Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Coco Chanel. Królowa Paryża - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
14 czerwca 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
42,90

Coco Chanel. Królowa Paryża - ebook

Opowieść inspirowana faktami. Barwne i zarazem pełne kontrowersji spojrzenie na życie francuskiej ikony mody podczas okupacji Paryża.

Otoczona przez wrogów Coco prowadzi własną bezpardonową batalię o perfumiarskie imperium ze swym partnerem biznesowym żydowskiego pochodzenia Pierrem Wertheimerem. Kobieta niczym posąg z lśniącego granitu zrobi wszystko, by przetrwać i chronić swe mroczne sekrety. Zgodzi się nawet na współpracę z nazistami…

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8074-510-0
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Pro­log

Paryż, place Vendôme

Jesień 1944

Nie­gdyś Paryż leżał u moich stóp, zresztą jak cała Europa. Świat nale­żał do mnie. Nawet gdy w roku tysiąc dzie­więć­set trzy­dzie­stym dzie­wią­tym w przy­pły­wie zło­ści zamknę­łam Dom Mody Cha­nel, moje naj­wspa­nial­sze per­fumy No 5 na­dal się sprze­da­wały, zanim Pierre je ukradł. Były skoń­czoną dosko­na­ło­ścią. Budo­wały moją legendę, opro­mie­niały mnie niczym bry­lan­towa gwiazda utrzy­my­wana w próżni wszech­świata czy­stą łaską nie­zna­nych mocy. Te per­fumy nosiły moje nazwi­sko, przy­no­sząc mi sławę i, aż do teraz, zapew­nia­jąc bogac­two, o jakim kie­dyś nawet nie śni­łam. Tak jak ja miały zdol­ność prze­trwa­nia – pozo­sta­wiały silny ogon, cień zapa­chu, który unosi się w powie­trzu, nawet gdy jego źró­dło znika. Rzecz w tym, że taki zapach przy­wo­łuje wspo­mnie­nia, we mnie i w innych, a nie wszyst­kie są dobre.

Robi­łam złe rze­czy. Lecz naprawdę nie mia­łam wyj­ścia… I zawsze wie­dzia­łam, czym ryzy­kuję. Choć chyba ni­gdy nie przy­pusz­cza­łam, że chwila roz­ra­chunku rze­czywiście nadej­dzie. Niemcy opu­ścili Paryż i nikt nie otrzyma roz­grze­sze­nia, na pewno nie ja. Wystar­czy spy­tać tę roz­wrzesz­czaną tłusz­czę na place Vendôme. Wczo­raj obser­wo­wa­łam przez koron­kowe firanki w oknach mojego pokoju w Hôtel Ritz, jak wście­kły motłoch zdzie­rał ubra­nia z pięk­nej mło­dej kobiety. Wydało mi się, że ją roz­po­znaję. Gdzie jest teraz jej kocha­nek z SS? Stała na placu zupeł­nie naga, a oprawcy golili jej śliczne włosy. Tłum wiwa­to­wał w eufo­rii, kiedy na czole poj­ma­nej wypa­lili swa­stykę.

Na­dal sły­szę jej krzyki…

A dziś nie mogę uwie­rzyć wła­snym oczom, widząc na placu grupę mło­dych kobiet zwią­za­nych sznu­rem. Nazy­wają je „kola­bo­rant­kami hory­zon­tal­nymi”, _col­la­bos_. Dziew­częta pła­czą, pro­szą, bła­gają. Lecz wraz z odwro­tem nazi­stów nad­szedł czas odpłaty.

Odby­wają się czystki.

Póź­niej przyjdą po mnie. Na myśl o tym trzęsę się ze stra­chu, ale kiedy się poja­wią, wyjdę sama, nie pozwolę się wlec, choć nie ma już nikogo, kto by na to zwra­cał uwagę. W końcu jestem Made­mo­iselle Cha­nel. A może o mnie zapo­mną… Zadzwo­nię po fili­żankę her­baty, licząc na to, że nie będzie moją ostat­nią.

Życie jest dziwne. Można by pomy­śleć, że gwiazda tak jasna jak No 5 wynie­sie mnie do świa­tła, zamiast spy­chać w ciem­ność. A tym­cza­sem…

Wszystko zaczęło się chyba od zdrady Pierre’a. Choć może mój upa­dek roz­po­czął się znacz­nie wcze­śniej, od André.Rozdział pierwszy

Roz­dział pierw­szy

Fran­cja, Pro­wan­sja

Wio­sna 1940

Tego majo­wego poranka wie­kowe, gęsto zabu­do­wane Can­nes, roko­kowa kró­lowa Lazu­ro­wego Wybrzeża, nama­lo­wane jest paletą zga­szo­nych pasteli. Wio­sna zawi­tała do Pro­wan­sji i pro­mienne słońce oblewa mia­sto more­lo­wym bla­skiem. Piasz­czy­sta plaża po dru­giej stro­nie bul­waru poły­skuje bielą, a na powierzchni zie­lon­ka­wego morza mie­nią się zło­ci­ste bły­ski. Na Lazu­ro­wym Wybrzeżu nikt by się nie domy­ślił, że sta­lowa pięść Rze­szy miaż­dży już Cze­cho­sło­wa­cję, Pol­skę, Nor­we­gię i Danię, choć po mie­ście krążą plotki, że teraz Niemcy kie­rują uwagę w tę stronę.

Gabrielle Cha­nel, zwana powszech­nie Coco, nie wie­rzy, że to może być prawda. Jak co rano pod­czas pobytu w La Pau­sie, swo­jej willi na wybrzeżu, sie­dzi przy zacie­nio­nym sto­liku przy nad­mor­skim bul­wa­rze, a przed nią stoi fili­żanka her­baty. Coco roz­gląda się wokół, wdy­cha­jąc świeże, słone powie­trze. Dobrze jest na chwilę wyrwać się z Paryża, zna­leźć z dala od wojen­nych napięć, od dywa­ga­cji, co się teraz sta­nie, od hord najeż­dża­ją­cych sto­licę z miast i wio­sek poło­żo­nych w pobliżu nie­miec­kiej gra­nicy. Kiedy ludzie zro­zu­mieją, że migra­cja nie ma sensu, wrócą do domów, a w Paryżu znów zapa­nuje nor­mal­ność?

Coco się nie mar­twi, jest jedy­nie poiry­to­wana. Fran­cja wypo­wie­działa wojnę Niem­com dzie­więć mie­sięcy temu i od tam­tej pory nic się nie wyda­rzyło. Przy­naj­mniej nie tutaj, na Riwie­rze. Jej zda­niem to jest uda­wana wojna. Nawet książę i księżna Wind­soru prze­by­wają w swo­jej rezy­den­cji nie­da­leko stąd, na Cap d’Anti­bes. Gdyby nad­cią­gała nie­miecka inwa­zja, książę uciekłby jako pierw­szy mimo przy­jaźni z Führerem. Były król Anglii Edward VIII, znany swoim przy­ja­cio­łom jako David, nie ukrywa sym­pa­tii do Hitlera. Już po tym, jak zrzekł się tronu dla kobiety, którą kocha, Führer gościł go w Ber­li­nie z wszyst­kimi szy­ka­nami należ­nymi koro­no­wa­nej gło­wie. Jed­nak bli­skość praw­dzi­wej wojny to inna sprawa. David nie jest nawet odro­binę tak twardy jak Wal­lis – nie­na­ganne maniery księż­nej i jej dopra­co­wany wize­ru­nek skry­wają ostre jak igły kolce, z któ­rych w razie potrzeby wydziela się jad niczym u skor­peny. Coco widziała, jak Wal­lis ściera na mia­zgę kobiety, które za bar­dzo zbli­żyły się do Davida.

Mimo to więk­szość męż­czyzn, począt­kowo rów­nież wiele kobiet, daje się nabrać na kamu­flaż Wal­lis. Zako­chał się w niej, a przy­naj­mniej takie krą­żyły plotki, nawet ten srogi hitle­row­ski mini­ster spraw zagra­nicz­nych von Rib­ben­trop. Zanim wyszła za Davida, nawet wów­czas gdy w Anglii wrzało ze względu na skan­dal zwią­zany z abdy­ka­cją, przez kilka mie­sięcy co rano przy­sy­łał jej kosz czer­wo­nych goź­dzi­ków.

Coco marsz­czy nos, zasta­na­wia­jąc się, dla­czego goź­dziki, a nie róże, i omiata spoj­rze­niem sze­roki bul­war po lewej, plażę po jego dru­giej stro­nie i powierzch­nię morza. Przez lśniącą sło­neczną mgiełkę dostrzega syl­wetkę zako­twi­czo­nego z dala od brzegu szku­nera. Osła­nia oczy dło­nią, przy­glą­da­jąc się łodzi. Przez chwilę ma wra­że­nie, że to „Fly­ing Cloud”, jeden z jach­tów West­min­stera, ale to by było oczy­wi­ście nie­moż­liwe.

Ostatni raz stała na jego pokła­dzie wio­sen­nego dnia takiego jak dziś, wiele lat temu. Jacht nale­żał do naj­bo­gat­szego czło­wieka w Anglii, Hugh Richarda Arthura Gro­sve­nora, księ­cia West­min­steru, przez przy­ja­ciół nazy­wa­nego Ben­do­rem. Tam­tego ranka Coco podzi­wiała z głów­nego pokładu gładką jak szkło wodę w por­cie i dzie­siątki mniej­szych łódek zako­twi­czo­nych mię­dzy kli­prem a plażą, gdy Ben­dor pod­szedł od tyłu i zasko­czył ją poca­łun­kiem w kark. A potem oparł się o reling, spoj­rzał w stronę wybrzeża i oznaj­mił, że chciałby omó­wić pewną ważną kwe­stię. Coco od razu wie­działa, co się święci.

_Widzisz…_

W końcu poprosi ją o rękę. Posta­no­wiła, że będzie się ocią­gała z odpo­wie­dzią, po tym jak sama musiała tyle lat cze­kać. Jako kobieta ma do tego prawo. Ben­dor musi pocier­pieć za zwłokę, przy­naj­mniej troszkę.

Prze­peł­niona zado­wo­le­niem i poczu­ciem ulgi, że naresz­cie będzie miała zabez­pie­czoną przy­szłość, stała spo­koj­nie u jego boku, pod­czas gdy on zbie­rał myśli. Lecz już po pierw­szych sło­wach Ben­dora zro­zu­miała, że została wysta­wiona do wia­tru. Rado­śnie oznaj­mił, że popro­sił o rękę pewną uro­czą angiel­ską damę, a ona się zgo­dziła. Kła­dąc dłoń na ramie­niu Coco, zapew­nił, że nie może się docze­kać, aż je sobie przed­stawi. Ach, tak, swoją kochankę i przy­szłą żonę…

Gdy to usły­szała, zalała ją gwał­towna fala upo­ko­rze­nia, a wszyst­kie mię­śnie w jej ciele się napięły. Ben­dor żeni się z kimś innym! Jej kocha­nek zamie­rza poślu­bić „angiel­ską różę”. Kobietę, która w prze­ci­wień­stwie do niej uro­dziła się po wła­ści­wej stro­nie nie­wi­dzial­nej gra­nicy, tej samej, która nie pozwa­lała Coco na udział w publicz­nych galach i pry­wat­nych przy­ję­ciach u boku West­min­stera. Tej samej, która bro­niła jej wstępu wraz z nim na padok czy do ksią­żę­cej loży w ope­rze.

Jej ręka drży, gdy pod­no­sząc fili­żankę do ust, wspo­mina tamtą chwilę. Szczę­śliwy i pełen nadziei Ben­dor cze­kał na gra­tu­la­cje, pod­czas gdy w jej gło­wie pano­wał zamęt, a w piersi wzbie­rała gorąca furia. Coco, oddy­cha­jąc płytko, oparła się o reling i pró­bo­wała zapa­no­wać nad gnie­wem. Pamięta, że minuty mijały, a ona sta­rała się sku­pić na naj­prost­szych spra­wach – słońcu grze­ją­cym jej ramiona, ludziach bie­gną­cych przez plażę w Can­nes i roz­bry­zgu­ją­cych wodę na pły­ciź­nie.

W końcu bez namy­słu się­gnęła do szyi, na któ­rej przed chwilą zło­żył poca­łu­nek, i jed­nym płyn­nym ruchem zdjęła dłu­gie sznury pereł – dużych, kre­mo­wych, bez­cen­nych, które otrzy­mała od niego w pre­zen­cie. Ben­dor, nagle uświa­da­mia­jąc sobie jej zamiary, wydał niski pomruk i wycią­gnął rękę w tej samej chwili, w któ­rej ona prze­chy­liła się przez reling i cisnęła naszyj­niki pro­sto do morza.

West­min­ster gło­śno ryk­nął.

Wpadł w panikę i wytrzesz­cza­jąc oczy, krę­cił się wokół i wrzesz­czał:

– Wszy­scy na pokład! Wszy­scy nur­kują!

Gdy już roz­pę­tała się wrzawa – gwizdki, tupot stóp, krzyki Ben­dora – Coco zsu­nęła z nad­garst­ków bran­so­letki ze szma­rag­dami i niczym we śnie patrzyła, jak śla­dem pereł opa­dają w ciemną głę­binę.

Teraz uśmie­cha się do sie­bie, popi­ja­jąc her­batę. Czas nie leczy wszyst­kich ran, ale w końcu to było dość dawno temu.

– Made­mo­iselle!

Wzdryga się, gdy czyjś głos prze­rywa jej roz­my­śla­nia, a obraz „Fly­ing Cloud” się roz­pra­sza.

Unosi wzrok i mru­żąc oczy w słońcu, spo­gląda na postać pędzącą chod­ni­kiem w jej stronę. Char­les Pru­done! Co on tutaj robi? Dyrek­tor zarzą­dza­jący Domu Mody Cha­nel powi­nien zaj­mo­wać się inte­re­sami w Paryżu, a nie bie­gać po bul­wa­rze w Can­nes. Co prawda nie szyją już ubrań, ale na­dal pro­wa­dzą sprze­daż per­fum i kosme­ty­ków przy rue Cam­bon. Zain­try­go­wana Coco odchyla się na opar­cie krze­sła. Doprawdy, ni­gdy wcze­śniej nie widziała, by dyrek­tor poru­szał się tak szybko.

– Mia­łem nadzieję, że panią tu zastanę – mówi zasa­pany, gdy do niej dobiega, i opiera się o kra­wędź stołu.

Coco z uśmie­chem unosi brew.

– Dzień dobry, panie dyrek­to­rze.

Zauważa jego wymięty gar­ni­tur i kra­wat, jakby zeszłej nocy spał w ubra­niu. Pru­done ma zaczer­wie­nioną twarz, a oddech płytki i ury­wany.

– Pro­szę spo­cząć. – Coco wska­zuje krze­sło. – Co pana spro­wa­dza do Can­nes?

– Przy­wio­złem list, made­mo­iselle. – Podaje nad sto­łem kopertę. – Zazna­czono na nim, że jest pilny, więc posta­no­wi­łem sam go dostar­czyć noc­nym eks­pre­sem. Idę pro­sto z dworca.

Coco bie­rze kopertę i spraw­dza adres nadawcy. Jest nim Geo­r­ges Bau­din, dyrek­tor gene­ralny fabryki w Neu­illy, która pro­du­kuje jej per­fumy.

– Przy­szedł wczo­raj – dodaje mon­sieur Pru­done. Wyciąga chu­s­teczkę z kie­szeni i osu­sza czoło, po czym, zdjąw­szy kape­lusz, ciężko opada na krze­sło.

Coco w mil­cze­niu roz­cina kopertę i wyj­muje list. Prze­biega go pobież­nie wzro­kiem, a potem mocno zaci­ska usta i odczy­tuje ponow­nie, tym razem powoli. To nie­moż­liwe! Czuje, że jej serce gwał­tow­nie przy­spie­sza. Nie­wi­dzą­cym wzro­kiem wpa­truje się w prze­strzeń. To nie może być prawda.

Nagle uświa­da­mia sobie, że Pru­done bacz­nie ją obser­wuje, więc składa list na pół i wsuwa z powro­tem do koperty. Zauważa żół­tego kota sie­dzą­cego na chod­niku za ple­cami dyrek­tora. Zwie­rzak wygina się, powoli liżąc ucięty do połowy ogon, jakby czas nie ist­niał.

Lecz czas nie­stety ist­nieje i jeśli list mówi prawdę, Coco musi natych­miast pod­jąć dzia­ła­nia. Kot się prze­ciąga, potem staje na kra­węż­niku, a ona drży prze­stra­szona, kiedy kątem oka dostrzega błysk zie­lo­nej karo­se­rii auto­mo­bilu, który wypada zza zakrętu. Koperta wypada jej z rąk na stół, gdy zwie­rzak wska­kuje pod koła, opony pisz­czą, klak­son trąbi, a samo­chód prze­myka obok.

Pru­done odwraca się, podą­ża­jąc za jej wzro­kiem, ale auta i kota już nie ma. Coco wpa­truje się w miej­sce, w któ­rym przed chwilą go widziała, lecz ulica jest pusta i czy­sta.

– Wszystko w porządku, made­mo­iselle? – pyta zanie­po­ko­jony dyrek­tor.

Coco kiwa głową. Pru­done ski­nie­niem ręki przy­wo­łuje kel­nera, a ten poja­wia się z czy­stą, białą lnianą ście­reczką prze­wie­szoną przez ramię. Usłuż­nie pochyla się w stronę kobiety.

– Był tam kot, dokład­nie w tym miej­scu… – Coco wska­zuje pal­cem – …kiedy zza rogu wypadł samo­chód. – Odwraca się do kel­nera. – Czy może wyobraź­nia spła­tała mi figla?

Kel­ner pro­stuje się z uśmie­chem.

– Czy był to duży, żółty kot z połówką ogona, made­mo­iselle?

– Chyba tak, tak mi się wydaje – potwier­dza Coco, na­dal oszo­ło­miona.

Męż­czy­zna zakłada ramiona na piersi.

– W takim razie była pani świad­kiem jed­nej z naj­lep­szych sztu­czek La Bohémienne, czyli znik­nię­cia. – Kel­ner wydyma dolną wargę i wzru­sza ramio­nami. – Udaje jej się ujść cało z każ­dej opre­sji. To cygań­ska sztuczka, magiczna.

Coco z wes­tchnie­niem spo­gląda na leżący przed nią list. Przy­da­łaby jej się teraz taka magia.

– Przy­nieść świeżą her­batę? – pyta męż­czy­zna. – Ta już zapewne wysty­gła.

– Nie, dzię­kuję. – Coco zbywa go mach­nię­ciem ręki. – Wypiję tę.

Kel­ner zwraca się do Pru­done’a:

– Coś dla pana, mon­sieur? Ape­ri­tif? Her­bata?

Dyrek­tor kręci głową, zer­ka­jąc na zega­rek.

– Nie dziś. Nie mam czasu – odpo­wiada, a gdy męż­czy­zna się oddala, zwraca się do Coco: – Ten list… Czy przy­wio­złem złe wie­ści?

– Tak, mon­sieur Pru­done, naprawdę fatalne. Ale słusz­nie się pan faty­go­wał, ponie­waż sprawa jest pilna.

Dyrek­tor otwiera usta, żeby coś powie­dzieć, lecz ona ostrze­gaw­czo unosi dłoń.

– Pro­szę o ciszę. Muszę pomy­śleć.

Jej reak­cja musi być szybka i bole­sna dla Pierre’a. Powinna była się spo­dzie­wać, że Wer­the­imer wywi­nie taki numer po prze­pro­wadzce do Ame­ryki. Twier­dził, że ucieka przed wojną z Niem­cami, a teraz taka wia­do­mość! Od dnia, w któ­rym razem zało­żyli Société Made­mo­iselle w roku tysiąc dzie­więć­set dwu­dzie­stym czwar­tym, żeby sprze­da­wać No 5, musiała nie­ustan­nie wal­czyć o zacho­wa­nie praw do swo­ich per­fum i do swo­jego nazwi­ska.

Jakaż głu­pia była! Lecz kiedy się poznali, jej pary­ski Dom Mody dopiero zaczy­nał odno­sić suk­cesy, ona wła­śnie opra­co­wała No 5, a Pierre ze swoim mająt­kiem i wiel­kimi przed­się­bior­stwami per­fu­me­ryj­nymi chciał w nią zain­we­sto­wać. Jego firma Len­thal miała fabrykę tuż pod Pary­żem, gotową do natych­mia­sto­wego roz­po­czę­cia pro­duk­cji i dys­try­bu­cji jej per­fum. Współ­praca z nim wyda­wała się speł­nie­niem marzeń.

Zawarli więc umowę, zgod­nie z którą posia­dała led­wie dzie­sięć pro­cent udzia­łów w Société Made­mo­iselle, pozo­sta­wia­jąc pakiet kon­tro­lny w rękach Pierre’a i jego brata Paula. Na początku kariery była nowi­cjuszką w biz­ne­sie per­fu­miar­skim, a całą ener­gię sku­piała na wyro­bie­niu sobie nazwi­ska w świe­cie mody, więc w kwe­stii szcze­gó­łów for­mal­nych zdała się na Pierre’a, który – taki wytworny, bogaty, odno­szący suk­cesy – wyda­wał jej się bar­dzo mądry. Zajął się wszyst­kimi kon­trak­tami, wszel­kimi kwe­stiami praw­nymi w osta­tecz­nej wer­sji doku­men­tów, a jej nie przy­szło do głowy, że może nie dzia­łać w jej inte­re­sie.

Coco zerka spod rzęs na dyrek­tora. Będzie potrze­bo­wała jego pomocy, a to ozna­cza, że musi mu się zwie­rzyć. Z zasady nie ufa nikomu, lecz prze­cież Pru­done pra­cuje dla niej od lat. Zna war­tość dys­kre­cji, zwłasz­cza w bez­względ­nym świe­cie mody. I dosko­nale zdaje sobie sprawę, że docho­wa­nie tajem­nicy jest warun­kiem jego dal­szego zatrud­nie­nia.

Coco składa dło­nie, uważ­nie się w niego wpa­tru­jąc.

– Muszę prze­ka­zać panu poufną infor­ma­cję, panie dyrek­to­rze. – Czeka chwilę, a kiedy dyrek­tor kiwa głową, podej­muje wątek: – Wygląda na to, że mój wspól­nik jest zło­dzie­jem.

– Słu­cham? – Męż­czy­zna sze­roko otwiera oczy. – Mówi pani o mon­sieur Wer­the­ime­rze?

– Tak… Tak!

Coco bie­rze głę­boki wdech, pró­bu­jąc zapa­no­wać nad kolej­nym przy­pły­wem wście­kło­ści.

Mię­dzy brwiami dyrek­tora poja­wia się głę­boka zmarszczka. Pru­done przy­suwa się do niej, jakby ktoś mógł ich pod­słu­chać, i ści­sza głos.

– Wyda­wało mi się, że mon­sieur Wer­the­imer i jego brat wraz z rodzi­nami kilka mie­sięcy temu prze­pro­wa­dzili się do Ame­ryki. – Prze­chyla głowę na bok. – Zdaje się, że do Nowego Jorku?

– Ow­szem, wyemi­gro­wali.

Kiedy Hitler naje­chał na Pol­skę, Pierre uznał, że los żydow­skich rodzin jest prze­są­dzony. Naj­wy­raź­niej jego zda­niem ta uda­wana wojna toczyła się naprawdę. Coco pod­nosi kopertę i wachluje nią twarz.

– Ale… co… – jąka się dyrek­tor.

– Mon­sieur Bau­din pisze, że Pierre zabrał… nie, Pierre Wer­the­imer ukradł z fabryki moją for­mułę No 5.

– Ukradł! – Pru­done odwraca wzrok. – Zawsze uwa­ża­łem go za dżen­tel­mena. Jest pani pewna, że nie doszło do pomyłki, made­mo­iselle?

– Nie doszło, mon­sieur Pru­done. Jestem zupeł­nie pewna. Dwa dni temu Alain Jobert, prawa ręka Pierre’a, przy­je­chał z Nowego Jorku do Neu­illy z pisem­nym peł­no­moc­nic­twem od Pierre’a i naka­zem wyda­nia for­muły Cha­nel No 5. – Coco mil­czy chwilę, muska­jąc pal­cami per­łowy naszyj­nik. – Mon­sieur Bau­din naj­wy­raź­niej uznał, że nie ma wyboru, i wyko­nał pole­ce­nie. Zatem Alain Jobert zapa­ko­wał for­mułę moich naj­cen­niej­szych per­fum do swo­jego nese­seru.

Mina Pru­done’a świad­czy o tym, że w końcu w pełni zro­zu­miał zna­cze­nie jej słów. For­muła została skra­dziona. Do tej pory ni­gdy nie opu­ściła sejfu w Neu­illy, ponie­waż skład per­fum, tak jak naj­lep­sze prze­pisy sze­fów kuchni, objęty jest ści­słą tajem­nicą. Tylko trzy osoby znały szyfr do sejfu: Coco, Pierre oraz Geo­r­ges Bau­din.

Oczy­wi­ście Coco, która nikomu nie ufa, ma wła­sną kopię for­muły w sej­fie Maison Cha­nel.

Pru­done z nie­do­wie­rza­niem kręci głową.

– Mon­sieur Wer­the­imer zło­dzie­jem! Made­mo­iselle, jak mogło do tego dojść bez pani zgody?

– Nie­trudno to zro­zu­mieć. Alain Jobert potrafi zacho­wy­wać się onie­śmie­la­jąco. – Coco uśmie­cha się z roz­go­ry­cze­niem.

– Ale wszy­scy wie­dzą, że No 5 należy do pani – opo­nuje dyrek­tor. – For­muła jest pani wła­sno­ścią!

– Tak. – Coco nie­mal wypluwa słowa. – Jed­nak, jak przy­po­mina w liście mon­sieur Bau­din, to Pierre Wer­the­imer zarzą­dza firmą.

Pru­done wygląda na oszo­ło­mio­nego, mimo to stara się ją pocie­szyć.

– Ta kra­dzież na nic mu się nie zda, made­mo­iselle. Świat wie, że to pani stwo­rzyła No 5. Per­fumy noszą pani nazwi­sko. Poza tym zawsze pro­du­ko­wano je w Neu­illy. Jaki poży­tek z for­muły będzie miał mon­sieur Wer­the­imer w Ame­ryce?

W rze­czy samej, to dobre pyta­nie.

Nagle do Coco dociera oczy­wi­sta odpo­wiedź. Pierre nie zamie­rza już ni­gdy wró­cić do Fran­cji. Odwa­żył się zabrać for­mułę No 5 z Neu­illy tylko z jed­nego powodu: pla­nuje zacząć pro­duk­cję per­fum w Ame­ryce. To dla niego szansa, by raz na zawsze się jej pozbyć. Prze­nie­sie inte­res do Nowego Jorku i zostawi Coco na pastwę losu. Ni­gdy nie wróci do kraju. Wyeli­mi­nuje ją z tego przed­się­wzię­cia, w cza­sie gdy będzie uwię­ziona w Euro­pie zagro­żo­nej wojną. Nie­za­leż­nie od dal­szych poczy­nań Niem­ców posta­no­wił ją porzu­cić.

No 5 od zawsze pro­du­ko­wano w Neu­illy. Z jakiego innego powodu Pierre miałby w tajem­nicy przy­słać Ala­ina, zamiast otwar­cie poroz­ma­wiać z nią o zmia­nach? Gdy dociera do niej cała głę­bia zdrady wspól­nika, Coco ude­rza dło­nią w stół, aż zasko­czony Pru­done pod­ska­kuje. Nikt nie wie, jak bar­dzo jest zależna od docho­dów ze sprze­daży per­fum. Ow­szem, ma oszczęd­no­ści w zło­cie i inwe­sty­cjach, które trzyma w sej­fie w Gene­wie, ale od chwili, gdy po strajku pra­cow­nic w zeszłym roku prze­stała szyć ubra­nia, No 5 sta­no­wią główne źró­dło jej docho­dów.

Unosi głowę.

– No 5 należą do mnie, mon­sieur Pru­done. For­muła jest moja. Jestem wspól­niczką kre­atywną w fir­mie. A to nie tylko mój pierw­szy zapach, ale też naj­lep­szy. Stwo­rzy­łam go po latach pla­no­wa­nia i mie­sią­cach pracy w zatę­chłych labo­ra­to­riach w Grasse.

Tym razem Pierre prze­do­brzył. Nawet gdyby chciała na nowo otwo­rzyć pro­duk­cję ubrań, to z powodu spu­sto­sze­nia sia­nego przez Hitlera w innych czę­ściach Europy w tym momen­cie nie da się zdo­być tka­nin i innych surow­ców. Ponie­waż Fran­cja wypo­wie­działa wojnę Niem­com, nawet fabryki tek­stylne zostały zare­kwi­ro­wane na potrzeby tej dziw­nej wojny. Coco pry­cha z dez­apro­batą na myśl o utra­co­nych jedwa­biach, weł­nach i lnach.

_To nie z powodu wojny zre­zy­gno­wa­łaś z szy­cia ubrań, tylko z powodu swo­jego tem­pe­ra­mentu, Coco._

_Nie, to nie była moja wina._

Została zmu­szona do zamknię­cia Domu Mody Cha­nel, bo jej „małe ręce”, jej szwaczki przy­łą­czyły się do komu­ni­stycz­nej tłusz­czy pod­czas straj­ków robot­ni­czych w zeszłym roku, żąda­jąc wię­cej, niż już zdo­łały wyci­snąć ze swo­jej Made­mo­iselle. Ach, to był paskudny czas – chu­li­gani oba­lali cenne pomniki, ata­ko­wali firmy i pra­co­daw­ców takich jak ona… Ona, która wzięła te dziew­częta z ulicy i wyszko­liła, pła­ciła im godne wyna­gro­dze­nie. Jak śmiały zwró­cić się prze­ciwko niej, bro­niąc sze­fo­wej wstępu do jej wła­snego Maison!

Co w tym dziw­nego, że zwol­niła całą tę bandę?

Mówili, że zro­biła to z zemsty.

Lecz prawda jest taka, że w owym momen­cie była to też dobra decy­zja biz­ne­sowa. Dochody z No 5 już prze­wyż­szały te ze sprze­daży sukie­nek.

A teraz? Ta kra­dzież to kolejna próba umniej­sze­nia jej roli w fir­mie. Przez lata kłó­ciła się z Pierre’em o per­fumy – o każdy detal pro­jektu, dys­try­bu­cji, reklamy, sprze­daży. Może Coco nie posiada więk­szo­ści udzia­łów w Société Made­mo­iselle, ale jedy­nymi akty­wami firmy są per­fumy Cha­nel i kilka kosme­ty­ków. Jej talent twór­czy ma znacz­nie więk­szą wagę niż liczba udzia­łów. Ta kra­dzież, próba odcię­cia jej od inte­re­sów to ostat­nia kro­pla gory­czy. Nie może pozwo­lić, by Pierre wygrał!

W tym momen­cie ude­rza ją pewna myśl. Wyła­nia się plan tak logiczny, że Coco nie­mal się uśmie­cha.

Société Made­mo­iselle to firma fran­cu­ska, pod­le­ga­jąca tutej­szym regu­la­cjom praw­nym, nie ame­ry­kań­skim. I to wła­śnie ta fran­cu­ska firma, a nie Pierre, ma prawa do pro­duk­cji No 5. Coco mocno zaci­ska usta. Każdy sąd we Fran­cji przy­zna, że skoro Pierre zamie­rza przez nie­okre­ślony czas prze­by­wać w Ame­ryce, a Coco jest we Fran­cji, to ona powinna spra­wo­wać pie­czę nad naj­cen­niej­szymi zaso­bami firmy.

Natych­miast wnie­sie sprawę do sądu. Udo­wodni, że z punktu widze­nia etyki i prawa to ona musi zarzą­dzać firmą. No 5 to skarb naro­dowy. I, jak stwier­dził dyrek­tor, zarówno firma, jak i per­fumy noszą jej nazwi­sko. Tak, ten plan się powie­dzie, jeśli nie z tego powodu, to z innego – groźba inwa­zji wojsk hitle­row­skich powstrzyma Pierre’a przed poja­wie­niem się we fran­cu­skim sądzie.

Dyrek­tor w mil­cze­niu czeka po dru­giej stro­nie stołu, ze zmarsz­czo­nym czo­łem wpa­tru­jąc się w widok za jej ple­cami.

– Mon­sieur Pru­done? – odzywa się Coco jedwa­bi­stym gło­sem, nachy­la­jąc się w jego stronę.

– Do pani usług, made­mo­iselle.

– Musimy natych­miast zacząć dzia­łać.

Krok pierw­szy: wstrzy­mać pro­duk­cję jej per­fum w Ame­ryce. Naj­pierw trzeba zatem wyku­pić cały zapas jaśminu w Pro­wan­sji, odci­na­jąc w ten spo­sób Pierre’a. Jaśmin upra­wiany w Pro­wan­sji to naj­waż­niej­sza nuta No 5. Zagra­niczny jaśmin osłabi zapach, a skład­niki syn­te­tyczne go znisz­czą. Krok drugi: zaku­piony jaśmin należy wyko­rzy­stać do wypro­du­ko­wa­nia per­fum w Neu­illy. Będzie je sprze­da­wała w całej Euro­pie, dopóki sytu­acja poli­tyczna na kon­ty­nen­cie się nie usta­bi­li­zuje. A potem zacznie rywa­li­zo­wać z Pierre’em na całym świe­cie. W końcu No 5 to jest Cha­nel.

I krok trzeci: jeśli okaże się to konieczne, Coco będzie docho­dzić swo­ich praw w sądzie.

Spo­gląda na Pru­done’a przy­mru­żo­nymi oczami. Na razie powie mu tylko tyle, ile musi.

– Dziś po połu­dniu poje­dzie pan jako mój wysłan­nik do Grasse i wykupi pan w moim imie­niu cały zapas jaśminu dostępny na rynku w tym regio­nie.

Męż­czy­zna marsz­czy czoło.

– Do Grasse?

– Tak, do Grasse, per­fu­me­ryj­nej sto­licy świata. – Coco macha ręką w kie­runku pół­nocy. – To nie­da­leko, jakieś pół godziny od Can­nes. Jak pan wie, do No 5 uży­wamy tylko naj­lep­szego jaśminu, który rośnie wyłącz­nie w tym regio­nie. Więk­szość hodow­ców kwia­tów sprze­daje swoje zbiory che­mi­kom z Grasse. Musimy się pospie­szyć, bo zbiory jaśminu zaczy­nają się wkrótce, a my poja­wiamy się na rynku dość późno. Na szczę­ście Grasse to małe mia­steczko, bo musi pan odwie­dzić wszyst­kich przed­sta­wi­cieli pro­du­cen­tów.

– Ale, made­mo­iselle…

– Muszę mieć cały zapas jaśminu, jaki jest na­dal dostępny w sprze­daży. To, co zostało z naszych zeszło­rocz­nych zapa­sów, znaj­duje się w maga­zy­nie w Neu­illy. Jeśli Pierre dopiero wpadł na pomysł z kra­dzieżą for­muły i pro­duk­cją No 5 w Nowym Jorku, praw­do­po­dob­nie nie zadbał jesz­cze o nową dostawę jaśminu. Wyprze­dzimy go. Zbiory już za parę mie­sięcy, więc i tak jest spóź­niony. Czy to jasne?

Pru­done bie­rze kape­lusz do ręki, lekko wzru­sza­jąc ramio­nami.

– Zamie­rza­łem po połu­dniu wró­cić do Paryża, made­mo­iselle, żeby jutro rano pójść do pracy w Maison.

– Nie, nie, nie. Jest pan potrzebny tutaj. – Macha ręką w kie­runku rzędu bia­łych hoteli przy bul­wa­rze za jego ple­cami. – Niech pan zare­zer­wuje na moje konto pokój w hotelu Maje­stic i wynaj­mie samo­chód z kie­rowcą. To sprawa naj­wyż­szej wagi.

– Ale mon­sieur Wer­the­imer…

– Te per­fumy należą do mnie, mon­sieur Pru­done. For­muła jest moja. – Coco prze­suwa kciu­kami pod koł­nie­rzy­kiem bluzki, usztyw­nia­jąc go i pro­stu­jąc. – Te per­fumy powstały z mojej inspi­ra­cji i sym­bo­li­zują Cha­nel w oczach każ­dej kobiety na świe­cie oraz przy­szłych poko­leń. Nie pozwolę, by Pierre mi je ode­brał.

Pru­done opusz­cza głowę. Coco przyj­muje to jako oznakę zgody.

– To ja wybra­łam każdy skład­nik. Jest ich w for­mule ponad sie­dem­dzie­siąt, panie dyrek­to­rze, zmie­sza­nych przez che­mika zgod­nie z moimi dokład­nymi wska­zów­kami. – Stuka pal­cem w czu­bek nosa. – Mam wyjąt­kowo wraż­liwy węch.

Męż­czy­zna znów kiwa głową.

– Mam tak zwany nos, mon­sieur.

– Jest pani artystką – stwier­dza dyrek­tor.

Coco ni­gdy nie uwa­żała się za artystkę, lecz w wypadku tych per­fum to moż­liwe.

– No 5 to ikona. To Fran­cja.

_A bez nich moje wydatki wkrótce prze­ro­sną dochody i wszyst­kie fun­du­sze wypa­rują._

Pru­done wydyma policzki, a potem powoli wypusz­cza powie­trze.

– Rozu­miem. Oczy­wi­ście, No 5 to ikona. Tak, pojadę do Grasse. Ale co pani zrobi z całym tym jaśmi­nem, kiedy go wyku­pimy, made­mo­iselle?

Coco uśmie­cha się do niego lekko.

– Posta­no­wi­łam prze­jąć nad­zór nad fabryką w Neu­illy. Będę pro­du­ko­wała No 5 bez Pierre’a. Teraz naj­waż­niej­sze jest zapew­nie­nie odpo­wied­nich zapa­sów, na wypa­dek gdyby ta niby-wojna z Niem­cami prze­ro­dziła się w praw­dziwą.

– To może być nieco trudne. Zbiory let­nie są już praw­do­po­dob­nie sprze­dane.

Coco rzuca mu twarde spoj­rze­nie.

– Niech pan kupi od ręki, co się da. A jeśli zbiory są zare­zer­wo­wane, pro­szę zapro­po­no­wać prze­bi­cie zakon­trak­to­wa­nych cen. Ma pan moje upo­waż­nie­nie do zaofe­ro­wa­nia dwu­krot­nie wyż­szej kwoty.

Pru­done marsz­czy brwi, ale ona mówi dalej:

– Pro­szę im przy­po­mnieć, że powinni myśleć o przy­szło­ści. I że repre­zen­tuje pan Dom Mody Cha­nel. A oni prze­cież nie mają nic do stra­ce­nia, bo moja oferta gwa­ran­tuje im natych­mia­stowy dochód w tych nie­pew­nych cza­sach.

– A mon­sieur Wer­the­imer? – Pru­done kręci głową. – To wywoła plotki, made­mo­iselle.

– Jeśli ktoś o nim wspo­mni, może pan go poin­for­mo­wać, że Pierre Wer­the­imer jest w Ame­ryce, a ja tutaj, i dzielą nas ocean oraz wojna. To ze mną będą mieli teraz do czy­nie­nia.

Po krót­kim waha­niu Pru­done kiwa głową.

– Być może to jest wła­śnie praw­dziwa wojna, made­mo­iselle.

Coco prze­chyla głowę na bok.

– Być może całe życie jest wojną – odpo­wiada i siada pro­sto, wygła­dza­jąc po kolei palce ręka­wi­czek. – Niech han­dla­rze z Grasse przy­go­tują dla mnie na jutro kon­trakty do przej­rze­nia. Muszę natych­miast mieć ten jaśmin.

Jed­nak dyrek­tor na­dal się waha.

– Made­mo­iselle, mówimy o kupie­niu całych hek­ta­rów kwia­tów. Nie jestem pewien, czy prze­trans­por­to­wa­nie takiej ilo­ści jest w obec­nych cza­sach moż­liwe. Pociągi towa­rowe zostały prze­jęte przez rząd na rzecz wysiłku wojen­nego.

Coco wspiera łok­cie na bla­cie stołu.

– Widzę, że zanie­dba­łam pań­ską edu­ka­cję. Nie prze­wo­zimy roślin. Che­micy z Grasse pozy­skują z kwia­tów esen­cję zapa­chową. – Śmieje się cicho. – Muszę uzu­peł­nić pań­ską wie­dzę na temat per­fu­miar­stwa. Pro­dukt finalny, ole­jek pozy­ski­wany z kwia­tów, tak zwany abso­lut, po eks­trak­cji jest prze­cho­wy­wany w kilo­gra­mo­wych szkla­nych fla­ko­nach. Kilo­gram abso­lutu jaśmi­no­wego zawiera ole­jek z wielu hek­ta­rów kwia­tów. – Unosi ramię. – Trans­port do Neu­illy nie będzie sta­no­wił pro­blemu.

Pru­done oblewa się rumień­cem.

– Oczy­wi­ście, powi­nie­nem to wie­dzieć.

– Musi pan zro­zu­mieć, panie dyrek­to­rze, że bez wpły­wów ze sprze­daży ubrań ten krok jest kwe­stią naj­wyż­szej wagi dla Maison. – Jej głos brzmi twardo. – Pro­szę się upew­nić, że hodowcy z Grasse też to zro­zu­mieją. Muszą sobie uświa­do­mić, że made­mo­iselle Cha­nel wymaga lojal­no­ści w inte­re­sach.

– Tak, made­mo­iselle.

_Zasta­nów się, Coco. Pierre wie­rzył w cie­bie od samego początku, zanim odnio­słaś suk­ces, kiedy Dom Mody Cha­nel był jesz­cze nie­spraw­dzoną nowo­ścią. Pamię­tasz, jak poda­ro­wał ci pierw­szą butelkę N_o _5 wypro­du­ko­waną po powsta­niu Société Made­mo­iselle?_

Na­dal trzyma tę pierw­szą butelkę w sej­fie przy rue Cam­bon.

Lecz to było wiele lat temu, a Pierre się zmie­nił. Jeśli nie będzie dzia­łała szybko, on ją znisz­czy. Coco do tego nie dopu­ści. Ni­gdy nie wróci do daw­nego życia, do tego, kim była.

Prze­szywa ją ukłu­cie zna­jo­mego stra­chu. Mała Gabrielle – porzu­cona, szo­ru­jąca na kola­nach spierzch­nię­tymi dłońmi kamienną posadzkę w kory­ta­rzu opac­twa na górze w Auba­zine. Nie­mal czuje woń żół­tego mydła i lodo­waty chłód panu­jący w pół­noc­nej czę­ści budynku, w któ­rej miesz­kały pod­opieczne. Płyty w dłu­gich kory­ta­rzach ukła­dały się we wzór kwia­tów o pię­ciu płat­kach. Piątka to jej szczę­śliwa liczba. Sio­stry powie­działy, że będzie mogła zjeść, kiedy umyje każdy kamień. Pan mówi, że tylko czy­ste, grzeczne dziew­czynki mogą dostać posi­łek. Wtedy była Gabrielle, sie­rotą. Jesz­cze nie Coco.

Pięć, pięć, pięć – już wtedy wie­działa, że ta liczba przy­nie­sie jej szczę­ście.

Drży, znów czu­jąc chłód kory­ta­rza. Jest pewna, że podej­muje wła­ściwą decy­zję. Pie­nią­dze to bez­pie­czeń­stwo. No 5 to jej bez­pie­czeń­stwo. Pierre nie pozo­sta­wił jej wyboru, a ona musi teraz wal­czyć o to, co jej się należy. Ni­gdy wię­cej nie będzie szo­ro­wała pod­łóg za strawę i miej­sce do spa­nia.

– Made­mo­iselle?

Głos Pru­done’a wyrywa ją z zadumy. Znów jest Coco i ota­cza ją mur, który wzno­siła przez te wszyst­kie lata od cza­sów Auba­zine.

– Dość tych dywa­ga­cji – rzuca ze znie­cier­pli­wie­niem. – Pro­szę jechać do Grasse. Zatrzyma się pan w Can­nes do czasu pod­pi­sa­nia kon­trak­tów. Zosta­niemy tutaj tak długo, jak trzeba.

– Oczy­wi­ście. – Char­les Pru­done zabiera kape­lusz i wstaje.

– Pro­szę przyjść do mojej willi jutro punk­tu­al­nie o dzie­sią­tej rano. To nam da czas na pod­pi­sa­nie i prze­ka­za­nie kon­trak­tów.

Kiedy męż­czy­zna się oddala, coś mięk­kiego ociera się o jej kostkę. Coco odsuwa krze­sło i spo­gląda na żół­tego kota, który wpa­truje się w nią przy­po­mi­na­ją­cymi agat oczami – bursz­ty­no­wo­zie­lo­nymi wirami świa­tła. Kobieta pochyla się i bie­rze La Bohémienne na ręce. Tuląc zwie­rzaka, szep­cze:

– Już dobrze, maleńka, jesteś bez­pieczna.

Pozwala kotce umo­ścić się na swo­ich kola­nach. Dra­pie jedwa­bi­ste futro mię­dzy uszami, kiedy szyb­kim kro­kiem pod­cho­dzi do niej kel­ner.

– Naj­moc­niej prze­pra­szam, made­mo­iselle – mówi, się­ga­jąc po kotkę.

Coco kręci głową.

– Nie, pro­szę ją zosta­wić. Dobrze się rozu­miemy.

– Nikt nie rozu­mie kotów. – Kel­ner par­ska śmie­chem. – A ona jest bystra. Skrywa swoje myśli jak zawo­dowy zło­dziej.

– Może zabiorę ją ze sobą do domu.

Męż­czy­zna wska­zuje pod­bród­kiem hotele przy bul­wa­rze.

– Ona mieszka w tam­tych alej­kach, za kuch­niami. Jest dzika, made­mo­iselle, nie zosta­nie z panią. La Bohémienne chce żyć wolna na uli­cach.

Coco gła­dzi zado­wo­loną kotkę, która jest miękka i cie­pła. Lecz kel­ner ma rację.

– Wezmę pań­ską uwagę do serca. Kotka pozo­sta­nie wolna. – W jej gło­sie brzmi żal. – Ale pro­szę przy­nieść miseczkę śmie­tany, zanim pójdę.Rozdział drugi

Roz­dział drugi

La Pausa w pobliżu Can­nes

Wio­sna 1940

Tego wie­czoru Coco sie­dzi na dzie­dzińcu willi owie­wana cie­płym wie­trzy­kiem nio­są­cym zapach lawendy, mimozy i hia­cyn­tów. Mor­ska bryza wymiata jej z głowy myśli o liście, który Pru­done przy­wiózł z Paryża. Wcze­śniej, gdy na­dal obez­wład­niał ją ból po zdra­dzie Pierre’a, wysłała prze­pro­siny do Wal­lis i Davida na Cap d’Anti­bes, wyma­wia­jąc się od przyj­ścia na pro­szoną kola­cję u byłego króla Anglii. Wie­działa, że jest na to nieco za późno, ale _c’est la vie_. Nie uda jej się odprę­żyć dopóty, dopóki nie będzie miała w ręku kon­trak­tów z Grasse.

Willa jest poło­żona w gaju oliw­nym na ska­li­stym wznie­sie­niu z wido­kiem na Morze Śród­ziemne. La Pausa to jej schro­nie­nie. Czę­ściowo sta­nowi pre­zent, który poda­ro­wał jej West­min­ster przed swoim ślu­bem. Tylko czę­ściowo, bo cho­ciaż to on kupił posia­dłość, Coco sama zapro­jek­to­wała dom i nad­zo­ro­wała budowę aż po naj­mniej­sze detale, takie jak spa­ty­no­wane drew­niane okien­nice nada­jące miej­scu ary­sto­kra­tyczny polor przy­po­mi­na­jący zno­szone, pięk­nie skro­jone twe­edowe mary­narki West­min­stera. Taki dom zbu­do­wałby Papa, gdyby dopi­sało mu szczę­ście w życiu – gdyby powró­cił.

Sie­dząc w świe­tle księ­życa, prze­suwa pal­cami po dłu­gich sznu­rach pereł, które zastą­piły poda­ru­nek od West­min­stera spo­czy­wa­jący teraz na dnie morza. Maman aż do śmierci na ten roz­dzie­ra­jący kaszel nosiła per­łowy naszyj­nik cia­sno obej­mu­jący jej szyję.

Kiedy zmarła, Papa wysłał młod­szych braci Coco do pracy w gospo­dar­stwie. Na­dal widzi krót­kie nóżki chłop­ców bie­gną­cych za sta­rym rol­ni­kiem przez pole, pod­czas gdy powóz Papy się odda­lał. Patrzyła za nimi, aż stali się led­wie widocz­nymi punk­ci­kami w oddali.

A potem Papa też odszedł.

Porzu­cił Anto­inette, Julię-Ber­the i Gabrielle, zosta­wia­jąc wszyst­kie trzy sio­stry w opac­twie w Auba­zine. Obie­cał, że wróci po swoje dzieci, gdy tylko zarobi pie­nią­dze na opiekę nad nimi. Wspo­mnie­nie tam­tej nocy do dziś budzi w Coco przy­gnę­bie­nie. W trak­cie dłu­giej podróży do sie­ro­cińca, którą dziew­czynki odbyły na tyle fur­manki, Papa zdra­dził im, dokąd jadą. Sły­sząc to, sio­stry zagrze­bały się w sia­nie, tuląc się do sie­bie. Choć Papa po dro­dze dawał im smaczne jabłka, Anto­inette i Julia-Ber­the prze­pła­kały wiele godzin. Za to Coco skryła roz­pacz głę­boko w sobie.

O zmroku w mie­ście Limo­ges Papa zatrzy­mał wóz przed skle­pem. Tablica wisząca przy drzwiach obie­cy­wała: „Dobre ceny za por­ce­lanę, sre­bro, biżu­te­rię”. Przez dłuż­szy czas sie­dział bez ruchu, trzy­ma­jąc w dłoni per­łowy naszyj­nik mamy, jak gdyby sza­co­wał jego wagę. Potem skrzy­wił się, jakby miał zaraz się roz­pła­kać. Jed­nak zesko­czył z kozła, wypro­sto­wał plecy i ści­ska­jąc perły w ręku, wszedł do sklepu.

Gabrielle poczuła nagły przy­pływ nadziei, gdy wpa­try­wała się w drzwi lom­bardu. Papa zmie­nił zda­nie! Sprzeda naszyj­nik i wybu­duje dla nich dom w jakiejś cie­płej oko­licy, z miej­scem na ogród. Pamięta cie­płą radość, która ją ogar­nęła, gdy leżała w sia­nie, wyobra­ża­jąc sobie nową przy­szłość. Kupią krowę i będą upra­wiali warzywa. Będą cho­dzili do szkoły, a popo­łu­dniami chłopcy zajmą się pracą w gospo­dar­stwie, a dziew­czynki goto­wa­niem i sprzą­ta­niem. Papa będzie sprze­da­wał towary na wiej­skich tar­gach i co wie­czór wra­cał do domu.

Lecz kilka minut póź­niej ojciec wypadł na zewnątrz z głową wtu­loną w ramiona, zmarsz­czo­nymi brwiami i gniew­nym wzro­kiem. Gabrielle sku­liła się w sia­nie. Papa miał tem­pe­ra­ment. Odwią­zu­jąc muła, krzyk­nął:

– Lichwiarz!

Wóz zako­ły­sał się pod jego cię­ża­rem, gdy wdra­pał się na kozła.

– Dzie­sięć fran­ków! – burk­nął, strze­la­jąc lej­cami. – Dzie­sięć par­szy­wych fran­ków za jej perły…

Nie wystar­czy, by kupić dom.

Julia-Ber­the unio­sła głowę.

– Tatu­siu, kto to jest lichwiarz?

– Lichwiarz to zło­dziej, Żyd.

– Wróć tam, tatu­siu! – Gabrielle usia­dła, w przy­pły­wie despe­ra­cji pod­no­sząc głos. – Powiedz temu czło­wie­kowi, że są warte wię­cej.

– Cicho, dziew­czynki. – Głos Papy był napięty i zdu­szony. – To na nic się nie zda. – Znów trza­snął lej­cami. – Lepiej posłu­chaj­cie ojca. Nikt nie przej­muje się bied­nymi. Biedni zawsze cier­pią, zapa­mię­taj­cie to sobie. Bądź­cie gotowe wal­czyć o wszystko, czego w życiu pra­gnie­cie. Tylko tak można prze­trwać. – Splu­nął w stronę sklepu i wóz z tur­ko­tem ruszył ulicą.

Świa­tła mia­steczka zostały z tyłu, a droga robiła się coraz węż­sza. Poza cięż­kim stą­pa­niem muła i skrzy­pie­niem drew­nia­nych kół pod­ska­ku­ją­cych na żło­bio­nej kole­inami dro­dze świat wokół nich był ciemny i cichy, gdy wjeż­dżali pod górę do opac­twa. Gabrielle wtu­lona w Anto­inette i Julię-Ber­the nagle uświa­do­miła sobie, że Maman ode­szła na zawsze, a Papa porzuci je w Auba­zine, tak jak zosta­wił chłop­ców. Zro­zu­miała, że to punkt zwrotny w jej życiu.

Coco patrzy przed sie­bie, czu­jąc wewnątrz taką samą pustkę jak owej nocy. Dziw­nie jest spo­glą­dać w prze­szłość, nie­czę­sto sobie na to pozwala. Ale nie­malże widzi Papę, jak powłó­cząc nogami, idzie kory­ta­rzem do drzwi opac­twa. Nie spusz­czała z niego wzroku, na­dal mając nadzieję, że zmieni zda­nie. Lecz on nawet się za sie­bie nie obej­rzał.

Ona, Anto­inette i Julia-Ber­the szybko zro­zu­miały, że przy­jęto je do opac­twa „z dobroci serca” i w odróż­nie­niu od pozo­sta­łych uczen­nic muszą zara­biać na swoje utrzy­ma­nie. Gabrielle zawsze sta­rała się poma­gać swoim sio­strom, osta­tecz­nie jed­nak oka­zało się, że nie są wystar­cza­jąco silne ani twarde. Obie wiele lat póź­niej ode­brały sobie życie. A jej bra­cia – cóż mogła zro­bić? Na­dal żyją i nie mają gro­sza przy duszy, cza­sami do niej piszą, a ona spo­ra­dycz­nie wysyła im pie­nią­dze. Przez pewien czas jesz­cze się łudziła, że uda się zacho­wać więzi, ale w końcu zro­zu­miała, że jej rodzina już nie ist­nieje.

Tak naprawdę od nocy, gdy odszedł Papa, wie­działa, że jest zdana wyłącz­nie na sie­bie.

Coco zapala papie­rosa i składa głowę na opar­ciu krze­sła, patrząc, jak smuga dymu wije się w ciem­no­ściach. Cał­kiem dobrze sobie pora­dziła. Wtedy była Gabrielle, dziew­czyną zależną od innych, teraz jest w pełni ukształ­to­wana – stała się Coco. Stwo­rzyła nowe życie, pozo­sta­wia­jąc Gabrielle w prze­szło­ści. Prawdę o swo­jej bie­dzie i nie­szczę­ściu zacho­wuje w tajem­nicy.

Znał ją tylko jeden czło­wiek, któ­remu oddała się całą duszą i cia­łem nie­mal w pierw­szej chwili, gdy się poznali. Szum morza pod kli­fami w La Pau­sie koi ją, wciąga, pozwa­la­jąc pły­nąć wspo­mnie­niom. Rytm fal uspo­kaja, nie­mal hip­no­ty­zuje – cie­pła woda, która wzbiera, a potem się wyco­fuje. Boy Capel, jedyny męż­czy­zna, któ­rego kie­dy­kol­wiek kochała. Och, jakże mu ufała…

Nie! Rzuca nie­do­pa­łek na zie­mię, roz­gnia­ta­jąc go czub­kiem buta. Ma dziś wystar­cza­jąco dużo pro­ble­mów, z któ­rymi musi się upo­rać bez wspo­mnień o Boyu Capelu. Wstaje i rusza kruż­gan­kiem ota­cza­ją­cym dzie­dzi­niec, przy­po­mi­na­ją­cym jej o zakon­ni­cach w klasz­to­rze, które bez­sze­lest­nie sunęły pod arka­dami, odma­wia­jąc róża­niec.

Wcho­dzi do sypialni przez wyso­kie, prze­szklone drzwi, otwarte, by wpu­ścić mor­ską bryzę. Alice wła­śnie poście­liła łóżko. Na widok sze­fo­wej uśmie­cha się i szybko znika. Coco roz­biera się i wkłada białą jedwabną koszulę nocną, którą poko­jówka roz­ło­żyła na koł­drze. To jedna z jej ulu­bio­nych, z cien­kimi ramiącz­kami, poza tym bez żad­nych zdo­bień.

Coco pod­cho­dzi do toa­letki i siada przed lustrem. Tro­chę pozuje, obra­ca­jąc się nieco w prawo. Foto­gra­fo­wie twier­dzą, że ma kla­syczny pro­fil: mały nos o ide­al­nym kształ­cie, linię szczęki może nieco zbyt kwa­dra­tową, ale wyraźną. Szyję długą i smu­kłą. Oliw­kowa cera odzie­dzi­czona po Papie – ona okre­śla jej odcień jako sło­neczny – jest odro­binę za ciemna jak na pre­fe­ren­cje socjety, ale za to pod­kre­śla jej sze­roko roz­sta­wione czarne oczy pod wyraź­nymi brwiami oraz ciemne loki obra­mo­wu­jące twarz. Boy powie­dział kie­dyś, że nie jest ładna w zwy­kłym zna­cze­niu tego słowa, ale za to jest piękna. Na­dal nie do końca rozu­mie jego słowa. Uśmie­cha się i bie­rze do ręki szczotkę, po czym nagle przy­suwa twarz do lustra.

Kiedy się poja­wiły te deli­katne zmarszczki w kąci­kach oczu?

Coco gasi wszyst­kie świa­tła w pokoju, poza lampką na noc­nym sto­liku. Układa się pod oble­czoną chłod­nym jedwa­biem koł­drą na pach­ną­cym lawendą prze­ście­ra­dle i sięga po książkę, którą zeszłego wie­czoru zosta­wiła przy łóżku. To naj­now­sza powieść Colette. Wzdy­cha, opie­ra­jąc ją o kolana. Colette jest świetną pisarką, lecz trudną przy­ja­ciółką.

Nie umie się sku­pić na tek­ście, wciąż wra­ca­jąc myślami do pod­stępu Pierre’a. W prze­szło­ści, mimo że poważ­nie się spie­rali o Société Made­mo­iselle i jej per­fumy, zawsze w końcu uda­wało im się pozo­stać przy­ja­ciółmi. Wła­ści­wie cza­sami się zasta­na­wiała, czy Pierre tro­chę się w niej nie pod­ko­chuje. Kilka razy, nawet gdy wygry­wała sprawy w sądzie, przy­sy­łał bukiet jej ulu­bio­nych bia­łych kame­lii.

W jej umy­śle poja­wia się obraz tego dnia, gdy się poznali, zbla­kły niczym uro­czy impre­sjo­ni­styczny pej­zaż. Sło­neczny dzień na torze wyści­gów kon­nych. Czer­wone, białe i nie­bie­skie flagi łopo­czące na wie­trze, soczy­ste barwy kamieni szla­chet­nych, nasy­cony zapach sło­nego powie­trza znad morza na nor­mandz­kim wybrzeżu.

Pierre był dys­tyn­go­wany, wysoki i szczu­pły, z ciem­nymi wło­sami i gład­kim czo­łem. Cią­gle uśmiech­nięty. Podzi­wiała jego styl: modną kami­zelkę, sta­ran­nie zawią­zany kra­wat, lekki weł­niany płaszcz i nieco zsu­nięty do tyłu melo­nik. Lecz naj­bar­dziej wyróż­niały się jego oczy – głę­boko osa­dzone, przy­ja­zne, z deli­kat­nymi zmarszcz­kami w kąci­kach. A pod nimi wyraźne, ciemne cie­nie.

Coco wzdy­cha na to wspo­mnie­nie. Ni­gdy nie potra­fiła nic wyczy­tać z jego oczu. Czy wtedy był jej praw­dzi­wym przy­ja­cie­lem, czy już rywa­lem?

Z trza­skiem zamyka powieść Colette, odkłada ją na sto­lik i wyłą­cza świa­tło.

Po powro­cie Char­les’a Pru­done’a z Grasse pod­pi­sze kon­trakty, przy­pie­czę­to­wu­jąc los Pierre’a. A gdy jej praw­nicy przed­sta­wią wszyst­kie zarzuty, żaden fran­cu­ski sędzia nie odmówi jej wyłącz­nego prawa wła­sno­ści do Société Made­mo­iselle.

Ale jak zawsze, gdy na hory­zon­cie maja­czą pro­blemy, poja­wia się Gabrielle, szep­cząc jej do ucha. _Pierre będzie z tobą wal­czył! Co zro­bimy, jeśli dzięki swo­jej for­tu­nie wygra sprawę? Znów będziemy biedne._

W gło­wie kłę­bią się jej rachunki, jeden po dru­gim. Należ­ność za apar­ta­ment w Hôtel Ritz… ale prze­cież to jej dom. I koszt utrzy­ma­nia willi oraz tego, co pozo­stało z Domu Mody.

Coco cmoka z dez­apro­batą. _Nie pozwolę, by Pierre wygrał._

Prze­wraca się na plecy i wpa­truje w sufit. Gdy­byż tylko Boy Capel tu był. Pocie­szyłby ją, utu­lił w swo­ich ramio­nach. Szep­nąłby, że kocha swoją małą Coco, i zapew­nił, że nie musi bez prze­rwy wal­czyć z całych sił. Wyznałby, że jest jego jedyną, wieczną miło­ścią.

Dłu­gie, ciemne rzęsy Boya muskają jej poli­czek. Jego oddech łasko­cze ją w szyję. Gdy jej powieki zaczy­nają opa­dać, lekki wie­trzyk prze­myka przez pokój, a blady księ­życ oświe­tla kochan­ków. Sple­ceni ze sobą zapa­dają w sen – Coco i Boy. Po raz kolejny Boy Capel jest jej kochan­kiem, ojcem, bra­tem, przy­ja­cie­lem, powier­ni­kiem. Jej obrońcą.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: