Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Córka carycy - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
12 lipca 2023
Ebook
43,90 zł
Audiobook
54,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Córka carycy - ebook

Dramatyczna historia Elżbiety Piotrownej, naznaczona miłością, niebezpieczeństwem, namiętnością i stratą.

Rola urodzonej w domu Romanowów Elżbiety, córki cara Piotra Wielkiego i carycy Katarzyny I, jest pieczołowicie zaplanowana – dziewczyna ma poślubić króla Francji Ludwika XV i umocnić wpływy rosyjskiego imperium w Wersalu. Mimo swojej dzikiej natury carówna jest gotowa, by wypełnić zobowiązania wobec mateczki Rosji. Ale kiedy leśny potwór Leszy przepowiada jej przyszłość, życie Elżbiety wywraca się do góry nogami. Ojciec nagle umiera, a matka obejmuje tron.

Za wspaniałą fasadą rosyjskiego dworu kryje się kłębowisko intryg i ambicji. Przyjaciele zmieniają się we wrogów i nastają na wolność i życie carówny. Los zadaje kolejne ciosy – żeby przetrwać, Elżbieta musi zrzucić płaszcz ofiary i wykazać się przebiegłością. Ale dopiero prawdziwa miłość pomoże jej dojrzeć do tego, do czego została przeznaczona.

W niebezpiecznej atmosferze dworu tylko kobieta obdarzona bezgraniczną odwagą, mądrością i szlachetnością może okazać się godna, by zasiąść na tronie Piotra Wielkiego.

Córka carycy to kolejna po Carycy wnikliwa i fascynująca powieść o dynastii Romanowów.

„Talent Alpsten do ukazywania sugestywnych szczegółów z epoki i wzbudzania empatii dla książkowych postaci sprawia, że strony same się przewracają”. „Publishers Weekly”

„Po mistrzowsku zweryfikowana i pięknie napisana opowieść”. Nancy Goldstone, autorka Rival Queens

„Gra o tron bez smoków”. Natasha Pulley, autorka międzynarodowego bestsellera The Watchmaker of Filigree Street

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67790-47-5
Rozmiar pliku: 2,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Spis po­staci

Ro­dzina Elż­biety

Elż­bieta Pio­trowna Ro­ma­nowa (Li­zeńka), córka cara Pio­tra Wiel­kiego i Ka­ta­rzyny I

Aleksy Mi­chaj­ło­wicz Ro­ma­now, car Wszech­rusi, drugi car z dy­na­stii Ro­ma­no­wów; dzia­dek Elż­biety

Piotr Wielki, car Wszech­rusi, znany także jako Piotr Alek­sie­je­wicz Ro­ma­now, ba­tiuszka car, Piotr I; oj­ciec Elż­biety

Ka­ta­rzyna Alek­sie­jewna, dawna słu­żąca, naj­pierw ko­chanka, a po­tem żona Pio­tra Wiel­kiego, póź­niej ca­ryca Wszech­rusi Ka­ta­rzyna I; matka Elż­biety

Eu­do­kia Ło­pu­china, pierw­sza żona Pio­tra Wiel­kiego, była ca­ryca Wszech­rusi; matka ca­re­wi­cza Alek­sego

ca­re­wicz Aleksy, syn Eu­do­kii i Pio­tra Wiel­kiego, jego pra­wo­wity dzie­dzic; przy­rodni brat Elż­biety

Piotr Alek­sie­je­wicz Ro­ma­now (Pie­truszka), syn Alek­sego i Szar­loty Kry­styny, póź­niej car Piotr II; bra­ta­nek Elż­biety

Anna Pio­trowna Ro­ma­nowa (Anuszka), córka Pio­tra Wiel­kiego i Ka­ta­rzyny I; sio­stra Elż­biety i matka Ka­rola Pio­tra

Ka­rol, książę Holsz­tynu, mąż Anny Pio­trowny; oj­ciec Ka­rola Pio­tra

re­gentka Zo­fia, przy­rod­nia sio­stra Pio­tra Wiel­kiego; ciotka Elż­biety

car Iwan V, przy­rodni brat Pio­tra Wiel­kiego; stryj Elż­biety

ca­ryca Pra­sko­wia Iwa­nowna Sał­ty­kowa (Pa­sza), wdowa po Iwa­nie; stry­jenka Elż­biety

ca­równa Ka­ta­rzyna Iwa­nowna, córka cara Iwana V; stry­jeczna sio­stra Elż­biety

Ka­rol Le­opold, książę Me­klem­bur­gii, mąż ca­równy Ka­ta­rzyny Iwa­nowny i oj­ciec Kry­styny, re­gentki Wszech­rusi Anny Le­opol­downy

Kry­styna, wła­ści­wie Elż­bieta Ka­ta­rzyna Kry­styna, księż­niczka Me­klem­bur­gii, córka Ka­ta­rzyny Iwa­nowny, po­tem ad­op­to­wana przez ca­rycę Annę I i mia­no­wana księż­niczką ko­ronną – ce­sa­rzówną, re­gentka Wszech­rusi Anna Le­opol­downa; ku­zynka Elż­biety

An­toni, książę Brunsz­wiku, mąż re­gentki Anny Le­opol­downy; oj­ciec cara Iwana VI

car Iwan VI, Iwan An­to­no­wicz, ma­lutki syn re­gentki Anny Le­opol­downy; pra­wnuk stryja Elż­biety

ca­równa Anna Iwa­nowna, córka cara Iwana V, księżna Kur­lan­dii, po­tem ca­ryca Wszech­rusi Anna I; stry­jeczna sio­stra Elż­biety

książę Kur­lan­dii, mąż ca­równy Anny Iwa­nowny

Au­gust, książę Holsz­tynu, ku­zyn Ka­rola, księ­cia Holsz­tynu; na­rze­czony Elż­biety Pio­trowny

Ro­syj­ski dwór car­ski

książę Alek­san­der Da­ni­ło­wicz Mien­szy­kow, ge­ne­rał ar­mii Pio­tra Wiel­kiego i jego za­ufany przy­ja­ciel, zwany także Ale­ka­szą

księż­niczka Ma­ria Mien­szy­kow, córka Mien­szy­kowa i na­rze­czona cara Pio­tra II

Teo­fan Pro­ko­po­wicz, ar­cy­bi­skup No­wo­grodu, spo­wied­nik i do­radca Pio­tra Wiel­kiego, Ka­ta­rzyny I i Elż­biety Pio­trowny

książę Aleksy Gri­go­ri­je­wicz Do­łgo­ruki, oj­ciec chrzestny Pio­tra Alek­sie­je­wi­cza Ro­ma­nowa (Pio­tra II)

księżna Ka­tia Alek­sie­jewna Do­łgo­ruka, córka księ­cia Alek­sego Do­łgo­ru­kiego, póź­niej na­rze­czona Pio­tra II

hra­bia Piotr An­drie­je­wicz Toł­stoj, dwo­rza­nin i za­ufany Pio­tra Wiel­kiego i Ka­ta­rzyny I

Alek­san­der Bo­ry­so­wicz Bu­tur­lin, ofi­cer pułku pre­obra­żeń­skiego, ko­cha­nek i zwo­len­nik Elż­biety Pio­trowny

Ernst Bi­ren, hra­bia de Bi­ron, sta­jenny, znany także jako de Bi­ron, książę Kur­lan­dii, re­gent Ro­sji; ko­cha­nek i do­radca Anny I

Mał­go­rzata de Bi­ron, żona Bi­rona, księżna Kur­lan­dii

Ka­rol, Piotr i Ja­dwiga de Bi­ron, dzieci Bi­rona

ge­ne­rał Usza­kow, szef Taj­nego Urzędu Śled­czego

Maja, słu­żąca u Iwa­no­wien

po­rucz­nik Sie­mion Mor­dwi­now, ma­ry­narz, który prze­ka­zuje ko­re­spon­den­cję mię­dzy Anuszką i Li­zeńką

książę Ar­te­miusz Wo­łyń­ski, ro­syj­ski am­ba­sa­dor w Per­sji

książę An­tioch Kan­te­mir z Moł­dowy, ro­syj­ski am­ba­sa­dor w Lon­dy­nie

Eu­ropa

Au­gust Mocny, elek­tor sa­ski, so­jusz­nik Pio­tra Wiel­kiego i król Pol­ski

król Szwe­cji Ka­rol XII, wróg Pio­tra w wiel­kiej woj­nie pół­noc­nej

król Fran­cji Lu­dwik XV

Ma­ria Lesz­czyń­ska, córka Sta­ni­sława Lesz­czyń­skiego, króla Pol­ski, księż­niczka pol­ska; żona Lu­dwika XV i kró­lowa Fran­cji

Jean-Ja­cques de Cam­pre­don, fran­cu­ski am­ba­sa­dor w Ro­sji

książę de Li­ria, hisz­pań­ski am­ba­sa­dor w Ro­sji

Jan d’Aco­sta, por­tu­gal­ski Żyd, bła­zen Pio­tra Wiel­kiego, Ka­ta­rzyny I, Pio­tra II, Anny I i wresz­cie Elż­biety

Ja­kob Schwartz, au­striacki szpieg, wio­lon­cze­li­sta, na­uczy­ciel mu­zyki i tańca

Jean-Ar­mand de Le­stocq, fran­cu­ski ary­sto­krata; le­karz Elż­biety

An­driej Iwa­no­wicz, hra­bia Oster­mann, wła­ści­wie He­in­rich Jo­hann Frie­drich Oster­mann, kanc­lerz i wi­ce­kanc­lerz Pio­tra Wiel­kiego, Ka­ta­rzyny I, Anny I i re­gentki Anny Le­opol­downy

Lieb­man, Żyd i na­dworny ju­bi­ler ca­rycy Anny I

hra­bia Mo­ritz Karl von Ly­nar, po­seł sa­ski i ko­cha­nek re­gentki Anny Le­opol­downy

Ju­lia (Ju­lianna) von Meng­den, inf­lancka ba­ro­nowa, sio­strze­nica Oster­manna; car­ska pia­stunka Iwana VI i ko­chanka re­gentki Anny Le­opol­downy

hra­bia Ales­san­dro Me­lis­simo, au­striacki dy­plo­mata, na­rze­czony Ka­tii Do­łgo­ru­kiej

To-Szi, przy­wódca chiń­skiego po­sel­stwa

Ko­ło­mien­skoje

Il­lin­czaja, pia­stunka Anuszki i Li­zeńki

Ławra Pe­czer­ska

prze­ory­sza Agata, przy­ja­ciółka Ka­ta­rzyny I

Alek­siej Ra­zum/Ra­zu­mow­ski, ukra­iń­ski pa­sterz i so­li­sta Car­skiego Chóru Anny I; ko­cha­nek Elż­bietyPro­log

Pa­łac Zi­mowy, dzień św. Mi­ko­łaja, 6 grud­nia 1741 roku

MÓJ MA­LUTKI KU­ZYN IWAN jest nie­winny – jest rocz­nym dziec­kiem i nie może być ni­czemu wi­nien. Lecz dziś, na mój roz­kaz, car nie­mowlę zo­sta­nie uznany za win­nego za­rzu­ca­nych mu czy­nów.

Tłu­mię prze­możną chęć, by po­rwać go na ręce i uca­ło­wać, ale to tylko po­gor­szy­łoby sprawę. Za drzwiami jego kom­naty sły­chać ni­ski, brzę­czący dźwięk, jakby roz­złosz­czone psz­czoły chciały za­ata­ko­wać Pa­łac Zi­mowy. Żoł­nier­skie buty szu­rają i tu­pią. Ostrogi po­brzę­kują ni­czym kie­liszki do wódki, a ba­gnety są mo­co­wane na musz­kie­tach. To pre­lu­dium tego, co na­stąpi. Ta myśl na­peł­nia moje serce prze­ra­że­niem.

Nie ma wy­boru. Albo Iwan, albo ja. Tylko jedno z nas może wła­dać Ro­sją, a dru­gie zo­sta­nie ska­zane na śmierć za ży­cia. Prawo do rzą­dze­nia Ro­sją trzeba nie tylko odzie­dzi­czyć, trzeba so­bie na nie rów­nież za­słu­żyć. On i moja ku­zynka, re­gentka, skażą kraj na wieczne po­zo­sta­wa­nie pod ob­cym jarz­mem. Pod ich rzą­dami im­pe­rium upad­nie, nie­wi­dzialna święta więź łą­cząca cara i jego lud zo­sta­nie nie­od­wra­cal­nie ze­rwana.

Ja, Elż­bieta, je­stem je­dy­nym dziec­kiem, które prze­żyło spo­śród pięt­na­stu sy­nów i có­rek Pio­tra Wiel­kiego. Tego wie­czoru, je­śli będę zwle­kać zbyt długo, mogę zgi­nąć jako ostat­nia z ro­dzeń­stwa.

„Niech będą prze­klęci Ro­ma­no­wo­wie!” Z tru­dem sta­ram się wy­rzu­cić z my­śli prze­po­wied­nię, która od za­wsze ruj­nuje mi ży­cie. Na par­kie­cie two­rzą się ka­łuże, kiedy błoto z mo­ich się­ga­ją­cych ud bu­tów top­nieje. Ich zno­szona skóra prze­sią­kła pod­czas szyb­kiej jazdy przez Sankt Pe­ters­burg. Choć je­stem ko­ro­no­waną księż­niczką – ca­równą Elż­bietą Pio­trowną Ro­ma­nową – ża­den lo­kaj nie okrył mych ko­lan niedź­wie­dzią skórą dla ochrony przed lo­do­wa­tym wia­trem i pa­da­ją­cym śnie­giem, kiedy sie­dzia­łam w sa­niach. Nie mia­łam mufki, którą mo­gła­bym osło­nić twarz tym szcze­gól­nym, bar­dzo wdzięcz­nym ge­stem pe­ters­bur­skich dam. Moja po­spieszna po­dróż na spo­tka­nie z prze­zna­cze­niem była tajna: śnieg skry­wał mi­go­czące świa­tła la­tarni, kła­dąc się ca­łu­nem na mie­ście. Kie­ro­wał mną śmier­telny strach, gdy pę­dzi­łam przez mo­sty, uni­ka­łam strze­żo­nych szla­ba­nów i prze­my­ka­łam ukrad­kiem przez pu­ste pro­spekty, zo­sta­wia­jąc za sobą ślad cie­pła w mroź­nym po­wie­trzu.

To była noc pa­mięt­nych de­cy­zji, z któ­rymi będę mu­siała żyć do śmierci. Na­masz­czo­nego i ko­ro­no­wa­nego cara nie wolno za­bić, na­wet je­śli zo­staje zde­tro­ni­zo­wany, bo to usta­no­wi­łoby nie­bez­pieczny pre­ce­dens. Nie może też żyć – a przy­naj­mniej nie może ist­nieć w gło­wach ro­syj­skiego ludu czy też w tre­ści dy­plo­ma­tycz­nych biu­le­ty­nów roz­sy­ła­nych po ca­łej Eu­ro­pie.

W ta­kim ra­zie co sta­nie się z chłop­cem?

Czuję wiotką rączkę Iwana. I po pro­stu nie mogę się oprzeć – ni­gdy nie mo­głam – i po­cie­ram no­sem jego pulchne, ró­żowe pa­luszki, które na­dal są za małe, by utrzy­mać car­ską pie­częć. Na­zy­wamy tę za­bawę po­ca­łun­kiem mo­tyla. Śmieje się przy tym za­wsze i pisz­czy, a mnie ogar­nia czu­łość. Chłonę jego za­pach, aro­mat talku wy­ra­bia­nego wy­łącz­nie dla niego we fran­cu­skim Grasse – wa­ni­lia i ber­ga­motka, per­fumy cara – sta­ra­jąc się za­pa­mię­tać go na resztę ży­cia. Męż­czyźni na ze­wnątrz się uci­szają. Cze­kają na de­cy­zję, która jed­no­cze­śnie mnie zbawi i przy­nie­sie mi po­tę­pie­nie. Ta myśl roz­dziera mi du­szę.

W kom­na­cie Iwana pod­szyte je­dwa­biem fran­cu­skie za­słony z ada­maszku są za­cią­gnięte. Grube i cięż­kie chmury prze­sła­niają gru­dniowe gwiazdy i cie­niutki księ­życ, spo­wi­ja­jąc ten czas gę­stą, prze­ra­ża­jącą ciem­no­ścią. Za dnia okrzyki mew za­ma­rzają im w dzio­bach. Chłód nocy zdaje się dra­pać skórę do krwi. Źró­dła świa­tła są w Sankt Pe­ters­burgu rów­nie trudno do­stępne i dro­gie jak wszystko inne. Sklepy ze świe­cami, gdzie pach­nie psz­cze­lim wo­skiem, lnem i siarką, prze­ży­wają ob­lę­że­nie z po­wodu zbli­ża­ją­cych się Bo­żego Na­ro­dze­nia, No­wego Roku i święta Trzech Króli. Na na­brzeżu po dru­giej stro­nie rzeki okien­nice gład­kich fa­sad miej­skich pa­ła­ców i ka­mie­nic są po­za­my­kane, a okna za nimi ciemne. Po­grą­żone są w tej sa­mej po­nu­rej ci­szy co Pa­łac Zi­mowy. Je­stem w domu mo­jego ojca, ale to nie zna­czy, że je­stem bez­pieczna. Wręcz prze­ciw­nie. Liczne ko­ry­ta­rze Pa­łacu Zi­mo­wego, setki jego kom­nat i tu­ziny kla­tek scho­do­wych są przy­tulne ni­czym ra­miona ko­chanka, a jed­no­cze­śnie nie­bez­pieczne jak gniazdo żmij.

Iwan albo ja: los bez­li­to­śnie do­pro­wa­dził nas do tej chwili. Dwo­rza­nie mnie uni­kają: nikt nie po­sta­wiłby ko­piejki na moją przy­szłość. Czy zo­stanę ze­słana do od­le­głego klasz­toru, choć nie ma we mnie nic z za­kon­nicy, jak to pa­mięt­nie stwier­dził hisz­pań­ski po­seł, książę de Li­ria? Zo­sta­łam kie­dyś zmu­szona, by od­wie­dzić taką nie­szczę­sną ko­bietę w jej celi. Cel osią­gnięto: jej wi­dok wzbu­dził we mnie lęk, który bę­dzie mi to­wa­rzy­szył do końca ży­cia. Jej ogo­lona czaszka po­kryta była pę­che­rzami, a w oczach lśniło sza­leń­stwo. Gar­bata kar­lica, któ­rej wy­rwano ję­zyk, była jej je­dyną to­wa­rzyszką. Za­grze­by­wały się w zgni­łej sło­mie ni­czym pro­sięta w chle­wie. A może cze­kały mnie sa­nie ja­dące pro­sto na Sy­be­rię? Wiem, co ozna­cza taka po­dróż bez po­wrotu: sły­sza­łam krzyki, wi­dzia­łam strach i czu­łam prze­ra­że­nie ska­za­nych na zsyłkę wi­no­waj­ców, czy to pro­stych chło­pów, czy naj­lep­szych przy­ja­ciół cara. Nie wy­trzy­my­wali na­wet roku w okrut­nych wa­run­kach na wscho­dzie. A może po­chło­nie mnie ciemna cela w Ba­stio­nie Tru­bec­kiego – miej­scu, któ­rego nikt nie opusz­cza cało? A może bę­dzie pro­ściej i skoń­czę twa­rzą do dołu w Ne­wie, dry­fu­jąc po­mię­dzy gru­bymi bry­łami kry, które będą miaż­dżyć moje ciało i rwać je na ka­wałki?

Nie­cier­pli­wość żoł­nie­rzy jest nie­mal na­ma­calna. Jesz­cze tylko je­den wdech! Pia­stunka Iwana śpi, po­chy­lona na ta­bo­re­cie po­śród jego za­ba­wek: roz­rzu­co­nych czę­ści ma­trioszki, drew­nia­nych łó­dek, me­cha­nicz­nego srebr­nego niedź­wie­dzia, który otwiera pasz­czę i unosi łapy, gdy się go na­kręci, oraz glo­busa in­kru­sto­wa­nego ko­ścią sło­niową z In­dii i bel­gij­ską ema­lią. Blada pierś mamki jest na­dal od­sło­nięta po ostat­nim kar­mie­niu. Wy­brano ją w ha­ła­śli­wej nie­miec­kiej dziel­nicy w Mo­skwie z po­wodu ob­fi­tego, ala­ba­stro­wego biu­stu. Iwan ma do­brą opiekę: u Ro­ma­no­wów męż­czyźni są słabsi od ko­biet, choć nikt nie od­wa­żyłby się tego po­wie­dzieć. Ce­le­bro­wa­łam pierw­szy rok jego ży­cia jako okres cudu, po­da­ro­wa­łam mo­jemu ku­zy­nowi z oka­zji jego chrztu krzyż wy­sa­dzany ru­bi­nami i szma­rag­dami, po­da­ru­nek godny cara, i za­dłu­ży­łam się z po­wodu ka­rego źre­baka, który cze­kał w mo­ich staj­niach jako pre­zent dla niego na święta.

Od­dech Iwana się po­głę­bia. Obec­ność pułku pod jego drzwiami kła­dzie się cie­niem na jego snach. Kiedy przy­kła­dam dło­nie do jego bo­ków, czuję w pal­cach cie­pło, które roz­lewa mi się w sercu. Och, przy­tu­lić go raz jesz­cze, po­czuć ten cu­downy cię­żar w ra­mio­nach. Co­fam ręce, skła­dam je, choć czas na mo­dli­twy już mi­nął. Żadna piel­grzymka nie uwolni mnie od tego grze­chu, na­wet gdy­bym prze­szła całą Ro­sję na ko­la­nach. Iwan trze­po­cze rzę­sami, po­ru­sza po­licz­kiem, mla­ska ró­żo­wymi, lśnią­cymi ustecz­kami. Nie mogę pa­trzeć, jak pła­cze, choć ro­syj­scy chłopi twier­dzą, że „cu­dze łzy to tylko woda”.

„Naj­lżej­szy cię­żar bę­dzie dla cie­bie naj­więk­szym ob­cią­że­niem”. Ostat­nia prze­po­wied­nia za­raz się spełni. Oszczędź mnie – bła­gam w du­chu, ale wiem, że to jest moja droga i że mu­szę nią przejść do końca, po ka­wał­kach swego roz­bi­tego serca. Iwan znów za­sy­pia; dłu­gie ciemne rzęsy rzu­cają cień na krą­głe po­liczki, a małe piąstki otwie­rają się, od­sła­nia­jąc gład­kie, ró­żowe wnę­trza. Ten wi­dok mnie rani. Na­wet naj­zdol­niej­szy wróż­biarz nie od­gadłby, co los ma w za­na­drzu dla Iwana. Sta­ram się nie koń­czyć tej my­śli.

Za drzwiami pa­nuje cał­ko­wita ci­sza. Czy to ci­sza przed bu­rzą, która nie­po­ko­iła ojca, kiedy że­glo­wa­li­śmy po sta­lo­wych wo­dach Za­toki Fiń­skiej? Jego flota ko­ły­sała się na ko­twi­cach w od­dali, maszty wzno­siły się ni­czym mor­ski las. „To już na za­wsze bę­dzie Ro­sja – oznaj­mił z dumą. – Ża­den Ro­ma­now ni­gdy nie podda tego, co zdo­byto ro­syj­ską krwią”. By wzmoc­nić Ro­sję, oj­ciec ni­kogo nie oszczę­dzał. Mój star­szy przy­rodni brat Aleksy, jego syn i dzie­dzic, za­pła­cił naj­wyż­szą cenę za to, że wąt­pił w ścieżkę po­stępu im­pe­rium.

Zbli­żają się czy­jeś kroki. Mój czas z Iwa­nem i ży­cie, ja­kie zna­li­śmy, do­bie­gają końca. Wo­la­ła­bym, żeby to nie było ko­nieczne. Ktoś puka do kom­naty, to sym­bo­liczne skro­ba­nie knykci po drew­nie, tak de­li­katne, że za­prze­cza swemu ce­lowi. Pora na dzia­ła­nie. Ro­sja nie znie­sie już żad­nych wy­mó­wek. Nerwy żoł­nie­rzy są na­pięte jak sprę­żyny w pu­łapce na niedź­wie­dzie. Obie­ca­łam im cały świat: w taką noc jak ta zo­stają przy­pie­czę­to­wane losy i zdo­bywa się lub traci for­tuny.

– Elż­bieto Pio­trowna Ro­ma­nowa? – sły­szę, że zwraca się do mnie ka­pi­tan car­skiego pułku pre­obra­żeń­skiego.

Trzy­ma­łam do chrztu jego syna, ale czy mogę mu cał­ko­wi­cie za­ufać? Mam wra­że­nie, że tonę, i osła­niam ko­ły­skę Iwana swoim cia­łem. W ob­ra­mo­wa­nych zło­tem lu­strach do­strze­gam, że moja twarz unosi się wid­mowo po­nad zie­le­nią żoł­nier­skiej kurtki. Po­pie­la­to­blond loki wy­su­nęły mi się spod fu­trza­nej czapki. Na pro­stym rze­mie­niu na szyi wisi wy­sa­dzana dia­men­tami ikona świę­tego Mi­ko­łaja, która jest dla mnie bez­cenna. Będą mnie mu­sieli za­bić, za­nim mi ją ze­rwą.

Mam pra­wie trzy­dzie­ści dwa lata. Tego wie­czoru do­cho­wam wier­no­ści swo­jej krwi.

– Je­stem go­towa – od­po­wia­dam drżą­cym gło­sem i sta­ram się za­pa­no­wać nad sobą, gdy drzwi gwał­tow­nie się otwie­rają i do kom­naty wpa­dają żoł­nie­rze.

„Wszystko ma swoją cenę”.1

Osiem­na­ście lat wcze­śniej – wio­sna 1723 roku

PO­JE­CHA­LI­ŚMY DO PA­ŁACU MATKI W KO­ŁO­MIEN­SKIM, jak za­wsze kiedy po­trze­bo­wa­li­śmy bez­pie­czeń­stwa, po­cie­chy i siły. Od­kąd umarł mój star­szy przy­rodni brat, ca­re­wicz Aleksy, matka sta­rała się dać ojcu, ca­rowi Wszech­rusi Pio­trowi Wiel­kiemu, dzie­dzica naj­więk­szego i naj­bo­gat­szego pań­stwa świata. Kilka ty­go­dni przed na­szym wy­jaz­dem uro­dziła ko­lej­nego mar­twego synka.

Z ulgą opusz­cza­łam Sankt Pe­ters­burg tuż przed Wiel­ka­nocą: le­dwo zna­łam przy­rod­niego brata, bo Aleksy był ode mnie star­szy o osiem­na­ście lat. Bar­dziej przy­gnę­biało mnie nie­szczę­ście matki. Mimo wszystko uczci­li­śmy Wiel­ka­noc, naj­ra­do­śniej­sze i naj­święt­sze z ro­syj­skich świąt, wrę­cza­jąc jak zwy­kle pi­sanki wszyst­kim dwo­rza­nom i cie­sząc się ra­zem z nimi: Chry­stus zmar­twych­wstał! Sami nie tknę­li­śmy na­wet ta­le­rzy, tylko pa­trzy­li­śmy, jak czę­stują się ku­li­czem i pas­chą z twa­rogu, mig­da­łów i su­szo­nych owo­ców.

Kiedy wy­szłam z Pa­łacu Zi­mo­wego nie­długo po wscho­dzie słońca, wcią­gnę­łam do płuc chłodne wio­senne po­wie­trze, sta­ra­jąc się za­po­mnieć o dłu­gich, dusz­nych i ciem­nych zi­mo­wych mie­sią­cach i o at­mos­fe­rze smutku i lęku, która na­dal pa­no­wała we wnę­trzu pa­łacu. Ra­nek, który wsu­nął się mię­dzy dzień i noc ła­god­nie ni­czym skrzy­dło go­łę­bia, za­po­wia­dał już let­nie wschody słońca mgli­stymi bar­wami fioł­ko­wego różu, żółci i ma­cicy per­ło­wej. _Ot­tie­piel_, czyli wielka od­wilż, roz­po­częła się i po­ranki ła­god­niały, nie były już tak bru­tal­nie kon­tra­stowe jak zimą. W Ro­sji żadna zmiana nie za­cho­dzi ła­two, na­wet na­dej­ście no­wej pory roku. Siła od­wilży znów nas za­sko­czyła, jak za­wsze, spra­wia­jąc, że rzeki wy­stę­po­wały z brze­gów. Na­sze znu­żone du­sze oży­wiały się, kiedy śnieg i lód ustę­po­wały, a świa­tło każ­dego dnia po­ja­wiało się o pia­nie ko­guta wcze­śniej. Pro­mie­nie słońca ogrze­wały prze­mar­z­niętą zie­mię i wy­ta­piały lód i szron z na­szych żył, roz­grze­wa­jąc krew i przy­spie­sza­jąc tętno. Wio­senne wia­try roz­wie­wały po kraju na­siona, roz­no­sząc wraz z nimi obiet­nicę ży­zno­ści; zdmu­chi­wały pa­ję­czyny z na­szych umy­słów i bu­dziły Ro­sję z jej sen­nego otę­pie­nia.

Ja i moja sio­stra Anuszka, star­sza ode mnie o rok, do­sko­nale zna­ły­śmy pa­łac matki w Ko­ło­mien­skim. Spę­dzi­ły­śmy w nim pierw­sze lata ży­cia, za­nim nasi ro­dzice wzięli ślub i każda z nas zo­stała ogło­szona ca­równą, księż­niczką im­pe­rium. Na­sza matka, ca­ryca, wszę­dzie to­wa­rzy­szyła ojcu, czy to na polu bi­twy pod­czas wiel­kiej wojny pół­noc­nej prze­ciwko Szwe­cji – walce o prze­trwa­nie Ro­sji, która to­czyła się przez nie­mal dwie de­kady – czy pod­czas jego po­dróży na za­chód, po ca­łej Eu­ro­pie.

Choć by­ły­śmy cór­kami cara, w Ko­ło­mien­skim mo­gły­śmy się za­cho­wy­wać jak chłop­skie dzieci. Na­sza nia­nia Il­lin­czaja po­zwa­lała nam bie­gać boso po ob­ro­śnię­tej to­po­lami czer­wo­nej py­li­stej dro­dze w luź­nych, zwy­kłych su­kien­kach i kar­miła nas zu­pami i po­traw­kami ty­po­wymi dla pro­stej ro­syj­skiej kuchni. Pod jej czuj­nym okiem od­wie­dza­ły­śmy go­łęb­niki car­skiego so­kol­nika i wy­cho­wy­wa­ły­śmy wio­sną kotki, a la­tem zbie­ra­ły­śmy ja­gody w le­sie i pły­wa­ły­śmy w przej­rzy­stych je­zio­rach. Je­sie­nią szu­ka­ły­śmy grzy­bów albo ba­wi­ły­śmy się w cho­wa­nego w ogrom­nych sto­sach su­chych li­ści. Zimą jeź­dzi­ły­śmy na łyż­wach i san­kach albo bu­do­wa­ły­śmy igloo, a raz na­wet tęgą bał­wa­nicę, która wy­glą­dała po­dej­rza­nie po­dob­nie do Il­lin­czai. Tak się śmiała na jej wi­dok, że za­częła ka­słać i świ­stać. Wie­czo­rem kła­dła się z nami do łóżka: „Chodź­cie, go­łą­beczki, scho­waj­cie dzióbki pod mo­imi skrzy­dłami!”, i opo­wia­dała nam ro­syj­skie bajki. Wszyst­kie roz­gry­wały się w Ko­ło­mien­skim, w któ­rym po­noć ro­iło się od złych du­chów oraz pięk­nych pa­nien, po­ry­wa­nych, a po­tem ra­to­wa­nych przez dziel­nych mło­dzień­ców. „To stara zie­mia. I ja sama wiele wi­dzia­łam na wła­sne oczy” – oznaj­miała Il­lin­czaja i że­gnała się trzema pal­cami, na znak Świę­tej Trójcy pra­wo­sław­nego Ko­ścioła.

– Nie po­że­gna­łam się z oj­cem – po­wie­dzia­łam, kiedy pod­cho­dzi­ły­śmy z Anuszką do po­wozu.

Po­trzą­snęła głową w nie­mym ostrze­że­niu, a jej wzrok po­wę­dro­wał do okien apar­ta­mentu cara na gór­nym pię­trze Pa­łacu Zi­mo­wego. Za­słony na­dal były za­cią­gnięte; oj­ciec spał po opróż­nie­niu po­przed­niego wie­czoru w po­je­dynkę dwóch czy trzech bu­te­lek wódki. Za po­duszkę słu­żył mu goły brzuch szam­be­lana. Tylko cie­pło ludz­kiego ciała mo­gło od­pę­dzić drę­czące go de­mony. Od śmierci Alek­sego bał się za­snąć.

– Nikt nie wi­dział się z oj­cem, od­kąd matka ostat­nio za­nie­mo­gła, Li­zeńko – przy­po­mniała mi Anuszka, uży­wa­jąc zdrob­nie­nia mo­jego imie­nia. – Tak bar­dzo li­czył na syna. Ro­sja po­trze­buje dzie­dzica. Sta­ro­wiercy nisz­czą mu ży­cie.

Sta­ro­wiercy nie­na­wi­dzili cara za jego re­formy i zmiany, które wpro­wa­dzał w ży­ciu Ro­sjan. Oj­ciec prze­krę­cił kraj ni­czym głowę lalki i ka­zał swo­jemu lu­dowi pa­trzeć nie na wschód, tylko na za­chód. Przy­wódcą sta­ro­wier­ców był sam ca­re­wicz. Kiedy mój przy­rodni brat zo­stał oskar­żony o zdradę stanu i ska­zany na śmierć, stało się to, co nie­wy­obra­żalne. Do­pro­wa­dzony do sza­leń­stwa przez roz­cza­ro­wa­nie i lęk o przy­szłość kraju car wła­snymi rę­koma po­zba­wił ży­cia swo­jego syna i na­stępcę. Od tam­tej pory nie wolno było na­wet wspo­mnieć o Alek­sym.

– Po­trze­buję go – od­po­wie­dzia­łam ci­chym gło­sem.

Czy nie mo­głam po pro­stu za­kraść się do kom­nat ojca i po­że­gnać się z nim? Nie.

– Ro­sja po­trze­buje go bar­dziej. Bądź ostrożna, Li­zeńko. Pa­mię­taj, jak trak­tuje ma­łego Pie­truszkę.

Pie­truszka był syn­kiem Alek­sego. Oj­ciec usu­nął chłopca – swo­jego je­dy­nego wnuka – z na­szego i swo­jego ży­cia. Ode­rwał na­szego bra­tanka od ro­dziny, jakby wy­rwał klesz­cza zza ucha psa. Pie­truszka nie mógł stać się pion­kiem w rę­kach sta­ro­wier­ców. Na­le­żało wy­klu­czyć ja­kie­kol­wiek ry­zyko, że on, syn zdrajcy, mógłby kie­dy­kol­wiek rzą­dzić. Nic dziw­nego, że ojca drę­czyły kosz­mary: straż­nicy z Ba­stionu Tru­bec­kiego, gdzie umarł Aleksy, przy­się­gali, że du­sza ca­re­wi­cza opu­ściła jego ciało pod po­sta­cią wrony. Wtedy car ogło­sił po­lo­wa­nie na te biedne ptaki w ca­łym swoim im­pe­rium. Chłopi ła­pali, za­bi­jali, osku­by­wali i pie­kli je za na­grodę. Nic to nie po­mo­gło: w ci­szy nocy ptak i tak wśli­zgi­wał się do sy­pialni ojca. W chłod­nym cie­niu jego he­ba­no­wych skrzy­deł krew na dło­niach cara ni­gdy nie wy­sy­chała. Straszne było pa­trzeć na ojca w szpo­nach obłędu: bu­dził swo­imi krzy­kami cały Pa­łac Zi­mowy. Tylko matka po­tra­fiła go wtedy uspo­koić.

– Miejmy na­dzieję, że bę­dzie się czuł le­piej, kiedy zo­ba­czymy go w czerwcu, z oka­zji jego imie­nin – po­wie­dzia­łam.

Na­dal nie bar­dzo po­tra­fi­łam po­łą­czyć prze­ra­ża­jącą wła­dzę cara, któ­rego drę­czyły wła­sne czyny, z cie­płym i ser­decz­nym papą, na któ­rego ko­lana uwiel­bia­łam się wspi­nać, żeby ła­sko­tały mnie jego szorst­kie ciemne wąsy: „Chodź tu­taj i po­cią­gnij mnie za wą­si­ska, Li­zeńko!”. Na­uczył mnie, jak he­blo­wać de­ski: „Kiedy mam za­jęte ręce, przy­cho­dzą mi do głowy naj­lep­sze po­my­sły!”, i jak hal­so­wać ło­dzią. Uwiel­biał po­tęgę wia­tru: „Po­chyl głowę i mocno trzy­maj ster!”.

– Przyj­dzie czas, a po­go­dzi się z wolą Boga, jak za­wsze. A te­raz się nie guz­draj. Wsia­daj.

Anuszka we­pchnęła mnie do wnę­trza po­wozu, który wy­glą­dał jak ko­lo­rowo po­ma­lo­wany do­mek na ko­łach. Dla na­szej wy­gody roz­ło­żono w nim sien­niki po­kryte gru­bymi fu­trami z niedź­wie­dzia po­lar­nego i ha­fto­wa­nymi ak­sa­mit­nymi po­dusz­kami, ale po­dróż była okropna: gruba na kilka ar­szy­nów war­stwa lodu i śniegu top­niała i za­mie­niała drogi w ba­gni­ska. Ko­ło­mien­skoje znaj­do­wało się do­bre sześć­set wiorst od Sankt Pe­ters­burga. Ich po­ko­na­nie w du­żych i wy­god­nych sa­niach pod­czas mro­zów za­ję­łoby nam trzy do czte­rech dni, ale te­raz mia­ły­śmy spę­dzić w dro­dze dwa ty­go­dnie. Rzeki wy­stę­po­wały z brze­gów, barki na­bie­rały wody, a drogi usiane były zdra­dziec­kimi do­łami i głę­bo­kimi, błot­ni­stymi ko­le­inami. Obi­ja­ły­śmy się o sie­bie we wnę­trzu po­wozu ni­czym szynki zwi­sa­jące pod da­chem wę­dzarni. Kie­dyś śmia­ły­by­śmy się z ta­kich nie­wy­gód, po­py­cha­ły­by­śmy się jesz­cze moc­niej, aż do utraty tchu, by po­tem błogo od­po­cząć. Te­raz jed­nak tylko sia­da­ły­śmy z po­wro­tem na miej­scach i wzdy­cha­ły­śmy w mil­cze­niu. Oj­ciec wy­słał z nami swo­jego por­tu­gal­skiego bła­zna d’Aco­stę, żeby nas za­ba­wiał. Ale po kiep­skim żar­cie, kiedy to ka­rzeł wsu­nął so­bie po­duszkę pod ko­szulę i ję­czał, wy­gi­na­jąc plecy, jak ko­bieta pod­czas bó­lów po­ro­do­wych, gar­de­ro­biana matki spo­licz­ko­wała go i ka­zała za­kne­blo­wać. D’Aco­sta le­żał te­raz w ką­cie, zwią­zany ni­czym kur­czak wie­ziony na targ, z na­dę­tymi po­licz­kami i oczami peł­nymi łez. Trze­ciego dnia kne­bel nie był już po­trzebny – bła­zen sie­dział na­dą­sany i mil­czący jak my: matka, jej gar­de­ro­biana, Anuszka i ja.

Wszyst­kie da­cze po dro­dze były jesz­cze opu­sto­szałe, więc no­co­wa­li­śmy w go­spo­dach. D’Aco­sta z przy­jem­no­ścią prze­go­nił ro­słych męż­czyzn z wiel­kiego pieca – który nie tylko ogrze­wał salę, ale też słu­żył jako pa­le­ni­sko do pie­cze­nia wie­przo­winy i dro­biu, prze­strzeń do su­sze­nia pra­nia oraz łóżko dla ro­dziny karcz­ma­rza – żeby zro­bić na nim miej­sce dla nas. Rzadko mie­li­śmy po­koje dla sie­bie, zwy­kle wy­cią­ga­li­śmy się na nie­he­blo­wa­nych ła­wach albo na po­sła­niach roz­ło­żo­nych na brud­nej sło­mie.

– Dla­czego nie mo­żemy spać pod gwiaz­dami i go­to­wać na ogni­sku? Prze­cież jest wio­sna – szep­nę­łam do Anuszki pew­nej nocy, ku­ląc się i moc­niej do niej przy­tu­la­jąc.

– Mu­sisz po­cze­kać na Ko­ło­mien­skoje – od­po­wie­działa. – Matka musi od­po­cząć i po­sta­rać się za­po­mnieć o tro­skach. Jak się uspo­koi, bę­dziesz mo­gła ro­bić, co bę­dziesz chciała.

– Oby!

Za­chi­cho­ta­łam, a po­tem le­ża­ły­śmy w ci­szy, ma­jąc na­dzieję, że bę­dzie nam mniej nie­do­brze po ko­lej­nej por­cji so­lo­nej i tłu­stej od boczku ka­szy ja­gla­nej albo ki­szo­nej ka­pu­sty, którą za­wsze czę­sto­wano nas w karcz­mach. Pod ko­niec zimy spi­żar­nie szybko się opróż­niały, a lu­dzie do­słow­nie wy­grze­by­wali resztki za­pa­sów z be­czek. Dla mnie był to ko­lejny po­wód, by wy­pa­try­wać ob­fi­to­ści wio­sny. Ofe­ro­wała ona Ro­sja­nom ta­kie do­bra jak ryby, wie­przo­wina, drób, ka­wior, grzyby, ja­gody i miód, a nowe zbiory żyta, psze­nicy, jęcz­mie­nia i prosa po­zwa­lały piec chleby, pasz­te­ciki, cia­sta, pie­rogi, piel­mieni i bliny. Przy­naj­mniej po­dró­żo­wa­li­śmy w miarę spraw­nie: w go­spo­dach można było wy­mie­niać ko­nie. D’Aco­sta wy­bie­rał ze stajni, co chciał, nic nie pła­cąc.

To, co na­le­żało do każ­dego Ro­sja­nina, przede wszyst­kim na­le­żało do cara.

– Po wszyst­kim, co się wy­da­rzyło, do­brze nam to zrobi – stwier­dzi­łam, kiedy sześć sil­nych koni za­przę­żo­nych w szy­dło do na­szego po­wozu prze­cięło ol­brzymi park ota­cza­jący Ko­ło­mien­skoje.

Za nim to­czył się nie­koń­czący się sznur wo­zów. Za­ła­do­wano je cięż­kimi skrzy­niami, które za­bez­pie­czono łań­cu­chami i zam­kami. W skrzy­niach znaj­do­wały się na­sze rze­czy: me­ble, dy­wany, por­ce­lana, krysz­ta­łowe na­czy­nia, po­ściel i kan­de­la­bry. Pod­czas nie­obec­no­ści cara jego pa­łace były pu­ste. Ry­zyko po­żaru, który mógłby stra­wić całe wy­po­sa­że­nie, albo po­ja­wie­nia się wła­my­wa­czy, któ­rzy mo­gliby je ukraść, kiedy straż­nicy za­le­gną w pi­jac­kim stu­po­rze, było zbyt duże. Obok or­szaku wo­zów pę­dzono żywy in­wen­tarz – krowy, kozy, kury i owce – by za­pew­nić do­stawy dla pa­ła­co­wej kuchni w Ko­ło­mien­skim. Czer­wony pył uno­sił się z drogi i prze­sła­niał ostat­nie blade pro­mie­nie za­cho­dzą­cego słońca. Gar­dła mia­ły­śmy wy­su­szone, bo kurz wpa­dał do środka przez sta­ro­świec­kie drzwiczki z miki i osa­dzał się w po­rach na­szej skóry, w oczach i w ustach. Mia­ły­śmy na­dzieję, że Il­lin­czaja, która w Ko­ło­mien­skim peł­niła też funk­cję go­sposi, miała jesz­cze ze­szło­roczny sok z czar­nego bzu, który można po­mie­szać ze świeżą chłodną wodą ze źró­dła na te­re­nie ma­jątku. Ten na­pój był tak od­świe­ża­jący, że naj­chęt­niej bym się w nim wy­ką­pała.

– Dla­czego tak mó­wisz? – za­py­tała matka.

Za­uwa­ży­łam, że źle wy­gląda: z po­wodu nie­daw­nej utraty krwi, wy­czer­pa­nia po­dróżą i in­nych przy­czyn. W jej sko­śnych zie­lo­nych oczach nie było ognia, a pełne wargi po­bla­dły. Po­ko­jówka sta­rała się ucze­sać jej ciemne loki, lecz opa­dały przy­klap­nięte i ma­towe.

Wy­pro­sto­wa­łam się z prze­korą.

– Mu­simy wy­le­czyć swoje smutki, a nie je uci­szać. Teo­fan Pro­ko­po­wicz mó­wił mi, że ża­łoba po­trafi po­żreć du­szę. A on jest prze­cież ar­cy­bi­sku­pem No­wo­grodu i naj­mą­drzej­szym po­pem w Ro­sji, który za­wsze służy ojcu naj­lep­szą radą, tak?

– Li­zeńka ma ra­cję – włą­czyła się Anuszka. – Nie wolno się bać. Wiemy, jak bar­dzo oj­ciec nas wszyst­kie ko­cha, po­mimo tego, co uczy­nił A...

Matka przy­tknęła ostrze­gaw­czo pa­lec do ust, przy­po­mi­na­jąc nam, że oj­ciec za­ka­zał wy­po­wia­da­nia imie­nia Alek­sego.

– Ci­sza też chroni – po­wie­działa. – Im mniej słów, tym le­piej. – Po chwili jed­nak jej oczy za­ja­śniały. – Mnie też Teo­fan Pro­ko­po­wicz coś po­wie­dział.

– Co ta­kiego? – za­py­ta­łam.

– Gdy na­dej­dzie dzień roz­ra­chunku, okaże się, że da­łam ca­rowi Ro­sji dzie­dzica.

Skrzy­żo­wała ra­miona, a jej palce mu­snęły głę­bo­kie bli­zny na we­wnętrz­nej czę­ści przed­ra­mion. Pierw­szy raz za­uwa­ży­łam je kilka ty­go­dni temu, gdy Teo­fan Pro­ko­po­wicz po­spiesz­nie po­bło­go­sła­wił i po­cho­wał drobne ciałko mo­jego bra­ciszka – o wiele za drobne, by tra­fić do ziemi tak cał­kiem samo. Bez­li­to­sna pre­cy­zja tych cięć mnie prze­ra­ziła. „Dla­czego Bóg nie zo­sta­wił mi tego dziecka? – la­men­to­wała le­żąca w łóżku matka. – Dla­czego nie za­brał in­nego... Anuszki albo cie­bie, Li­zeńko? Je­ste­ście tylko dziew­czyn­kami”. Jej gar­de­ro­biana wy­pro­siła mnie z kom­naty, szep­cząc: „To okropne. Ca­ryca stra­ciła tyle krwi, że dok­tor za­bro­nił jej znowu za­cho­dzić w ciążę. Nie bę­dzie syna. Módl się za jej wy­so­kość, ca­równo Elż­bieto”.

– Jak stwier­dzi­łaś, Teo­fan to naj­mą­drzej­szy czło­wiek w Ro­sji. Więc nie stra­ci­łam cał­kiem na­dziei – oznaj­miła matka, ocze­ku­jąc od nas po­cie­chy, która stłumi jej naj­więk­sze zmar­twie­nie.

– Oczy­wi­ście. Dasz ojcu dzie­dzica. Za­wsze bę­dziemy w to wie­rzyć, bez względu na wszystko – za­pew­niła Anuszka.

– Wiesz, co oj­ciec po­wta­rza: ni­gdy się nie pod­da­waj! – do­da­łam.

– Moje dziew­czynki. Ko­cham siłę wa­szego du­cha – po­wie­działa matka z odro­biną dumy w drżą­cym gło­sie.

– Zgad­nij, po kim ją mamy – od­po­wie­dzia­łam i wzię­łam ją za rękę, żeby nie obej­mo­wała nią już swego pu­stego łona.

Po­wóz do­to­czył się do pa­łacu. Na­resz­cie do­tar­li­śmy! To­pole ro­snące wo­kół Ko­ło­mien­skiego wła­śnie kwi­tły. Nie­sione wia­trem na­siona – puch – zbie­rały się na wio­snę w przy­po­mi­na­jące śnieg chmury i wy­peł­niały po­wie­trze. Ni­czym au­re­ola oto­czyły ciemne loki matki i Anuszki, kiedy wy­sta­wi­łam głowę przez okno i szybko ją cof­nę­łam: spod koń­skich ko­pyt try­skały błoto i ka­myki, które mo­gły wy­bić nie­ostroż­nemu po­dróż­nemu oko.

– Wi­dzę Ko­ło­mien­skoje! – za­wo­ła­łam ucie­szona. – Boże, ile to trwało. Spójrz­cie! Tylko spójrz­cie...

Za­czę­ły­śmy się z Anuszką prze­py­chać, aby zy­skać lep­szy wi­dok. Mo­skwa była skła­danką ko­lo­rowo po­ma­lo­wa­nych drew­nia­nych do­mów róż­nej wiel­ko­ści sku­pio­nych wo­kół ty­sięcy cer­kwi i ich wież. Mia­sto ni­czym wąż oplą­ty­wało swoje ciemne, zło­wiesz­cze serce: Kreml. W daw­nej sto­licy Ro­sji cią­gle gdzieś od­zy­wał się dzwon, wzy­wa­jąc na wie­lo­go­dzinne na­bo­żeń­stwo albo bi­jąc dla uczcze­nia ja­kie­goś świę­tego, i unie­moż­li­wiał pro­wa­dze­nie roz­mowy. Mia­sto ni­czym chwa­sty roz­ro­sło się w ciągu wie­ków z ru­skiej twier­dzy, miej­sca, w któ­rym po­wstało na­sze wspa­niałe pań­stwo. W prze­ci­wień­stwie do Mo­skwy w Sankt Pe­ters­burgu – no­wiut­kim, lśnią­cym „raju” ojca – każda ulica i każdy ka­nał zo­stały sta­ran­nie za­pla­no­wane na wzór naj­pięk­niej­szych miast, ja­kie wi­dział i po­dzi­wiał pod­czas swo­ich po­dróży na Za­chód. Wło­ski po­seł na­zwał wy­gląd mia­sta „bę­kar­cią ar­chi­tek­turą, która krad­nie od Wło­chów, Fran­cu­zów i Ho­len­drów”. Pa­łace, dwory i ka­mie­nice o ele­ganc­kich, gład­kich fa­sa­dach były na­ni­zane ni­czym perły na na­brzeża Newy i tu­zi­nów stwo­rzo­nych przez czło­wieka ka­na­łów. Prze­mie­rza­nie ulic Sankt Pe­ters­burga w bu­rzowy dzień przy­po­mi­nało bieg z prze­szko­dami: wiatr wy­ry­wał co luź­niej­sze płytki z fa­sad, a te spa­dały z hu­kiem, le­dwo mi­ja­jąc prze­chod­niów, któ­rzy ucie­kali, po­ty­ka­jąc się i prze­wra­ca­jąc na nie­rów­nym, po­spiesz­nie uło­żo­nym bruku.

Ko­ło­mien­skoje na­to­miast było ni­czym pra­dawny sen. Mój dzia­dek car Aleksy, drugi car Wszech­rusi z rodu Ro­ma­no­wów, wy­bu­do­wał ten oka­zały my­śliw­ski dwór nad rzeką Mo­skwą. Wy­ra­stał on na grzbie­cie wzgó­rza ni­czym barwny grze­bień na po­tęż­nej fali zie­leni, la­sów, stru­mieni i ja­rów. Sza­chul­cowe ściany par­teru ze staj­niami, ma­ga­zy­nami i spi­żar­niami wznie­siono z drewna i kru­szą­cego się te­raz wy­peł­nie­nia – mie­szanki gliny, pia­sku i słomy. Za ma­leń­kimi okien­kami – czy ra­czej nie­oszklo­nymi otwo­rami okien­nymi – słu­żący gnieź­dzili się ra­zem z in­wen­ta­rzem, ko­rzy­sta­jąc z cie­pła ciał i od­de­chów zwie­rząt. Pęk­nię­cia w tynku wy­peł­niały kępy wy­go­to­wa­nego mchu, lecz na­wet smo­ło­wa­nie la­tem nie po­wstrzy­my­wało chrząsz­czy. Ściany pil­nie wy­ma­gały bie­le­nia, by za­po­biec bu­do­wa­niu przez osy gniazd. Na pierw­szym pię­trze, które zaj­mo­wa­ły­śmy my, pa­no­wał za­wsze le­ciutki prze­ciąg od nie­zli­czo­nych wiel­kich i źle do­pa­so­wa­nych okien z praw­dzi­wymi szy­bami i ko­lo­rowo po­ma­lo­wa­nymi fu­try­nami. Ko­roną Ko­ło­mien­skiego był dach pa­łacu, im­po­nu­jący chaos po­mimo mnó­stwa bra­ku­ją­cych da­chó­wek. In­spi­ra­cją do jego po­wsta­nia były różne ro­dzaje i style da­chów w ca­łej Wszech­rusi: czy to wzno­szące się na kształt scho­dów, czy ster­czące w for­mie ce­bu­lo­wych bi­zan­tyj­skich ko­puł, czy też ro­gate i ni­sko osa­dzone ni­czym pol­ska czapka albo wzbi­ja­jące się w póź­no­po­po­łu­dniowe niebo ostrymi igli­cami.

Na­wet matka przy­warła do okna po­wozu.

– Uwiel­biam to miej­sce – po­wie­działa. – To był mój pierw­szy praw­dziwy dom. Kiedy wasz oj­ciec mi go po­da­ro­wał, nie by­łam jesz­cze jego żoną. Chciał na­gro­dzić mnie za twoje szczę­śliwe na­ro­dziny, Anuszko. A za­le­d­wie rok póź­niej ty się tu­taj uro­dzi­łaś, Li­zeńko, w dniu wiel­kiej pa­rady na cześć zwy­cię­stwa pod Po­łtawą...

– ...kiedy to oj­ciec i cała Ro­sja świę­to­wali jego zwy­cię­stwo nad szwedz­kimi dia­błami. Pod gru­dnio­wymi gwiaz­dami, stóp­kami do przodu, na wi­dok któ­rych Il­lin­czaja, która przy­nio­sła ci ro­sół z kury dla od­zy­ska­nia sił, po­bla­dła ze stra­chu, a oj­ciec za­gro­ził, że ją za to wy­ba­toży, ale ty wy­bła­ga­łaś jej ży­cie, twier­dząc, że nie wolno jej ka­rać za to, że po­mo­gła ci prze­trwać tak trudny po­ród – do­koń­czy­łam. Sły­sza­łam tę opo­wieść tak czę­sto, że zna­łam ją na pa­mięć.

Po raz pierw­szy od bar­dzo dawna za­śmia­li­śmy się wszy­scy – na­wet bła­zen d’Aco­sta, który za­po­mniał o swoim nie­uda­nym i okrut­nym żar­cie, po­liczku i kne­blu – a po­wóz wje­chał na wy­sy­pany żwi­rem pod­jazd pa­łacu.3

URZĄ­DZI­LI­ŚMY SIĘ NA WIO­SNĘ W KO­ŁO­MIEN­SKIM. Poza tym, że po na­szym przy­by­ciu trzeba było po­spiesz­nie za­mknąć po­łowę ko­ry­ta­rzy, bo belki nie utrzy­ma­łyby na­szego cię­żaru, pa­łac się nie zmie­nił. Był tak wielki, że gu­bi­ły­śmy się w jego po­nad dwu­stu pięć­dzie­się­ciu kom­na­tach i mo­gły­śmy przez całe dnie ni­kogo w nich nie na­po­tkać. Il­lin­czaja za­rze­kała się, że kor­niki są już tak wiel­kie i upa­sione, że no­cami sły­szy, jak zże­rają drewno.

– Nie opo­wia­daj bzdur, Il­lin­czajo. Nie je­ste­śmy już dziećmi – zru­ga­łam ją.

Od­zy­ski­wa­ły­śmy kom­natę za kom­natą, wy­peł­nia­jąc dwór my­śliw­ski dziadka na­szą mło­do­ścią i ra­do­ścią. Zjeż­dża­ły­śmy po wiel­kich scho­dach na sien­ni­kach, uda­jąc, że to sa­nie, i śmie­jąc się do roz­puku z na­szych szczę­ka­ją­cych na każ­dym schodku zę­bów. Pusz­cza­ły­śmy bączki po ko­ry­ta­rzach, ro­biąc za­kłady, który bę­dzie szyb­szy. Anuszka od­ku­rzyła swój do­mek dla la­lek: ebe­ni­sta z No­rym­bergi do­kład­nie od­wzo­ro­wał sło­neczny splen­dor Pa­łacu Let­niego, aż po wy­ło­żone pa­ne­lami ściany w ko­lo­rze lo­do­wa­tej zie­leni Newy i mio­dowe, wzo­rzy­ste par­kiety. Ba­wiła się w nim lal­kami o pu­stych, por­ce­la­no­wych twa­rzach i sztyw­nych koń­czy­nach. Piękne stroje la­lek, uszyte na wzór naj­now­szej eu­ro­pej­skiej mody, już dawno znik­nęły – praw­do­po­dob­nie my­szy uwiły so­bie z nich gniazda, więc Anuszka przy­pi­nała do ich mięk­kich tu­łowi spło­wiałe na słońcu szmatki, które da­wała jej Il­lin­czaja. Ob­ser­wo­wa­łam sio­strę za­fa­scy­no­wana: zaj­mo­wała się nimi z taką pie­czo­ło­wi­to­ścią jak ja ogło­wiem i sio­dłem, kiedy dba­łam o ich wy­czysz­cze­nie i na­wo­sko­wa­nie przed na­stępną prze­jażdżką.

Ostat­nią kom­natą, do któ­rej jesz­cze nie do­tar­ły­śmy, była Sala Wielka, sala tro­nowa na­szego dziadka. Kiedy wśli­zgnę­ły­śmy się do tego ol­brzy­miego po­miesz­cze­nia, przy skrzy­pie­niu skrzy­dła wy­so­kich po­dwój­nych drzwi, za­trzy­ma­łam się w progu i z za­chwy­tem chło­nę­łam wi­dok. Po­łu­dniowe świa­tło wpa­dało przez barwne wi­traże. Każdy cen­ty­metr mi­ster­nie rzeź­bio­nych pa­neli na ścia­nach i su­fi­cie był kie­dyś po­kryty ko­lo­ro­wymi far­bami, lecz barwy wy­pło­wiały. Mia­łam wra­że­nie, jak­bym się skur­czyła i we­szła do środka mo­jej ulu­bio­nej nie­gdyś za­bawki: ka­lej­do­skopu, który po­da­ro­wał nam kie­dyś car­ski po­seł w Per­sji, książę Ar­te­miusz Wo­łyń­ski.

– Zo­bacz, Anuszko. Wciąż tu jest – po­wie­dzia­łam przy­ci­szo­nym gło­sem, wska­zu­jąc je­dyny me­bel, który za­wsze stał w Ko­ło­mien­skim na swoim miej­scu: he­ba­nowy tron na­szego dziadka.

Miał wy­so­kie opar­cie, a pod­ło­kiet­niki wy­koń­czone pięk­nie wy­rzeź­bio­nymi gło­wami lwów. Po­dob­nie jak cały pa­łac, tron ku­rzył się przez lata, które mi­nęły od śmierci dziadka Alek­sego i na­szej wy­pro­wadzki.

– Chodź – na­ka­za­łam Anuszce i prze­śli­zgnę­ły­śmy się do tronu po par­kie­cie, jak­by­śmy śmi­gały na łyż­wach po za­mar­z­nię­tym je­zio­rze.

Py­ski lwów były za­mknięte, lecz ich po­kryte zło­ce­niem grzywy pło­nęły, a oczy lwy miały wy­sa­dzane ru­bi­nami. Klej­noty po­noć za­pew­niały na­szemu dziad­kowi roz­trop­ność i po­ma­gały mu po­dej­mo­wać mą­dre de­cy­zje. Po­ły­ski­wały w na­szą stronę szkar­ła­tem. Po­de­szłam bli­żej i prze­tar­łam je rę­ka­wem, a po­tem po­ru­szy­łam dźwi­gnię ukrytą za jedną z lwich głów.

– Rrr­rau! – za­ry­cza­łam, gdy be­stie roz­warły py­ski, a po­rdze­wiały me­cha­nizm za­skrzy­piał.

Anuszka pod­sko­czyła i za­chi­cho­tała. Za­bawka słu­żyła pew­nie do stra­sze­nia chło­pów przy­cho­dzą­cych do dziadka z proś­bami.

Cof­nę­łam się do niej i sta­nę­ły­śmy obie na­prze­ciwko tronu.

– No da­lej, usiądź tam. – Po­pchnę­łam ją de­li­kat­nie. – Ty je­steś star­sza.

– Nie mam od­wagi. A gdyby oj­ciec się do­wie­dział?

– Uśmiałby się – od­par­łam, sta­ra­jąc się brzmieć prze­ko­nu­jąco.

– Do­prawdy? To może ty usią­dziesz?

Przyj­rza­łam się sto­ją­cemu na po­de­ście tro­nowi. Bal­da­chim z czer­wo­nego ak­sa­mitu szpe­ciły pleśń, dziury wy­gry­zione przez mole oraz pa­ję­czyny. Wy­so­kie he­ba­nowe opar­cie tronu było mi­ster­nie rzeź­bione, a pod­nó­żek z wy­tła­cza­nego sre­bra le­żał prze­wró­cony, jakby nasz dzia­dek do­piero co wstał, by za­jąć się swoją ulu­biona roz­rywką, czyli po­lo­wa­niem z so­ko­łami. Na­wet kiedy prze­by­wa­ły­śmy tu jako dzieci, w swo­bo­dzie i z dala od ca­łej pompy i dwor­skiego pro­to­kołu, ni­gdy nie od­wa­ży­ły­śmy się wspiąć na po­dest i usiąść na tro­nie. Prze­łknę­łam ślinę.

– No do­brze – po­wie­dzia­łam.

Po­czu­łam, że pocą mi się dło­nie, kiedy ro­bi­łam pierw­szy krok. Tron jakby rósł i co­raz bar­dziej nad nami gó­ro­wał, a jego ciemny za­rys zda­wał się su­rowo ostrze­gać, by­śmy nie na­ru­szały praw cara.

– Li­zeńko! – Anuszka chwy­ciła mnie za ło­kieć. – Nie rób tego. To nie dla nas.

– Oczy­wi­ście, że nie – od­po­wie­dzia­łam i znie­ru­cho­mia­łam. – Żadna ko­bieta ni­gdy Ro­sją nie rzą­dziła i rzą­dzić nie bę­dzie. Pa­mię­tasz, co Il­lin­czaja mó­wiła nam o pod­łej sio­strze przy­rod­niej ojca Zo­fii? Tej, która była re­gentką ojca i sza­lo­nego stryja Iwana, kiedy zo­stali jako chłopcy ca­rami, ale je­den był za młody, a drugi zbyt chory, żeby rzą­dzić? Na­wet ona ni­gdy nie śmiała usiąść na tro­nie.

– Pa­mię­tam. I pa­mię­tam też, że Il­lin­czaja ni­gdy nie na­zy­wała na­szego stryja sza­leń­cem. – Anuszka uśmiech­nęła się sze­roko.

To prawda: nie­grzeczna i py­skata Il­lin­czaja na­zy­wała star­szego, przy­rod­niego brata na­szego ojca, który od uro­dze­nia cier­piał na straszną cho­robę, Iwa­nem Idiotą. Taki brak sza­cunku mógł spro­wa­dzić na pia­stunkę wszel­kiego ro­dzaju kary, od chło­sty aż po odar­cie ze skóry, w za­leż­no­ści od hu­moru sę­dziego in­ter­pre­tu­ją­cego car­skie prawa. Och, nie mo­głam się do­cze­kać, aż znaj­dziemy się znowu w kuchni i bę­dziemy słu­chać opo­wie­ści o prze­szło­ści na­szej ro­dziny, tak jak to ro­bi­ły­śmy jako dzieci.

– Oj­ciec nie może tego usły­szeć. On i Iwan byli ca­rami ra­zem, wła­dali wspól­nie, na­wet je­śli Iwan był sza­leń­cem albo idiotą, albo sza­lo­nym idiotą, albo ani jed­nym, ani dru­gim – od­par­łam.

Po śmierci Iwana oj­ciec za­mknął swoją sio­strę uzur­pa­torkę w klasz­to­rze, ale za­trosz­czył się o wdowę po Iwa­nie, Pra­sko­wię, którą na­zy­wa­ły­śmy cio­cią Pa­szą, i jej córki, dużo star­sze od nas ku­zynki Ka­ta­rzynę i Annę Iwa­nowny, oka­zu­jąc im iście car­ską hoj­ność. Kiedy opu­ści­ły­śmy Ko­ło­mien­skoje, na­wet miesz­ka­ły­śmy kilka lat z cio­cią Pa­szą w Pa­łacu Izmaj­łow­skim. Ży­cze­nie ojca było ja­sne i ozna­czało dla nas roz­kaz: ro­dzina, po­dob­nie jak cały kraj, musi po­zo­stać zjed­no­czona. Ro­sja po­trze­bo­wała jed­nego, sil­nego i na­masz­czo­nego władcy, a nie nisz­czą­cej walki ro­dzeń­stwa o pa­no­wa­nie.

Zer­k­nę­łam na tron, jakby ota­cza­jące go cie­nie mo­gły mnie pod­słu­chać i zdra­dzić.

– Ale, Anuszko, tak się za­sta­na­wiam... Aleksy nie żyje – szep­nę­łam i szyb­ciutko się prze­że­gna­łam – a cio­cia Pa­sza i car Iwan mieli tylko córki, Ka­ta­rzynę i Annę, które po­wy­cho­dziły za mąż i są te­raz da­leko. – Znów uczy­ni­łam znak krzyża, by ochro­nić stry­jeczne sio­stry przed uro­kami.

– No i? – za­py­tała Anuszka.

– Więc je­śli matka nie uro­dzi już syna, to kto odzie­dzi­czy tron po ojcu?

Anuszka ob­ró­ciła się, żeby spraw­dzić, czy na pewno je­ste­śmy same. Każda wzmianka o ewen­tu­al­nej śmierci ojca uwa­żana była za zdradę stanu, a los na­szego przy­rod­niego brata Alek­sego stał się ostrze­że­niem dla wszyst­kich – na­wet dla nas! Gniew cara ni­kogo nie oszczę­dzał.

– Wiesz, co oj­ciec ka­zał ogło­sić Teo­fa­nowi Pro­ko­po­wi­czowi: że car prę­dzej zo­stawi Ro­sję god­nemu ob­cemu niż wła­snemu nie­god­nemu dziecku.

– A może god­nemu wnu­kowi, czyli ma­łemu Pie­truszce? To w końcu wia­domo czyj syn. – W ostat­niej chwili unik­nę­łam wspo­mnie­nia imie­nia na­szego przy­rod­niego brata Alek­sego, czego oj­ciec za­ka­zał. – Ma pra­wie dzie­sięć lat, jest je­dy­nym ży­ją­cym jesz­cze Ro­ma­no­wem i od­po­wied­nim dzie­dzi­cem za­równo dla ojca, jak i dla Ro­sji.

– Biedny mały Pie­truszka ni­gdy nie bę­dzie rzą­dzić. Oj­ciec nie może na­wet znieść tego, że on żyje i do­ra­sta. Matka mu­siała bła­gać cią­gle skwa­szo­nego hra­biego Oster­manna, żeby zo­stał jego na­uczy­cie­lem. Oj­ciec zgo­dził się tylko dla­tego, że li­czył na to, że bę­dzie go pil­no­wał przed sta­ro­wier­cami.

– Biedny Pie­truszka, że ma tego Niemca po­da­gryka za na­uczy­ciela.

– I tak jest lep­szy od na­szych. – Anuszka się ro­ze­śmiała. – Na­uka to przy­wi­lej.

– Mów za sie­bie. Ja się dużo na­uczy­łam.

– Niby czego? Nie­miec­kiego, fran­cu­skiego i wło­skiego? Ha­ftu? Pi­sa­nia?

– Cóż, tego aku­rat nie­zbyt. Ale umiem zła­pać i oskro­bać rybę, strze­lam z łuku jak Ta­tar i jeż­dżę konno szyb­ciej od Ko­zaka.

– Wszystko to bar­dzo przy­datne umie­jęt­no­ści dla żony króla. – Za­śmiała się. – Wer­sal bę­dzie pod ogrom­nym wra­że­niem, gdy do­trzesz tam na grzbie­cie ko­nia, sie­dząc na nim okra­kiem w mę­skim odzie­niu, jak to zwy­kle ro­bisz.

– Cii...! To ta­jem­nica. – Ze­psuł mi się hu­mor. – Za­sta­na­wiam się, jak to bę­dzie. To zna­czy ta prze­pro­wadzka do Wer­salu... albo w ogóle do­kąd­kol­wiek. Nie chcę opusz­czać Ro­sji ani cie­bie.

– O mnie się nie martw – od­po­wie­działa, ciut za szybko i uno­sząc pod­bró­dek. – Ja też zro­bię do­sko­nałą par­tię. – Wi­dać było, że sporo o tym my­ślała. A po­tem wy­raz jej twa­rzy zła­god­niał. – Bo­isz się?

– Czy się boję? Je­stem prze­ra­żona.

– Ja tak samo. Ni­g­dzie nie jest tak jak tu. Może za­py­tamy na­sze ku­zynki Annę i Ka­ta­rzynę Iwa­nowny, jak to jest wyjść za mąż jako ca­równa i za­miesz­kać za gra­nicą?

– Je­śli je kie­dy­kol­wiek zo­ba­czymy. Miesz­kają tak da­leko i są od nas dużo star­sze – od­po­wie­dzia­łam.

– My­ślisz, że mają nam za złe? – za­py­tała Anuszka.

– Ale co?

– No to, że matka, ty i ja je­ste­śmy te­raz pierw­szymi da­mami Ro­sji, choć sza­lony Iwan był star­szym bra­tem ojca i też był ca­rem.

Za­wa­ha­łam się.

– Nie. My­ślę, że po­winny być za­do­wo­lo­nego ze swo­jego losu.

Córki cioci Pa­szy były pierw­szymi ro­syj­skimi ca­rów­nami, które wy­szły za mąż. Przed po­dró­żami ojca na Za­chód córki i sio­stry cara po­zo­sta­wały pan­nami i miesz­kały w te­re­mie, prze­zna­czo­nej dla ko­biet czę­ści domu lub Kremla. Od­wie­dzali je tylko ich bra­cia i oj­co­wie, bo ni­żej uro­dzeni Ro­sja­nie byli je­dy­nie pod­da­nymi, a za­gra­nicz­nych ksią­żąt uwa­żano za po­gan. By­łam nie­mow­lę­ciem, kiedy Anna Iwa­nowna wy­szła za księ­cia Kur­lan­dii, ma­łego bał­tyc­kiego pań­stewka. Na­to­miast na ślu­bie Ka­ta­rzyny z nie­miec­kim księ­ciem Me­klem­bur­gii by­ły­śmy z Anuszką druh­nami. Oj­ciec dał obu swoim bra­ta­ni­com ogromne po­sagi po trzy­sta ty­sięcy ru­bli i oso­bi­ście po­pro­wa­dził je do oł­ta­rza. Naj­lep­szy przy­ja­ciel z dzie­ciń­stwa cara, książę Alek­san­der Da­ni­ło­wicz Mien­szy­kow, za­pła­cił ol­brzymi ra­chu­nek za uro­czy­stość, wy­bu­do­wał ka­plicę przy swoim mo­skiew­skim pa­łacu i prze­mie­nił jego naj­więk­szą salę w kwit­nący ogród. Kwiaty i drzewka owo­cowe spro­wa­dzono z Krymu, za po­mocą szpad otwo­rzono ty­siące bu­te­lek szam­pana. Oj­ciec był tak za­do­wo­lony z uda­nego we­sela, że na­stęp­nego dnia wy­dał setki swo­ich kar­łów jed­nego za dru­giego w ce­re­mo­nii bę­dą­cej pa­ro­dią ślubu Ka­ta­rzyny. Mał­żeń­stwa obu ku­zy­nek Iwa­now­nych przy­nio­sły Ro­sji umowy ślubne, które bar­dzo na­szemu ojcu od­po­wia­dały.

Anuszka za­chi­cho­tała.

– Po­winny być za­do­wo­lone z tego, co mają? Li­zeńko... Ża­den męż­czy­zna ni­gdy nie jest, a co do­piero ko­bieta.

– W ta­kim ra­zie le­piej nie py­tać. – Ro­ze­śmia­łam się. Ja też po­win­nam za­wrzeć ko­rzystny dla Ro­sji zwią­zek. – Skoro nie po­tra­fię ani pięk­nie ha­fto­wać, ani pi­sać, to może król Lu­dwik za­do­woli się tym, że nie­źle tań­czę? – Ob­ró­ci­łam się kilka razy, po­cią­ga­jąc za sobą Anuszkę, a po­tem za­trzy­ma­łam się, z jej rę­kami w dło­niach. – Nie chcę się z tobą roz­dzie­lać, sio­strzyczko.

Było po­łu­dnie, a prze­su­wa­jące się chmury rzu­ciły cie­nie na jej twarz, kiedy mó­wiła:

– Czuję to samo. Choć te­raz mam ochotę pójść po książkę i po­czy­tać so­bie w kuchni przed obia­dem. Zo­ba­czymy się tam? Il­lin­czaja go­tuje so­liankę.

Na myśl o ko­tle peł­nym słodko-kwa­śnego wy­waru z wo­ło­winy, kieł­basy i ki­szo­nych wa­rzyw aż na­pły­nęła mi ślinka do ust.

– W ta­kim ra­zie do­trę tam pierw­sza – oznaj­mi­łam, kiedy Anuszka mknęła nie­mal bez­gło­śnie po zma­to­wia­łym par­kie­cie.

Drzwi za­mknęły się za nią z głu­chym stu­kiem, a jego echo roz­cho­dziło się drob­nymi fa­lami, aż za­gi­nęło w ogro­mie Sali Wiel­kiej.

Wstrzy­ma­łam od­dech, na­słu­chu­jąc od­da­la­ją­cych się kro­ków Anuszki, do­póki nie mia­łam pew­no­ści, że ode­szła.

I wtedy zwró­ci­łam się w stronę tronu dziadka Alek­sego.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: