Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Córka proboszcza - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
27 września 2023
Ebook
28,00 zł
Audiobook
34,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
28,00

Córka proboszcza - ebook

Realistyczna, barwna, dosadna, chwilami nawet brutalna opowieść o losach Doroty Hare, zahartowanej córki prowincjonalnego pastora, wydana w 1935 r. pod przybranym nazwiskiem George'a Orwella, była - jak się miało okazać - kryptoautobiografią. To najbardziej ekstremalna w formie powieść Orwella.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-11-17161-9
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Tytuł ory­gi­nału _A Cler­gy­men’s Dough­ter_

Copy­ri­ght © by Dres­sler Dublin sp. z o.o., Oża­rów Mazo­wiecki 2023

Redak­cja i korekta: Bel­lona

Wydawca BEL­LONA
ul. Han­kie­wi­cza 2 02-103 War­szawa
www.bel­lona.pl
www.face­book.com/ Wydaw­nic­two.Bel­lona

Księ­gar­nia inter­ne­towa: www.ksiazki.pl, www.swiatk­siazki.pl

Dys­try­bu­cja
Dres­sler Dublin Sp. z o.o.
05-850 Oża­rów Mazo­wiecki, ul. Poznań­ska 91
e-mail: dys­try­bu­cja@dres­sler.com.pl
www.dres­sler.com.pl

Wer­sję elek­tro­niczną przy­go­to­wano w sys­te­mie _Zecer_1

Budzik na komo­dzie eks­plo­do­wał niczym prze­ra­ża­jąca mała bomba z mosią­dzu. Doro­thy, wyrwana z otchłani zawi­łego, budzą­cego grozę snu, obu­dziła się gwał­tow­nie i, czu­jąc skrajne wyczer­pa­nie, prze­wró­ciła się na plecy, wpa­tru­jąc się w ciem­ność.

Budzik kon­ty­nu­ował swój prze­ni­kliwy, bab­ski pisk, który trwałby jesz­cze przez pięć minut, gdyby go nie wyłą­czyć. Doro­thy bolało wszystko od stóp do głowy, a pod­stępne i godne ubo­le­wa­nia uża­la­nie się nad sobą, które zwy­kle ją ogar­niało, kiedy trzeba było rano wstać, kazało jej scho­wać głowę pod koł­drę w darem­nej pró­bie odcię­cia się od nie­na­wist­nego hałasu. Wal­czyła jed­nak ze zmę­cze­niem i zgod­nie ze swoim zwy­cza­jem wymy­ślała sobie ostro, uży­wa­jąc dru­giej oso­bie liczby poje­dyn­czej. Dalej, Doro­thy, wsta­waj! Żad­nych drze­mek, pro­szę! _Księga Przy­słów VI, 9_. Wtedy przy­po­mniała sobie, że jeśli hałas potrwa dłu­żej, zbu­dzi jej ojca, więc pośpiesz­nie wysko­czyła z łóżka, chwy­ciła budzik i wyłą­czyła alarm. Posta­wiła go na komo­dzie wła­śnie po to, by konieczne było wsta­nie z łóżka, żeby go wyłą­czyć. Wciąż pogrą­żona w ciem­no­ściach, uklę­kła przy swoim łóżku i zmó­wiła _Ojcze nasz_, ale raczej bez sku­pie­nia, bo stopy jej drę­twiały od zimna.

Było dopiero wpół do szó­stej i raczej zimno, jak na sierp­niowy pora­nek. Doro­thy (nazy­wała się Doro­thy Hare i była jedy­nym dziec­kiem wie­leb­nego Char­lesa Hare’a, pro­bosz­cza St. Athel­stan’s, Knype Hill, w hrab­stwie Suf­folk) wło­żyła stary, fla­ne­lowy szla­frok i po omacku zeszła na dół. W chłodny pora­nek wzbi­jał się zapach kurzu, wil­got­nego tynku i sma­żo­nej flą­dry z wczo­raj­szej kola­cji, a z obu stron kory­ta­rza na dru­gim pię­trze docho­dziło anty­fo­nalne chra­pa­nie ojca i Ellen, słu­żą­cej do wszyst­kiego. Ostroż­nie (stół kuchenny miał paskudny zwy­czaj wysta­wa­nia w ciem­no­ści i kopa­nia czło­wieka w bio­dro) wyma­cała sobie drogę do kuchni, zapa­liła świecę na kominku, po czym wciąż obo­lała ze zmę­cze­nia uklę­kła i zgar­nęła popiół z pale­ni­ska.

Roz­pa­le­nie ognia w kuchni było pie­kiel­nie trud­nym zada­niem. Komin był krzywy i przez to wiecz­nie na wpół zatkany, a ogień, zanim się roz­pa­lił, musiał być pod­lany kub­kiem nafty, jak pijak poran­nym łykiem ginu. Po nasta­wie­niu czaj­nik z wodą do gole­nia dla ojca, Doro­thy poszła na górę i odkrę­ciła wodę w wan­nie. Ellen wciąż chra­pała, cięż­kim, mło­dzień­czym chra­pa­niem. Po prze­bu­dze­niu była dobrą, pra­co­witą słu­żącą, ale nale­żała do tych dziew­cząt, któ­rych ani dia­beł i ani wszyst­kie anioły nie mogą pod­nieść z łóżka przed siódmą rano.

Napeł­niała wannę jak tylko się dało naj­wol­niej – odgłos wyda­wany przez stru­mień wody zawsze budził ojca, gdy za mocno odkrę­cała kran – i stała przez chwilę patrząc na bladą, nie­ape­tyczną kałużę. Jej ciało pokryło się gęsią skórką. Nie­na­wi­dziła zim­nych kąpieli; wła­śnie z tego powodu przy­jęła zasadę, że od kwiet­nia do listo­pada wszyst­kie kąpiele brała zimne. Wkła­da­jąc nie­śmiało rękę do wody – a była ona okrop­nie zimna – robiła to sto­su­jąc swoje zwy­cza­jowe namowy. Dalej, Doro­thy! Do roboty! Bez żar­tów, pro­szę! Potem zde­cy­do­wa­nie weszła do wanny, usia­dła i pozwo­liła lodo­wa­tym stru­my­kom wody ogar­nąć jej ciało, by wresz­cie zanu­rzyć się cał­ko­wi­cie, oprócz wło­sów, które upięła z tyłu głowy. W następ­nej chwili wynu­rzyła się na powierzch­nię, oddy­cha­jąc z tru­dem i powoli się pro­stu­jąc. Przy­po­mniała sobie swoją „listę czyn­no­ści”, którą przy­nio­sła w kie­szeni szla­froka z zamia­rem prze­czy­ta­nia. Się­gnęła po nią i pochy­la­jąc się nad wanną, zanu­rzona po pas w lodo­wa­tej wodzie, prze­czy­tała „listę czyn­no­ści” przy świe­tle świecy palą­cej się na krze­śle.

7 godz. Kom. Św.
Nowo­ro­dek pani T? Trzeba odwie­dzić.
ŚNIA­DA­NIE. Boczek. MUSZĘ popro­sić ojca o pie­nią­dze. (P)
Zapy­taj Ellen, co do kuchni lek ojca nb. Uwaga. zapy­tać o mate­riał na zasłonki u Sole­pipe’a.
Wizyta u pani P. wycinki z „Daily Mail”. Ange­lica her­bata dobra na reu­ma­tyzm pani L pla­ster na odci­ski.
Godz. 12. Próba Karola I. nb. zamó­wić 1/2 funta kleju i kubek farby alu­mi­nio­wej.
OBIAD (prze­kre­ślony) LUNCH?
Roz­nieść Mag. Para­fialny. Pani F jest winna… p.
4.30 Zw. matek her­bata nie zapo­mnieć 2 1/2 jarda mat. na okna.
Kwiaty dla kościoła nb. skar­bonka.
KOLA­CJA. Jajecz­nica.
Prze­pi­sać kaza­nie ojca. Co z taśmą do maszyny?
Wyrwać powój w gro­chu brzydki.

Wyszła z wanny i kiedy wycie­rała się ręcz­ni­kiem nie­wiele więk­szym od ser­wetki – w pro­bo­stwie ni­gdy nie było ich stać na przy­zwo­ite ręcz­niki – jej włosy roz­pu­ściły się i opa­dły na oboj­czyki dwoma cięż­kimi pasmami. Były to gęste, deli­katne, nie­zwy­kle jasne włosy i może dobrze się stało, że ojciec zabro­nił jej ich obci­nać, bo to była jej jedyna pozy­tywna cecha jej urody. Poza tym była dziew­czyną śred­niego wzro­stu, raczej szczu­płą, ale silną i kształt­nej budowy, a jej naj­słab­szym punk­tem była twarz. Była to szczu­pła twarz blon­dynki, niczym się nie wyróż­nia­jąca, z bla­dymi oczami i odro­binę za dłu­gim nosem. Jeśli się dobrze przyj­rzeć, można było dostrzec kurze łapki wokół oczu, a usta, gdy się nie poru­szały, wyglą­dały na zmę­czone. Na razie nie była to zde­cy­do­wa­nie sta­ro­pa­nień­ska twarz, ale z pew­no­ścią będzie taka za kilka lat. Mimo to obcy ludzie powszech­nie brali ją za kilka lat młod­szą niż była w rze­czy­wi­sto­ści (nie miała jesz­cze dwu­dzie­stu ośmiu lat) z powodu wyrazu nie­mal dzie­cię­cej szcze­ro­ści w jej oczach. Jej lewe przed­ra­mię było nakra­piane drob­nymi czer­wo­nymi cęt­kami, niczym po uką­sze­niach owa­dów.

Doro­thy ponow­nie wło­żyła koszulę nocną i umyła zęby – oczy­wi­ście samą wodą; lepiej nie uży­wać pasty do zębów przed komu­nią świętą. W końcu albo się pości, albo nie. Rzym­scy kato­licy mają sporo racji – się­ga­jąc po nią, nagle zawa­hała się i zatrzy­mała. Odło­żyła szczo­teczkę. Jej wnętrz­no­ści prze­szył praw­dziwy fizyczny, okropny ból.

Przy­po­mniała sobie, z paskud­nym uczu­ciem, z jakim czło­wiek przy­po­mina sobie rano coś nie­przy­jem­nego, rachu­nek od rzeź­nika Car­gilla, nie­ure­gu­lo­wany od sied­miu mie­sięcy. Ten straszny rachu­nek – mógł już wyno­sić dzie­więt­na­ście fun­tów, a nawet dwa­dzie­ścia, i nie było naj­mniej­szej nadziei na jego zapła­ce­nie – był jedną z głów­nych udręk jej życia. O każ­dej porze dnia i nocy czaił się tuż za rogiem jej świa­do­mo­ści, gotowy rzu­cić się na nią i zadać jej ból. Wraz z nim powra­cały wspo­mnie­nia o dwu­dzie­stu mniej­szych rachun­kach, sumu­jąc się w liczbę, o któ­rej nie odwa­żyła się nawet myśleć. Nie­mal mimo­wol­nie zaczęła się modlić:

– Dobry Boże, pro­szę cię, żeby tylko Car­gill nie przy­słał dziś znów swego rachunku.

Jed­nak w następ­nej chwili uznała, że ta modli­twa jest przy­ziemna i bluź­nier­cza, więc popro­siła o prze­ba­cze­nie. Potem wło­żyła szla­frok i zbie­gła do kuchni w nadziei, że zapo­mni o rachunku.

Piec jak zwy­kle zgasł. Doro­thy ponow­nie go napeł­niła, bru­dząc sobie ręce popio­łem, dolała na nowo nafty i krę­ciła się nie­spo­koj­nie, aż czaj­nik się zago­to­wał. Ojciec spo­dzie­wał się, że woda do gole­nia będzie gotowa kwa­drans po szó­stej. Spóź­niona zale­d­wie o sie­dem minut Doro­thy wzięła miskę na górę i zapu­kała do drzwi ojca.

– Wejdź, wejdź! – ode­zwał się stłu­miony, poiry­to­wany głos.

Pokój, z zacią­gnię­tymi szczel­nie zasło­nami, był duszny i pach­niał męskim zapa­chem. Pro­boszcz zapa­lił świecę na noc­nym sto­liku i leżał na boku, patrząc na swój złoty zega­rek, który wła­śnie wyjął spod poduszki. Jego włosy były białe i gęste jak puch ostu. Jedno ciemne, jasne oko z iry­ta­cją spoj­rzało przez ramię na Doro­thy.

– Dzień dobry, ojcze.

– Życzył­bym sobie, Doro­thy – powie­dział nie­wy­raź­nie pro­boszcz (jego głos zawsze był stłu­miony i star­czy, dopóki nie wło­żył sztucz­nej szczęki) – żebyś posta­rała się wycią­gać Ellen z łóżka wcze­śnie rano. Albo sama bądź tro­chę bar­dziej punk­tu­alna.

– Tak mi przy­kro, ojcze. Zgasł ogień w kuchni.

– Dobrze już! Połóż to na toa­letce. Odłóż to i pod­nieś te zasłony.

Nastał już dzień, ale pora­nek był ponury i pochmurny. Doro­thy pospie­szyła do swo­jego pokoju i ubrała się z szyb­ko­ścią bły­ska­wicy, co w jej przy­padku było konieczne przez sześć poran­ków na sie­dem. W pokoju było tylko maleń­kie kwa­dra­towe lusterko, któ­rego nawet nie uży­wała. Po pro­stu zawie­szała na szyi złoty krzy­żyk – zwy­kły złoty krzy­żyk; żaden tam kru­cy­fiks! – wią­zała włosy w kok z tyłu, wpi­nała w nie kilka szpi­lek i narzu­cała na sie­bie ubra­nie (szary swe­ter, wytarty irlandzki twe­edowy kostium i spód­nicę, poń­czo­chy nie­zu­peł­nie pasu­jące do kostiumu i spód­nicy oraz mocno zno­szone brą­zowe buty) – zaj­mo­wało to w sumie około trzech minut. Musiała jesz­cze posprzą­tać jadal­nię i gabi­net ojca przed kościo­łem, oprócz odkle­pa­nia modlitw przy­go­to­wu­ją­cych do komu­nii świę­tej, co zaj­mo­wało jej nie mniej niż dwa­dzie­ścia minut.

Kiedy wypro­wa­dziła rower za fron­tową bramę, ranek wciąż był pochmurny, a trawa mokra od gęstej rosy. Przez mgłę spo­wi­ja­jącą zbo­cze wzgó­rza, kościół św. Athel­stana maja­czył nie­wy­raź­nie niczym oło­wiany sfinks, a jego poje­dyn­czy dzwon wybi­jał żałobne: bum! bum! bum! W uży­ciu był teraz tylko jeden z dzwo­nów; Pozo­stała sió­demka została zdjęta i leżała w mil­cze­niu przez ostat­nie trzy lata, powoli wgnia­ta­jąc się w posadzkę dzwon­nicy swoim cię­ża­rem. W oddali, z mgły na dole, dobie­gał wyzy­wa­jący dźwięk dzwonu kościoła rzym­sko­ka­to­lic­kiego – paskudny, tani, bla­szany bubel, który pro­boszcz ze św. Athel­stana porów­ny­wał do dzwonka ulicz­nego sprze­dawcy pącz­ków.

Doro­thy wsia­dła na rower i szybko wje­chała pod górę, opie­ra­jąc się o kie­row­nicę. Grzbiet jej wąskiego nosa zaró­żo­wił się w poran­nym chło­dzie. Bekas zagwiz­dał nad głową, nie­wi­doczny na zachmu­rzo­nym nie­bie. _Wcze­śnie rano ma pieśń do cie­bie doleci!_ Doro­thy oparła rower o cmen­tarną bramę i stwier­dziw­szy, że jej ręce wciąż są szare od popiołu, uklę­kła i wyszo­ro­wała je do czy­sta w wyso­kiej, mokrej tra­wie mię­dzy gro­bami. Potem dzwon zamilkł, a ona zerwała się i pospie­szyła do kościoła rów­no­cze­śnie z kościel­nym Prog­get­tem, który w postrzę­pio­nej sutan­nie i masyw­nych robot­ni­czych butach czła­pał boczną nawą, by zająć swoje miej­sce przy bocz­nym ołta­rzu.

W kościele było bar­dzo zimno, wszę­dzie uno­sił się zapach wosku i gro­ma­dzą­cego się przez lata kurzu. Był to duży budy­nek, o wiele za duży dla tej garstki wier­nych, zruj­no­wany i w ponad poło­wie pusty. Trzy wąskie rzędy ławek zaj­mo­wały zale­d­wie połowę nawy, a za nimi roz­cią­gały się wiel­kie pust­ko­wia nagiej kamien­nej posadzki, na któ­rej kilka wytar­tych inskryp­cji wska­zy­wało na miej­sca sta­rych gro­bow­ców. Dach nad pre­zbi­te­rium wyraź­nie się zapa­dał; obok skar­bonki kościel­nej dwa frag­menty podziu­ra­wio­nej belki mil­cząco, acz z wyrzu­tem infor­mo­wały, że winien jest temu śmier­telny wróg chrze­ści­jań­stwa: tyko­tek rudo­włos. Jasne świa­tło sączyło się z okien przez ane­miczne szkło. Przez otwarte połu­dniowe drzwi widać było postrzę­piony emble­mat i konary lipy, sza­rawe i lekko koły­szące się w pozba­wio­nym słońca powie­trzu.

Jak zwy­kle do komu­nii przy­stą­piła jesz­cze tylko jedna osoba – wie­kowa panna May­fill z The Grange. Fre­kwen­cja na komu­nii była tak bez­na­dziejna, że pro­boszcz nie mógł nawet nakło­nić chłop­ców do posługi, z wyjąt­kiem nie­dziel­nych poran­ków, kiedy ci lubili popi­sy­wać się przed para­fia­nami w kom­żach. Doro­thy usia­dła w ławce za panną May­fill i w ramach pokuty za wczo­raj­szy grzech odsu­nęła pod­nó­żek i uklę­kła na nagich kamie­niach. Roz­po­częła się msza. Pro­boszcz, ubrany w sutannę i krótką lnianą befkę¹, recy­to­wał modli­twy szyb­kim, wyćwi­czo­nym gło­sem, wystar­cza­jąco wyraź­nym teraz, gdy dys­po­no­wał już wszyst­kimi zębami, ale dziw­nie mar­kot­nym. Na jego roz­go­ry­czo­nej, wie­ko­wej twa­rzy, bla­dej niczym srebrna moneta, malo­wał się wyraz wynio­sło­ści, nie­mal z domieszką pogardy. „To bar­dzo ważny sakra­ment” – zda­wał się mówić – „a moim obo­wiąz­kiem jest wam go udzie­lić. Pamię­taj­cie jed­nak, że jestem tylko waszym kapła­nem, a nie przy­ja­cie­lem. Jako czło­wiek nie lubię was i gar­dzę wami”. Kościelny Prog­gett, czter­dzie­sto­letni męż­czy­zna z krę­co­nymi siwymi wło­sami i czer­woną, udrę­czoną twa­rzą, stał cier­pli­wie obok. Nie­wiele rozu­miał z tej cere­mo­nii, ale oka­zy­wał pełny sza­cu­nek, w odpo­wied­nich momen­tach uży­wa­jąc małego dzwo­neczka litur­gicz­nego, który ginął w jego wiel­kich czer­wo­nych dło­niach.

Doro­thy przy­ło­żyła dło­nie do oczu. Nie udało jej się jesz­cze skon­cen­tro­wać, tak naprawdę wspo­mnie­nie rachunku od Car­gilla wciąż ją nie­po­ko­iło. Modli­twy, które znała na pamięć, prze­pły­wały przez jej głowę bez echa. Pod­nio­sła na chwilę oczy, które natych­miast zaczęły cha­otyczną wędrówkę. Naj­pierw w górę, do bez­gło­wych anio­łów na stro­pie, na któ­rych szy­jach wciąż jesz­cze widać było ślady pił pury­tań­skich żoł­nie­rzy, a potem z powro­tem, do czar­nego, przy­po­mi­na­ją­cego pasz­tet wie­przowy kape­lu­sza panny May­fill i drżą­cych smo­li­stych kol­czy­ków. Panna May­fill miała na sobie długi, zatę­chły czarny płaszcz z małym kara­ku­ło­wym koł­nie­rzy­kiem, który był taki sam, odkąd Doro­thy pamię­tała. Był z jakie­goś bar­dzo oso­bli­wego mate­riału, jakby satyny, ale grub­szego, z struż­kami czar­nej lamówki wędru­ją­cymi po nim w nie­moż­li­wym do prze­śle­dze­nia wzo­rze. Mogła to być nawet legen­darna żałobna czarna krepa. Panna May­fill była bar­dzo stara, tak wie­kowa, że nikt już nie pamię­tał cza­sów jej mło­do­ści. Bił od niej nie­zmien­nie słaby zapach – ete­ryczna woń, którą po namy­śle można było okre­ślić jako mie­szankę wody koloń­skiej, naf­ta­liny i sub­tel­nego powiewu ginu.

Doro­thy wyjęła z klapy żakietu długą szpilkę ze szkla­nym łeb­kiem i ukrad­kiem, cho­wa­jąc się za ple­cami panny May­fill, przy­ci­snęła jej czu­bek do przed­ra­mie­nia. Jej ciało drgnęło nie­spo­koj­nie. Przy­jęła zasadę, że za każ­dym razem, gdy przy­ła­py­wała się na tym, że nie poświęca całej uwagi modli­twie, dźgała się w ramię tak mocno, że aż pły­nęła krew. To była jej oso­bi­sta forma samo­dy­scy­pliny, ochrona przed lek­ce­wa­że­niem zna­cze­nia modli­twy i świę­to­kradz­kimi myślami.

Mając szpilkę w pogo­to­wiu, zdo­łała przez kilka chwil modlić się w więk­szym sku­pie­niu. Jej ojciec z dez­apro­batą zwró­cił jedno ciemne oko na pannę May­fill, która co chwila się żegnała – nie cier­piał takiej osten­ta­cji. Na zewnątrz ćwier­kał szpak. Doro­thy z prze­ra­że­niem stwier­dziła, że próż­no­ścią patrzy na zakładki ojcow­skiej befki, którą samo­dziel­nie uszyła dwa lata temu. Zaci­snęła zęby i wbiła szpilkę w ramię na głę­bo­kość jed­nej ósmej cala.

Znowu klę­czeli. To była spo­wiedź powszechna. Doro­thy znów przy­ła­pała się na tym, że jej oczy – błą­dzące ponow­nie, nie­stety! – tym razem po witrażu po jej pra­wej stro­nie, zapro­jek­to­wa­nym przez Sir Warde’a Tooke’a, z tytu­łem ARA w roku 1851 i przed­sta­wia­ją­cym powi­ta­nie św. Athel­stana – i przy­ci­snęła szpilkę do innej czę­ści ramie­nia. Zaczęła sumien­nie medy­to­wać nad zna­cze­niem każ­dej frazy modli­twy i w ten spo­sób przy­wró­ciła swój umysł do bar­dziej uważ­nego stanu. Mimo to poczuła się zobo­wią­zana do ponow­nego uży­cia szpilki, kiedy Prog­gett zadzwo­nił w środku _Przeto z Anio­łami i Archa­nio­łami_, gdyż jak zawsze nawie­dziła ją straszna pokusa, by się pośmiać z tego frag­mentu. Było tak z powodu histo­rii, którą opo­wie­dział jej kie­dyś ojciec, jak to, kiedy był małym chłop­cem i słu­żył pasto­rowi przy ołta­rzu, dzwo­nek litur­giczne miał odkrę­cone ser­duszko, wiszące za nisko; więc pastor ten powie­dział: „Przeto z Anio­łami i Archa­nio­łami, i z całą Nie­biań­ską Asy­stą, chwa­limy i wysła­wiamy Twoje dostojne Imię, zawsze Cię chwa­ląc i mówiąc, przy­kręć to, ty mała pękata głowo, przy­kręć to!”

Gdy pro­boszcz skoń­czył kon­se­kra­cję, panna May­fill zaczęła pod­no­sić się z nie­zwy­kłą trud­no­ścią i powol­no­ścią, niczym jakieś roz­człon­ko­wane drew­niane stwo­rze­nie, które pod­nosi się po kawałku i uwal­nia przy każ­dym ruchu potężną woń naf­ta­liny. Roz­legł się dźwięk skrzy­pie­nia – to praw­do­po­dob­nie jej gor­set, ale przy­po­mi­nał bar­dziej ocie­ra­jące się o sie­bie kości. Można było sobie wyobra­zić, że pod tym czar­nym płasz­czem jest tylko suchy, zgrzy­ta­jący szkie­let.

Doro­thy stała nie­ru­chomo jesz­cze chwilę. Panna May­fill sunęła się w stronę ołta­rza powol­nymi, chwiej­nymi kro­kami. Ledwo mogła cho­dzić, ale czuła się ura­żona, jeśli ktoś zaofe­ro­wał jej pomoc. W tej sta­rej, bez­kr­wi­stej twa­rzy, usta były zaska­ku­jąco duże, luźne i mokre. Dolna warga, obwi­sła ze sta­ro­ści, wysu­wała się do przodu, odsła­nia­jąc pasek dzią­sła i rząd sztucz­nych zębów, żół­tych jak kla­wi­sze sta­rego for­te­pianu. Na gór­nej war­dze wid­niała grzywka ciem­nych, zro­szo­nych śliną wąsów. Nie były to ape­tyczne usta; nie jest to rodzaj ust, które chcia­łoby się zoba­czyć, jak doty­kają brzegu naszej fili­żanki. Nagle, spon­ta­nicz­nie, jakby sam dia­beł ją tam wepchnął, z ust Doro­thy wymsknęła się cicha modli­twa:

– Boże w Nie­bie­siech, nie pozwól mi pić z kie­li­cha po pan­nie May­fill!

W tym momen­cie, prze­ra­żona samą sobą, pojęła zna­cze­nie tego, co powie­działa, i żało­wała, że nie ugry­zła się w język, zamiast wypo­wie­dzieć to śmier­telne bluź­nier­stwo u stóp ołta­rza. Znów wyjęła szpilkę z klapy i wbiła ją tym razem w ramię tak mocno, że z tru­dem stłu­miła okrzyk bólu. Następ­nie pode­szła do ołta­rza i uklę­kła potul­nie po lewej stro­nie panny May­fill, aby mieć pew­ność, że dosta­nie po niej kie­lich.

Klę­cząc, z pochy­loną głową i dłońmi zło­żo­nymi na kola­nach, szybko zabrała się do modli­twy o prze­ba­cze­nie, by zdą­żyć zanim ojciec dotrze do niej z opłat­kiem. Ale bieg jej myśli został prze­rwany. Wszel­kie próby modli­twy stra­ciły sens. Usta poru­szały się, ale w sło­wach nie było ani serca, ani jakie­go­kol­wiek zna­cze­nia. Sły­szała szu­ra­nie butów Prog­getta i czy­sty, niski głos jej ojca mru­czący „Bierz­cie i jedz­cie”, widziała pod kola­nami wytarty skra­wek czer­wo­nego dywanu, czuła zapach kurzu, wody koloń­skiej i naf­ta­liny, nie miała w sobie jed­nak mocy, by roz­my­ślać o Ciele i Krwi Chry­stusa, powodu, dla któ­rego tu przy­była. Jej umył wypeł­niła śmier­telna pustka. Uświa­do­miła sobie, że NIE POTRAFI się modlić. Wal­czyła, zbie­rała myśli, wypo­wia­dała machi­nal­nie pierw­sze zda­nia modli­twy, ale były bez­u­ży­teczne, bez zna­cze­nia – niczym wię­cej niż mar­twymi sko­ru­pami słów. Ojciec trzy­mał przed nią opła­tek w swo­jej kształt­nej, doj­rza­łej dłoni. Trzy­mał go mię­dzy pal­cem wska­zu­ją­cym a kciu­kiem, skru­pu­lat­nie, acz z pewną odrazą, jakby to była łyżka lekar­stwa. Jego wzrok spo­czął na pan­nie May­fill, która zwi­jała się jak kan­cia­sta gąsie­nica, skrzy­piąc i wyko­nu­jąc znak krzyża tak mister­nie, że można by było pomy­śleć, iż wyszywa z przodu płasz­cza rzędy galo­nów. Przez kilka sekund Doro­thy wahała się i nie wzięła opłatka. Nie odwa­żyła się go przy­jąć. Lepiej, dużo lepiej zejść z ołta­rza, niż przy­jąć sakra­ment z takim cha­osem w sercu!

Nagle spoj­rzała w bok, przez otwarte połu­dniowe drzwi kościoła. Prze­lotna włócz­nia sło­necz­nego świa­tła prze­biła chmury. Ude­rzyła w dół przez liście lipy, a gałązka liści w drzwiach zalśniła prze­lotną, nie­zrów­naną zie­le­nią, bar­dziej zie­loną niż jadeit, szma­ragd lub wody Atlan­tyku. Wyglą­dało to tak, jakby jakiś klej­not o nie­wy­obra­żal­nym bla­sku zalśnił przez chwilę, wypeł­nia­jąc wej­ście zie­lo­nym świa­tłem, a potem przy­gasł. Powódź rado­ści prze­pły­nęła przez serce Doro­thy. Błysk żywych kolo­rów przy­wró­cił jej, dzięki cze­muś głęb­szemu niż roz­są­dek, spo­kój ducha, miłość do Boga i moc odda­wa­nia czci. W jakiś tajem­ni­czy spo­sób, z powodu zie­leni liści, znowu mogła się modlić. _O wszyst­kie zie­lone rośliny na ziemi, chwal­cie Pana!_ Zaczęła się modlić żar­li­wie, rado­śnie, z wdzięcz­no­ścią. Opła­tek roz­pły­nął się na jej języku. Wzięła kie­lich od ojca i posma­ko­wała bez odrazy, a nawet z rado­ścią tego małego aktu poni­że­nia, mokrego odci­sku ust panny May­fill na jego srebr­nym brzegu.Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Kra­wat będący czę­ścią szat litur­gicz­nych uży­wa­nych przez duchow­nych, głów­nie lute­rań­skich i angli­kań­skich (przyp. red.).

2. Rodzaj ganku wysta­ją­cego przed powierzch­nię muru, zaopa­trzo­nego w otwory strzel­ni­cze (przyp. red.).

3. (łac.) _Bene­dic­tio mulie­ris post par­tum_ – bło­go­sła­wień­stwo udzie­lane położ­nicy po uro­dze­niu dziecka (przyp. red.).

4. (łac.) W sta­nie bło­go­sła­wio­nym po poro­dzie (przyp. red.).

5. (łac.) Bene­dykt bło­go­sławi (przyp. red.).

6. (ang. _Low Church_) – okre­śle­nie sto­so­wane do jed­nego z trzech umow­nych nur­tów Kościo­łów angli­kań­skich (przyp. red.).

7. (ang. _High Church_) – odmiana kościoła angiel­skiego, gru­pu­jąca zwo­len­ni­ków form zbli­żo­nych do kościoła kato­lic­kiego (przyp. red.).

8. (łac.) Poza Kościo­łem nie ma zba­wie­nia (przyp. red.).

9. Kon­cep­cja teo­lo­giczna, zgod­nie z którą czło­wiek stwo­rzony „na obraz i podo­bień­stwo Boże” posiada natu­ralną intu­icję pro­wa­dzącą go do pozna­nia i przy­ję­cia wiary chrze­ści­jań­skiej (przyp. red.).
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: