie ze skle­pową zasadą „na eks­po­no­waną półkę idzie to, co ma naj­krót­szą datę przy­dat­no­ści do spo­ży­cia”. Co dość zabawne, komórki o naj­krót­szym okre­sie trwa­ło­ści to jed­no­cze­śnie te, od któ­rych wszystko się zaczyna: plem­niki prze­ży­wają jakieś trzy do pię­ciu dni od powsta­nia. Komórki skóry ist­nieją zale­d­wie dwa do trzech tygo­dni, a krwinki czer­wone trzy do czte­rech mie­sięcy. Nie jest pew­nie zasko­cze­niem, że w tkan­kach i narzą­dach wymiana komó­rek trwa dłu­żej. Wątro­bie wymiana wszyst­kich two­rzą­cych ją komó­rek zaj­muje rok, szkie­le­towi zaś nie­mal pięt­na­ście lat.

Jed­nak cza­rowna teza, gło­sząca, że skoro regu­lar­nie wymie­niamy tak dużo naszych komó­rek, to co jakieś dzie­sięć lat sta­jemy się zupeł­nie nową osobą, jest nie­stety mitem. Nie­wąt­pli­wie wywo­dzi się ona od tzw. para­doksu statku Teze­usza – zwią­za­nego z toż­sa­mo­ścią obiektu; czy jeśli wymie­nimy wszyst­kie jego czę­ści skła­dowe, będziemy mieli do czy­nie­nia z tym samym obiek­tem, czy też nie? Wyobraźmy sobie wyko­rzy­sta­nie tej dzi­wacz­nej kon­cep­cji w sądzie. Oto stary adwo­kacki wyga wygła­sza kwie­ci­stą mowę w spra­wie o mor­der­stwo. „Wysoki sądzie, żona mojego klienta zmarła pięt­na­ście lat temu, a więc nawet jeśli czło­wiek, któ­rym kie­dyś był mój klient, doko­nał zbrodni, to dziś nie ma po nim śladu, bowiem każda komórka w jego ciele już zmarła i została zastą­piona nową. Sto­jący tu męż­czy­zna ni­gdy nie był na miej­scu zbrodni, ponie­waż wów­czas jesz­cze nie ist­niał”.

Nie wydaje mi się, by ten rodzaj rozu­mo­wa­nia poja­wił się kie­dy­kol­wiek na sali sądo­wej – gdyby miało do tego dojść, to z wielką przy­jem­no­ścią weszła­bym w rolę klu­czo­wego oskar­ży­ciela. Naprawdę chęt­nie pod­ję­ła­bym tego rodzaju meta­fi­zyczne roz­wa­ża­nia. Opi­sana tu kwe­stia nasuwa jed­nak ważne pyta­nie: w jak dużym stop­niu można zmie­nić byt bio­lo­giczny, by pozo­stał roz­po­zna­walny i by zacho­wał moż­liwą do wyśle­dze­nia toż­sa­mość? Weźmy na przy­kład zmiany fizyczne, któ­rym pod­le­gało w ciągu życia ciało nie­dawno zmar­łego Michela Jack­sona. Nie­wiele spo­śród cech fizycz­nych mło­dej gwiazdy The Jack­son Five można było dostrzec u doj­rza­łego arty­sty, choć nie­które z nich utrzy­my­wały się przez całe jego życie, kon­sty­tu­ując jego cie­le­sną toż­sa­mość. Nasza praca polega wła­śnie na wyszu­ki­wa­niu tego typu cech.

W naszych cia­łach ist­nieją przy­naj­mniej cztery typy komó­rek, które nie są zastę­po­wane i sta­rzeją się razem z nami – for­mal­nie rzecz bio­rąc, to wspo­mniane komórki są nawet star­sze niż my, ponie­waż powstają jesz­cze przed naszymi naro­dzi­nami. Być może to wła­śnie je można by wska­zać jako źró­dło naszej cie­le­snej sta­ło­ści i wyko­rzy­stać do pod­wa­że­nia argu­men­ta­cji cwa­nego adwo­kata. Te cztery „stałe” typy komó­rek to neu­rony w naszym ukła­dzie ner­wo­wym, maleńki obszar u pod­stawy czaszki nazy­wany błęd­ni­kiem kost­nym, szkliwo zębów oraz soczewki oczu. Zęby i soczewki są wła­ści­wie tylko czę­ściowo stałe, ponie­waż tech­ni­kami współ­cze­snej sto­ma­to­lo­gii i chi­rur­gii można je usu­nąć i zastą­pić nowymi bez szkody dla pacjenta. Dwa pozo­stałe typy są nie­usu­walne i praw­dzi­wie „stałe”, zamknięte w naszych cia­łach jako nie­pod­wa­żalne dowody naszej bio­lo­gicz­nej toż­sa­mo­ści, od cza­sów sprzed naszych uro­dzin aż do śmierci.

Neu­rony, czy też komórki ner­wowe, powstają w pierw­szych mie­sią­cach naszego roz­woju zarod­ko­wego i od chwili naro­dzin przez całe życie mamy ich mniej wię­cej tyle samo. Ich aksony, przy­po­mi­na­jące roz­ło­żone ręce, roz­ga­łę­ziają się niczym sieć dro­gowa. Neu­rony tej sieci prze­no­szą pole­ce­nia ruchowe z mózgu „na połu­dnie”, do mię­śni, oraz czu­ciowe, pocho­dzące ze skóry i róż­nego rodzaju recep­to­rów, w prze­ciw­nym kie­runku. Naj­dłuż­sze są te, które prze­ka­zują infor­ma­cje bólowe, a także inne odczu­cia. Cią­gną się one przez całe ciało, na przy­kład od koniuszka małego palca u nogi, poprzez stopę, łydkę, udo, krę­go­słup i rdzeń krę­gowy aż do kory czu­ciowej mózgu umiej­sco­wio­nej w gór­nej czę­ści mózgu. Jeśli mie­rzy­cie około 180 cm, poje­dyn­cze neu­rony two­rzące ten szlak mogą mieć bli­sko 210 cm. Kiedy więc zacze­pi­cie małym pal­cem u nogi o szafkę, infor­ma­cja o tym zda­rze­niu będzie wędro­wała do mózgu dość długo, dzięki czemu będzie­cie mieć uła­mek sekundy spo­koju, zanim poczu­je­cie nad­cho­dzący ból.

To wła­śnie trwa­łość komó­rek ner­wo­wych rodzi pyta­nie, czy jest wśród nich ukryty jakiś aspekt naszej toż­sa­mo­ści. Nie­wy­klu­czone, że wzo­rzec aktyw­no­ści neu­ro­nów dałoby się zobra­zo­wać, co pozwo­li­łoby ujaw­nić, jak myślimy i skąd biorą się wyż­sze czyn­no­ści mózgu zwią­zane z rozu­mo­wa­niem i pamię­cią. Nie­dawne bada­nia poka­zały, że za pomocą pew­nego flu­ore­scen­cyj­nego białka możemy ujrzeć, jak powstaje wspo­mnie­nie na pozio­mie poje­dyn­czych synaps. Zasto­so­wa­nie tej wie­dzy w prak­tyce wciąż wydaje się mie­ścić raczej w sfe­rze fan­ta­styki nauko­wej i jako takie jest trudne do wyobra­że­nia, ale kusi mnie, by wysu­nąć przy­pusz­cze­nie, że zbli­żamy się do zro­zu­mie­nia roli, jaką pewne klu­czowe neu­rony odgry­wają w powsta­niu indy­wi­du­al­nej toż­sa­mo­ści.

Dru­gim obsza­rem cha­rak­te­ry­zu­ją­cym się trwa­ło­ścią komór­kową jest błęd­nik kostny, umiej­sco­wiony głę­boko wewnątrz czaszki i ota­cza­jący ucho wewnętrzne. Współ­two­rzy on część ska­li­stą kości skro­nio­wej, w któ­rej mie­ści się też śli­mak, czyli narząd słu­chu, oraz prze­wody pół­ko­li­ste, odpo­wia­da­jące za zmysł rów­no­wagi. Ucho wewnętrzne, for­mu­jąc się pod­czas roz­woju pło­do­wego, przy­biera od razu „doro­sły” roz­miar i dzięki wytwa­rza­niu oste­opro­te­ge­ryny (OPG), klu­czo­wej gli­ko­pro­te­iny hamu­ją­cej obrót kostny, pozo­staje odizo­lo­wane od innych inten­syw­nie rosną­cych i prze­kształ­ca­ją­cych się tka­nek. W nor­mal­nych oko­licz­no­ściach ni­gdy nie ulega ono remo­de­la­cji kost­nej, jego roz­rost mógłby bowiem wpły­wać na nie­zwy­kle zło­żone zmy­sły słu­chu i rów­no­wagi. Mimo że obszar błęd­nika ma „doro­sły” roz­miar już u nowo­rod­ków, trzeba zazna­czyć, że jest on bar­dzo, bar­dzo mały – sto­su­jąc miarę obję­to­ściową, mógłby pomie­ścić około 200 mikro­li­trów, czyli mniej wię­cej tyle, co cztery kro­pelki wody. Komórki zamknięte w tej małej kości, ina­czej niż neu­rony, już teraz dają nam moż­li­wość pozy­ska­nia infor­ma­cji zwią­za­nych z toż­sa­mo­ścią danej osoby.

Żeby jed­nak zorien­to­wać się, jaką war­tość mogą mieć poje­dyn­cze komórki pod­czas iden­ty­fi­ka­cji czło­wieka, musimy wie­dzieć, jak powstają – wszystko jedno, czy cho­dzi o komórki kości, mię­śni, czy te wyście­ła­jące jelito. Na naj­bar­dziej pod­sta­wo­wym pozio­mie każda komórka naszego ciała składa się ze spo­rej liczby związ­ków che­micz­nych. Powsta­wa­nie, funk­cjo­no­wa­nie i repli­ka­cja komó­rek zależą od zapew­nie­nia im głów­nych ele­men­tów budul­co­wych i źró­dła ener­gii, pozwa­la­ją­cego im łączyć się ze sobą i utrzy­my­wać przy życiu, oraz odpro­wa­dza­nia pro­duk­tów prze­miany mate­rii. Główną bramą, przez którą tra­fiają do naszych ciał wspo­mniane ele­menty budul­cowe wyko­rzy­sty­wane do przy­szłych kon­struk­cji komór­ko­wych, są usta, a potem prze­wód pokar­mowy z żołąd­kiem i jeli­tami – nasza prze­twór­nia żyw­no­ści. Krótko mówiąc, naj­waż­niej­sze skład­niki komó­rek, tka­nek i narzą­dów pozy­skuje się wraz z poży­wie­niem. Jeste­śmy, jak naj­bar­dziej dosłow­nie, tym, co jemy. Uzu­peł­nia­nie paliwa i zapa­sów jest klu­czowe dla prze­trwa­nia, a mak­syma gło­sząca, że nie poży­jemy dłu­żej niż trzy minuty bez powie­trza, trzy dni bez wody lub trzy tygo­dnie bez jedze­nia, choć zawiera drobne nie­ści­sło­ści, jest bli­ska prawdy.

W życiu pło­do­wym paliwo czer­piemy z poży­wie­nia matki. Tra­fia ono do nas przez łoży­sko i pępo­winę, dając naszym tkan­kom moż­li­wość har­mo­nij­nego roz­woju. Choć błędne jest prze­ko­na­nie, że kobieta w ciąży powinna jeść za dwoje, dobrze, jeśli przy­szła matka pamięta, by jej dieta zaspo­ka­jała potrzeby nie tylko wła­sne, lecz także jej bar­dzo wyma­ga­ją­cego pasa­żera. Skład­niki odżyw­cze nie­zbędne do wytwo­rze­nia naszego błęd­nika kost­nego otrzy­ma­li­śmy od mamy z jej poży­wie­nia mniej wię­cej wtedy, gdy była w szes­na­stym tygo­dniu ciąży. W ten spo­sób w naszych gło­wach, w maleń­kim kawa­łeczku kości, który mógłby pomie­ścić zale­d­wie cztery kro­ple wody, praw­do­po­dob­nie do końca naszego życia pozo­staje zamknięty pier­wiast­kowy zapis, co nasza matka zja­dła na lunch w czwar­tym mie­siącu ciąży. Oto kolejny dowód na to, że nasze matki ni­gdy nas nie opusz­czą – jeśli oczy­wi­ście potrzeba na to jesz­cze jakich­kol­wiek dowo­dów – rzu­ca­jący cał­kiem nowe świa­tło na ich tajem­ni­czą umie­jęt­ność czy­ta­nia w naszych myślach, która ujaw­nia się od czasu do czasu.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: